Lothar:
"Znaki" nie jest filmem Gibsona ino M. Nighta Shalaymana (czy jak mu tam, sory jeśli walnąłem literówkę).
W XXI wieku po obejrzeniu Pasji człowiek myśli tylko: rany, Jezus miał szczęście że nie wpadł w łapy Świętej Inkwizycji (posługującej się zresztą jego imieniem), czy noszących na paskach motto "Gott Mit Uns" SS-manów, lub też czczących Boga na Ziemi, Stalina, NKWD-owców. Przy tym co oni robili z ludźmi, męka Jezusa to niemal igraszki, parę godzin i po wszystkim... I nawet nie jest się doprowadzonym do tego by zapierać się swych przekonań, można zachować resztkę godności, nie zostać złamanym i zeszmaconym, by później przyjść do uczniów i powiedzieć "sory, ja się myliłem, ortodoksi mieli rację". Film zły nie jest, ale dużo więcej prawdy o życiu i świecie dowiemy się z "Żywotu Briana"...
Solar:
Filmy Pyuna inteligentne? Lubię je, ale można je co najwyżej nazwać rozkosznie głupimi, przyjemnie naiwnymi. No i trochę głupio go wymieniać w tak szacownym gronie jak Chaplin czy Burton, czy Gilliam
Jak lubisz postapokaliptic, to Pyun może i tak, ale są lepsze pozycje (np. Hardware).
Teraz osobiście... Dla mnie najlepszy reżyser to Stanley Kubrick. Poza porażkowym "Oczy szeroko zamknięte", reszta jego filmów to dla mnie same arcydzieła. Najważniejszy chyba film SF, "2001"; niesamowita satyra na wojnę nuklearną "Dr Strangelove"; niezwykłe studium zła w "Mechanicznej Pomarańczy".
Poza nim, lubię Carpentera (za "The Thing", szkoda że cała jego twórczość to kolejne inscenizacje "Ataku na Posterunek 13", z czego tylko "The Thing" było lepsze); Ridleya Scotta za "Aliena" i "Blade Runnera", dwa filmy SF z pierwszej dziesiątki najlepszych; Gilliama za brawurowe "Time Bandits" i "12 Małp" (rewelka, kolejne ponadprzeciętne SF); Camerona za "Terminatora" i "Aliens" (niby zwykła rzeźnia, lecz jaka wstrzasająca i nastrajająca do refleksji, wysmakowana, niebanalna); Jeneta za "Delicatessen", "Miasto Zaginionych Dzieci" i kontrowersyny "Alien 4"; Burtona za wyobraźnię, ogólnie; Spielberga za "Pojedynek na szosie", "1941", wstrząsający "AI" i parę najmocniejszych scen w historii kina (w Ryanie i Wojnie Światów); Lyncha za lepkie szaleństwo i galerię niesamowitych postaci; Cronenberga za smakowity, cieżki styl "Videodromu", "Crasha" i "Nagiego Lunchu" (szkoda że w "Existenz" trochę się już powielał); Lucasa za THX i marzenia z dzieciństwa (boże, ależ się ten człowiek zeszmacił); Jacksona za niezwykłą kinową wyobraźnię, która było już widać w "Bad Taste" i "Martwicy Mózgu" (człowiek który pozwolił mu kręcić Tolkiena, musiał być świrem... ale się okazało że miał rację); Wernera Herzoga, chorego dziedzica Goethego, Wagnera i Nietszchego; Coppolę za "Ojca Chrzestnego" i "Czas Apokalipsy"; Verhoevena za świetne uchwycenie telewizyjnej kultury i na zawsze zostające w pamięci reklamówki z "Robocopa" i "Żołnierzy Kosmosu", filmy o zaskakującej głębi interpretacyjnej w ostrym kontraście do pozornej ich mierności; wreszcie grupę "Monty Python" jako reżysera zbiorowego, za całokształt surrealistycznej działalności. Ufff... Troche tego jest i pewnie jeszcze kogoś pominąłem, ale naprawde wszystkich powyższych lubię i cenię
I oczywiście polecam wszystkie wymienione tytuły
A jak tak, to od razu proponuję rozszerzyć temat o "znienawidzonego reżysera": jacy są wasi najbardziej znienawidzeni reżyserzy?
Dla mnie to hit-lista wyglądałaby mniej więcej tak:
Lucas, za kompletne zniszczenie Gwiezdych Wojen; Anderson za serię idiotycznych filmów komiksowych, takich jak "AvP"; Wachowscy za najlepszą komedię mesjanistyczną "Matrix" (wyłączając niezłą pierwszą część); Kevin Costner (poza nienajgorszą bają "Tańczący z Wilkami", same gnioty); oraz ktokolwiek nakręcił najgorsze filmy w historii "Tomb Raider", "Batman Forever" i "Liga Niezwykłych Dżentelmenów".