Miami, 14 lipca, upalne dni
Po brudnej, mętnej wodzie pruł nieduży kuter rybacki, ciągnąc w stronę niedużego i zgniłego najpewniej pomostu. Ludzie siedzący na pokładzie w większości leżeli pod burtami, trzymając się za brzuchy. Kapitan wyprawy, Jock Sneyder, nie należał do najspokojniejszych ludzi a zarazem do najlepszych żeglarzy. Wielokrotnie zaczepiali o wszędobylskie skały, czy może raczej dosłownie - kupy gnijących śmieci wyzierających spod mułu. Niemało też mieli przygód z aligatorami. Wielmożny pan Sneyder wpieprzył ich w sam środek zagliszcza tych potworów i jedynie dobre, wododporne strzelby i zimna krew uratowała ich z tej niebezpiecznej sytuacji.

- Giga-żmijki - powiedział im mądrze Jock Sneyder - Cholerne skurwielstwo. Największe dochodzą nawet do pięciu metrów wysokości i owe osobnik potrafią wydawać też odgłosy, niby szczekanie jakie. Chujstwo jest wszędzie. Wiele ludzi zginęło na bagnach.
Wszyscy uczestnicy wyprawy - a było ich równo piętnastu - udali się do tawerny Laydragon, na samym skraju Miami. W drodze mijali olbrzymie oszklone wieżowce, obecnie objęte władaniem przez przeróżnego rodzaju plącza, mijali stare statki handlowe przewalone na bok, wielokrotnie spotykali myszkujących między gnijącymi resztkami poszukiwaczy i wszelkiego rodzaju najemników spieszących gdzieś w ważnych sprawach, najpewniej zarobkowych. W końcu jednak, ujrzeli przed sobą duży szyld: Laydragon.
Weszli do środka.
Drugie Imię Bestii
14 lipca, było naprawdę gorąco.
Człowiek z bielmem na oku rozsiadł się wygodnie na bujanym krześle, zapalił fajkę i zaciągnął się dymem.
- Kto do tej pory się zgłosił? - zapytał karczmarz Ted wycierając kufel ścierką.
- Dużo. Oprócz Reygharta Szybkoręki Bill, Trzcina, Blizna, Pieard Defoe, Zack, Srebrna Strzała...
- Wystarczy! - powiedział szybko Ted - Ilu ich jest wszystkich razem?
- Będzie z 16.
- To taka ładna liczba.
- O tak.
W tawernie było dosyć cicho. Nie licząc trzech mężczyzn ubranych w garnitury, siedzących w kącie i gadających o interesach, oraz pulchnego jegomościa w kaczym surducie zajadającego ze smakiem obiad, w Laydragon było całkiem pusto.
Ciekawy jestem ilu jeszcze się zgłosi - pomyślał mężczyzna z bielmem na oku - Z Miami już nikt, z całą pewnością. Jedynym wyjściem są cudzoziemcy. - skrzywił się lekko - Nie lubię cudzoziemców. Nie znają się na broni. I tak wygra Reyghart albo Szrama, kwestia czasu...
- Mógłbym poprosić dokładkę? - zapytał pulchny jegomość wymachując łyżką.
Idiota - skomentował w myślach bielmiak - Zgłosił się do turnieju. To Garry Edzio, znany handlarz narkotykami. Szmalu nie ma i nie dziwota to, bo głupi gorzej niż but. Myślałem że będzie próbował zakłady obstawiać. A on sam się wepchnął do turnieju! Zginie w pierwszej rundzie. Jestem tego pewien.
W tym momencie zapanowało w tawernie jakieś zamieszanie.
Do środka weszło piętnastu, brudnych i mokrych ludzi. Wyglądali na cudzoziemców.
Karczmarz podbiegł szybko do nieznajomych, usłużył im ale widać było że krzywił się przy oporządzaniu niektórych z nich. Ostatecznie przysunął parenaście krzeseł i złożył szparko trzy stoły. Parskający i klący nieznajomi rozsiedli się wzdychając, jakby cieszyli się z chłodnego wnętrza tawerny... i stałego gruntu pod nogami.
Mężczyzna z bielmem wyprostował się nieco na krześle. Jego dłoń bezwiednie kreśliła coś na blacie stołu.
Za chwilę na pewno podejdą - pomyślał. Ręka bezwiednie rysowała liczbę... 16...

Trzech przyjaciół było członkami grupy która wyruszyła ze stałego lądu do Miami dokładnie tydzień temu.
Nim przybyli wreszcie do tego światka narkotyków i aligatorów, nieźle się nakurwili, mówiąc dosadnie i prosto. Beznadziejny kapitan, durne wpadki, brak należytego wyposażenia i odór wody - to nieźle odbiło się na zdrowie co poniektórych. W drużynie był murzyn.
Płynęli wolno.
W końcu, po długim, długim czasie to jest tygodniu, ujrzeli w końcu Miami. Większość kompanii ucieszyła się bardzo z powodu widoku stałego lądu, ale nikt z nich nie zapomniał dlaczego się tu znalazł. Dużo gambli do zdobycia zawsze kusiło, a teraz nadarzyła się ku temu sposobna sytuacja. Jednakowoż niektórzy z nich od razu rozpoznali u innych nieco inne podejście do sprawy. Wiele z nich mówiło o kradzieży nagrody. Paru opowiadało o zakładach, na których można ponoć wygrać więcej niż na samych pojedynkach.
Ogólnie jednak, na promie panowało dość duże podniecenie zawodami.
To będą pojedynki na śmierć i życie - opowiadał jeden z nich, ambitny młodzik zwany Jackym, alias "Małym". Będzie wspaniale!
Będzie chujowo, kurewsko i prędzej stracisz swoją pryszczatą dupę niż zdobędziesz pierdolone gamble, popaprańcu - odpowiadał weteran wojenny nazywany Glizdą.
Cóż, co się stanie miało rozsądzić się niebawem.
Bo oto ląd... pomost. Trzej przyjaciele razem ze zmęczonym ale i podekscytowanym tłumem wchodzą na śliskie dechy i podążąją w stronę tawerny z ogłoszenia. Laydragon widnieje przed nimi, widzą jego szyld. Wchodzą.
W dużym i zimnym, ze ścianami wykonanymi z jasnych bali i dachem z trzciny było niemalże pusto. Karczmarz natychmiast ich obsłużył. Gdy usiedli przy jednym stole i napili się piwa, uznali że trzeba im poszukać owego mężczyzny z bielmem na oko, by zapisać się.
Natychmiast ujrzeli kogoś godnego tego opisu. Starszy mężczyzna o siwych włosach spiętych w kucyk i o srebrnym zaroście na policzkach, bujał się na krześle blisko wygasłego kominka. Pykał fajkę a palcami dłoni bębnił po stole.
Trudno było nie dostrzec bielma na jednym oku...
zaczynamy. Imię grubą czcionką, czas przeszły trzecioosobowy. Posty mają być dłuższe niż kilka zdań.