[Marvel RPG] Amazing X-Men
-
- Tawerniana Wilczyca
- Posty: 2370
- Rejestracja: czwartek, 22 czerwca 2006, 16:47
- Lokalizacja: ze 113-tej warstwy Otchłani
- Kontakt:
Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men
Ike
Dwa ostatnie tygodnie były dla Ike wypełnione po brzegi ciężką pracą. Skupiła się na tym, by nie dopuścić do posiadania nadmiaru wolnego czasu. Starała się też naciągnąć Beasta na dodatkowe zajęcia... Jak tylko mogła unikała Gambita, korzystając stale z niedźwiedziego węchu - sprawiło to, że dość często bywała rozdrażniona i żywiła się głównie rybami, mięsem, orzechami i leśnymi owocami. Gdy Remy pojawiał się w zasięgu szła w przeciwną stronę. Przy okazji poznała Instytut na tyle, że przestała się gubić. Konieczność wymusiła zwiększoną koncentrację. Gdy już zdarzały się wolne chwile spędzała je w stajni lub na konnych przejażdżkach, a czasami wybierała się z Changiem na wspólne rysowanie. Jedyne chwile przyjemnego odprężenia w ostatnim czasie... Wieczorami zamykała się w pokoju i zapoznawała się z materiałami na kolejny semestr na studiach.
Gdy w końcu X-meni powiadomieni zostali o kolejnej akcji stawiła się natychmiast. W końcu coś co przełamało rutynę. Ike zastanawiała się tylko jak zespołowi pójdzie bez Jess... Pamiętała dobrze jak ostatnio Shadow musiała wkroczyć, by rozprężona zmianą dowódcy grupa zebrała się w sobie i zaczęła współpracować.
X-men (ale bez Jess)
Bishop spojrzał na Ghetto:
- Póki co niewiele, wyjdzie w praniu jak zawsze. Jak zacznie się coś dziać, to będziemy działać według zwykłych procedur - zostaniemy zaatakowani, to odpowiemy. Sami nie będziemy prowokować. Jeszcze jakieś pytania? - zapytał, patrząc po was.
- Chyba nikt nie ma już nic do dodania - powiedziała Ike. Zastanawiała się co znajdą na miejscu...
- Ike, pozwól się innym wypowiedzieć w swoim imieniu. - Lucas spojrzał karcąco na Indiankę.
Ike skinęła tylko głową i czekała dalej w milczeniu.
- Więc jak? Chce ktoś coś jeszcze dodać? Jak nie, to zapraszam do szatni. Ja też nie mam czasu na pierdoły, zwłoka działa na naszą niekorzyść, panienki. - mruknął i wymownie spojrzał na zegarek.
Zachari wyszczerzył się, uderzył pięściami o siebie i ruszył w stronę szatni. - Wreszcie - rzucił cicho.
- Póki co nie mam już żadnych pytań, Luc. - odparł Jason. - Zobaczymy, co będzie się działo na miejscu. Spadam do szatni.
Ike bez słowa oderwała się od ściany, którą przez kilka ostatnich chwil uparcie podpierała plecami i ruszyła spokojnie w stronę szatni.
Bella tylko skinęła głową i ruszyła w stronę szatni, tuż za Ike.
Poszli do szatni, przebrali się w swoje stroje bojowe (nowy członek drużyny również taki otrzymał wraz z krótką instrukcją obsługi), po czym wszyscy znaleźli się na pokładzie odrzutowca. Bishop posadził Ghetto za sterami, a sam usiadł na miejscu drugiego pilota. Wyglądało na to, że mieliście chwilę, aby porozmawiać.
Ike usadowiła się w samolocie i czekała spokojnie na start. Pierwszy raz w samolocie był... Trudny. Teraz zaczęła się przyzwyczajać. Średnio raz na 2 tygodnie dokądś latała w odrzutowcach. - Jak sądzisz... Co to będzie? - odezwała się nagle w przestrzeń. Nie było wiadomo właściwie czy mówi to do Belli czy do kogokolwiek innego.
- Liczę na coś zabawnego - odparł jej siedzący krzesło z przodu Zachari. - Wiecie, trochę tak od czapy mnie do was dorzucili, ale skoro Magneto tak zadecydował... cóż, wiecie już jak ja mam na imię, ale ja nie znam was. Moglibyście się ogólnie przedstawić? - uniósł jedną brew i uśmiechnął się półgębkiem.
- Tam za sterami jest Yogi... Znaczy Jason. Tu jest Bella, ja jestem Ike - zaczęła Indianka słuchając tylko jednym uchem. - Jeszcze Chang, Alastair i Adam - dodała wskazując osoby.
- Malo mamy zabawnych rzeczy, nie łudź się - powiedziała cicho, i spokojnie - Co potrafisz? Znajomość imion, dosyć istotna, co prawda, ale nie pomoże nam w razie potrzeby – zauważyła.
Adam spojrzał na nowego. Zgadzał się z Bellą, że znajomość mocy jaką inni dysponują jest znacznie ważniejsza od znajomości imion.
- Niewątpliwie - Zachari uśmiechnął się patrząc na Dię zza okularów. - Moją zdolnością jest manipulacja ciśnieniem - powiedział. - Szkoda, że nie mieliśmy okazji poćwiczyć w Danger Roomie, zobaczylibyście jak to wygląda w praktyce... - wykonał bezradny gest rękoma. - A jakie są wasze moce?
Ike spojrzała w końcu na swojego rozmówcę - Moja specjalność to transformacja - powiedziała. Zademonstrowała tygrysie pazury i natychmiast cofnęła zmiany. - Potrafię korzystać ze zdolności zwierząt - powiedziała.
- Mmm... do twarzy ci z pazurkami, Ike - Zachari uśmiechnął się nieco szerzej.
- Jestem telepatką - powiedziała po prostu Bell - poza tym nie mam problemów z poruszaniem się, mimo tego - dotknęła opaski na oczach - Bo reszta moich zmysłów nadrabia braki.
Zachari skinął głową. - Telepatia to dość potężna moc - mruknął Zachari. Coraz bardziej interesowało go jak to wszystko wyjdzie w praktyce. - Ja kontroluję szkło - powiedział Adam... ale ton jego głosu zdradzał, że chyba zrobił to dość niechętnie.
Obejrzał się na Adama. - Nooo, przyjacielu takiej mocy to jeszcze nie widziałem...
- Mam na imię Peter, jestem telekinetykiem i telepatą - rzucił z dumą w głosie chłopak.
- Dwa w cenie jednego - podsumował Zachari.
Adam skrzywił się lekko i nic nie odpowiedział.
Ike uniosła prawą brew. - Adam, możesz mu pokazać na okularach co potrafisz - powiedziała obracając się do Glassmakera.
- Potwierdzasz moją teorię... - powiedział melodyjnie Zachari.
- Grim – Bella wskazała dłonią w kierunku kolegi - potrafi manipulować kośćmi. A Alastair - skinęła głową w kierunku Szkota - Potrafi kontrolować swoje mięsnie, co daje mu podwyższoną szybkość reakcji.
- Ja jestem Jason, alias Ghettoblasta. - powiedział czarnoskóry chłopak zza sterów Blackbirda. - Jak moja ksywka wskazuje, potrafię walić blastami plazmy na lewo i prawo - uśmiechnął się szeroko, po czym wrócił do pilotowania "Ptaszka".
Adam spojrzał na lenonki Ike, a szkła zmieniły barwę na niebieskie.
Ike się uśmiechnęła - No nie miałam na myśli moich okularów, ale niech już będzie. Swoją drogą ładnie ci w niebieskim - rzuciła do Adama. - Możesz sprawić, żeby były bardziej jaskrawopomarańczowe niż były wcześniej? - spytała.
Zachari skinął głową. - Dobra, domyślam się, ze zmiana koloru to czubek góry lodowej - stwierdził, po czym obrócił się do przodu. - Spoko, Blasta, tylko nie przyjaraj mi tyłka przy okazji, e?
Adam uśmiechnął się do Ike, a jej okulary ponownie przybrały swoją wcześniejszą barwę.
- Wolę dziewczyny, nie martw się - odparł Jason wesoło. - Twój tyłek mnie nie interesuje... A jak już jesteśmy przy pośladkach, to w drużynie jest jeszcze jedna niewiasta. Pewnie jakby nie pojechała świętować swoich urodzin, to byś tu teraz nie grzał swojego dupska. Mam ją przedstawić? To nasza dowódczyni.
- Całe szczęście - Zachari machnął ręką. - Hm... cóż, dawaj - mruknął. - Kim jest ta kolejna przedstawicielka płci pięknej, której fotel sobie tymczasowo przywłaszczyłem?
Ike westchnęła ciężko. - Dlaczego facetom kobiety kojarzą się z pośladkami? - mruknęła cicho Ike do Belli.
- Mnie nie pytaj. Mogę sprawdzić, ale nie będzie to zbyt mile - uśmiechnęła się telepatka. - Jest wiedza zastrzeżona tylko dla jednej z płci
- Jessica - odparł Ghetto. - Musiałbyś dużo się starać, żeby zająć jej fotel, stary. Jej imię kodowe to Shadowdeath i dziewczyna nie lubi nadgorliwców. Umie tworzyć i kontrolować czarny dym, zmieniać się w niego i takie tam. Ogólnie fajna sprawa. Jak wróci, to sam ją poznasz - rzucił wesoło.
- Hmm... Chyba masz rację... Lepiej nie wiedzieć – mruknęła Indianka. - Ostatnio moja opinia o niektórych facetach spada na łeb na szyję. Obawiam się, że to mogłoby przyspieszyć jej upadek - dodała.
- Ta, mówię o fotelu - Zachari poklepał dłonią oparcie. - A nie o jej "stołku" - westchnął i się obejrzał. - Nasze dwie damy coś szepczą, czy słuch mnie zwodzi? - zapytał.
- Zostaw je - wtrącił od niechcenia Adam.
- Tak, zwróćcie może uwagę na wyjątki. Niektórzy zbyt są zajęci życiem, by pozwolić sobie na takie skojarzenia - wtrącił do wymiany Szkot do wymiany zdań Belli i Ike z krzywym uśmiechem.
- Masz rację, QB, w rzeczy samej - rzucił od siebie Jason, uśmiechając się pod nosem.
- Zastanawiamy się, dlaczego kobieta kojarzy się mężczyznom z pośladkami - wyjaśniła swobodnie Bell. - A nie szepczemy, bo w towarzystwie to uchybienie przeciwko manierom, tylko obie mamy doskonały słuch i nie potrzebujemy do siebie krzyczeć - uśmiechnęła się. -Wiec Alastairze? Z czym kojarzy ci się kobieta? Mi ludzie, bez względu na płeć, kojarzą się tylko z głosem.
- Mogą się jeszcze kojarzyć z biustem! - wtrącił Jason zza sterów.
Bishop zaśmiał się i trącił chłopaka łokciem.
- Tobie, Jasonie, z biustem kojarzy się chyba tylko Emma Frost
- Zważywszy na fakt, że ogólna anatomia jest ta sama to zwyczajnie tego nie rozumiem – mruknęła zdezorientowana Indianka.
- Kobieta... Dobre pytanie. Z ogólnie pojmowanym pięknej, gracją, żywiołowością i górowaniem uczuć nad rozsądkiem, co czyni je lepsze od nas, mężczyzn, i mniej efektywne w podejmowaniu nieetycznych, acz koniecznych decyzji. Od kiedy Jason to usłyszał, do whisky dorzuciłem wódkę - odparł Szkot.
- No wiesz, Dzwoneczku, ty z nią spędzasz dużo czasu. Jak dla mnie ZA DUŻO! - zaśmiał się Ghetto. - Czyżbyście miały romans? - zapytał i słysząc wypowiedź kolegi, jedynie pokręcił głową. - Al, odstaw wódkę, szkodzi ci!
- Jak Pani Emma dowie się, że rozmawialiśmy o jej... Możemy zmienić temat? - zaproponował mocno rumieniący się Adam.
Zachari parsknął śmiechem, patrząc na Adama z politowaniem. - Moje skojarzenie jest akurat bliższe skojarzeniom Belli. Nie wiem czy to świadczy o mnie źle czy dobrze, ale kobieta kojarzy mi się raczej z głosem - zwrócił się do reszty. - Zapomniałeś dodać, ze pachną lepiej, dude
- Od ciebie na pewno, stary - Jason zarechotał. - Możemy gadać o biuście Shadow, jeśli wolisz, Adaś.
Ike parsknęła śmiechem. Skonfrontowała słowa Szkota ze swoimi doświadczeniami z rezerwatu... I popłakała się ze śmiechu...
Zachari pokręcił głową i zamilkł, trąc brwi palcami.
Zaczerwieniony na twarzy Adam tylko pokiwał przecząco głową.
Bella roześmiała się słysząc uwagę Jasona - Zazdrosny jesteś? Niedługo będzie jeszcze więcej, snuj domysły, tyle ci pozostało, muzyku. A biusty to nic takiego... Mama robi to wiem.
- Zapach... Tak, zgadzam się, "Zapach Kobiety" z Nicholsonem w roli głównej był genialny, dobrze zagrany - skomentował słowa Zachariego Alastair. - Tym niemniej jeżeli o zapach chodzi, nigdy nie miałem... przyjemności... w komfortowych warunkach... wąchać... kobiety - skomentował powoli i odpowiednio akcentując Szkot.
- To jakaś piosenka? - spytała Ike ze łzami w oczach patrząc na Szkota i wycierając wilgotne policzki.
Adam przyglądał się przez moment Belli. Zastanawiał się nad czymś, ale nic nie powiedział.
Zachari zaczął się śmiać. - Ej, litości, chcecie mnie kolektywnie zabić nim dotrzemy na miejsce? - stwierdził. - Poza tym w komfortowych warunkach raczej rzadko... wącha się... kobietę, nie sądzisz? - zapytał.
- No to widać taki z ciebie facet, Szkocie - Ghetto odwrócił się na chwilę w kierunku towarzyszy i puścił mu oczko. Po chwili spojrzał na Bellę. - A ty już nie bądź taka "zimna suka", bo jak jesteśmy we dwójkę, to inaczej śpiewasz. Kto mnie zaprosił na koncert do filharmonii? - zapytał, uśmiechając się szeroko.
- Daj jej spokój, Ghetto... z resztą... wygląda na to że mój sekret się wydał. – zamrugał Al. - Wiesz, chodzimy na imprezy nieprzypadkowo... Nieprzypadkowo też pijemy we dwóch... więc może zostaw Bellę i Ike... wiesz, to nie musi być takie złe... - skomentował z uśmiechem odpowiedź Jasona.
- Nie mów stary, że mnie podrywasz! - oburzył się J. - Jesteś gejem, słonko? To mogłeś tak od razu. Chang też woli chłopców.
- Co wy macie z tym zapachem? To w pewnych wypadkach nic miłego. Na przykład my wszyscy po Danger Roomie. Sam się wprosiłeś - roześmiała się. - Ciekawe jak długo tam wytrzymasz.
Zachari westchnął i znów obrócił się do kobiet. - To jest u was standardowa rozmowa "po drodze?" - zapytał.
- Zależy - mruknęła Ike. - Ostatnio wszyscy milczeli - powiedziała wzruszając ramionami.
- No wiesz... chciałem, abyś dowiedział się w normalnych warunkach, nie tak nagle... - niewinnie zamrugał oczami Szkot. - Ale dobra, bez takich jazd. Szczerze to taki ze mnie mężczyzna, że mam gust i umiem wybrać - odpowiedział Jasonowi.
- Ostatnio było inaczej! Nie zaatakowała mnie ani wielka roślina, ani wielka sowa, ani wielka krwiożercza wiewiórka, to był wyjątek – Bella uzupełniła słowa Ike.
- A ja umiem gotować. Jestem w twoim typie, Al? - zapytał Ghetto, rozbawiony całą rozmową.
Bishop jedynie przysłuchiwał się całej konwersacji, już dawno nie bawił się tak dobrze wśród swoich uczniów. Musiał częściej z nimi latać.
- Fakt... Tylko skąd ta wiewiórka? Wydawało mi się, że ostatnio poza Blobem walczyłaś z sową... Jak jej tam... - zastanowiła się Indianka.
- Snowflake? - zaśmiał się Jason.
- Wolę takich z alabastrową skórą. Ale szczerze, po prostu wolę wybrać coś dobrego i zatrzymać się na tym, niż wiecznie przebierać w materiale, Jasonie. To co robisz jest całkiem niepoważne. - wypowiedział... niemal poważnie Szkot.
- Snowbird! Chyba - rzuciła Ike.
- O Boże! Nie było wiewiórki?! - złapała się za głowę Bella. - Może zaczęłam widzieć przyszłość? Zaatakują nas Chip i Dale, razem z Kaczorem Donaldem
- A kto to? - rzuciła Ike naprawdę zaniepokojona.
- Coś mi mówi, że będę za wami nadążać dopiero w drodze powrotnej - mruknął Zachari, kręcąc głową. - A ty, Al, jesteś normalnie brutalny. Tak po prostu odbierasz chłopakowi nadzieję...
- Kaczor Donald to... to.. - Bell zniżyła dramatycznie glos - żeglarz, kanibal, a w wolnych chwilach superbohater albo superzłoczyńca, nie pamiętam juz. Ja go tam nigdy nie widziałam, ale brat mówił, ze chodzi bez dolnej części odzienia i świeci gołym kuprem
- Perwers na disney channel. Uzupełnia się z Myszką Miki, który z kolei chodzi z gołą klatą - dodał Zack.
- Kaczor Donald to największy wróg X-Men, jak go spotkamy, to trzeba spieprzać - rzucił poważnie Jason, powstrzymując śmiech. Zaraz dostał w bok od Bishopa.
- A Chip i Dale to taka para gejów, ale nieważne... - dodał Ghetto.
- A Chip i Dale? Homoseksualiści, jeden opóźniony umysłowo, ale drugi myśli za nich obu. Są detektywami i wlezą wszędzie. Maja fetysz na punkcie orzechów i atakują każdego, kto z nimi zadrze. Mówi się, że współpracują z agentami ubezpieczeniowymi, bo po ich inwazji trzeba się wyprowadzić,
- Chip ma fetysz na punkcie myszy! - zawołał Ghetto. - Jak je widzi, to musi je całować i nie tylko. Biedne myszki! - zaśmiał się.
- To jakaś bezwstydna aluzja? - zapytał, zwracając wzrok na Ike. - Dodajmy, że wszystkie wymienione postacie są zwierzęce, jedynie upersonifikowane.
Ike miała poważnie zamyślony wyraz twarzy. Zmarszczyła brwi i spytała jeszcze – To w końcu kto to jest? - rzuciła. Musiała to sobie poważnie przemyśleć.
- A ich kumpel tylko by bzykal! – dopowiedziała Bella śmiejąc się.
- Słyszycie to łomotanie? To Walt Disney przewraca się w grobie - rzucił Zack.
- Bzyczek...! - Jason zaśmiał się, ledwo trzymając stery prosto.
- Jakim grobie? Heretyku! Jego zahibernowano! On powróci! – zawył Jason.
- Ej ,ej, je, skup się na sterowaniu, przyjacielu, bo wszyscy zaraz trafimy do Disneylandu - mruknął Zack, widząc co się dzieje z Ghettoblasta.
- Panienko... Nie pozwalaj sobie - Alastair przybrał najpoważniejszy głos jaki umiał. Później, korzystając z zapamiętanego ułożenia mięśni, nie tylko twarzy i ułożenia strun głosowych, naśladując niemal idealnie głos Emmy dodał:
- Bo wylądujesz z Alem i Ghetto w moim gabinecie i będziecie wszyscy troje mieli przej...
- Ike, a wiesz, kto to jest Kapitan Baloo? - zapytał Jason, nie przejmując się uwagą nowego kolegi. - To taka zła wersja Kapitana Ameryki, jak na niego trafisz, to już po tobie!
- Tak - Zack powiedział grubym głosem i wyciągnął dłoń przed siebie. - Powróci, by zająć swe prawowite miejsce między Homosekualnymi Wiewiórkami, a Zwierzęcymi Półekshibicjonistami i zawładnąć świaaateem - powiedział, patrząc w dal z groźną miną.
- Al, a co ty w Emmę się bawisz? To już teraz wiem, o kim śnisz po nocach - dodał J.
- Nieźle to zrobiłeś - pochwaliła go Bella. - Ślepego możesz próbować nabrać.
- Akurat. To ty się na nią gapisz. Obaj wiemy na co - użalił się Alastair. - A w ogóle to przestań myśleć, że mi gust wypaczysz. Widzisz młody - odniósł się do różnicy wieku pomiędzy nim a Jasonem - starego psa nowych sztuczek nie nauczysz.
- No, panienki, trochę powagi! - zaśmiał się Bishop. - Nie ładnie się tak nabijać z koleżanki.
Dziewczyna miała mętlik w głowie. Nikt najwyraźniej nie zamierzał jej wyjaśnić o co chodzi, o kim mowa... I czy rzeczywiście stanowi dla nich jakieś zagrożenie. Miała nadzieję, że nie spotkają żadnego Donalda ani Chipa... Zanotowała sobie w pamięci by po powrocie sprawdzić te informacje. Zapamiętywała więc to co mówili. Słownik i Internet powinny wystarczyć.
- Stary pies najwidoczniej nie widzi tak dobrze, jak młody. Poza tym to jak ty jesteś najebany, to się ciągle patrzysz w to 80 DDDDDDD Emmy! Myślisz, że nie widziałem? Poskromiłbyś tego grzybka w spodniach, jak na nią patrzysz, stary!
- Ike, polubiłabyś Kapitana Planete, ja go ostatnimi czasy nie lubię, ale wy byście sie dogadali - Taki miłośnik Greenpeacu.
Zack spojrzał na Ike. - Hm, z tobą wszystko w porządku? - zapytał. - Za duże stężenie głupoty w powietrzu? – zaśmiał się.
Jason słysząc, co Zack powiedział do Ike, parsknął śmiechem.
- Nie wiem o czym wy mówicie. Straciłam rozeznanie – mruknęła Indianka.
- Ej, Jason, nie pozwalaj sobie w towarzystwie kobiet - spoważniał nieco Alastair. - Takie teksty rezerwujemy na męskie rozmowy, we dwóch, przy dziesiątej kolejce, i to na Twój koszt.
- Chciałbym tylko zauważyć, że od piątej to ty już serwowałeś, Al.
- Dlaczego nosi grzyby w spodniach? - zainteresowała się niewinnie Bella.
- O kreskówkach Disneya - odparł Zack. - Takich przeznaczonych dla dzieci poniżej 12 lat... chyba nie traktowałaś tego, co tu o nich mówiono poważnie? - zapytał.
- Bella, bo lubi! – rzucił J.
Zack odwrócił sie do Belli. - Bo jest uzależniony - powiedział.
- Jason, siedź cicho! Ja nie zażywam żadnych halucynogenów!
- Nie oglądam kreskówek. Kiedyś widziałam jedną. Nie oglądam telewizji w ogóle - powiedziała Ike z kwaśną miną.
- No ja tam nie wiem, co bierzesz w pokoju, ale czasami byś się podzielił, Szkocie! I umył. Bo cuchniesz grzybkami. Co ty, kurwa, Mario jesteś? - zaśmiał się Ghetto.
- Punkt dla panienki od redbushy - skinął głową z uznaniem Szkot. - Liczy się tylko teatr.
- A ty go wąchasz? Często ci się zdarza obwąchiwać kolegów?
- Ah... no dobra. To są fikcyjne postaci. Niech ci nie zaprzątają głowy - powiedział Zack.
- Myślał, ze wąchał kobietę - powiedział do Belli. - Był widać dostatecznie pijany -
- Kobiety też lubi wąchać. - mruknał Al. - Ohoho, sam zdobyć nie umiesz i już żebrać musisz? Uzależnionyś, uzależnionyś, Ghetto. Co mi zrobisz jak ci dam trochę, hmm? - zapytał.
- Pijany? Był najebany! - odparł Jason prychając.
Ike instynktownie stwierdziła, że lepiej by nie kopała więcej pod sobą. Myśląc taktycznie po prostu pominęła fakt, że do teatru też nie chodziła. Znała go tylko z nazwy. Zamiast tego stwierdziła - Jeśli tak bardzo was interesują zapachy to mogę wam dokładnie powiedzieć czym pachnie każde z was i zakończymy temat - zaproponowała Ike.
- Al, chyba się musisz uczyć ode mnie jak sie podrywa kobiety, bo słabo se radzisz, ziomek. - powiedział uradowany Jason. Ta gadka bawiła go od początku. - Ręka do góry, kto ostatnio widział Kapitana Planetę!
Zack uniósł brwi. - Ike... lepiej nie - powiedział. - Jeszcze wyjdzie na jaw kto nie zmienił pieluchy - - Ja widziałem ostatnio kapitana planetę, jak kumpel się najarał i pomalował, a potem biegał po ulicy krzycząc "CAPITAN PLANEEET!!" - rzucił do Jasona.
Bella podniosła rękę - Tak technicznie rzecz ujmując to widzieć, nie widziałam, ale w sumie ktoś ostatnio w instytucie krzyczał, ze "moc należy do nas". To był on?
- Captain Planet... He's a Hero... rany, ten motyw muzyczny jest crapiasty... - zaczął Szkot. - Już mówiłem, że starego psa nie nauczysz nowych sztuczek, ale ja ci dam nieco towaru, a ty poderwij dla mnie, powiedzmy... - zaczął się zastanawiać. Słowo laska nie było taktowne ani grzeczne, ku uciesze Jasona go nie używał. Ale można było stworzyć śmieszną sytuację. - Poderwij dla mnie Bellę.
- Bellę? Stary, przecież ona się ze mną umówiła na koncert a nie z tobą. To mówi samo za siebie. Znajdź se inną! - prychnął.
- Yogi, mam zacząć od ciebie? - spytała Ike spokojnie.
- A właśnie! Mam jeszcze dwa bilety, kogoś interesuje pan Beethoveen? – rzuciła Bell.
- A zaczynaj sobie od kogo chcesz - machnął ręką Jason.
- Beth? Heeeeej... - Zack się zainteresował. - Preferuje Griega, ale Bethovenem nie pogardzę.
- Pachniesz damskimi perfumami najmocniej. Jessica ma takie same. Poza tym pot, coś z twojego studia i Jess - powiedziała spokojnie Ike.
- No widzisz, Bella? Masz już nas więcej na koncert. - rzucił uradowany J. - Wybieraj! Masz w czym.
- No i jeszcze pachnę Bellą, Changiem, Magneto i innymi kolesiami - prychnął Jason. - To o niczym nie świadczy.
- To już wiemy co powiedzieć Jess, gdy zapyta się kto gwizdnął jej perfumy - mruknął Zack.
- I tak przyjdzie mój brat i popsuje wszystko. On ma genialny dar opowiadania dla ludzi, którzy cierpią na bezsenność.
- Ja myślę, że pożyczył po prostu. Albo dogadał się z Remym aby wykraść. Starczy akurat na dwóch. - dodał Al o Jasonie.
- Raczej nie będziesz musiał jej tłumaczyć, że się do mnie przytulała, bo robiła to sama - Ghetto uśmiechnął się. - A Changa i Erika sami pytajcie, czy się do mnie przytulali.
- Czekaj.. Remy? Gambit? Chyba mi nie powiecie, ze ta ciota made in france należy do tego zespołu? - jęknął Zack.
- Azincourt - odpowiedział tylko Brytyjczykowi Szkot. Wiedział, że oni obaj rozumieją.
- Nie należy. Spokojnie. Przecież to Australopitek! - prychnął J. - Takiego by nie przyjęli do nas.
Ike tylko warknęła. Zdecydowanie nie swoim głosem. To wystarczyło za cały komentarz.
- Biedne australopitki. Jesteś dla nich zbyt surowy - westchnęła ciężko Bella.
- Całe psia jego mać szczęście - Zack odetchnął. - Ale z tym jegomościem mam do pogadania... -
- Do pogadania z Gambitem? O czym? - zaciekawił się Ghetto.
Ike wsłuchała się uważniej. Usiadła inaczej w fotelu.
- Czegoż taki przystojniak może chcieć do Gambita... sam mi mówiłeś, że ta kiecka ze zdjęć jest przez Francuza używana na specjalne okazje, jak sam twierdził - dodał Al.
- Narzekały mi na niego praktycznie wszystkie moje przyjaciółki z instytutu. Wierz mi, najchętniej rozmawiałbym z nim za pomocą kodu morse'a - wybijając rytm na jego czaszce za pomocą metalowego pręta - warknął Zack.
- Ej, ludzie! Jedziemy na poważną misje, Bishop to chyba ma tu symbolizować, naprawdę chcecie teraz rozmawiać o Gambicie? A jak zaraz jakaś wiewiórka zechce nas zjeść, chcecie umrzeć z przekonaniem, że zmarnowaliście ostatnie chwile życia na rozmowę o nim?
Zack westchnął i pokręcił głową. - Wierzysz w wiewiórczy powietrzny abordaż? - zapytał Belli.
- Zack, pan LeBeau jest mój - powiedział poważnie Jason. - I fakt, nie warto o nim gadać, masz świętą rację, Dzwoneczku.
- Latające wiewiórki mogą stanowić poważne zagrożenie dla silników – skwitowała Bella.
Jason parsknął śmiechem słysząc słowa Belli.
- Jason... Jak skończymy tę misję będziemy mogli porozmawiać? - spytała Ike po dłuższej chwili milczenia.
- Nie tylko... wiesz... - Zack rozejrzał się na boki. - Nie mamy wycieraczek - dodał Wyjątkowo Poważnym Tonem.
- Pewnie, że tak - odparł lekko zaskoczony Ghetto. - Jestem do twojej dyspozycji, Ike.
- Dziękuję - powiedziała Indianka ze spokojem. Zamilkła chwilowo.
- Nie ma sprawy. - odparł spokojnie Jason. Nadal był w lekkim szoku, że Ike pamiętała, jak ma na imię. I że chciała z nim porozmawiać.
Dwa ostatnie tygodnie były dla Ike wypełnione po brzegi ciężką pracą. Skupiła się na tym, by nie dopuścić do posiadania nadmiaru wolnego czasu. Starała się też naciągnąć Beasta na dodatkowe zajęcia... Jak tylko mogła unikała Gambita, korzystając stale z niedźwiedziego węchu - sprawiło to, że dość często bywała rozdrażniona i żywiła się głównie rybami, mięsem, orzechami i leśnymi owocami. Gdy Remy pojawiał się w zasięgu szła w przeciwną stronę. Przy okazji poznała Instytut na tyle, że przestała się gubić. Konieczność wymusiła zwiększoną koncentrację. Gdy już zdarzały się wolne chwile spędzała je w stajni lub na konnych przejażdżkach, a czasami wybierała się z Changiem na wspólne rysowanie. Jedyne chwile przyjemnego odprężenia w ostatnim czasie... Wieczorami zamykała się w pokoju i zapoznawała się z materiałami na kolejny semestr na studiach.
Gdy w końcu X-meni powiadomieni zostali o kolejnej akcji stawiła się natychmiast. W końcu coś co przełamało rutynę. Ike zastanawiała się tylko jak zespołowi pójdzie bez Jess... Pamiętała dobrze jak ostatnio Shadow musiała wkroczyć, by rozprężona zmianą dowódcy grupa zebrała się w sobie i zaczęła współpracować.
X-men (ale bez Jess)
Bishop spojrzał na Ghetto:
- Póki co niewiele, wyjdzie w praniu jak zawsze. Jak zacznie się coś dziać, to będziemy działać według zwykłych procedur - zostaniemy zaatakowani, to odpowiemy. Sami nie będziemy prowokować. Jeszcze jakieś pytania? - zapytał, patrząc po was.
- Chyba nikt nie ma już nic do dodania - powiedziała Ike. Zastanawiała się co znajdą na miejscu...
- Ike, pozwól się innym wypowiedzieć w swoim imieniu. - Lucas spojrzał karcąco na Indiankę.
Ike skinęła tylko głową i czekała dalej w milczeniu.
- Więc jak? Chce ktoś coś jeszcze dodać? Jak nie, to zapraszam do szatni. Ja też nie mam czasu na pierdoły, zwłoka działa na naszą niekorzyść, panienki. - mruknął i wymownie spojrzał na zegarek.
Zachari wyszczerzył się, uderzył pięściami o siebie i ruszył w stronę szatni. - Wreszcie - rzucił cicho.
- Póki co nie mam już żadnych pytań, Luc. - odparł Jason. - Zobaczymy, co będzie się działo na miejscu. Spadam do szatni.
Ike bez słowa oderwała się od ściany, którą przez kilka ostatnich chwil uparcie podpierała plecami i ruszyła spokojnie w stronę szatni.
Bella tylko skinęła głową i ruszyła w stronę szatni, tuż za Ike.
Poszli do szatni, przebrali się w swoje stroje bojowe (nowy członek drużyny również taki otrzymał wraz z krótką instrukcją obsługi), po czym wszyscy znaleźli się na pokładzie odrzutowca. Bishop posadził Ghetto za sterami, a sam usiadł na miejscu drugiego pilota. Wyglądało na to, że mieliście chwilę, aby porozmawiać.
Ike usadowiła się w samolocie i czekała spokojnie na start. Pierwszy raz w samolocie był... Trudny. Teraz zaczęła się przyzwyczajać. Średnio raz na 2 tygodnie dokądś latała w odrzutowcach. - Jak sądzisz... Co to będzie? - odezwała się nagle w przestrzeń. Nie było wiadomo właściwie czy mówi to do Belli czy do kogokolwiek innego.
- Liczę na coś zabawnego - odparł jej siedzący krzesło z przodu Zachari. - Wiecie, trochę tak od czapy mnie do was dorzucili, ale skoro Magneto tak zadecydował... cóż, wiecie już jak ja mam na imię, ale ja nie znam was. Moglibyście się ogólnie przedstawić? - uniósł jedną brew i uśmiechnął się półgębkiem.
- Tam za sterami jest Yogi... Znaczy Jason. Tu jest Bella, ja jestem Ike - zaczęła Indianka słuchając tylko jednym uchem. - Jeszcze Chang, Alastair i Adam - dodała wskazując osoby.
- Malo mamy zabawnych rzeczy, nie łudź się - powiedziała cicho, i spokojnie - Co potrafisz? Znajomość imion, dosyć istotna, co prawda, ale nie pomoże nam w razie potrzeby – zauważyła.
Adam spojrzał na nowego. Zgadzał się z Bellą, że znajomość mocy jaką inni dysponują jest znacznie ważniejsza od znajomości imion.
- Niewątpliwie - Zachari uśmiechnął się patrząc na Dię zza okularów. - Moją zdolnością jest manipulacja ciśnieniem - powiedział. - Szkoda, że nie mieliśmy okazji poćwiczyć w Danger Roomie, zobaczylibyście jak to wygląda w praktyce... - wykonał bezradny gest rękoma. - A jakie są wasze moce?
Ike spojrzała w końcu na swojego rozmówcę - Moja specjalność to transformacja - powiedziała. Zademonstrowała tygrysie pazury i natychmiast cofnęła zmiany. - Potrafię korzystać ze zdolności zwierząt - powiedziała.
- Mmm... do twarzy ci z pazurkami, Ike - Zachari uśmiechnął się nieco szerzej.
- Jestem telepatką - powiedziała po prostu Bell - poza tym nie mam problemów z poruszaniem się, mimo tego - dotknęła opaski na oczach - Bo reszta moich zmysłów nadrabia braki.
Zachari skinął głową. - Telepatia to dość potężna moc - mruknął Zachari. Coraz bardziej interesowało go jak to wszystko wyjdzie w praktyce. - Ja kontroluję szkło - powiedział Adam... ale ton jego głosu zdradzał, że chyba zrobił to dość niechętnie.
Obejrzał się na Adama. - Nooo, przyjacielu takiej mocy to jeszcze nie widziałem...
- Mam na imię Peter, jestem telekinetykiem i telepatą - rzucił z dumą w głosie chłopak.
- Dwa w cenie jednego - podsumował Zachari.
Adam skrzywił się lekko i nic nie odpowiedział.
Ike uniosła prawą brew. - Adam, możesz mu pokazać na okularach co potrafisz - powiedziała obracając się do Glassmakera.
- Potwierdzasz moją teorię... - powiedział melodyjnie Zachari.
- Grim – Bella wskazała dłonią w kierunku kolegi - potrafi manipulować kośćmi. A Alastair - skinęła głową w kierunku Szkota - Potrafi kontrolować swoje mięsnie, co daje mu podwyższoną szybkość reakcji.
- Ja jestem Jason, alias Ghettoblasta. - powiedział czarnoskóry chłopak zza sterów Blackbirda. - Jak moja ksywka wskazuje, potrafię walić blastami plazmy na lewo i prawo - uśmiechnął się szeroko, po czym wrócił do pilotowania "Ptaszka".
Adam spojrzał na lenonki Ike, a szkła zmieniły barwę na niebieskie.
Ike się uśmiechnęła - No nie miałam na myśli moich okularów, ale niech już będzie. Swoją drogą ładnie ci w niebieskim - rzuciła do Adama. - Możesz sprawić, żeby były bardziej jaskrawopomarańczowe niż były wcześniej? - spytała.
Zachari skinął głową. - Dobra, domyślam się, ze zmiana koloru to czubek góry lodowej - stwierdził, po czym obrócił się do przodu. - Spoko, Blasta, tylko nie przyjaraj mi tyłka przy okazji, e?
Adam uśmiechnął się do Ike, a jej okulary ponownie przybrały swoją wcześniejszą barwę.
- Wolę dziewczyny, nie martw się - odparł Jason wesoło. - Twój tyłek mnie nie interesuje... A jak już jesteśmy przy pośladkach, to w drużynie jest jeszcze jedna niewiasta. Pewnie jakby nie pojechała świętować swoich urodzin, to byś tu teraz nie grzał swojego dupska. Mam ją przedstawić? To nasza dowódczyni.
- Całe szczęście - Zachari machnął ręką. - Hm... cóż, dawaj - mruknął. - Kim jest ta kolejna przedstawicielka płci pięknej, której fotel sobie tymczasowo przywłaszczyłem?
Ike westchnęła ciężko. - Dlaczego facetom kobiety kojarzą się z pośladkami? - mruknęła cicho Ike do Belli.
- Mnie nie pytaj. Mogę sprawdzić, ale nie będzie to zbyt mile - uśmiechnęła się telepatka. - Jest wiedza zastrzeżona tylko dla jednej z płci
- Jessica - odparł Ghetto. - Musiałbyś dużo się starać, żeby zająć jej fotel, stary. Jej imię kodowe to Shadowdeath i dziewczyna nie lubi nadgorliwców. Umie tworzyć i kontrolować czarny dym, zmieniać się w niego i takie tam. Ogólnie fajna sprawa. Jak wróci, to sam ją poznasz - rzucił wesoło.
- Hmm... Chyba masz rację... Lepiej nie wiedzieć – mruknęła Indianka. - Ostatnio moja opinia o niektórych facetach spada na łeb na szyję. Obawiam się, że to mogłoby przyspieszyć jej upadek - dodała.
- Ta, mówię o fotelu - Zachari poklepał dłonią oparcie. - A nie o jej "stołku" - westchnął i się obejrzał. - Nasze dwie damy coś szepczą, czy słuch mnie zwodzi? - zapytał.
- Zostaw je - wtrącił od niechcenia Adam.
- Tak, zwróćcie może uwagę na wyjątki. Niektórzy zbyt są zajęci życiem, by pozwolić sobie na takie skojarzenia - wtrącił do wymiany Szkot do wymiany zdań Belli i Ike z krzywym uśmiechem.
- Masz rację, QB, w rzeczy samej - rzucił od siebie Jason, uśmiechając się pod nosem.
- Zastanawiamy się, dlaczego kobieta kojarzy się mężczyznom z pośladkami - wyjaśniła swobodnie Bell. - A nie szepczemy, bo w towarzystwie to uchybienie przeciwko manierom, tylko obie mamy doskonały słuch i nie potrzebujemy do siebie krzyczeć - uśmiechnęła się. -Wiec Alastairze? Z czym kojarzy ci się kobieta? Mi ludzie, bez względu na płeć, kojarzą się tylko z głosem.
- Mogą się jeszcze kojarzyć z biustem! - wtrącił Jason zza sterów.
Bishop zaśmiał się i trącił chłopaka łokciem.
- Tobie, Jasonie, z biustem kojarzy się chyba tylko Emma Frost
- Zważywszy na fakt, że ogólna anatomia jest ta sama to zwyczajnie tego nie rozumiem – mruknęła zdezorientowana Indianka.
- Kobieta... Dobre pytanie. Z ogólnie pojmowanym pięknej, gracją, żywiołowością i górowaniem uczuć nad rozsądkiem, co czyni je lepsze od nas, mężczyzn, i mniej efektywne w podejmowaniu nieetycznych, acz koniecznych decyzji. Od kiedy Jason to usłyszał, do whisky dorzuciłem wódkę - odparł Szkot.
- No wiesz, Dzwoneczku, ty z nią spędzasz dużo czasu. Jak dla mnie ZA DUŻO! - zaśmiał się Ghetto. - Czyżbyście miały romans? - zapytał i słysząc wypowiedź kolegi, jedynie pokręcił głową. - Al, odstaw wódkę, szkodzi ci!
- Jak Pani Emma dowie się, że rozmawialiśmy o jej... Możemy zmienić temat? - zaproponował mocno rumieniący się Adam.
Zachari parsknął śmiechem, patrząc na Adama z politowaniem. - Moje skojarzenie jest akurat bliższe skojarzeniom Belli. Nie wiem czy to świadczy o mnie źle czy dobrze, ale kobieta kojarzy mi się raczej z głosem - zwrócił się do reszty. - Zapomniałeś dodać, ze pachną lepiej, dude
- Od ciebie na pewno, stary - Jason zarechotał. - Możemy gadać o biuście Shadow, jeśli wolisz, Adaś.
Ike parsknęła śmiechem. Skonfrontowała słowa Szkota ze swoimi doświadczeniami z rezerwatu... I popłakała się ze śmiechu...
Zachari pokręcił głową i zamilkł, trąc brwi palcami.
Zaczerwieniony na twarzy Adam tylko pokiwał przecząco głową.
Bella roześmiała się słysząc uwagę Jasona - Zazdrosny jesteś? Niedługo będzie jeszcze więcej, snuj domysły, tyle ci pozostało, muzyku. A biusty to nic takiego... Mama robi to wiem.
- Zapach... Tak, zgadzam się, "Zapach Kobiety" z Nicholsonem w roli głównej był genialny, dobrze zagrany - skomentował słowa Zachariego Alastair. - Tym niemniej jeżeli o zapach chodzi, nigdy nie miałem... przyjemności... w komfortowych warunkach... wąchać... kobiety - skomentował powoli i odpowiednio akcentując Szkot.
- To jakaś piosenka? - spytała Ike ze łzami w oczach patrząc na Szkota i wycierając wilgotne policzki.
Adam przyglądał się przez moment Belli. Zastanawiał się nad czymś, ale nic nie powiedział.
Zachari zaczął się śmiać. - Ej, litości, chcecie mnie kolektywnie zabić nim dotrzemy na miejsce? - stwierdził. - Poza tym w komfortowych warunkach raczej rzadko... wącha się... kobietę, nie sądzisz? - zapytał.
- No to widać taki z ciebie facet, Szkocie - Ghetto odwrócił się na chwilę w kierunku towarzyszy i puścił mu oczko. Po chwili spojrzał na Bellę. - A ty już nie bądź taka "zimna suka", bo jak jesteśmy we dwójkę, to inaczej śpiewasz. Kto mnie zaprosił na koncert do filharmonii? - zapytał, uśmiechając się szeroko.
- Daj jej spokój, Ghetto... z resztą... wygląda na to że mój sekret się wydał. – zamrugał Al. - Wiesz, chodzimy na imprezy nieprzypadkowo... Nieprzypadkowo też pijemy we dwóch... więc może zostaw Bellę i Ike... wiesz, to nie musi być takie złe... - skomentował z uśmiechem odpowiedź Jasona.
- Nie mów stary, że mnie podrywasz! - oburzył się J. - Jesteś gejem, słonko? To mogłeś tak od razu. Chang też woli chłopców.
- Co wy macie z tym zapachem? To w pewnych wypadkach nic miłego. Na przykład my wszyscy po Danger Roomie. Sam się wprosiłeś - roześmiała się. - Ciekawe jak długo tam wytrzymasz.
Zachari westchnął i znów obrócił się do kobiet. - To jest u was standardowa rozmowa "po drodze?" - zapytał.
- Zależy - mruknęła Ike. - Ostatnio wszyscy milczeli - powiedziała wzruszając ramionami.
- No wiesz... chciałem, abyś dowiedział się w normalnych warunkach, nie tak nagle... - niewinnie zamrugał oczami Szkot. - Ale dobra, bez takich jazd. Szczerze to taki ze mnie mężczyzna, że mam gust i umiem wybrać - odpowiedział Jasonowi.
- Ostatnio było inaczej! Nie zaatakowała mnie ani wielka roślina, ani wielka sowa, ani wielka krwiożercza wiewiórka, to był wyjątek – Bella uzupełniła słowa Ike.
- A ja umiem gotować. Jestem w twoim typie, Al? - zapytał Ghetto, rozbawiony całą rozmową.
Bishop jedynie przysłuchiwał się całej konwersacji, już dawno nie bawił się tak dobrze wśród swoich uczniów. Musiał częściej z nimi latać.
- Fakt... Tylko skąd ta wiewiórka? Wydawało mi się, że ostatnio poza Blobem walczyłaś z sową... Jak jej tam... - zastanowiła się Indianka.
- Snowflake? - zaśmiał się Jason.
- Wolę takich z alabastrową skórą. Ale szczerze, po prostu wolę wybrać coś dobrego i zatrzymać się na tym, niż wiecznie przebierać w materiale, Jasonie. To co robisz jest całkiem niepoważne. - wypowiedział... niemal poważnie Szkot.
- Snowbird! Chyba - rzuciła Ike.
- O Boże! Nie było wiewiórki?! - złapała się za głowę Bella. - Może zaczęłam widzieć przyszłość? Zaatakują nas Chip i Dale, razem z Kaczorem Donaldem
- A kto to? - rzuciła Ike naprawdę zaniepokojona.
- Coś mi mówi, że będę za wami nadążać dopiero w drodze powrotnej - mruknął Zachari, kręcąc głową. - A ty, Al, jesteś normalnie brutalny. Tak po prostu odbierasz chłopakowi nadzieję...
- Kaczor Donald to... to.. - Bell zniżyła dramatycznie glos - żeglarz, kanibal, a w wolnych chwilach superbohater albo superzłoczyńca, nie pamiętam juz. Ja go tam nigdy nie widziałam, ale brat mówił, ze chodzi bez dolnej części odzienia i świeci gołym kuprem
- Perwers na disney channel. Uzupełnia się z Myszką Miki, który z kolei chodzi z gołą klatą - dodał Zack.
- Kaczor Donald to największy wróg X-Men, jak go spotkamy, to trzeba spieprzać - rzucił poważnie Jason, powstrzymując śmiech. Zaraz dostał w bok od Bishopa.
- A Chip i Dale to taka para gejów, ale nieważne... - dodał Ghetto.
- A Chip i Dale? Homoseksualiści, jeden opóźniony umysłowo, ale drugi myśli za nich obu. Są detektywami i wlezą wszędzie. Maja fetysz na punkcie orzechów i atakują każdego, kto z nimi zadrze. Mówi się, że współpracują z agentami ubezpieczeniowymi, bo po ich inwazji trzeba się wyprowadzić,
- Chip ma fetysz na punkcie myszy! - zawołał Ghetto. - Jak je widzi, to musi je całować i nie tylko. Biedne myszki! - zaśmiał się.
- To jakaś bezwstydna aluzja? - zapytał, zwracając wzrok na Ike. - Dodajmy, że wszystkie wymienione postacie są zwierzęce, jedynie upersonifikowane.
Ike miała poważnie zamyślony wyraz twarzy. Zmarszczyła brwi i spytała jeszcze – To w końcu kto to jest? - rzuciła. Musiała to sobie poważnie przemyśleć.
- A ich kumpel tylko by bzykal! – dopowiedziała Bella śmiejąc się.
- Słyszycie to łomotanie? To Walt Disney przewraca się w grobie - rzucił Zack.
- Bzyczek...! - Jason zaśmiał się, ledwo trzymając stery prosto.
- Jakim grobie? Heretyku! Jego zahibernowano! On powróci! – zawył Jason.
- Ej ,ej, je, skup się na sterowaniu, przyjacielu, bo wszyscy zaraz trafimy do Disneylandu - mruknął Zack, widząc co się dzieje z Ghettoblasta.
- Panienko... Nie pozwalaj sobie - Alastair przybrał najpoważniejszy głos jaki umiał. Później, korzystając z zapamiętanego ułożenia mięśni, nie tylko twarzy i ułożenia strun głosowych, naśladując niemal idealnie głos Emmy dodał:
- Bo wylądujesz z Alem i Ghetto w moim gabinecie i będziecie wszyscy troje mieli przej...
- Ike, a wiesz, kto to jest Kapitan Baloo? - zapytał Jason, nie przejmując się uwagą nowego kolegi. - To taka zła wersja Kapitana Ameryki, jak na niego trafisz, to już po tobie!
- Tak - Zack powiedział grubym głosem i wyciągnął dłoń przed siebie. - Powróci, by zająć swe prawowite miejsce między Homosekualnymi Wiewiórkami, a Zwierzęcymi Półekshibicjonistami i zawładnąć świaaateem - powiedział, patrząc w dal z groźną miną.
- Al, a co ty w Emmę się bawisz? To już teraz wiem, o kim śnisz po nocach - dodał J.
- Nieźle to zrobiłeś - pochwaliła go Bella. - Ślepego możesz próbować nabrać.
- Akurat. To ty się na nią gapisz. Obaj wiemy na co - użalił się Alastair. - A w ogóle to przestań myśleć, że mi gust wypaczysz. Widzisz młody - odniósł się do różnicy wieku pomiędzy nim a Jasonem - starego psa nowych sztuczek nie nauczysz.
- No, panienki, trochę powagi! - zaśmiał się Bishop. - Nie ładnie się tak nabijać z koleżanki.
Dziewczyna miała mętlik w głowie. Nikt najwyraźniej nie zamierzał jej wyjaśnić o co chodzi, o kim mowa... I czy rzeczywiście stanowi dla nich jakieś zagrożenie. Miała nadzieję, że nie spotkają żadnego Donalda ani Chipa... Zanotowała sobie w pamięci by po powrocie sprawdzić te informacje. Zapamiętywała więc to co mówili. Słownik i Internet powinny wystarczyć.
- Stary pies najwidoczniej nie widzi tak dobrze, jak młody. Poza tym to jak ty jesteś najebany, to się ciągle patrzysz w to 80 DDDDDDD Emmy! Myślisz, że nie widziałem? Poskromiłbyś tego grzybka w spodniach, jak na nią patrzysz, stary!
- Ike, polubiłabyś Kapitana Planete, ja go ostatnimi czasy nie lubię, ale wy byście sie dogadali - Taki miłośnik Greenpeacu.
Zack spojrzał na Ike. - Hm, z tobą wszystko w porządku? - zapytał. - Za duże stężenie głupoty w powietrzu? – zaśmiał się.
Jason słysząc, co Zack powiedział do Ike, parsknął śmiechem.
- Nie wiem o czym wy mówicie. Straciłam rozeznanie – mruknęła Indianka.
- Ej, Jason, nie pozwalaj sobie w towarzystwie kobiet - spoważniał nieco Alastair. - Takie teksty rezerwujemy na męskie rozmowy, we dwóch, przy dziesiątej kolejce, i to na Twój koszt.
- Chciałbym tylko zauważyć, że od piątej to ty już serwowałeś, Al.
- Dlaczego nosi grzyby w spodniach? - zainteresowała się niewinnie Bella.
- O kreskówkach Disneya - odparł Zack. - Takich przeznaczonych dla dzieci poniżej 12 lat... chyba nie traktowałaś tego, co tu o nich mówiono poważnie? - zapytał.
- Bella, bo lubi! – rzucił J.
Zack odwrócił sie do Belli. - Bo jest uzależniony - powiedział.
- Jason, siedź cicho! Ja nie zażywam żadnych halucynogenów!
- Nie oglądam kreskówek. Kiedyś widziałam jedną. Nie oglądam telewizji w ogóle - powiedziała Ike z kwaśną miną.
- No ja tam nie wiem, co bierzesz w pokoju, ale czasami byś się podzielił, Szkocie! I umył. Bo cuchniesz grzybkami. Co ty, kurwa, Mario jesteś? - zaśmiał się Ghetto.
- Punkt dla panienki od redbushy - skinął głową z uznaniem Szkot. - Liczy się tylko teatr.
- A ty go wąchasz? Często ci się zdarza obwąchiwać kolegów?
- Ah... no dobra. To są fikcyjne postaci. Niech ci nie zaprzątają głowy - powiedział Zack.
- Myślał, ze wąchał kobietę - powiedział do Belli. - Był widać dostatecznie pijany -
- Kobiety też lubi wąchać. - mruknał Al. - Ohoho, sam zdobyć nie umiesz i już żebrać musisz? Uzależnionyś, uzależnionyś, Ghetto. Co mi zrobisz jak ci dam trochę, hmm? - zapytał.
- Pijany? Był najebany! - odparł Jason prychając.
Ike instynktownie stwierdziła, że lepiej by nie kopała więcej pod sobą. Myśląc taktycznie po prostu pominęła fakt, że do teatru też nie chodziła. Znała go tylko z nazwy. Zamiast tego stwierdziła - Jeśli tak bardzo was interesują zapachy to mogę wam dokładnie powiedzieć czym pachnie każde z was i zakończymy temat - zaproponowała Ike.
- Al, chyba się musisz uczyć ode mnie jak sie podrywa kobiety, bo słabo se radzisz, ziomek. - powiedział uradowany Jason. Ta gadka bawiła go od początku. - Ręka do góry, kto ostatnio widział Kapitana Planetę!
Zack uniósł brwi. - Ike... lepiej nie - powiedział. - Jeszcze wyjdzie na jaw kto nie zmienił pieluchy - - Ja widziałem ostatnio kapitana planetę, jak kumpel się najarał i pomalował, a potem biegał po ulicy krzycząc "CAPITAN PLANEEET!!" - rzucił do Jasona.
Bella podniosła rękę - Tak technicznie rzecz ujmując to widzieć, nie widziałam, ale w sumie ktoś ostatnio w instytucie krzyczał, ze "moc należy do nas". To był on?
- Captain Planet... He's a Hero... rany, ten motyw muzyczny jest crapiasty... - zaczął Szkot. - Już mówiłem, że starego psa nie nauczysz nowych sztuczek, ale ja ci dam nieco towaru, a ty poderwij dla mnie, powiedzmy... - zaczął się zastanawiać. Słowo laska nie było taktowne ani grzeczne, ku uciesze Jasona go nie używał. Ale można było stworzyć śmieszną sytuację. - Poderwij dla mnie Bellę.
- Bellę? Stary, przecież ona się ze mną umówiła na koncert a nie z tobą. To mówi samo za siebie. Znajdź se inną! - prychnął.
- Yogi, mam zacząć od ciebie? - spytała Ike spokojnie.
- A właśnie! Mam jeszcze dwa bilety, kogoś interesuje pan Beethoveen? – rzuciła Bell.
- A zaczynaj sobie od kogo chcesz - machnął ręką Jason.
- Beth? Heeeeej... - Zack się zainteresował. - Preferuje Griega, ale Bethovenem nie pogardzę.
- Pachniesz damskimi perfumami najmocniej. Jessica ma takie same. Poza tym pot, coś z twojego studia i Jess - powiedziała spokojnie Ike.
- No widzisz, Bella? Masz już nas więcej na koncert. - rzucił uradowany J. - Wybieraj! Masz w czym.
- No i jeszcze pachnę Bellą, Changiem, Magneto i innymi kolesiami - prychnął Jason. - To o niczym nie świadczy.
- To już wiemy co powiedzieć Jess, gdy zapyta się kto gwizdnął jej perfumy - mruknął Zack.
- I tak przyjdzie mój brat i popsuje wszystko. On ma genialny dar opowiadania dla ludzi, którzy cierpią na bezsenność.
- Ja myślę, że pożyczył po prostu. Albo dogadał się z Remym aby wykraść. Starczy akurat na dwóch. - dodał Al o Jasonie.
- Raczej nie będziesz musiał jej tłumaczyć, że się do mnie przytulała, bo robiła to sama - Ghetto uśmiechnął się. - A Changa i Erika sami pytajcie, czy się do mnie przytulali.
- Czekaj.. Remy? Gambit? Chyba mi nie powiecie, ze ta ciota made in france należy do tego zespołu? - jęknął Zack.
- Azincourt - odpowiedział tylko Brytyjczykowi Szkot. Wiedział, że oni obaj rozumieją.
- Nie należy. Spokojnie. Przecież to Australopitek! - prychnął J. - Takiego by nie przyjęli do nas.
Ike tylko warknęła. Zdecydowanie nie swoim głosem. To wystarczyło za cały komentarz.
- Biedne australopitki. Jesteś dla nich zbyt surowy - westchnęła ciężko Bella.
- Całe psia jego mać szczęście - Zack odetchnął. - Ale z tym jegomościem mam do pogadania... -
- Do pogadania z Gambitem? O czym? - zaciekawił się Ghetto.
Ike wsłuchała się uważniej. Usiadła inaczej w fotelu.
- Czegoż taki przystojniak może chcieć do Gambita... sam mi mówiłeś, że ta kiecka ze zdjęć jest przez Francuza używana na specjalne okazje, jak sam twierdził - dodał Al.
- Narzekały mi na niego praktycznie wszystkie moje przyjaciółki z instytutu. Wierz mi, najchętniej rozmawiałbym z nim za pomocą kodu morse'a - wybijając rytm na jego czaszce za pomocą metalowego pręta - warknął Zack.
- Ej, ludzie! Jedziemy na poważną misje, Bishop to chyba ma tu symbolizować, naprawdę chcecie teraz rozmawiać o Gambicie? A jak zaraz jakaś wiewiórka zechce nas zjeść, chcecie umrzeć z przekonaniem, że zmarnowaliście ostatnie chwile życia na rozmowę o nim?
Zack westchnął i pokręcił głową. - Wierzysz w wiewiórczy powietrzny abordaż? - zapytał Belli.
- Zack, pan LeBeau jest mój - powiedział poważnie Jason. - I fakt, nie warto o nim gadać, masz świętą rację, Dzwoneczku.
- Latające wiewiórki mogą stanowić poważne zagrożenie dla silników – skwitowała Bella.
Jason parsknął śmiechem słysząc słowa Belli.
- Jason... Jak skończymy tę misję będziemy mogli porozmawiać? - spytała Ike po dłuższej chwili milczenia.
- Nie tylko... wiesz... - Zack rozejrzał się na boki. - Nie mamy wycieraczek - dodał Wyjątkowo Poważnym Tonem.
- Pewnie, że tak - odparł lekko zaskoczony Ghetto. - Jestem do twojej dyspozycji, Ike.
- Dziękuję - powiedziała Indianka ze spokojem. Zamilkła chwilowo.
- Nie ma sprawy. - odparł spokojnie Jason. Nadal był w lekkim szoku, że Ike pamiętała, jak ma na imię. I że chciała z nim porozmawiać.
-
- Marynarz
- Posty: 320
- Rejestracja: sobota, 10 listopada 2007, 17:57
- Numer GG: 20329440
- Lokalizacja: Dundee (UK)
Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men
X-Men (bez Jess)
Dotarcie na miejsce zajęło wam niewiele ponad dwie godziny. Byłoby zapewne znacznie szybciej, gdyby to Bishop siedział za sterami Blackbirda, ale Jason w końcu musiał nauczyć się sam pilotować czarną maszynę, dlatego też leciał dość ostrożnie i pod okiem Lucasa kontrolował odrzutowiec.
Sam lot minął wam na rozmowach, wygłupach i podziwianiu krajobrazów przez okna samolotu – tak przynajmniej robił Chang, który niewiele się odzywał przez całą podróż. Zupełnie inaczej niż Zachari, któremu usta niemal się nie zamykały i konwersował z pozostałymi, jakby znał ich już długi czas.
Meksyk przywitał was wspaniałą pogodą - podchodząc do lądowania, podziwialiście niesamowite tereny, rozciągające się jak okiem sięgnąć. Ośnieżone szczyty dominowały nad żyznymi, gęsto zalesionymi miejscami.
Ghettoblasta wylądował idealnie tam, gdzie nakazał mu Bishop. Gdy wyszliście na zewnątrz uderzył was skwar i gorące powietrze. Mogło być jakieś trzydzieści stopni Celsjusza w cieniu, dlatego niektórzy z was od razu pozbyli się kurtek z vibranium, pozostając w samych t-shirtach z „X” na piersi. W najbliższej okolicy nie było żywej duszy, pomijając jakieś ptaki krążące nad waszymi głowami, niczym sępy oczekujące, aż padniecie z wyczerpania.
Bishop zabezpieczył samolot, po czym ruszyliście w drogę. Prowadził Lucas, za nim szła Ike, Jason, dalej Zack, Chang, Bella, Alastair, Peter i Adam. Po kwadransie przebijania się przez piaskowe podłoże wkroczyliście do niewielkiego lasku, prowadzącego pod górę. Nawet wam dawała się we znaki upalna pogoda i wchodziło się ciężko. Gdy w końcu znaleźliście się na szczycie i wyszliście na niewielką, zamkniętą tropikalnymi drzewami polanę, waszym oczom ukazała się dziwna budowla.
- To nie wygląda za dobrze. - mruknął Bishop i dobył swego karabinu. - Bądźcie w gotowości, jeśli zostaniemy zaatakowani, również atakować. - powtórzył to, o czym mówił jeszcze w Akademii.
Wykonaliście polecenie, przygotowując się na najgorsze. Podeszliście do dziwnej budowli, która wyglądała raczej jak statek kosmiczny i zaczęliście ją oglądać. Przez pierwsze minuty nic się nie działo, jedynie Peter i Bella wyczuwali niesamowitą wręcz moc emanującą z tej konstrukcji.
- Spróbujcie wybadać, czy w środku ktoś jest. - Bishop spojrzał na dwójkę telepatów. - Tylko uważajcie na siebie.
Dreamer i Bella posłusznie skinęli głowami, po czym przyłożyli dłonie do frontowej ściany budowli. I to nie był dobry pomysł. Ostatnie skojarzenie jakie mięli, to że coś ich złapało za ręce i wchłonęło do środka. Pozostali X-Men stali jak wryci widząc, że ich koleżanka i kolega po prostu dematerializują się w powietrzu i znikają, wessani do budowli.
Bishop wystrzelił ze swojej broni, a wy idąc za jego przykładem, również zaczęliście atakować ściany konstrukcji. Niestety, ataki nie przynosiły żadnych skutków, gdyż były wchłaniane przez energię otaczającą ściany. W końcu coś się poruszyło i na frontowej części ściany ukazały się drzwi, które po chwili rozsunęły się, odsłaniając pogrążony w mroku korytarz.
Chcieliście ruszyć na pomoc Belli i Peterowi, jednak Bishop powstrzymał was gestem dłoni. Dłuższą chwilę oczekiwaliście w napięciu, gdy nagle ku wam wyszedł potężnie zbudowany, niemal dwukrotnie wyższy i szerszy niż Lucas mężczyzna. A w każdym razie jakiś humanoidalny przybysz w dziwnym stroju.
- Kim jesteś i jakie są twoje zamiary? - odezwał się wasz nauczyciel. - Gdzie są nasi towarzysze?
Przybysz jedynie spojrzał na niego pogardliwym wzrokiem, nie odzywając się. Rozejrzał się na boki, taksując X-Menów ostrym spojrzeniem. Chwilę później jedynie prychnął pod nosem, odwrócił się i powolnym krokiem poszedł w stronę jego bazy.
- Nikt nie będzie traktował X-Men jak śmieci! - warknął czarnoskóry mutant, unosząc swą broń. Wystrzelił, jednak wiązka została rozproszona na barierze ochronnej, która najwyraźniej otaczała niebieskoskórego nieznajomego.
Mężczyzna odwrócił się w stronę Bishopa, zmarszczył brwi i klasnął w dłonie. Potężna fala uderzeniowa, jaką wytworzył, rozeszła się na boki i zdmuchnęła wszystkich X-Men, wrzucając ich do pobliskiego lasu. Dało się słyszeć kilka nieprzyjemnych chrupnięć, a młodzi mutanci czuli się tak, jak po zderzeniu z pędzącym tirem. Jedynie Bishop, Chang i Ike wydawali się być w nienaruszonym stanie i to właśnie oni pobiegli sprawdzić, co stało się z pozostałymi. Przybysz spokojnie wrócił do swojej budowli, a ta po chwili uniosła się nieco w powietrze i zniknęła.
- Na Boga, cóż za potężna siła! Trzeba szybko wracać do Instytutu, żeby powiadomić Emmę i Erika. Trzeba zlokalizować ten... statek i odnaleźć naszych przyjaciół! - rzucił z determinacją w głosie Lucas, podchodząc do trzymającego się za bark Jasona, który właśnie wygrzebywał się z krzaków.
* * *
Paris Las Vegas Hotel & Casino, Las Vegas, stan Nevada
Powoli zbliżało się południe, a Jessica nadal smacznie sobie spała w hotelowym pokoju. Nie zdawała sobie sprawy, że właśnie zmieniła stan cywilny i jest teraz panią LeBeau. Nie miała również najmniejszego pojęcia, co się dzieje z resztą jej drużyny. Jedyna rzecz, której dziewczyna była pewna, kładąc się, było to, że obudzi się z kacem.
Dotarcie na miejsce zajęło wam niewiele ponad dwie godziny. Byłoby zapewne znacznie szybciej, gdyby to Bishop siedział za sterami Blackbirda, ale Jason w końcu musiał nauczyć się sam pilotować czarną maszynę, dlatego też leciał dość ostrożnie i pod okiem Lucasa kontrolował odrzutowiec.
Sam lot minął wam na rozmowach, wygłupach i podziwianiu krajobrazów przez okna samolotu – tak przynajmniej robił Chang, który niewiele się odzywał przez całą podróż. Zupełnie inaczej niż Zachari, któremu usta niemal się nie zamykały i konwersował z pozostałymi, jakby znał ich już długi czas.
Meksyk przywitał was wspaniałą pogodą - podchodząc do lądowania, podziwialiście niesamowite tereny, rozciągające się jak okiem sięgnąć. Ośnieżone szczyty dominowały nad żyznymi, gęsto zalesionymi miejscami.
Ghettoblasta wylądował idealnie tam, gdzie nakazał mu Bishop. Gdy wyszliście na zewnątrz uderzył was skwar i gorące powietrze. Mogło być jakieś trzydzieści stopni Celsjusza w cieniu, dlatego niektórzy z was od razu pozbyli się kurtek z vibranium, pozostając w samych t-shirtach z „X” na piersi. W najbliższej okolicy nie było żywej duszy, pomijając jakieś ptaki krążące nad waszymi głowami, niczym sępy oczekujące, aż padniecie z wyczerpania.
Bishop zabezpieczył samolot, po czym ruszyliście w drogę. Prowadził Lucas, za nim szła Ike, Jason, dalej Zack, Chang, Bella, Alastair, Peter i Adam. Po kwadransie przebijania się przez piaskowe podłoże wkroczyliście do niewielkiego lasku, prowadzącego pod górę. Nawet wam dawała się we znaki upalna pogoda i wchodziło się ciężko. Gdy w końcu znaleźliście się na szczycie i wyszliście na niewielką, zamkniętą tropikalnymi drzewami polanę, waszym oczom ukazała się dziwna budowla.
- To nie wygląda za dobrze. - mruknął Bishop i dobył swego karabinu. - Bądźcie w gotowości, jeśli zostaniemy zaatakowani, również atakować. - powtórzył to, o czym mówił jeszcze w Akademii.
Wykonaliście polecenie, przygotowując się na najgorsze. Podeszliście do dziwnej budowli, która wyglądała raczej jak statek kosmiczny i zaczęliście ją oglądać. Przez pierwsze minuty nic się nie działo, jedynie Peter i Bella wyczuwali niesamowitą wręcz moc emanującą z tej konstrukcji.
- Spróbujcie wybadać, czy w środku ktoś jest. - Bishop spojrzał na dwójkę telepatów. - Tylko uważajcie na siebie.
Dreamer i Bella posłusznie skinęli głowami, po czym przyłożyli dłonie do frontowej ściany budowli. I to nie był dobry pomysł. Ostatnie skojarzenie jakie mięli, to że coś ich złapało za ręce i wchłonęło do środka. Pozostali X-Men stali jak wryci widząc, że ich koleżanka i kolega po prostu dematerializują się w powietrzu i znikają, wessani do budowli.
Bishop wystrzelił ze swojej broni, a wy idąc za jego przykładem, również zaczęliście atakować ściany konstrukcji. Niestety, ataki nie przynosiły żadnych skutków, gdyż były wchłaniane przez energię otaczającą ściany. W końcu coś się poruszyło i na frontowej części ściany ukazały się drzwi, które po chwili rozsunęły się, odsłaniając pogrążony w mroku korytarz.
Chcieliście ruszyć na pomoc Belli i Peterowi, jednak Bishop powstrzymał was gestem dłoni. Dłuższą chwilę oczekiwaliście w napięciu, gdy nagle ku wam wyszedł potężnie zbudowany, niemal dwukrotnie wyższy i szerszy niż Lucas mężczyzna. A w każdym razie jakiś humanoidalny przybysz w dziwnym stroju.
- Kim jesteś i jakie są twoje zamiary? - odezwał się wasz nauczyciel. - Gdzie są nasi towarzysze?
Przybysz jedynie spojrzał na niego pogardliwym wzrokiem, nie odzywając się. Rozejrzał się na boki, taksując X-Menów ostrym spojrzeniem. Chwilę później jedynie prychnął pod nosem, odwrócił się i powolnym krokiem poszedł w stronę jego bazy.
- Nikt nie będzie traktował X-Men jak śmieci! - warknął czarnoskóry mutant, unosząc swą broń. Wystrzelił, jednak wiązka została rozproszona na barierze ochronnej, która najwyraźniej otaczała niebieskoskórego nieznajomego.
Mężczyzna odwrócił się w stronę Bishopa, zmarszczył brwi i klasnął w dłonie. Potężna fala uderzeniowa, jaką wytworzył, rozeszła się na boki i zdmuchnęła wszystkich X-Men, wrzucając ich do pobliskiego lasu. Dało się słyszeć kilka nieprzyjemnych chrupnięć, a młodzi mutanci czuli się tak, jak po zderzeniu z pędzącym tirem. Jedynie Bishop, Chang i Ike wydawali się być w nienaruszonym stanie i to właśnie oni pobiegli sprawdzić, co stało się z pozostałymi. Przybysz spokojnie wrócił do swojej budowli, a ta po chwili uniosła się nieco w powietrze i zniknęła.
- Na Boga, cóż za potężna siła! Trzeba szybko wracać do Instytutu, żeby powiadomić Emmę i Erika. Trzeba zlokalizować ten... statek i odnaleźć naszych przyjaciół! - rzucił z determinacją w głosie Lucas, podchodząc do trzymającego się za bark Jasona, który właśnie wygrzebywał się z krzaków.
* * *
Paris Las Vegas Hotel & Casino, Las Vegas, stan Nevada
Powoli zbliżało się południe, a Jessica nadal smacznie sobie spała w hotelowym pokoju. Nie zdawała sobie sprawy, że właśnie zmieniła stan cywilny i jest teraz panią LeBeau. Nie miała również najmniejszego pojęcia, co się dzieje z resztą jej drużyny. Jedyna rzecz, której dziewczyna była pewna, kładąc się, było to, że obudzi się z kacem.
Ostatnio zmieniony poniedziałek, 1 marca 2010, 18:57 przez Acid, łącznie zmieniany 1 raz.
Seks jest jednym z dziewięciu powodów do reinkarnacji. Pozostałych osiem się nie liczy.
-
- Mat
- Posty: 559
- Rejestracja: sobota, 8 lipca 2006, 16:28
- Numer GG: 19487109
- Lokalizacja: Łódź
Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men
Ghettoblasta
Przez całą podróż skupiał się na dwóch rzeczach – pilotowaniu Blackbirda i rozmowie z towarzyszami. Musiał przyznać, że dawno się tak dobrze nie bawił w ich towarzystwie, a ten nowy, Zack, okazywał się wyluzowanym i podchodzącym zdrowo do życia gościem. Pewnie pogadają później na osobności i może nawet wyskoczą na piwo. Jason przy okazji myślał o tym, co może porabiać Jessica i czy ten gbur z Francji dobrze się nią zajmuje. Wciąż miał w myślach rozmowę z Bellą, która zdradziła, co tak naprawdę myśli o nim koleżanka. Nie wiedział do końca, jakie uczucia nim teraz targały, ale Dzwoneczek miała absolutną rację, że teraz mógł tylko czekać. W końcu Gambit sam się znów w coś wpakuje i wtedy Jess wreszcie się przekona, ile ten marny podrywacz jest wart.
W okolice San Fernando dotarli niemal po dwóch godzinach, a Ghetto był niezmiernie zadowolony ze swojego lądowania. Forge sporo się napracował przy renowacji Ptaszka, a chłopak nie zamierzał go znów zarysować bądź uszkodzić. Mina nieco mu zrzedła i humor opuścił, gdy zszedł z pokładu i wszedł do tego „pieca”, bo nie inaczej można było nazwać pogodę panującą na zewnątrz. Słońce stało wysoko prażąc ich mocno, a Jason czuł, że oddycha wrzątkiem, nie powietrzem.
- Co za pieprzona pogoda. - mruknął, zasłaniając oczy dłonią. - Macie może jajka? Przy odrobinie szczęścia można będzie zrobić na moich plecach jajecznicę na bekonie. - uśmiechnął się, po czym zdjął kurtkę z vibranium.
Zastanawiał się jeszcze nad zdjęciem koszulki, ale nie chciał za bardzo podniecać koleżanek z drużyny. Gdyby tu była Jessica, rozebrałby się do samych majtek i na to samo liczyłby z jej strony. Zarzucił kurtkę na ramię, po czym ruszył w tym skwarze za pozostałymi. Upał jakoś odebrał mu ochotę na ekshibicjonizm słowny i pogrążony w milczeniu, z lekko zmrużonymi oczyma, obserwował okolicę.
Niedługo potem, gdy pokonali las, który dawał trochę cienia, znaleźli się przy jakiejś dziwnej budowli. Jasonowi wyglądała początkowo jak jakiś zabudowany stadion do baseballa, a Bishop zarządził, by zajęli się tym drużynowi telepaci. Ghetto oczekiwał jakichś efektów w napięciu, w końcu sam na niewiele się w takich sytuacjach przydawał. Gdy jednak okazało się, że Bella i Peter po dotknięciu budowli po prostu zniknęli, nie mógł wyjść z szoku.
- Lucas, trzeba ich ratować! Trzeba coś zrobić! Tam jest Bella! - krzyczał.
Chwilę później ich dowódca wystrzelił, a Ghetto mu zawtórował. Niestety, fale plazmy po prostu rozchodziły się po osłonie budynku nie czyniąc najmniejszego zadrapania. Reszta drużyny również nic nie wskórała. W końcu, gdy wrota budowli otworzyły się, wyszedł z nich wielki, przypakowany jegomość, na widok którego Jasonowi aż zrobiło się słabo. Nie należał do tchórzy, ale widząc go, miał ochotę po prostu stamtąd zwiać, bo mężczyzna miał w sobie coś, co skutecznie tłumiło odwagę. Najgorsze było to, że zupełnie zignorował pytanie Bishopa, co mogło oznaczać jedno – czuł się na pewno mocny.
Po krótkiej akcji Lucasa, wszyscy się przekonali o jego sile. Klasnął w dłonie, a siła fali uderzeniowej wyrzuciła ich do lasu. Jason jedynie czuł, jak uderza o jakieś drzewo, a potem bark palił go niesamowitym, rwącym bólem. Teraz żałował, że zdjął z siebie kurtkę z vibranium. Ale jak mógł przewidzieć, że trafią na kogoś takiego? I że tak się to skończy. Zacisnął zęby z bólu, ale mimo wszystko i tak słychać było, że niesamowicie cierpi. Bishop doskoczył do niego jako pierwszy.
- Masz wybity bark, Ghetto! Muszę go nastawić!
-Rób co musisz, Luc, bo tak napierdala, że zaraz sam go poskładam. - wysyczał Jason, a jego twarz zdradzała ogromny ból i determinację.
-Nie ruszaj się. - rzucił Luc i po chwili nastawił bark Jasonowi. Chłopak krzyknął tak, że aż ptaki pozrywały się z pobliskich drzew, a echo rozniosło się na kilkaset metrów. Nadal czuł niesamowity ból.
-Obojczyk ci zaczyna puchnąć, może być złamany. - Lucas dotknął go, a Jason syknął.
-Jeszcze raz go dotkniesz, a rozwalę ci łeb. - mutant nie myślał co mówi, po prostu nie mógł znieść promieniującego na połowę klatki piersiowej bólu.
* * *
W końcu się pozbierali i wrócili do Blackbirda. Bishop ułożył Jasona na tyłach samolotu i podał środki przeciwbólowe. Jason sprawdził telefon, jednak nie miał ani jednej nowej wiadomości, ani nawet nieodebranego połączenia.
- Zadzwonię rano napisała. - prychnął do siebie i wyłączył telefon. - Ładne mi kurwa rano...
Resztę drogi drzemał, gdyż ból nie pozwalał zasnąć. Dopiero, gdy trafił pod opiekę Elixira, po kilku minutach mu się polepszyło. Jason włączył telefon i zaledwie kilka chwil upłynęło, gdy aparat zaczął wygrywać znajomą melodię. Ghetto spojrzał na wyświetlacz.
- Obudziła się... śpiąca królewna. - mruknął nadal poirytowany zdarzeniem w Meksyku i nacisnął zieloną słuchawkę.
Pogadał z Jessicą, a wieści od niej nie były pokrzepiające, zwłaszcza, że J. zamartwiał się, co mogło stać się z Bellą i Peterem. Tego dnia na pewno nie będzie mógł uznać za dobry, a jeszcze się nie skończył. Gdy Josh skończył swoją robotę, poleżał jeszcze chwilę w ambulatorium, porozmawiał z nim, a następnie poszedł do swojego pokoju. Musiał odpocząć.
Przez całą podróż skupiał się na dwóch rzeczach – pilotowaniu Blackbirda i rozmowie z towarzyszami. Musiał przyznać, że dawno się tak dobrze nie bawił w ich towarzystwie, a ten nowy, Zack, okazywał się wyluzowanym i podchodzącym zdrowo do życia gościem. Pewnie pogadają później na osobności i może nawet wyskoczą na piwo. Jason przy okazji myślał o tym, co może porabiać Jessica i czy ten gbur z Francji dobrze się nią zajmuje. Wciąż miał w myślach rozmowę z Bellą, która zdradziła, co tak naprawdę myśli o nim koleżanka. Nie wiedział do końca, jakie uczucia nim teraz targały, ale Dzwoneczek miała absolutną rację, że teraz mógł tylko czekać. W końcu Gambit sam się znów w coś wpakuje i wtedy Jess wreszcie się przekona, ile ten marny podrywacz jest wart.
W okolice San Fernando dotarli niemal po dwóch godzinach, a Ghetto był niezmiernie zadowolony ze swojego lądowania. Forge sporo się napracował przy renowacji Ptaszka, a chłopak nie zamierzał go znów zarysować bądź uszkodzić. Mina nieco mu zrzedła i humor opuścił, gdy zszedł z pokładu i wszedł do tego „pieca”, bo nie inaczej można było nazwać pogodę panującą na zewnątrz. Słońce stało wysoko prażąc ich mocno, a Jason czuł, że oddycha wrzątkiem, nie powietrzem.
- Co za pieprzona pogoda. - mruknął, zasłaniając oczy dłonią. - Macie może jajka? Przy odrobinie szczęścia można będzie zrobić na moich plecach jajecznicę na bekonie. - uśmiechnął się, po czym zdjął kurtkę z vibranium.
Zastanawiał się jeszcze nad zdjęciem koszulki, ale nie chciał za bardzo podniecać koleżanek z drużyny. Gdyby tu była Jessica, rozebrałby się do samych majtek i na to samo liczyłby z jej strony. Zarzucił kurtkę na ramię, po czym ruszył w tym skwarze za pozostałymi. Upał jakoś odebrał mu ochotę na ekshibicjonizm słowny i pogrążony w milczeniu, z lekko zmrużonymi oczyma, obserwował okolicę.
Niedługo potem, gdy pokonali las, który dawał trochę cienia, znaleźli się przy jakiejś dziwnej budowli. Jasonowi wyglądała początkowo jak jakiś zabudowany stadion do baseballa, a Bishop zarządził, by zajęli się tym drużynowi telepaci. Ghetto oczekiwał jakichś efektów w napięciu, w końcu sam na niewiele się w takich sytuacjach przydawał. Gdy jednak okazało się, że Bella i Peter po dotknięciu budowli po prostu zniknęli, nie mógł wyjść z szoku.
- Lucas, trzeba ich ratować! Trzeba coś zrobić! Tam jest Bella! - krzyczał.
Chwilę później ich dowódca wystrzelił, a Ghetto mu zawtórował. Niestety, fale plazmy po prostu rozchodziły się po osłonie budynku nie czyniąc najmniejszego zadrapania. Reszta drużyny również nic nie wskórała. W końcu, gdy wrota budowli otworzyły się, wyszedł z nich wielki, przypakowany jegomość, na widok którego Jasonowi aż zrobiło się słabo. Nie należał do tchórzy, ale widząc go, miał ochotę po prostu stamtąd zwiać, bo mężczyzna miał w sobie coś, co skutecznie tłumiło odwagę. Najgorsze było to, że zupełnie zignorował pytanie Bishopa, co mogło oznaczać jedno – czuł się na pewno mocny.
Po krótkiej akcji Lucasa, wszyscy się przekonali o jego sile. Klasnął w dłonie, a siła fali uderzeniowej wyrzuciła ich do lasu. Jason jedynie czuł, jak uderza o jakieś drzewo, a potem bark palił go niesamowitym, rwącym bólem. Teraz żałował, że zdjął z siebie kurtkę z vibranium. Ale jak mógł przewidzieć, że trafią na kogoś takiego? I że tak się to skończy. Zacisnął zęby z bólu, ale mimo wszystko i tak słychać było, że niesamowicie cierpi. Bishop doskoczył do niego jako pierwszy.
- Masz wybity bark, Ghetto! Muszę go nastawić!
-Rób co musisz, Luc, bo tak napierdala, że zaraz sam go poskładam. - wysyczał Jason, a jego twarz zdradzała ogromny ból i determinację.
-Nie ruszaj się. - rzucił Luc i po chwili nastawił bark Jasonowi. Chłopak krzyknął tak, że aż ptaki pozrywały się z pobliskich drzew, a echo rozniosło się na kilkaset metrów. Nadal czuł niesamowity ból.
-Obojczyk ci zaczyna puchnąć, może być złamany. - Lucas dotknął go, a Jason syknął.
-Jeszcze raz go dotkniesz, a rozwalę ci łeb. - mutant nie myślał co mówi, po prostu nie mógł znieść promieniującego na połowę klatki piersiowej bólu.
* * *
W końcu się pozbierali i wrócili do Blackbirda. Bishop ułożył Jasona na tyłach samolotu i podał środki przeciwbólowe. Jason sprawdził telefon, jednak nie miał ani jednej nowej wiadomości, ani nawet nieodebranego połączenia.
- Zadzwonię rano napisała. - prychnął do siebie i wyłączył telefon. - Ładne mi kurwa rano...
Resztę drogi drzemał, gdyż ból nie pozwalał zasnąć. Dopiero, gdy trafił pod opiekę Elixira, po kilku minutach mu się polepszyło. Jason włączył telefon i zaledwie kilka chwil upłynęło, gdy aparat zaczął wygrywać znajomą melodię. Ghetto spojrzał na wyświetlacz.
- Obudziła się... śpiąca królewna. - mruknął nadal poirytowany zdarzeniem w Meksyku i nacisnął zieloną słuchawkę.
Pogadał z Jessicą, a wieści od niej nie były pokrzepiające, zwłaszcza, że J. zamartwiał się, co mogło stać się z Bellą i Peterem. Tego dnia na pewno nie będzie mógł uznać za dobry, a jeszcze się nie skończył. Gdy Josh skończył swoją robotę, poleżał jeszcze chwilę w ambulatorium, porozmawiał z nim, a następnie poszedł do swojego pokoju. Musiał odpocząć.
"Trzymaj się swych zasad! To jedyne co Ci pozostało w świecie Chaosu."
-
- Mat
- Posty: 492
- Rejestracja: środa, 18 lutego 2009, 09:39
- Numer GG: 16193629
- Skype: ouzaru
- Lokalizacja: U boku Męża :) Zawsze.
Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men
Jessica (Ouzaru ), Remy (MG) & Jason (Evandril ) (Część posta rozgrywa się już po przylocie X-Men do Instytutu)
Po kąpieli Remy poszedł do kasyna, a Jessica złapała za telefon. Miała zadzwonić rano, a było już grubo po trzeciej. Chwilę czekała, aż Jason odbierze, w końcu jednak usłyszała znajomy głos.
- No? Co tam? - powiedział załamującym się głosem.
- Co masz taki dziwny głos? Stało się coś? - zapytała zaniepokojona.
- Dostaliśmy wpierdol od kolesia, który wygląda jak skoksowana wersja Schwarzeneggera. - mruknął.
- CO?! Ale... jak to się stało? Opowiadaj!
- Za dużo by mówić. Pojechaliśmy w jedno miejsce i wystarczyło, że klasnął w dłonie i nas rozwalił. Mówię ci, to była niesamowita siła, jak tsunami. Trochę mnie połamał. - jęknął.
- Wiesz, kto to był?
- Nie, nasi mędrkowie nadal nad tym pracują i póki co nic to nie daje. Dobrze, że ciebie tu nie było, pewnie byś teraz razem ze mną leżała w ambulatorium. - westchnął.
- Jesteś w ambulatorium?! - krzyknęła do słuchawki.
- Tak, z tego co mówi Joshua mam pęknięty obojczyk i miałem bark wybity ze stawu. Boli jak sam skur... no wiesz. - ugryzł się w język.
- Dobra, za parę godzin będę w Instytucie, trzymaj się tam jakoś – powiedziała śmiertelnie poważnym głosem.
- Spoko, nic mi nie będzie. Do wesela się zagoi. - odparł wesoło.
- Nic mi nie mów o weselach... - westchnęła.
- To znaczy? Stało się coś? - zapytał podejrzliwie.
- Powiedzmy... - mruknęła.
- A możesz przejść do rzeczy? Nie lubię takiego owijania w bawełnę.
- Ech... Rano obudziłam się z obrączką na palcu. A na DVD obejrzałam, jak spałam na własnym ślubie, zbyt pijana, by samodzielnie stać czy mówić. Myślisz, że taki ślub da się łatwo unieważnić? - zapytała lekko zaniepokojona.
- Jazz! Śluby w Vegas są jak najbardziej legalne! - wypalił, a potem syknął z bólu.
- Nawet jak udziela ich Elvis? - zapytała z nadzieją w głosie.
- To tylko otoczka, papier jest jak najbardziej w porządku. W co ty żeś się wpakowała? Myślałem, że trochę trzeźwiej myślisz. - rzucił z wyrzutem.
- No właśnie trzeźwa to nie byłam... Przecież mówiłam, że spałam na tym ślubie... To Remy za mnie wszystko zrobił – jęknęła.
- Cwany skurwysyn. Serio, jak tutaj przyjedzie, to trzeba będzie się z nim policzyć raz na zawsze! Teraz zamiast w sukience, to go znajdą w plastikowym worku! - warknął i po chwili znów syknął z bólu.
- Pewnie nie wiedział, że ten ślub jest ważny. To miał być taki żart urodzinowy... - usprawiedliwiała go.
- Chyba tylko jego to śmieszyło. No i może ciebie? - burknął. - Naprawdę niezły ci prezent urodzinowy sprawił. Obrączkę.
- Zajebistą wręcz. Ma wygrawerowany napis „Together forever like Chip & Dale”. Ale powiedział, że zmieni na coś innego... Myślisz, że on to traktuje poważnie? - zapytała niepewnie.
- Wiesz co? Już nic mnie nie zdziwi. To ten Australopitek w ogóle myśli? - wypalił.
- Pewnie sam nie wiedział. Pogadam z nim o tym, może jeszcze da się to jakoś odkręcić – westchnęła.
- Jasne. Przed Urzędem Stanu Cywilnego. Jedynie. - mruknął, krzywiąc się przy tym.
- Znaczy rozwód? No jak będzie trzeba...
- A nie trzeba? Wiesz, jak go kochasz, to się ustosunkuję i dostosuję.
- Dwa tygodnie temu na obiedzie rozmawiał ze mną o rodzinie, kupnie domu w Kanadzie i dzieciach. Nie brałam go wtedy na poważnie, myślisz, że on mówił serio?
- Na to wychodzi. Wziął cię podstępem w urodziny. Niech on tylko tutaj przyjedzie! To go odpowiednio zała..ała ała... ała... - jęknął cicho. - Załatwię, kurwa!
- Może uważaj na siebie, J.? - zmartwiła się.
- No przecież, kurwa, uważam! - warknął. - Nie moja wina, że się starliśmy z Terminatorem.
- Chyba niepotrzebnie ci to teraz mówiłam – zasmuciła się.
- Lepiej teraz niż później, przynajmniej szczera byłaś. - westchnął.
- Wiesz co? Spakuję się szybko i wracam do Instytutu, bardziej się przydam tam niż tutaj.
- Daj spokój, nie opuszczaj swojego męża. - prychnął. - Mu tu sobie jakoś poradzimy.
- Poszedł grać w karty, nawet by nie zauważył, gdybym pojechała na lotnisko.
- Rób co chcesz, Jessie. Chwilka. - zasłonił na chwilę słuchawkę, po czym odezwał się do niej. - Sorry, ale Elixir mi powiedział, że mam wypoczywać i muszę kończyć.
- Aha, no dobrze... Szkoda... Słuchaj, przykro mi, że to tak wyszło. Naprawdę nie miałam z tym nic wspólnego! Byłam pijana, NIC nie pamiętam... - powiedziała łamiącym się głosem.
- No dobra, już się tak nie tłumacz. Pogadamy, jak przyjedziesz. Póki co mamy nieco inne problemy na głowie. Uważaj na siebie, całuję. - cmoknął do słuchawki i rozłączył się.
Przez chwilę siedziała lekko przygnębiona, rozmyślając nad tym wszystkim. Jakoś dziwnie się poczuła z myślą o tym, że ślub jest ważny i legalny. Czy Remy o tym wiedział? Wrobił ją? Przecież mogli to normalnie obgadać, choćby w samolocie. A tak to poczuła się trochę... oszukana i wykorzystana? Nie, to nie było w jego stylu. Czemu taki wolny facet, który gapi się na każdą mijaną kobietę, miałby się pakować w małżeństwo? Nie rozumiała tego. Musiała z nim pogadać.
Ubrała się, wsiadła do windy i zjechała na dół. Szybko odszukała Gambita, jak zwykle znalazła go przy stole, grającego w karty z jakimiś mocno zdenerwowanymi panami.
- Remy, musimy pogadać.
- Nie teraz, cherie. Chyba widzisz, że zacząłem kolejną partię?
- Nie interesuje mnie twoja kolejna partia – mruknęła nieprzyjemnym tonem. Mężczyzna zdziwił się trochę.
- Daj mi kwadrans i jestem twój, minette. - odparł. - Mam dobrą kartę i nie mogę teraz przerwać. - wyjaśnił.
- To też mnie mało interesuje – burknęła. - Będę przy barze, panie LeBeau – rzuciła chłodno i odeszła, żeby się czegoś szybko napić.
Gambit natomiast był tak zaabsorbowany grą, że nawet nie zwrócił uwagi na to, jak dziewczyna się wobec niego odniosła. Po skończonej partii poszedł do baru, uśmiechnięty od ucha do ucha.
- Stało się coś, cherie? - wyglądał na niebywale zadowolonego z siebie.
- Owszem. Ale widzę, że ty jesteś bardzo szczęśliwy. Znowu ich ograłeś? - zgadywała.
- W tym jestem najlepszy, soleil.
- W oszukiwaniu?
- Między innymi, przecież gdybym tego nie zrobił, nie bylibyśmy teraz bogatsi o pięć tysięcy papierów. - uśmiechnął się szeroko i poprawił muchę pod brodą.
- A wiedziałeś, że nasz „ślub” jest legalny i ważny? Nawet jeśli byłam pijana? Nawet jeśli udzielał go koleś przebrany za Elvisa? - wypaliła. Była wściekła.
- Nie miałem pojęcia, cherie. - odparł z pokerową miną. - A jest legalny? Skoro tak, to chyba nie mamy się czym martwić, przecież oboje tego chcieliśmy, czyż nie, minette? - jego twarz, prócz głupkowatego uśmieszku (którego nie cierpiała) nie zdradzała żadnych emocji.
- Takie rzeczy powinno się jakoś wcześniej obgadać, nie? - jęknęła, opadając ciężko na krzesełko koło baru. Barman chyba dobrze wyczuł sytuację, gdyż dolał jej wódki.
- Wcześniej? Przecież byłaś pijana. Nie dramatyzuj. Z tego co wiem, chciałaś mieć obrączkę na palcu. I żebym bliźniaczą posiadał ja... - spojrzał jej głęboko w oczy, nieco zmieniając ton swojego głosu. Jessica zapatrzyła się, po czym niemal posłusznie skinęła głową.
- Dokładnie tak było. Czyli teraz naprawdę jesteśmy małżeństwem?
- Na to wygląda, cherie. - powiedział to tak, jakby to było coś trywialnego.
- Aha... - bąknęła, po czym jakby sobie o czymś przypomniała. - Muszę wracać do Instytutu, Remy. Moja drużyna została zaatakowana, Jason jest w ambulatorium i jestem mu.. im potrzebna – powiedziała poważnie.
- No skoro musisz, to ja wrócę do swoich kart, a ty leć.
- Bo karty są dla ciebie ważniejsze!
- Nie, ale widzę, że dla ciebie drużyna jest najważniejsza.
- A dla ciebie nie? Wiesz, nie dziwię się, że tak niewiele osób cię lubi, nawet w samym Instytucie. Skoro tak podchodzisz do sprawy – prychnęła.
- To, co mówią o mnie inni, spływa po mnie. - odparł spokojnie Remy.
- Jak możesz taki być? Nieczuły i egoistyczny? - zapytała.
- Taki fach, cherie. - odparł niewzruszony.
- Wrrr, czasami cię nie lubię – burknęła. - Idę się pakować, jak chcesz tu zostać, to siedź przy swoim stole.
- Dobra, dołączę do ciebie, jak tu trochę ugram.
- Wiedziałam, co jest dla ciebie najważniejsze – westchnęła. - Trzymaj się, do zobaczenia później – powiedziała zrezygnowanym i smutnym tonem. Naprawdę, byli zajebistym małżeństwem. Już lepiej nie mogła trafić.
- Do zobaczenia, cherie. - wrócił do stołu i bardziej zastanawiał się, czy dostanie dobre karty, niż nad tym, że Jess właśnie się pakowała.
Wsiadła do windy, walcząc z łzami, ale już pod samym pokojem nie wytrzymała. Odszukała telefon na łóżku i zapłakana zadzwoniła raz jeszcze do Jasona. Kiedy odebrał, stchórzyła, zaszlochała raz do słuchawki i się rozłączyła, nie wiedząc, co ma powiedzieć. Na wszelki wypadek wyłączyła komórkę, gdyby ją usłyszał i chciał oddzwonić. Spakowała się na szybko, przebrała w strój bojowy i zostawiła bagaż na łóżku, wraz z obrączką. Niech Remy to wszystko weźmie.
* * *
Nie trudziła się kupowaniem biletu, zresztą i tak by nie dostała nic na szybko, więc po prostu wybrała sobie najwcześniejszy lot i wleciała komuś do bagażu. Akurat wystarczyło dziewczynie czasu, by w swojej formie gazowej dostać się na pokład i całą podróż przesiedziała w luku bagażowym razem z jakimiś walizkami i torbami. Nie przeszkadzało jej to zbytnio, przynajmniej mogła pozbierać myśli i zastanowić się nad dalszą przyszłością. Nie dawało Shadow również spokoju to, o czym mówił Jason. Kto mógł być na tyle silny, że rozwalił całą drużynę X-Men jednym klaśnięciem w dłonie? W Szkocji Jugg rozwiał ją tak, ale nie miało to żadnego wpływu na pozostałych! Ta moc musiała być niewyobrażalna, a jeżeli ten – co ich tak urządził – miał złe zamiary, to jak sobie z nim poradzą? Westchnęła ciężko, łapiąc się za głowę. Ostatnio miała nawał różnych dziwnych wrażeń i po prostu zaczynała mieć tego dosyć. Jeszcze ten cały ślub... Dopiero wyszli z Jasonem na prostą, to Gambit znowu musiał wszystko pokomplikować! Przez chwilę miała dziwne wrażenie, iż zrobił to specjalnie, ale przecież nie wiedział. Chyba.
Kiedy samolot podchodził do lądowania, Jessica złapała się na tym, iż wcale nie wierzyła Remy'emu. Nie miała jednak czasu się nad tym dalej zastanawiać, gdyż niebawem ktoś otworzył drzwi do luku bagażowego. Shadow szybko zmieniła się w dym i schowała w jakiejś torbie, a gdy tylko już bezpiecznie opuściła samolot, przybrała swoją normalną formę. Ochroniarze dziwnie się na nią patrzyli, zwłaszcza że miała dość ciekawy strój, ale nikt jej nie zatrzymywał i nie niepokoił. Złapała pierwszy lepszy samochód, podjechała do centrum, zwinęła komuś portfel i wzięła taksówkę do Instytutu. W Akademii była jeszcze zanim zaczęło się ściemniać.
Niczym burza wpadła do głównego hallu, pobiegła schodami na dół i popędziła do ambulatorium.
- Jason?! - zawołała, jednak nie zastała go tam. Był jedynie nieco zdziwiony tym wtargnięciem Elixir. - Gdzie jest Jason? - zapytała go niepewnie, łapiąc oddech.
- Wyszedł stąd koło piątej. - odparł mutant. - Wszystko w porządku, Jessico?
- Tak, jasne, po prostu słyszałam, że ktoś rozwalił drużynę i przyleciałam. Nie wiesz, gdzie J. może być?
- Może poszukaj w jego studiu? Cały czas marudził, że ma dużo roboty, więc pewnie tam go zastaniesz.
- Dzięki! - zawołała już z korytarza. Zbiegła jeszcze niżej i prawie zderzyła się z zamkniętymi drzwiami od studia. Wleciała do środka, jednak zgaszone światła jasno mówiły o tym, iż nie ma tam Ghetto. „Może w salonie?” - pomyślała. - „Albo w pokoju?”
Postanowiła najpierw sprawdzić pokój chłopaka. Już się nawet nie bawiła w pukanie, po prostu wleciała mu przez dziurkę od klucza.
Siedział akurat przy biurku nad kilkoma książkami i coś notował, szykując się do zbliżającego się semestru. W końcu muzyka była jego pasją i nikt nie musiał go zaganiać do nauki.
- Jason! - zawołała Jessica, widząc, iż chłopak nie ma na sobie koszulki, a jego ramię i bark pokrywa bandaż usztywniający. Ghetto aż podskoczył.
- Mogłabyś tak nie krzyczeć? - zapytał zdziwiony jej obecnością nie tyle u siebie, co w Instytucie.
- Przepraszam... - rzuciła zakłopotana i podeszła do niego. - Co porabiasz? Może ci przeszkadzam?
- Nie, nie przeszkadzasz. - zamknął grubą książkę i odwrócił się w jej kierunku. - Próbowałem się uczyć, ale cały czas myślę o tym niebieskim kolosie, który nas sprał i nie mogę się skupić. - skrzywił się. - Jessie, a ty brałaś chociaż jakiś szybki prysznic? Bo wyglądasz nieciekawie.
Dziewczyna jakby się lekko zawstydziła, pewnie była nieźle potargana od tego biegania po korytarzach i locie na gapę.
- Owszem, ale mam za sobą dość szaloną podróż, więc to pewnie dlatego – westchnęła, po czym w telegraficznym skrócie opowiedziała, jak musiała się gimnastykować, by dotrzeć do Instytutu tego samego dnia.
- U nas też nie było lepiej. Słyszałaś, że Bella i Peter zostali porwani przez tego niebieskiego przybysza? - westchnął ciężko. - Ciekawe, czy w ogóle żyją. Może jak dotknęli tej budowli, to ich zabiło? A byłem umówiony z Bellą na koncert i obiad. - pokręcił głową.
- Mam nadzieję, że jednak nic im nie jest – odparła niemrawo.
- Najgorsze jest to, że nawet nie wiemy, z kim mamy do czynienia. - mruknął. - Dobrze, że cię tam nie było. Koleś po prostu klasnął w dłonie i nas rozniósł, jakbyśmy byli jakimiś szmacianymi lalkami. Nie chcę sobie wyobrażać, jakie jeszcze ma zdolności. - skrzywił się. Jessica podeszła do niego i delikatnie przytuliła, uważając, by nie urazić jego barku.
- Żałuję, że mnie nie było. Z twoim ramieniem już lepiej? - zapytała cicho.
- Tak, Elixir je szybko poskładał, a to – wskazał na bandaż – to tylko tak dla usztywnienia.
- Całe szczęście, że nic ci się nie stało – spojrzała mu się głęboko w oczy czując, jak serce zaczyna bić szybciej.
- Póki co. - rzucił. - Mam nadzieję, że Erik i Emma coś wymyślą, żeby sprowadzić Bellę i Petera całych i zdrowych... O ile żyją...
- Na pewno będzie dobrze, zobaczysz - dotknęła dłonią jego policzka i zbliżyła się do niego.
Przez chwilę wpatrywali się w siebie, potęgując nieprzyjemną ciszę, po czym Jason pocałował dziewczynę. Ta, o dziwo, nie wzbraniała się przed tym i odwzajemniła pocałunek, przechodząc w coraz to bardziej intymne i namiętne igraszki.
Młodzi mutanci dali upust temu, co siedziało w nich od dawna i przenieśli się na łóżko chłopaka. Ten natomiast już zdążył zapomnieć o kłującym od czasu do czasu barku i poświęcił się całkowicie Jess. Oboje dobrze wiedzieli, że na całowaniu to popołudnie się nie skończy. I mieli rację, ciesząc się sobą cały wieczór i pół nocy. Jessica nie opuściła pokoju Jasona aż do samego rana.
Po kąpieli Remy poszedł do kasyna, a Jessica złapała za telefon. Miała zadzwonić rano, a było już grubo po trzeciej. Chwilę czekała, aż Jason odbierze, w końcu jednak usłyszała znajomy głos.
- No? Co tam? - powiedział załamującym się głosem.
- Co masz taki dziwny głos? Stało się coś? - zapytała zaniepokojona.
- Dostaliśmy wpierdol od kolesia, który wygląda jak skoksowana wersja Schwarzeneggera. - mruknął.
- CO?! Ale... jak to się stało? Opowiadaj!
- Za dużo by mówić. Pojechaliśmy w jedno miejsce i wystarczyło, że klasnął w dłonie i nas rozwalił. Mówię ci, to była niesamowita siła, jak tsunami. Trochę mnie połamał. - jęknął.
- Wiesz, kto to był?
- Nie, nasi mędrkowie nadal nad tym pracują i póki co nic to nie daje. Dobrze, że ciebie tu nie było, pewnie byś teraz razem ze mną leżała w ambulatorium. - westchnął.
- Jesteś w ambulatorium?! - krzyknęła do słuchawki.
- Tak, z tego co mówi Joshua mam pęknięty obojczyk i miałem bark wybity ze stawu. Boli jak sam skur... no wiesz. - ugryzł się w język.
- Dobra, za parę godzin będę w Instytucie, trzymaj się tam jakoś – powiedziała śmiertelnie poważnym głosem.
- Spoko, nic mi nie będzie. Do wesela się zagoi. - odparł wesoło.
- Nic mi nie mów o weselach... - westchnęła.
- To znaczy? Stało się coś? - zapytał podejrzliwie.
- Powiedzmy... - mruknęła.
- A możesz przejść do rzeczy? Nie lubię takiego owijania w bawełnę.
- Ech... Rano obudziłam się z obrączką na palcu. A na DVD obejrzałam, jak spałam na własnym ślubie, zbyt pijana, by samodzielnie stać czy mówić. Myślisz, że taki ślub da się łatwo unieważnić? - zapytała lekko zaniepokojona.
- Jazz! Śluby w Vegas są jak najbardziej legalne! - wypalił, a potem syknął z bólu.
- Nawet jak udziela ich Elvis? - zapytała z nadzieją w głosie.
- To tylko otoczka, papier jest jak najbardziej w porządku. W co ty żeś się wpakowała? Myślałem, że trochę trzeźwiej myślisz. - rzucił z wyrzutem.
- No właśnie trzeźwa to nie byłam... Przecież mówiłam, że spałam na tym ślubie... To Remy za mnie wszystko zrobił – jęknęła.
- Cwany skurwysyn. Serio, jak tutaj przyjedzie, to trzeba będzie się z nim policzyć raz na zawsze! Teraz zamiast w sukience, to go znajdą w plastikowym worku! - warknął i po chwili znów syknął z bólu.
- Pewnie nie wiedział, że ten ślub jest ważny. To miał być taki żart urodzinowy... - usprawiedliwiała go.
- Chyba tylko jego to śmieszyło. No i może ciebie? - burknął. - Naprawdę niezły ci prezent urodzinowy sprawił. Obrączkę.
- Zajebistą wręcz. Ma wygrawerowany napis „Together forever like Chip & Dale”. Ale powiedział, że zmieni na coś innego... Myślisz, że on to traktuje poważnie? - zapytała niepewnie.
- Wiesz co? Już nic mnie nie zdziwi. To ten Australopitek w ogóle myśli? - wypalił.
- Pewnie sam nie wiedział. Pogadam z nim o tym, może jeszcze da się to jakoś odkręcić – westchnęła.
- Jasne. Przed Urzędem Stanu Cywilnego. Jedynie. - mruknął, krzywiąc się przy tym.
- Znaczy rozwód? No jak będzie trzeba...
- A nie trzeba? Wiesz, jak go kochasz, to się ustosunkuję i dostosuję.
- Dwa tygodnie temu na obiedzie rozmawiał ze mną o rodzinie, kupnie domu w Kanadzie i dzieciach. Nie brałam go wtedy na poważnie, myślisz, że on mówił serio?
- Na to wychodzi. Wziął cię podstępem w urodziny. Niech on tylko tutaj przyjedzie! To go odpowiednio zała..ała ała... ała... - jęknął cicho. - Załatwię, kurwa!
- Może uważaj na siebie, J.? - zmartwiła się.
- No przecież, kurwa, uważam! - warknął. - Nie moja wina, że się starliśmy z Terminatorem.
- Chyba niepotrzebnie ci to teraz mówiłam – zasmuciła się.
- Lepiej teraz niż później, przynajmniej szczera byłaś. - westchnął.
- Wiesz co? Spakuję się szybko i wracam do Instytutu, bardziej się przydam tam niż tutaj.
- Daj spokój, nie opuszczaj swojego męża. - prychnął. - Mu tu sobie jakoś poradzimy.
- Poszedł grać w karty, nawet by nie zauważył, gdybym pojechała na lotnisko.
- Rób co chcesz, Jessie. Chwilka. - zasłonił na chwilę słuchawkę, po czym odezwał się do niej. - Sorry, ale Elixir mi powiedział, że mam wypoczywać i muszę kończyć.
- Aha, no dobrze... Szkoda... Słuchaj, przykro mi, że to tak wyszło. Naprawdę nie miałam z tym nic wspólnego! Byłam pijana, NIC nie pamiętam... - powiedziała łamiącym się głosem.
- No dobra, już się tak nie tłumacz. Pogadamy, jak przyjedziesz. Póki co mamy nieco inne problemy na głowie. Uważaj na siebie, całuję. - cmoknął do słuchawki i rozłączył się.
Przez chwilę siedziała lekko przygnębiona, rozmyślając nad tym wszystkim. Jakoś dziwnie się poczuła z myślą o tym, że ślub jest ważny i legalny. Czy Remy o tym wiedział? Wrobił ją? Przecież mogli to normalnie obgadać, choćby w samolocie. A tak to poczuła się trochę... oszukana i wykorzystana? Nie, to nie było w jego stylu. Czemu taki wolny facet, który gapi się na każdą mijaną kobietę, miałby się pakować w małżeństwo? Nie rozumiała tego. Musiała z nim pogadać.
Ubrała się, wsiadła do windy i zjechała na dół. Szybko odszukała Gambita, jak zwykle znalazła go przy stole, grającego w karty z jakimiś mocno zdenerwowanymi panami.
- Remy, musimy pogadać.
- Nie teraz, cherie. Chyba widzisz, że zacząłem kolejną partię?
- Nie interesuje mnie twoja kolejna partia – mruknęła nieprzyjemnym tonem. Mężczyzna zdziwił się trochę.
- Daj mi kwadrans i jestem twój, minette. - odparł. - Mam dobrą kartę i nie mogę teraz przerwać. - wyjaśnił.
- To też mnie mało interesuje – burknęła. - Będę przy barze, panie LeBeau – rzuciła chłodno i odeszła, żeby się czegoś szybko napić.
Gambit natomiast był tak zaabsorbowany grą, że nawet nie zwrócił uwagi na to, jak dziewczyna się wobec niego odniosła. Po skończonej partii poszedł do baru, uśmiechnięty od ucha do ucha.
- Stało się coś, cherie? - wyglądał na niebywale zadowolonego z siebie.
- Owszem. Ale widzę, że ty jesteś bardzo szczęśliwy. Znowu ich ograłeś? - zgadywała.
- W tym jestem najlepszy, soleil.
- W oszukiwaniu?
- Między innymi, przecież gdybym tego nie zrobił, nie bylibyśmy teraz bogatsi o pięć tysięcy papierów. - uśmiechnął się szeroko i poprawił muchę pod brodą.
- A wiedziałeś, że nasz „ślub” jest legalny i ważny? Nawet jeśli byłam pijana? Nawet jeśli udzielał go koleś przebrany za Elvisa? - wypaliła. Była wściekła.
- Nie miałem pojęcia, cherie. - odparł z pokerową miną. - A jest legalny? Skoro tak, to chyba nie mamy się czym martwić, przecież oboje tego chcieliśmy, czyż nie, minette? - jego twarz, prócz głupkowatego uśmieszku (którego nie cierpiała) nie zdradzała żadnych emocji.
- Takie rzeczy powinno się jakoś wcześniej obgadać, nie? - jęknęła, opadając ciężko na krzesełko koło baru. Barman chyba dobrze wyczuł sytuację, gdyż dolał jej wódki.
- Wcześniej? Przecież byłaś pijana. Nie dramatyzuj. Z tego co wiem, chciałaś mieć obrączkę na palcu. I żebym bliźniaczą posiadał ja... - spojrzał jej głęboko w oczy, nieco zmieniając ton swojego głosu. Jessica zapatrzyła się, po czym niemal posłusznie skinęła głową.
- Dokładnie tak było. Czyli teraz naprawdę jesteśmy małżeństwem?
- Na to wygląda, cherie. - powiedział to tak, jakby to było coś trywialnego.
- Aha... - bąknęła, po czym jakby sobie o czymś przypomniała. - Muszę wracać do Instytutu, Remy. Moja drużyna została zaatakowana, Jason jest w ambulatorium i jestem mu.. im potrzebna – powiedziała poważnie.
- No skoro musisz, to ja wrócę do swoich kart, a ty leć.
- Bo karty są dla ciebie ważniejsze!
- Nie, ale widzę, że dla ciebie drużyna jest najważniejsza.
- A dla ciebie nie? Wiesz, nie dziwię się, że tak niewiele osób cię lubi, nawet w samym Instytucie. Skoro tak podchodzisz do sprawy – prychnęła.
- To, co mówią o mnie inni, spływa po mnie. - odparł spokojnie Remy.
- Jak możesz taki być? Nieczuły i egoistyczny? - zapytała.
- Taki fach, cherie. - odparł niewzruszony.
- Wrrr, czasami cię nie lubię – burknęła. - Idę się pakować, jak chcesz tu zostać, to siedź przy swoim stole.
- Dobra, dołączę do ciebie, jak tu trochę ugram.
- Wiedziałam, co jest dla ciebie najważniejsze – westchnęła. - Trzymaj się, do zobaczenia później – powiedziała zrezygnowanym i smutnym tonem. Naprawdę, byli zajebistym małżeństwem. Już lepiej nie mogła trafić.
- Do zobaczenia, cherie. - wrócił do stołu i bardziej zastanawiał się, czy dostanie dobre karty, niż nad tym, że Jess właśnie się pakowała.
Wsiadła do windy, walcząc z łzami, ale już pod samym pokojem nie wytrzymała. Odszukała telefon na łóżku i zapłakana zadzwoniła raz jeszcze do Jasona. Kiedy odebrał, stchórzyła, zaszlochała raz do słuchawki i się rozłączyła, nie wiedząc, co ma powiedzieć. Na wszelki wypadek wyłączyła komórkę, gdyby ją usłyszał i chciał oddzwonić. Spakowała się na szybko, przebrała w strój bojowy i zostawiła bagaż na łóżku, wraz z obrączką. Niech Remy to wszystko weźmie.
* * *
Nie trudziła się kupowaniem biletu, zresztą i tak by nie dostała nic na szybko, więc po prostu wybrała sobie najwcześniejszy lot i wleciała komuś do bagażu. Akurat wystarczyło dziewczynie czasu, by w swojej formie gazowej dostać się na pokład i całą podróż przesiedziała w luku bagażowym razem z jakimiś walizkami i torbami. Nie przeszkadzało jej to zbytnio, przynajmniej mogła pozbierać myśli i zastanowić się nad dalszą przyszłością. Nie dawało Shadow również spokoju to, o czym mówił Jason. Kto mógł być na tyle silny, że rozwalił całą drużynę X-Men jednym klaśnięciem w dłonie? W Szkocji Jugg rozwiał ją tak, ale nie miało to żadnego wpływu na pozostałych! Ta moc musiała być niewyobrażalna, a jeżeli ten – co ich tak urządził – miał złe zamiary, to jak sobie z nim poradzą? Westchnęła ciężko, łapiąc się za głowę. Ostatnio miała nawał różnych dziwnych wrażeń i po prostu zaczynała mieć tego dosyć. Jeszcze ten cały ślub... Dopiero wyszli z Jasonem na prostą, to Gambit znowu musiał wszystko pokomplikować! Przez chwilę miała dziwne wrażenie, iż zrobił to specjalnie, ale przecież nie wiedział. Chyba.
Kiedy samolot podchodził do lądowania, Jessica złapała się na tym, iż wcale nie wierzyła Remy'emu. Nie miała jednak czasu się nad tym dalej zastanawiać, gdyż niebawem ktoś otworzył drzwi do luku bagażowego. Shadow szybko zmieniła się w dym i schowała w jakiejś torbie, a gdy tylko już bezpiecznie opuściła samolot, przybrała swoją normalną formę. Ochroniarze dziwnie się na nią patrzyli, zwłaszcza że miała dość ciekawy strój, ale nikt jej nie zatrzymywał i nie niepokoił. Złapała pierwszy lepszy samochód, podjechała do centrum, zwinęła komuś portfel i wzięła taksówkę do Instytutu. W Akademii była jeszcze zanim zaczęło się ściemniać.
Niczym burza wpadła do głównego hallu, pobiegła schodami na dół i popędziła do ambulatorium.
- Jason?! - zawołała, jednak nie zastała go tam. Był jedynie nieco zdziwiony tym wtargnięciem Elixir. - Gdzie jest Jason? - zapytała go niepewnie, łapiąc oddech.
- Wyszedł stąd koło piątej. - odparł mutant. - Wszystko w porządku, Jessico?
- Tak, jasne, po prostu słyszałam, że ktoś rozwalił drużynę i przyleciałam. Nie wiesz, gdzie J. może być?
- Może poszukaj w jego studiu? Cały czas marudził, że ma dużo roboty, więc pewnie tam go zastaniesz.
- Dzięki! - zawołała już z korytarza. Zbiegła jeszcze niżej i prawie zderzyła się z zamkniętymi drzwiami od studia. Wleciała do środka, jednak zgaszone światła jasno mówiły o tym, iż nie ma tam Ghetto. „Może w salonie?” - pomyślała. - „Albo w pokoju?”
Postanowiła najpierw sprawdzić pokój chłopaka. Już się nawet nie bawiła w pukanie, po prostu wleciała mu przez dziurkę od klucza.
Siedział akurat przy biurku nad kilkoma książkami i coś notował, szykując się do zbliżającego się semestru. W końcu muzyka była jego pasją i nikt nie musiał go zaganiać do nauki.
- Jason! - zawołała Jessica, widząc, iż chłopak nie ma na sobie koszulki, a jego ramię i bark pokrywa bandaż usztywniający. Ghetto aż podskoczył.
- Mogłabyś tak nie krzyczeć? - zapytał zdziwiony jej obecnością nie tyle u siebie, co w Instytucie.
- Przepraszam... - rzuciła zakłopotana i podeszła do niego. - Co porabiasz? Może ci przeszkadzam?
- Nie, nie przeszkadzasz. - zamknął grubą książkę i odwrócił się w jej kierunku. - Próbowałem się uczyć, ale cały czas myślę o tym niebieskim kolosie, który nas sprał i nie mogę się skupić. - skrzywił się. - Jessie, a ty brałaś chociaż jakiś szybki prysznic? Bo wyglądasz nieciekawie.
Dziewczyna jakby się lekko zawstydziła, pewnie była nieźle potargana od tego biegania po korytarzach i locie na gapę.
- Owszem, ale mam za sobą dość szaloną podróż, więc to pewnie dlatego – westchnęła, po czym w telegraficznym skrócie opowiedziała, jak musiała się gimnastykować, by dotrzeć do Instytutu tego samego dnia.
- U nas też nie było lepiej. Słyszałaś, że Bella i Peter zostali porwani przez tego niebieskiego przybysza? - westchnął ciężko. - Ciekawe, czy w ogóle żyją. Może jak dotknęli tej budowli, to ich zabiło? A byłem umówiony z Bellą na koncert i obiad. - pokręcił głową.
- Mam nadzieję, że jednak nic im nie jest – odparła niemrawo.
- Najgorsze jest to, że nawet nie wiemy, z kim mamy do czynienia. - mruknął. - Dobrze, że cię tam nie było. Koleś po prostu klasnął w dłonie i nas rozniósł, jakbyśmy byli jakimiś szmacianymi lalkami. Nie chcę sobie wyobrażać, jakie jeszcze ma zdolności. - skrzywił się. Jessica podeszła do niego i delikatnie przytuliła, uważając, by nie urazić jego barku.
- Żałuję, że mnie nie było. Z twoim ramieniem już lepiej? - zapytała cicho.
- Tak, Elixir je szybko poskładał, a to – wskazał na bandaż – to tylko tak dla usztywnienia.
- Całe szczęście, że nic ci się nie stało – spojrzała mu się głęboko w oczy czując, jak serce zaczyna bić szybciej.
- Póki co. - rzucił. - Mam nadzieję, że Erik i Emma coś wymyślą, żeby sprowadzić Bellę i Petera całych i zdrowych... O ile żyją...
- Na pewno będzie dobrze, zobaczysz - dotknęła dłonią jego policzka i zbliżyła się do niego.
Przez chwilę wpatrywali się w siebie, potęgując nieprzyjemną ciszę, po czym Jason pocałował dziewczynę. Ta, o dziwo, nie wzbraniała się przed tym i odwzajemniła pocałunek, przechodząc w coraz to bardziej intymne i namiętne igraszki.
Młodzi mutanci dali upust temu, co siedziało w nich od dawna i przenieśli się na łóżko chłopaka. Ten natomiast już zdążył zapomnieć o kłującym od czasu do czasu barku i poświęcił się całkowicie Jess. Oboje dobrze wiedzieli, że na całowaniu to popołudnie się nie skończy. I mieli rację, ciesząc się sobą cały wieczór i pół nocy. Jessica nie opuściła pokoju Jasona aż do samego rana.
-
- Bosman
- Posty: 2312
- Rejestracja: sobota, 17 grudnia 2005, 17:15
- Numer GG: 2248735
- Lokalizacja: z Wrocławskiej Otchłani
- Kontakt:
Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men
Wszyscy (poza Bellą i Dreamerem)
Ike szczerze mówiąc nie mogła wyjść z szoku po zniknięciu Belli i Petera. A gdy pojawił się jeszcze ten wielkolud, to już w ogóle nie była pewna co tu się wyrabia. Znalazła się na niepewnym gruncie. Otrzeźwił ją dopiero lot, który zafundował X-menom przerośnięty typek z tej dziwacznej konstrukcji. Zwinnie jak kot wylądowała na czterech kończynach, sprawnie amortyzując upadek.
Rozejrzała się wokół. Tylko ona, Chang i Bishop trzymali się na nogach jako tako. Bishop zajął się Jasonem. Ike natychmiast postanowiła pozbierać pozostałych członków grupy. Sprawdzić czy nie stało im się nic poważnego.
Grim, na swoje niewypowiedziane szczęście, w czasie marszu przygotował się na ewentualną konfrontację, tworząc coś w rodzaju wewnętrznej, kościanej zbroi. No i w momencie gdy zauważył piramidę, z powrotem nałożył kurtkę z vibranium; gorąco gorącem, ale nigdy nie należy ryzykować bardziej niż to konieczne.
Co już po chwili okazało się być rozsądnym rozwiązaniem, bo muskularny Chińczyk złamał wprawdzie jakieś nieduże drzewko, wpadając w nie wysłany w powietrze przez wielkoluda, ale natychmiast odbił się od ziemi i stanął dość pewnie na nogach, bez żadnych poważniejszych obrażeń. Szybko zorientował się w sytuacji i stwierdziwszy, że Bishop zajął się Jasonem, a Ike Adamem, sam namierzył leżącego gdzieś Zacka i podszedł do niego.
- Co z tobą? - rzucił, przykucając.
Zack kaszlnął i poruszył wpierw nogami, potem rękami... i warknął. - Chyba mam wybity bark... - mruknął. Powoli zaczął się podnosić i syknął kładąc się z powrotem - I coś mnie nieludzko napieprza z prawej strony, ale ogólnie żyję - wyciągnął rękę do Chińczyka. - Pomożesz wstać? -
- Siedź - stwierdził Chińczyk do uszkodzonego Zacka i wyprostował się, w sam raz żeby zobaczyć że Bishop nastawia ramię Jasonowi. Szczęśliwy zbieg okoliczności - Bishop? Mamy kolejny wybity bark - skinął głową na Zacka i znów rozejrzał się dookoła. Alastair wydawał się nieuszkodzony, więc stwierdził że popilnuje nowego.
- Woof - mruknął Zack ponuro. Za dużo akcji w za krótkim czasie jak na jego gust...
Adam przeleciał pierwszych kilka metrów dość spokojnie, potem jednak natrafiał na przeszkody w postaci wysuszonych gałęzi i pni drzew. Nie był w stanie zliczyć ile razy i gdzie oberwał, wiedział tylko tyle, że wszystko go boli, a szczególny ból promieniował z kończyn i głowy.
- Ty niewyparzona mordo! - powiedział rozgniewany Adam. Obwiniał ich dowódcę, za to co się stało.
Bishop spojrzał w kierunku swoich podopiecznych, po czym podszedł szybko do nowego członka X-Men. Jednym szybkim ruchem nastawił mu bark, co wywołało u chłopaka falę potwornego bólu. Całe ramię mu od tego zdrętwiało.
- No, po kłopocie.
Zachariemu świeczki stanęły w oczach. - Dzięki... - szepnął, oddychając ciężko. Rozglądnął się i sięgnął pod krzak z lewej by podnieść okulary. - Nietknięte - westchnął, sięgając po nie. Choć tyle dobrego.
Ike tylko westchnęła stawiając Adama do pionu i trzymając go by się nie przewrócił w krzaki. Przy upadku musiał dostać po głowie...
Bishop zerknął w stronę Adama, który coś do niego wykrzykiwał. Niewiele się namyślając podszedł i zdzielił chłopaka pięścią w twarz. Mutant padł na ziemię krwawiąc z nosa.
- Trzymaj nerwy na wodzy, bo jeszcze jeden taki tekst do dowódcy, synu i pogadamy jak mężczyźni. A wierz mi, że na moje słowne argumenty - podniósł pięść - nie będziesz miał odpowiedzi. Zbieraj swoją dupę z ziemi.
Grim pokręcił głową. Nie dość że właśnie dostają grupowy łomot od jakiegoś wielkiego przekoksa, to jeszcze zaczynają sami się kłócić i okładać. Przykucnął przy leżącym i syczącym Zacharim, wsunął rękę pod jego ramię i wstał razem z nim, starając się zrobić to tak żeby nie stracił przytomności z bólu. Chociaż to by w sumie ułatwiło transport.
Al, który jak każdy człowiek przy zdrowych zmysłach, w stresującej delikatnie mówiąc sytuacji pojawienia się "czegoś" dwukrotnie wyższego od Bishopa spiął się, niemal rozważając propozycję odwrotu. Kiedy ten klasnął, zdążyłby zareagować, nie wiedział jednak jaki cel ma klaśnięcie aż został posłany na znaczną odległość w tył. Padł na ziemię niemal w niej ryjąc, jak teraz sobie przypominał wstając, i aż poczuł tępy ból w całych plecach, torsie, karku, wnętrznościach, choć wiedział, że nie było tak źle i raczej nic mu się nie powinno było stać, chociaż teraz miał problemy z utrzymaniem równowagi. Widząc, że reszta już się zebrała, zrobić krok w stronę odległego o kilkanaście metrów Bishopa i padł stawiając drugą stopę. Położył się na wznak z rozłożonymi rękoma, stwierdzając, że za bardzo mu się kręci w głowie by próbować się przemieszczać. Zamiast tego skupił się na przekleństwach.
- Wybaczcie, że tak długo nie dawałem znaków życia, ale u mnie chyba wszystko w porządku. - rzucił nieruchomo.
Adam nic już nie powiedział. Na pytanie Jasona mógłby odpowiedzieć bez wahania "Chce środków przeciwbólowych!!" Nie miał jednak siły już tego mówić. Podparł się o drzewo i usiadł, wszystko go bolało... może oprócz najważniejszej dla mężczyzny części ciała. Opierając się o drzewo podciągnął się do góry - od razu pożałował, że wstał - poczuł silny ból promieniujący z jego nóg i wykrzywił się w grymasie. Gdy jakimś cudem udało mu się ustać w miejscu bez trzymania się drzewa... dostał pięścią w twarz i ponownie wylądował na ziemi. Teraz leżał już bezsilny pod drzewem, jak sądził z popękanymi kośćmi wszystkich czterech kończyn, a teraz i złamanym nosem. Obolałą ręką złapał się za krwawiący nos i spojrzał w jasne niebo - była to ostatnia rzecz jaką zapamiętał zanim stracił przytomność.
Ike ostrożnie przewiesiła sobie nieprzytomnego Adama przez plecy i go podniosła gotowa nieść go do samolotu. Siła konia wystarczy...
Chang rozejrzał się - Wracamy? Chyba już każdy ma... Transport - spytał Bishopa, niespecjalnie poruszony tym co się działo.
- Wracamy do bazy, panienki. Trzeba złożyć raport Erikowi, poskładać was do kupy i potem pomyślimy, co dalej. - wziął Jasona pod ramię. - Na pewno nie macie co jutro liczyć na treningi i wykłady. To mi wygląda na stan wyjątkowy. Acha i przeproście ode mnie Adasia, jak się obudzi. Nie chciałem go znokautować. - rzucił żartobliwie Lucas, choć raczej średnio mu to wyszło. - Myślałem, że jest trochę twardszy. Teraz jednak musimy pomyśleć, jak odzyskać Bellę i Petera.
To mówiąc skierował się do odrzutowca. Było jasne, iż w drodze powrotnej on będzie pilotował i dolecą na miejsce szybko.
Ike skinęła głową. Ponura mina i milczenie musiały wystarczyć za cały komentarz. Nie czuła się najlepiej ze świadomością, że dwójka ich towarzyszy gdzieś wsiąkła... W miejscu potencjalnie niebezpiecznym. Miała nadzieję, że uda się ich odbić.
Grim, dostarczywszy Zachariego do odrzutowca, pomógł mu się ułożyć tak, żeby chłopaka nic przesadnie nie bolało.
- Fajny początek - mruknął do niego, strzelając kośćmi, po czym usiadł gdzieś obok, wyciągając zeszyt i ołówek. Wpadł właśnie na pewien pomysł, i chciał sprawdzić z jakiej wysokości powinien spadać pocisk karabinowy, żeby mieć taką samą energię jak wystrzelony...
- No - mruknął tylko Zack. Bok napieprzal go niemożliwie. Usiadł na fotelu i zamilkł, patrząc tępo w okno.
Al w końcu wstał nieco tylko chybotliwie zmierzając do transportera. Po drodze zdusił w sobie komentarz a propos sposobu potraktowania Adama i zapytał o konkretny problem:
- Panie Lucas, czy nie powinniśmy obserwować tego miejsca? Zdjęcia satelitarne chyba nie wchodzą w grę.
- Skoro statek zniknął, a mamy rannych, to trzeba wrócić do Instytutu. Magneto zadecyduje, co dalej robić. Ja zdam mu szczegółowy raport. Taka procedura. - wyjaśnił.
[---]
Jason & Zachari + nieszczęśni świadkowie
Całe ambulatorium było świadkiem dość żywiołowej rozmowy telefonicznej Jasona... a gdy ta się skończyła zapanowała cisza, którą przerwał wreszcie Zack. Mutant spojrzał na czarnoskórego. - Jason, ze tak kulturalnie zapytam... what the fuck? -
- A nic, kurwa, kłopoty w rodzinie. Że się tak, kurwa, niekulturalnie wyrażę - Jason schował telefon do kieszeni, przy czym Zack usłyszał jeszcze kilka innych przekleństw. Chłopak miał ochotę coś rozwalić.
- Jason... - Zack odchrząknął. - Przymknij oczy i oddychaj. Gdy człowiek działa pod wpływem emocji to nie myśli logicznie. Pozbieraj się, hm? -
- A co ty, kurwa, jesteś siostra miłosierdzia? - wypalił Jason, wyraźnie nie będąc w nastroju na takie teksty. - Jak dorwę tego skurwysyna, Gambita, to jego trzeba będzie pozbierać! - Zack pokręcił głową. - A co takiego znowu zrobił? - westchnął.
- On to zawsze coś wymyśli! - tym razem powstrzymał się od przekleństw. -Tym razem wyciągnął naszą dowódczynię na urodziny do Vegas, spił i wziął z nią ślub, kiedy była najebana. Czujesz kolesia? Niech on tu tylko, kurwa, przyjedzie! - tym razem się nie powstrzymał, gdy na nowo emocje wzięły nad nim górę.
Zack milczał przez chwilę. - Ja pierdolę... parodia - mruknął drapać się po czole. - Ile dni drogi stąd jest Vegas? - zapytał. - Zakładając, ze pojedziemy moim Devilem... ze 3 stówki wyciśniemy na prostej drodze -
- I jak go tam znajdziemy? Wystarczy poczekać, aż sam się tutaj ruszy. Jessie właśnie się pakuje i będzie do nas lecieć. Jest to tylko kwestią czasu, aż tu przyjedzie, przecież swojej zdobyczy nie zostawi - mruknął. - A czemu pytasz? Chcesz mi pomóc mu wpierdolić? - zapytał, zezując na Zacka.
- Ostatni który da mu w ryj stawia piwo? - zapytał Zack.
- A blasty się liczą? Bo zanim ty do niego dobiegniesz, to już będzie leżał na ziemi - uśmiechnął się. Chłopak wyraźnie poprawiał mu nastrój.
- No to uderzenie ciśnieniowe też by się liczyło. Nie zdążysz nawet naładować łapy - Zack się wyszczerzył. Jason rzucił koledze swój najbardziej rozbrajający uśmiech. Zanosiło się na ciekawe i ciepłe powitanie dla Gambita.
- Dobra, ale najpierw sobie z nim pogadajmy. Potem wpierdol - zaznaczył Zack. - Chyba że nie będzie chciał gadać, to tylko wpierdol - wzruszył ramionami.
- Wy możecie z nim gadać, ja nie zamierzam - burknął Jason. - Od dawna sobie grabił. - rzucił śmiertelnie poważnie, a potem spojrzał na Ala.
- To się frajer zdziwi, jak tu przyjedzie. Al, jesteś z nami? - rzucił do towarzysza.
Ike szczerze mówiąc nie mogła wyjść z szoku po zniknięciu Belli i Petera. A gdy pojawił się jeszcze ten wielkolud, to już w ogóle nie była pewna co tu się wyrabia. Znalazła się na niepewnym gruncie. Otrzeźwił ją dopiero lot, który zafundował X-menom przerośnięty typek z tej dziwacznej konstrukcji. Zwinnie jak kot wylądowała na czterech kończynach, sprawnie amortyzując upadek.
Rozejrzała się wokół. Tylko ona, Chang i Bishop trzymali się na nogach jako tako. Bishop zajął się Jasonem. Ike natychmiast postanowiła pozbierać pozostałych członków grupy. Sprawdzić czy nie stało im się nic poważnego.
Grim, na swoje niewypowiedziane szczęście, w czasie marszu przygotował się na ewentualną konfrontację, tworząc coś w rodzaju wewnętrznej, kościanej zbroi. No i w momencie gdy zauważył piramidę, z powrotem nałożył kurtkę z vibranium; gorąco gorącem, ale nigdy nie należy ryzykować bardziej niż to konieczne.
Co już po chwili okazało się być rozsądnym rozwiązaniem, bo muskularny Chińczyk złamał wprawdzie jakieś nieduże drzewko, wpadając w nie wysłany w powietrze przez wielkoluda, ale natychmiast odbił się od ziemi i stanął dość pewnie na nogach, bez żadnych poważniejszych obrażeń. Szybko zorientował się w sytuacji i stwierdziwszy, że Bishop zajął się Jasonem, a Ike Adamem, sam namierzył leżącego gdzieś Zacka i podszedł do niego.
- Co z tobą? - rzucił, przykucając.
Zack kaszlnął i poruszył wpierw nogami, potem rękami... i warknął. - Chyba mam wybity bark... - mruknął. Powoli zaczął się podnosić i syknął kładąc się z powrotem - I coś mnie nieludzko napieprza z prawej strony, ale ogólnie żyję - wyciągnął rękę do Chińczyka. - Pomożesz wstać? -
- Siedź - stwierdził Chińczyk do uszkodzonego Zacka i wyprostował się, w sam raz żeby zobaczyć że Bishop nastawia ramię Jasonowi. Szczęśliwy zbieg okoliczności - Bishop? Mamy kolejny wybity bark - skinął głową na Zacka i znów rozejrzał się dookoła. Alastair wydawał się nieuszkodzony, więc stwierdził że popilnuje nowego.
- Woof - mruknął Zack ponuro. Za dużo akcji w za krótkim czasie jak na jego gust...
Adam przeleciał pierwszych kilka metrów dość spokojnie, potem jednak natrafiał na przeszkody w postaci wysuszonych gałęzi i pni drzew. Nie był w stanie zliczyć ile razy i gdzie oberwał, wiedział tylko tyle, że wszystko go boli, a szczególny ból promieniował z kończyn i głowy.
- Ty niewyparzona mordo! - powiedział rozgniewany Adam. Obwiniał ich dowódcę, za to co się stało.
Bishop spojrzał w kierunku swoich podopiecznych, po czym podszedł szybko do nowego członka X-Men. Jednym szybkim ruchem nastawił mu bark, co wywołało u chłopaka falę potwornego bólu. Całe ramię mu od tego zdrętwiało.
- No, po kłopocie.
Zachariemu świeczki stanęły w oczach. - Dzięki... - szepnął, oddychając ciężko. Rozglądnął się i sięgnął pod krzak z lewej by podnieść okulary. - Nietknięte - westchnął, sięgając po nie. Choć tyle dobrego.
Ike tylko westchnęła stawiając Adama do pionu i trzymając go by się nie przewrócił w krzaki. Przy upadku musiał dostać po głowie...
Bishop zerknął w stronę Adama, który coś do niego wykrzykiwał. Niewiele się namyślając podszedł i zdzielił chłopaka pięścią w twarz. Mutant padł na ziemię krwawiąc z nosa.
- Trzymaj nerwy na wodzy, bo jeszcze jeden taki tekst do dowódcy, synu i pogadamy jak mężczyźni. A wierz mi, że na moje słowne argumenty - podniósł pięść - nie będziesz miał odpowiedzi. Zbieraj swoją dupę z ziemi.
Grim pokręcił głową. Nie dość że właśnie dostają grupowy łomot od jakiegoś wielkiego przekoksa, to jeszcze zaczynają sami się kłócić i okładać. Przykucnął przy leżącym i syczącym Zacharim, wsunął rękę pod jego ramię i wstał razem z nim, starając się zrobić to tak żeby nie stracił przytomności z bólu. Chociaż to by w sumie ułatwiło transport.
Al, który jak każdy człowiek przy zdrowych zmysłach, w stresującej delikatnie mówiąc sytuacji pojawienia się "czegoś" dwukrotnie wyższego od Bishopa spiął się, niemal rozważając propozycję odwrotu. Kiedy ten klasnął, zdążyłby zareagować, nie wiedział jednak jaki cel ma klaśnięcie aż został posłany na znaczną odległość w tył. Padł na ziemię niemal w niej ryjąc, jak teraz sobie przypominał wstając, i aż poczuł tępy ból w całych plecach, torsie, karku, wnętrznościach, choć wiedział, że nie było tak źle i raczej nic mu się nie powinno było stać, chociaż teraz miał problemy z utrzymaniem równowagi. Widząc, że reszta już się zebrała, zrobić krok w stronę odległego o kilkanaście metrów Bishopa i padł stawiając drugą stopę. Położył się na wznak z rozłożonymi rękoma, stwierdzając, że za bardzo mu się kręci w głowie by próbować się przemieszczać. Zamiast tego skupił się na przekleństwach.
- Wybaczcie, że tak długo nie dawałem znaków życia, ale u mnie chyba wszystko w porządku. - rzucił nieruchomo.
Adam nic już nie powiedział. Na pytanie Jasona mógłby odpowiedzieć bez wahania "Chce środków przeciwbólowych!!" Nie miał jednak siły już tego mówić. Podparł się o drzewo i usiadł, wszystko go bolało... może oprócz najważniejszej dla mężczyzny części ciała. Opierając się o drzewo podciągnął się do góry - od razu pożałował, że wstał - poczuł silny ból promieniujący z jego nóg i wykrzywił się w grymasie. Gdy jakimś cudem udało mu się ustać w miejscu bez trzymania się drzewa... dostał pięścią w twarz i ponownie wylądował na ziemi. Teraz leżał już bezsilny pod drzewem, jak sądził z popękanymi kośćmi wszystkich czterech kończyn, a teraz i złamanym nosem. Obolałą ręką złapał się za krwawiący nos i spojrzał w jasne niebo - była to ostatnia rzecz jaką zapamiętał zanim stracił przytomność.
Ike ostrożnie przewiesiła sobie nieprzytomnego Adama przez plecy i go podniosła gotowa nieść go do samolotu. Siła konia wystarczy...
Chang rozejrzał się - Wracamy? Chyba już każdy ma... Transport - spytał Bishopa, niespecjalnie poruszony tym co się działo.
- Wracamy do bazy, panienki. Trzeba złożyć raport Erikowi, poskładać was do kupy i potem pomyślimy, co dalej. - wziął Jasona pod ramię. - Na pewno nie macie co jutro liczyć na treningi i wykłady. To mi wygląda na stan wyjątkowy. Acha i przeproście ode mnie Adasia, jak się obudzi. Nie chciałem go znokautować. - rzucił żartobliwie Lucas, choć raczej średnio mu to wyszło. - Myślałem, że jest trochę twardszy. Teraz jednak musimy pomyśleć, jak odzyskać Bellę i Petera.
To mówiąc skierował się do odrzutowca. Było jasne, iż w drodze powrotnej on będzie pilotował i dolecą na miejsce szybko.
Ike skinęła głową. Ponura mina i milczenie musiały wystarczyć za cały komentarz. Nie czuła się najlepiej ze świadomością, że dwójka ich towarzyszy gdzieś wsiąkła... W miejscu potencjalnie niebezpiecznym. Miała nadzieję, że uda się ich odbić.
Grim, dostarczywszy Zachariego do odrzutowca, pomógł mu się ułożyć tak, żeby chłopaka nic przesadnie nie bolało.
- Fajny początek - mruknął do niego, strzelając kośćmi, po czym usiadł gdzieś obok, wyciągając zeszyt i ołówek. Wpadł właśnie na pewien pomysł, i chciał sprawdzić z jakiej wysokości powinien spadać pocisk karabinowy, żeby mieć taką samą energię jak wystrzelony...
- No - mruknął tylko Zack. Bok napieprzal go niemożliwie. Usiadł na fotelu i zamilkł, patrząc tępo w okno.
Al w końcu wstał nieco tylko chybotliwie zmierzając do transportera. Po drodze zdusił w sobie komentarz a propos sposobu potraktowania Adama i zapytał o konkretny problem:
- Panie Lucas, czy nie powinniśmy obserwować tego miejsca? Zdjęcia satelitarne chyba nie wchodzą w grę.
- Skoro statek zniknął, a mamy rannych, to trzeba wrócić do Instytutu. Magneto zadecyduje, co dalej robić. Ja zdam mu szczegółowy raport. Taka procedura. - wyjaśnił.
[---]
Jason & Zachari + nieszczęśni świadkowie
Całe ambulatorium było świadkiem dość żywiołowej rozmowy telefonicznej Jasona... a gdy ta się skończyła zapanowała cisza, którą przerwał wreszcie Zack. Mutant spojrzał na czarnoskórego. - Jason, ze tak kulturalnie zapytam... what the fuck? -
- A nic, kurwa, kłopoty w rodzinie. Że się tak, kurwa, niekulturalnie wyrażę - Jason schował telefon do kieszeni, przy czym Zack usłyszał jeszcze kilka innych przekleństw. Chłopak miał ochotę coś rozwalić.
- Jason... - Zack odchrząknął. - Przymknij oczy i oddychaj. Gdy człowiek działa pod wpływem emocji to nie myśli logicznie. Pozbieraj się, hm? -
- A co ty, kurwa, jesteś siostra miłosierdzia? - wypalił Jason, wyraźnie nie będąc w nastroju na takie teksty. - Jak dorwę tego skurwysyna, Gambita, to jego trzeba będzie pozbierać! - Zack pokręcił głową. - A co takiego znowu zrobił? - westchnął.
- On to zawsze coś wymyśli! - tym razem powstrzymał się od przekleństw. -Tym razem wyciągnął naszą dowódczynię na urodziny do Vegas, spił i wziął z nią ślub, kiedy była najebana. Czujesz kolesia? Niech on tu tylko, kurwa, przyjedzie! - tym razem się nie powstrzymał, gdy na nowo emocje wzięły nad nim górę.
Zack milczał przez chwilę. - Ja pierdolę... parodia - mruknął drapać się po czole. - Ile dni drogi stąd jest Vegas? - zapytał. - Zakładając, ze pojedziemy moim Devilem... ze 3 stówki wyciśniemy na prostej drodze -
- I jak go tam znajdziemy? Wystarczy poczekać, aż sam się tutaj ruszy. Jessie właśnie się pakuje i będzie do nas lecieć. Jest to tylko kwestią czasu, aż tu przyjedzie, przecież swojej zdobyczy nie zostawi - mruknął. - A czemu pytasz? Chcesz mi pomóc mu wpierdolić? - zapytał, zezując na Zacka.
- Ostatni który da mu w ryj stawia piwo? - zapytał Zack.
- A blasty się liczą? Bo zanim ty do niego dobiegniesz, to już będzie leżał na ziemi - uśmiechnął się. Chłopak wyraźnie poprawiał mu nastrój.
- No to uderzenie ciśnieniowe też by się liczyło. Nie zdążysz nawet naładować łapy - Zack się wyszczerzył. Jason rzucił koledze swój najbardziej rozbrajający uśmiech. Zanosiło się na ciekawe i ciepłe powitanie dla Gambita.
- Dobra, ale najpierw sobie z nim pogadajmy. Potem wpierdol - zaznaczył Zack. - Chyba że nie będzie chciał gadać, to tylko wpierdol - wzruszył ramionami.
- Wy możecie z nim gadać, ja nie zamierzam - burknął Jason. - Od dawna sobie grabił. - rzucił śmiertelnie poważnie, a potem spojrzał na Ala.
- To się frajer zdziwi, jak tu przyjedzie. Al, jesteś z nami? - rzucił do towarzysza.
UWAGA -ZŁOŚLIWY MG!
Mr.Z pisze posta
Miałeś to w upie? Nie miej tego w d*pie!
Mr.Z pisze posta
Miałeś to w upie? Nie miej tego w d*pie!
-
- Bosman
- Posty: 2482
- Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
- Numer GG: 1223257
- Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
- Kontakt:
Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men
Grim
Po powrocie do Instytutu pomógł przetransportować rannych do ambulatorium, a potem wymknął się po angielsku, zostawiając ich samych. Elixir mógł zająć się nimi spokojnie, bez potrzeby zdolności Grima.
Przechodząc po prysznicu obok ambulatorium, usłyszał, że Jason gada z kimś przez telefon. Załapał się na samą końcówkę rozmowy, ale potem Zachari i Jason wymienili się spostrzeżeniami, natychmiast doprowadzając go do właściwych wniosków. Cóż, czegokolwiek by na ten temat nie mówić, Ghetto był kumplem, Grim wsadził więc głowę przez otwarte drzwi i rzucił:
- Jak zostanie jakiś kawałek który można kopnąć, to na mnie też możecie liczyć - stwierdził, pokazując kciuk uniesiony do góry. Teraz, kiedy skończyła się akcja i opadła adrenalina, widać było wyraźnie że chłopak nie dosypia - pod skośnymi oczami dało się zauważyć worki, a cera była nieco ziemista, ale ciężko byłoby powiedzieć, żeby stracił coś ze swojej energii. Nadal równie często dało się go spotkać trenującego po godzinach...
Po powrocie do Instytutu pomógł przetransportować rannych do ambulatorium, a potem wymknął się po angielsku, zostawiając ich samych. Elixir mógł zająć się nimi spokojnie, bez potrzeby zdolności Grima.
Przechodząc po prysznicu obok ambulatorium, usłyszał, że Jason gada z kimś przez telefon. Załapał się na samą końcówkę rozmowy, ale potem Zachari i Jason wymienili się spostrzeżeniami, natychmiast doprowadzając go do właściwych wniosków. Cóż, czegokolwiek by na ten temat nie mówić, Ghetto był kumplem, Grim wsadził więc głowę przez otwarte drzwi i rzucił:
- Jak zostanie jakiś kawałek który można kopnąć, to na mnie też możecie liczyć - stwierdził, pokazując kciuk uniesiony do góry. Teraz, kiedy skończyła się akcja i opadła adrenalina, widać było wyraźnie że chłopak nie dosypia - pod skośnymi oczami dało się zauważyć worki, a cera była nieco ziemista, ale ciężko byłoby powiedzieć, żeby stracił coś ze swojej energii. Nadal równie często dało się go spotkać trenującego po godzinach...
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
-
- Tawerniana Wilczyca
- Posty: 2370
- Rejestracja: czwartek, 22 czerwca 2006, 16:47
- Lokalizacja: ze 113-tej warstwy Otchłani
- Kontakt:
Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men
Ike
Indianka na szczęście dość dobrze znosiła meksykański klimat. Wystarczyło zmienić skórę na należącą do żyjących na pustyniach gadów, na przykład warana. Dopiero, gdy niosła nieprzytomnego Adama upał naprawdę dał jej się we znaki. Używanie siły konia uniemożliwiało zmianę skóry. Było jej więc gorąco z powodu upału, gorąco w kurtce z vibranium i dodatkowo gorąco od nagrzanego upałem Adama. Naprawdę gorąco... Katorga. Zniosła to jednak bez słowa. Odezwała się w niej duma Irokezów, która zabraniała narzekać na chwilowe niewygody.
Ten niezbyt długi spacer z nieprzytomnym kolegą w ramach bagażu był jej najgorszą wycieczką pieszą w życiu. Wolała już ścigające ją niedźwiedzie. Dopiero w Black Birdzie mogła odsapnąć...
W drodze do Instytutu była ponura i milcząca. Bardzo się przejęła tym co stało się z Bellą i Peterem. Miała nadzieję, że do czasu aż podejmą jakieś bardziej skoordynowane akcje porwanym towarzyszom nic się nie stanie... Niech duchy przodków mają nad nimi pieczę...
Po odstawieniu rannych towarzyszy do ambulatorium i upewnieniu się, że nie będzie chwilowo potrzebna i że ich życiu nic nie zagraża, poszła się umyć i pomyśleć w swoim pokoju. Przed pokojem Belli zatrzymała się na chwilę. Czuła wyraźnie zapach koleżanki, która tak jak i Ike zadomowiła się już w Instytucie. Skrzywiła się zdając sobie sprawę z przepaści jaka dzieli ją i tajemniczego porywacza. Zaszyła się w swoim pokoju i odtwarzając zapamiętane obrazy sporządziła szybki szkic budowli, na którą się tam natknęli. Zamyśliła się nad tym obrazem. Niemal dało się zauważyć rosnącą powoli nad jej głową wyimaginowaną chmurkę burzową, która gdyby tylko mogła stałaby się materialna i zmoczyłaby wszystko w zasięgu rażąc wszystko i wszystkich miniaturowymi piorunkami.
Gdyby, ach gdyby... Ike zdała sobie w końcu sprawę z tego, że jej rozważania do niczego nie prowadzą. Nie w jej mocy było odnalezienie porwanych, dla tajemniczego osobnika ona i cała jej grupa byli tylko pyłkiem... Cała nadzieja w elastyczności i sprycie grupy i we władzach Instytutu, które mogły ich wesprzeć lub przyhamować. Zadziwiające, że ani przez chwilę nie pomyślała o tym, że działania mogą zostać zaniechane. Żywiła święte przekonanie, że nie tylko Irokezi są ludźmi czynu...
.......................
Ike akurat wyszła sobie na małą wycieczkę po Instytucie by rozchodzić nieco dręczące ją myśli - nie lubiła bezczynności - gdy wpadła na Jasona wychodzącego z ambulatorium już o własnych siłach. Zatrzymała się z zamyśloną miną. Przypomniała sobie swoją prośbę w samolocie - Możemy porozmawiać? - spytała. Poza tym widać po niej było, że obecna sytuacja ją mocno niepokoi.
- Jasne, może pójdziemy do parku? Przyda mi się trochę świeżego powietrza - powiedział, starając się uśmiechnąć. Widać było, że był czymś co najmniej lekko zdenerwowany.
Indianka skinęła głową. Gdy szli korytarzem zdjęła ze ściany jedną z ostatnich fotografii Gambita w kiecce. - Szczerze mówiąc nie wiem co w tym takiego zabawnego, ale wyczuwam nastroje ludzi - powiedziała. Chciała zacząć od początku. - Zwierzęca empatia - mruknęła. - U Irokezów panują pewne zasady, które wpajano mi od wczesnego dzieciństwa. Jesteśmy dumnym narodem - mruknęła patrząc na zdjęcie. - Pewnie moje odczucia mogą ci się wydać dziwne... Ale Remy zszargał moją dumę - mruknęła.
- No nie mów mi, że ciebie też przeleciał? Najpierw Jess, potem Bella, teraz ty? - zdziwił się chłopak. - Niedługo będę jedyną osobą w Instytucie, której pan LeBeau nie przeleciał. - westchnął. Chwilę później wyszli ze szkoły, zmierzając w stronę ławki pod wiekowym, rozłożystym dębem. - Ale mów o co chodzi, zamieniam się w słuch.
- Przeleciał? - spytała chcąc wpierw usunąć nieścisłość.
- To znaczy, że odbył z tobą stosunek seksualny, kopulował, cokolwiek - rzucił chłopak. - Nie mów, że teraz też nie wiesz o co mi chodzi, bo cię wyślę do biblioteki.
- Zapamiętam słowo - skinęła głową. - I nie. Nie doszło do niczego. Chyba nie rozumie języka Mohawk - mruknęła. - Ale pasuje do niego imię Żmijowy Język - powiedziała. - Jego głos potrafi spętać myśli. Zniewolić - powiedziała.
- Wiem, dlatego ten palant tak mnie wkur... wkurza - widząc dziwną minę Indianki, zamienił przekleństwo na inne słowo. - Myśli, że jak rzuci kilka słówek, to wszystkie panienki za nim polecą... Najgorsze jest to, że to prawda. Skoro z nim nie spałaś, to czemu czujesz się urażona? Przez to, że cię zahipnotyzował? Nie ciebie pierwszą i ostatnią, dziewczyno... - prychnął i usiadł na ławce dopiero wtedy, gdy Ike zrobiła to pierwsza.
- Wiem. Ale wygląda na to, że jestem pierwszą, która otwarcie chce coś z tym zrobić. Bo nie wiem czemu, ale mężczyzn wydaje się to nie dotyczyć - mruknęła. - Nie wiem jak to do końca u was wygląda, ale Irokezi pamiętają każdy przyjacielski gest i nie darowują krzywd. U nas... Kobiety decydują o losie mężczyzn. Mam problemy z przystosowaniem się do waszego postrzegania świata. Ale widzę, że w kwestii Remy'ego w pewnych sprawach się zgadzamy - powiedziała.
- W pewnych? - Jason fuknął. - Ja myślę, że we wszystkich, tyle tylko że pewnie ja bardziej go nie cierpię i z chęcią bym mu rozwalił ten uradowany ryj - nagle rozmowę przerwał im dźwięk telefonu. Ghetto wyjął go z kieszeni i spojrzał na wyświetlacz. - O, Jess dzwoni. Wybacz na chwilę - odebrał, ale słyszał jedynie szlochanie i urywany płacz. Po chwili dziewczyna rozłączyła się. - No i pięknie... Teraz Jessica płacze - próbował oddzwonić, ale miała już wyłączony telefon. Spojrzał na Ike. - Pewnie ten palant znowu coś odwalił... Wiesz, w co ją wpakował? Wywiózł do Vegas, a potem spił i zaciągnął do ołtarza... Serio, jak tutaj przyjedzie, to trzeba się nim będzie odpowiednio zająć. Jak na niego patrzę, to jestem za aborcją - mruknął.
- Ołtarz? - rzuciła zaniepokojona Ike. - Zaprowadził do ołtarza i co zrobił? - bąknęła. Kostki jej zbielały od kurczowego zaciskania pięści.
- Ehh... - Jason westchnął. - Czasami się zastanawiam, jak wy, Indianie żeście się w ogóle uchowali w tych czasach. Zaprowadzić do ołtarza, to znaczy wziąć z kimś ślub. Poszli do kościoła i założyli obrączki na palce, po czym zostali mężem i żoną - już chyba bardziej łopatologicznie nie mógł jej tego wyjaśnić. - Pewnie zrobił to dla jaj... Nie wierzyłem skubańcowi odkąd się tutaj pojawił... Teraz tylko brakuje jeszcze, żeby jej dzidziusia zrobił - chłopak pokręcił głową.
- Dopiero od niedawna żyję w Nowym Yorku - bąknęła przepraszająco. - Nasza osada jest jedną z ostatnich żyjących zgodnie z tradycjami - westchnęła. To bywało jednak często dla niej kłopotliwe na styku z całą resztą świata... Ike zmarszczyła brwi, ale rozluźniła mięśnie. Pojęcie ślubu było jej znane. Irokezi też przecież brali śluby. - Nie zostawił jej wyboru - burknęła. - On dla nikogo nie byłby dobrym mężem - warknęła. Opanowała się zanim jej głos przeszedł w gardłowe warczenie.
- Jego to powinni wystrzelić na orbitę, żeby już nigdy nie zobaczył żadnej kobiety - prychnął chłopak. Wyjął telefon, jeszcze raz próbując się dodzwonić, jednak komórka Shadow nadal była wyłączona. Westchnął. - Jak dobrze pójdzie, to Jessica wróci do nas dzisiaj. Lepiej, żeby była z nami, niż z tamtym głąbem!
Ike spojrzała raz jeszcze na fotografię Gambita, która teraz była cała wymięta... Jak psu z gardła. - Mam prośbę. Jeśli kiedykolwiek będziesz świadkiem jak Remy odstawia te swoje sztuczki, nie bądź na to obojętny. Irokezi nigdy nie dali się zniewolić i nigdy nie darują próby zniewolenia. Swoją drogą jak przypuszczam miałeś z tym coś wspólnego? - spytała z lekkim uśmiechem, unosząc dłoń, w której trzymała fotografię. - Nie musisz odpowiadać, jeśli nie chcesz, ale powiedz mi tylko dlaczego tak to wszystkich śmieszy? - powiedziała.
Jason zaśmiał się, widząc fotkę Gambita w różowej mini.
- Nie, no coś ty! Ja nie miałem z tym nic wspólnego - szturchnął ją lekko w bok i puścił oczko. - To wstyd dla faceta pokazać się publicznie w damskich ubraniach i ostrym makijażu, dlatego tak go wymalowałem - dodał dumnie i uśmiechnął się szeroko. - A co do twojej prośby, to nie musisz mi o tym mówić. Nigdy nie byłem obojętny na takie rzeczy i nawet nie muszę być świadkiem, żeby temu frajerowi gębę obić, jak tylko się tutaj pojawi. Już z Zackiem obgadałem co i jak. A tak z innej beczki... Jak tam się rozwija wasz romans z Changiem? - wypalił. - Ostatnio dużo czasu razem spędzacie. Zostanę wujkiem?
- Rozumiem. W takim razie, gdy jeszcze kiedyś będziesz chciał okryć go wstydem służę pomocą - powiedziała Ike. - Gdy wydostałam się spod jego wpływu... miałam ochotę poodgryzać mu ręce i nogi - mruknęła. Na pytanie Jasona Ike przez chwilę myślała nad czymś gorączkowo - Czy romans nie był czasem gatunkiem literackim? – spytała.
- Eee... owszem - odparł. - Ale chodzi mi o coś zupełnie innego. No wiesz... - zamyślił się. - Tak jak kiedyś Jessie i ja się spotykaliśmy. Wychodziliśmy razem, całowaliśmy się, byliśmy dla siebie mili. No romans... - rzucił bezradnie, zastanawiając się, jak jeszcze inaczej może to wyjaśnić. - Jak dwoje ludzi chce być ze sobą, to wtedy jest romans i związek! - dodał radośnie.
- Hmm... To jest kolejna rzecz, którą będę musiała sobie dokładnie przemyśleć - mruknęła. - Sądzę, że się dogadujemy, tylko mnie martwi trochę, że ciężko sprawić by Chang się uśmiechnął - powiedziała. - Lubię z nim spędzać czas - powiedziała uśmiechając się odruchowo. Ike miała dość naiwne pojmowanie związku... A w każdym razie związku w rozumieniu cywilizowanych ludzi. - A wujkiem nie zostaniesz, bo nie sądzę byś był spokrewniony z którymkolwiek z nas bliżej niż... Hmm... No może 15 000 lat temu mieliśmy wspólnych przodków... - mruknęła.
Chłopak słysząc ostatnie słowa, parsknął śmiechem i uderzył się dłonią w czoło.
- Nie o takie pojęcie wujka mi chodziło, ale zostawmy to już - uśmiechnął się szeroko do dziewczyny. - Nie martw się Changiem, on po prostu taki jest. Musisz się do tego przyzwyczaić. Ogólnie polecam, bardzo porządna z niego jednostka. Jakbym był dziewczyną, to chciałbym mieć takiego męża! - rzucił i uderzył się lekko pięścią w pierś. Postanowił skorzystać z okazji i wypromować przyjaciela. - Ty się jemu bardzo podobasz, mówił mi to nie raz. Twoja obecność wprawia go w dobry nastrój i działa na niego... kojąco - uśmiechnął się życzliwie.
Ike uśmiechnęła się szczerze - Miło słyszeć... Będę musiała znaleźć jakiś sposób by się częściej uśmiechał - dodała. Nagle spochmurniała - Ale wpierw trzeba będzie znaleźć sposób by wyciągnąć stamtąd Bellę i Petera - mruknęła nagle zmieniając temat. Wyrazem twarzy mogła konkurować z Changiem w najgorszych chwilach jego życia. Chyba to w tej chwili najbardziej gryzło dziewczynę. Poczucie zagrożenia waliło drzwiami i oknami, a po drodze zniszczyło wycieraczkę...
- Nie martw się, jakoś sobie poradzimy i sprowadzimy naszych przyjaciół bezpiecznie do domu. Mam nadzieję, że nadal żyją i niebawem znów wszyscy wyskoczymy na pizzę - poklepał ją po ramieniu i uśmiechnął się ciepło. - Uszy do góry, Króliczku!
Mimo nienajlepszego nastroju uśmiechnęła się półgębkiem. - Nie wiem dlaczego mówisz na mnie króliczek, ale nieważne. Też mam nadzieję, że będzie dobrze - powiedziała. - Zawsze jest ktoś silniejszy, zawsze jest ktoś sprytniejszy - potwierdziła słowa energicznym, pojedynczym skinieniem głowy. Skrzywiła się i wyciągnęła z włosów, zza piórka kolec jeżozwierza.
- Liniejesz? - zapytał zdziwiony Jason.
- Nie... To... Mechanizm obronny. Gdyby Remy znów mnie tak opętał nadziałby się na to i do przyszłych świąt by tego nie wyciągnął - mruknęła krzywiąc się. - Ale zapomniałam o tym teraz, na szczęście mi się nie wbiło - dodała.
- Mogę to sobie wziąć? - zapytał i wyciągnął dłoń. - Przy najbliższej okazji wsadzę mu to w dupę.
- Ależ proszę bardzo. Mogę mieć tego na pęczki - powiedziała z uśmiechem. - Uważaj na zadziory. Wyjąć to można tylko wtedy, gdy przejdzie na wylot - dodała.
- Jasne. Wpakuję mu to tak, żeby nie wyszło - powiedział śmiertelnie poważnym tonem. - Wtedy Gambitowi przyda się jakiś dobry urolog czy inny lekarz. Chirurg? - zamyślił się. - Weterynarz? No nieważne. Nie ja będę miał ten kolec w dupsku - uśmiechnął się rozbrajająco. - Będę się zmywał, ramię trochę rwie i muszę się położyć. Poza tym semestr się zbliża i chciałbym powtórzyć materiał.
- Powodzenia - powiedziała. Także zebrała się z ławki, ale w przeciwieństwie do Jasona kierującego się w stronę Instytutu ona poszła do stajni odwiedzić konie...
- Do pogadania, Ike! - pomachał jej na pożegnanie zdrową ręką.
.......................
Obudziła się późno w nocy. Siedziała przy biurku z głową złożoną na rękach niczym na poduszce. Musiała zasnąć zmęczona dniem... Podniosła się ciężko rozprostowując kości. Przez chwilę bawiła się kłami niedźwiedzia zawieszonymi na rzemieniu u szyi. Przestroga... Zawsze jest ktoś silniejszy.
Poszła napić się Rooibosa. Pierwszy raz w życiu złapała się na tym, że naprawdę poważnie i z pełną tego świadomością się denerwuje. Zwykle opanowana, pozornie beztroska i niemal zawsze wesoła teraz zwyczajnie sytuacja ją przerosła. Potrzebowała się wyciszyć. To oczekiwanie co będzie dalej zwyczajnie ją dobijało.
Indianka na szczęście dość dobrze znosiła meksykański klimat. Wystarczyło zmienić skórę na należącą do żyjących na pustyniach gadów, na przykład warana. Dopiero, gdy niosła nieprzytomnego Adama upał naprawdę dał jej się we znaki. Używanie siły konia uniemożliwiało zmianę skóry. Było jej więc gorąco z powodu upału, gorąco w kurtce z vibranium i dodatkowo gorąco od nagrzanego upałem Adama. Naprawdę gorąco... Katorga. Zniosła to jednak bez słowa. Odezwała się w niej duma Irokezów, która zabraniała narzekać na chwilowe niewygody.
Ten niezbyt długi spacer z nieprzytomnym kolegą w ramach bagażu był jej najgorszą wycieczką pieszą w życiu. Wolała już ścigające ją niedźwiedzie. Dopiero w Black Birdzie mogła odsapnąć...
W drodze do Instytutu była ponura i milcząca. Bardzo się przejęła tym co stało się z Bellą i Peterem. Miała nadzieję, że do czasu aż podejmą jakieś bardziej skoordynowane akcje porwanym towarzyszom nic się nie stanie... Niech duchy przodków mają nad nimi pieczę...
Po odstawieniu rannych towarzyszy do ambulatorium i upewnieniu się, że nie będzie chwilowo potrzebna i że ich życiu nic nie zagraża, poszła się umyć i pomyśleć w swoim pokoju. Przed pokojem Belli zatrzymała się na chwilę. Czuła wyraźnie zapach koleżanki, która tak jak i Ike zadomowiła się już w Instytucie. Skrzywiła się zdając sobie sprawę z przepaści jaka dzieli ją i tajemniczego porywacza. Zaszyła się w swoim pokoju i odtwarzając zapamiętane obrazy sporządziła szybki szkic budowli, na którą się tam natknęli. Zamyśliła się nad tym obrazem. Niemal dało się zauważyć rosnącą powoli nad jej głową wyimaginowaną chmurkę burzową, która gdyby tylko mogła stałaby się materialna i zmoczyłaby wszystko w zasięgu rażąc wszystko i wszystkich miniaturowymi piorunkami.
Gdyby, ach gdyby... Ike zdała sobie w końcu sprawę z tego, że jej rozważania do niczego nie prowadzą. Nie w jej mocy było odnalezienie porwanych, dla tajemniczego osobnika ona i cała jej grupa byli tylko pyłkiem... Cała nadzieja w elastyczności i sprycie grupy i we władzach Instytutu, które mogły ich wesprzeć lub przyhamować. Zadziwiające, że ani przez chwilę nie pomyślała o tym, że działania mogą zostać zaniechane. Żywiła święte przekonanie, że nie tylko Irokezi są ludźmi czynu...
.......................
Ike akurat wyszła sobie na małą wycieczkę po Instytucie by rozchodzić nieco dręczące ją myśli - nie lubiła bezczynności - gdy wpadła na Jasona wychodzącego z ambulatorium już o własnych siłach. Zatrzymała się z zamyśloną miną. Przypomniała sobie swoją prośbę w samolocie - Możemy porozmawiać? - spytała. Poza tym widać po niej było, że obecna sytuacja ją mocno niepokoi.
- Jasne, może pójdziemy do parku? Przyda mi się trochę świeżego powietrza - powiedział, starając się uśmiechnąć. Widać było, że był czymś co najmniej lekko zdenerwowany.
Indianka skinęła głową. Gdy szli korytarzem zdjęła ze ściany jedną z ostatnich fotografii Gambita w kiecce. - Szczerze mówiąc nie wiem co w tym takiego zabawnego, ale wyczuwam nastroje ludzi - powiedziała. Chciała zacząć od początku. - Zwierzęca empatia - mruknęła. - U Irokezów panują pewne zasady, które wpajano mi od wczesnego dzieciństwa. Jesteśmy dumnym narodem - mruknęła patrząc na zdjęcie. - Pewnie moje odczucia mogą ci się wydać dziwne... Ale Remy zszargał moją dumę - mruknęła.
- No nie mów mi, że ciebie też przeleciał? Najpierw Jess, potem Bella, teraz ty? - zdziwił się chłopak. - Niedługo będę jedyną osobą w Instytucie, której pan LeBeau nie przeleciał. - westchnął. Chwilę później wyszli ze szkoły, zmierzając w stronę ławki pod wiekowym, rozłożystym dębem. - Ale mów o co chodzi, zamieniam się w słuch.
- Przeleciał? - spytała chcąc wpierw usunąć nieścisłość.
- To znaczy, że odbył z tobą stosunek seksualny, kopulował, cokolwiek - rzucił chłopak. - Nie mów, że teraz też nie wiesz o co mi chodzi, bo cię wyślę do biblioteki.
- Zapamiętam słowo - skinęła głową. - I nie. Nie doszło do niczego. Chyba nie rozumie języka Mohawk - mruknęła. - Ale pasuje do niego imię Żmijowy Język - powiedziała. - Jego głos potrafi spętać myśli. Zniewolić - powiedziała.
- Wiem, dlatego ten palant tak mnie wkur... wkurza - widząc dziwną minę Indianki, zamienił przekleństwo na inne słowo. - Myśli, że jak rzuci kilka słówek, to wszystkie panienki za nim polecą... Najgorsze jest to, że to prawda. Skoro z nim nie spałaś, to czemu czujesz się urażona? Przez to, że cię zahipnotyzował? Nie ciebie pierwszą i ostatnią, dziewczyno... - prychnął i usiadł na ławce dopiero wtedy, gdy Ike zrobiła to pierwsza.
- Wiem. Ale wygląda na to, że jestem pierwszą, która otwarcie chce coś z tym zrobić. Bo nie wiem czemu, ale mężczyzn wydaje się to nie dotyczyć - mruknęła. - Nie wiem jak to do końca u was wygląda, ale Irokezi pamiętają każdy przyjacielski gest i nie darowują krzywd. U nas... Kobiety decydują o losie mężczyzn. Mam problemy z przystosowaniem się do waszego postrzegania świata. Ale widzę, że w kwestii Remy'ego w pewnych sprawach się zgadzamy - powiedziała.
- W pewnych? - Jason fuknął. - Ja myślę, że we wszystkich, tyle tylko że pewnie ja bardziej go nie cierpię i z chęcią bym mu rozwalił ten uradowany ryj - nagle rozmowę przerwał im dźwięk telefonu. Ghetto wyjął go z kieszeni i spojrzał na wyświetlacz. - O, Jess dzwoni. Wybacz na chwilę - odebrał, ale słyszał jedynie szlochanie i urywany płacz. Po chwili dziewczyna rozłączyła się. - No i pięknie... Teraz Jessica płacze - próbował oddzwonić, ale miała już wyłączony telefon. Spojrzał na Ike. - Pewnie ten palant znowu coś odwalił... Wiesz, w co ją wpakował? Wywiózł do Vegas, a potem spił i zaciągnął do ołtarza... Serio, jak tutaj przyjedzie, to trzeba się nim będzie odpowiednio zająć. Jak na niego patrzę, to jestem za aborcją - mruknął.
- Ołtarz? - rzuciła zaniepokojona Ike. - Zaprowadził do ołtarza i co zrobił? - bąknęła. Kostki jej zbielały od kurczowego zaciskania pięści.
- Ehh... - Jason westchnął. - Czasami się zastanawiam, jak wy, Indianie żeście się w ogóle uchowali w tych czasach. Zaprowadzić do ołtarza, to znaczy wziąć z kimś ślub. Poszli do kościoła i założyli obrączki na palce, po czym zostali mężem i żoną - już chyba bardziej łopatologicznie nie mógł jej tego wyjaśnić. - Pewnie zrobił to dla jaj... Nie wierzyłem skubańcowi odkąd się tutaj pojawił... Teraz tylko brakuje jeszcze, żeby jej dzidziusia zrobił - chłopak pokręcił głową.
- Dopiero od niedawna żyję w Nowym Yorku - bąknęła przepraszająco. - Nasza osada jest jedną z ostatnich żyjących zgodnie z tradycjami - westchnęła. To bywało jednak często dla niej kłopotliwe na styku z całą resztą świata... Ike zmarszczyła brwi, ale rozluźniła mięśnie. Pojęcie ślubu było jej znane. Irokezi też przecież brali śluby. - Nie zostawił jej wyboru - burknęła. - On dla nikogo nie byłby dobrym mężem - warknęła. Opanowała się zanim jej głos przeszedł w gardłowe warczenie.
- Jego to powinni wystrzelić na orbitę, żeby już nigdy nie zobaczył żadnej kobiety - prychnął chłopak. Wyjął telefon, jeszcze raz próbując się dodzwonić, jednak komórka Shadow nadal była wyłączona. Westchnął. - Jak dobrze pójdzie, to Jessica wróci do nas dzisiaj. Lepiej, żeby była z nami, niż z tamtym głąbem!
Ike spojrzała raz jeszcze na fotografię Gambita, która teraz była cała wymięta... Jak psu z gardła. - Mam prośbę. Jeśli kiedykolwiek będziesz świadkiem jak Remy odstawia te swoje sztuczki, nie bądź na to obojętny. Irokezi nigdy nie dali się zniewolić i nigdy nie darują próby zniewolenia. Swoją drogą jak przypuszczam miałeś z tym coś wspólnego? - spytała z lekkim uśmiechem, unosząc dłoń, w której trzymała fotografię. - Nie musisz odpowiadać, jeśli nie chcesz, ale powiedz mi tylko dlaczego tak to wszystkich śmieszy? - powiedziała.
Jason zaśmiał się, widząc fotkę Gambita w różowej mini.
- Nie, no coś ty! Ja nie miałem z tym nic wspólnego - szturchnął ją lekko w bok i puścił oczko. - To wstyd dla faceta pokazać się publicznie w damskich ubraniach i ostrym makijażu, dlatego tak go wymalowałem - dodał dumnie i uśmiechnął się szeroko. - A co do twojej prośby, to nie musisz mi o tym mówić. Nigdy nie byłem obojętny na takie rzeczy i nawet nie muszę być świadkiem, żeby temu frajerowi gębę obić, jak tylko się tutaj pojawi. Już z Zackiem obgadałem co i jak. A tak z innej beczki... Jak tam się rozwija wasz romans z Changiem? - wypalił. - Ostatnio dużo czasu razem spędzacie. Zostanę wujkiem?
- Rozumiem. W takim razie, gdy jeszcze kiedyś będziesz chciał okryć go wstydem służę pomocą - powiedziała Ike. - Gdy wydostałam się spod jego wpływu... miałam ochotę poodgryzać mu ręce i nogi - mruknęła. Na pytanie Jasona Ike przez chwilę myślała nad czymś gorączkowo - Czy romans nie był czasem gatunkiem literackim? – spytała.
- Eee... owszem - odparł. - Ale chodzi mi o coś zupełnie innego. No wiesz... - zamyślił się. - Tak jak kiedyś Jessie i ja się spotykaliśmy. Wychodziliśmy razem, całowaliśmy się, byliśmy dla siebie mili. No romans... - rzucił bezradnie, zastanawiając się, jak jeszcze inaczej może to wyjaśnić. - Jak dwoje ludzi chce być ze sobą, to wtedy jest romans i związek! - dodał radośnie.
- Hmm... To jest kolejna rzecz, którą będę musiała sobie dokładnie przemyśleć - mruknęła. - Sądzę, że się dogadujemy, tylko mnie martwi trochę, że ciężko sprawić by Chang się uśmiechnął - powiedziała. - Lubię z nim spędzać czas - powiedziała uśmiechając się odruchowo. Ike miała dość naiwne pojmowanie związku... A w każdym razie związku w rozumieniu cywilizowanych ludzi. - A wujkiem nie zostaniesz, bo nie sądzę byś był spokrewniony z którymkolwiek z nas bliżej niż... Hmm... No może 15 000 lat temu mieliśmy wspólnych przodków... - mruknęła.
Chłopak słysząc ostatnie słowa, parsknął śmiechem i uderzył się dłonią w czoło.
- Nie o takie pojęcie wujka mi chodziło, ale zostawmy to już - uśmiechnął się szeroko do dziewczyny. - Nie martw się Changiem, on po prostu taki jest. Musisz się do tego przyzwyczaić. Ogólnie polecam, bardzo porządna z niego jednostka. Jakbym był dziewczyną, to chciałbym mieć takiego męża! - rzucił i uderzył się lekko pięścią w pierś. Postanowił skorzystać z okazji i wypromować przyjaciela. - Ty się jemu bardzo podobasz, mówił mi to nie raz. Twoja obecność wprawia go w dobry nastrój i działa na niego... kojąco - uśmiechnął się życzliwie.
Ike uśmiechnęła się szczerze - Miło słyszeć... Będę musiała znaleźć jakiś sposób by się częściej uśmiechał - dodała. Nagle spochmurniała - Ale wpierw trzeba będzie znaleźć sposób by wyciągnąć stamtąd Bellę i Petera - mruknęła nagle zmieniając temat. Wyrazem twarzy mogła konkurować z Changiem w najgorszych chwilach jego życia. Chyba to w tej chwili najbardziej gryzło dziewczynę. Poczucie zagrożenia waliło drzwiami i oknami, a po drodze zniszczyło wycieraczkę...
- Nie martw się, jakoś sobie poradzimy i sprowadzimy naszych przyjaciół bezpiecznie do domu. Mam nadzieję, że nadal żyją i niebawem znów wszyscy wyskoczymy na pizzę - poklepał ją po ramieniu i uśmiechnął się ciepło. - Uszy do góry, Króliczku!
Mimo nienajlepszego nastroju uśmiechnęła się półgębkiem. - Nie wiem dlaczego mówisz na mnie króliczek, ale nieważne. Też mam nadzieję, że będzie dobrze - powiedziała. - Zawsze jest ktoś silniejszy, zawsze jest ktoś sprytniejszy - potwierdziła słowa energicznym, pojedynczym skinieniem głowy. Skrzywiła się i wyciągnęła z włosów, zza piórka kolec jeżozwierza.
- Liniejesz? - zapytał zdziwiony Jason.
- Nie... To... Mechanizm obronny. Gdyby Remy znów mnie tak opętał nadziałby się na to i do przyszłych świąt by tego nie wyciągnął - mruknęła krzywiąc się. - Ale zapomniałam o tym teraz, na szczęście mi się nie wbiło - dodała.
- Mogę to sobie wziąć? - zapytał i wyciągnął dłoń. - Przy najbliższej okazji wsadzę mu to w dupę.
- Ależ proszę bardzo. Mogę mieć tego na pęczki - powiedziała z uśmiechem. - Uważaj na zadziory. Wyjąć to można tylko wtedy, gdy przejdzie na wylot - dodała.
- Jasne. Wpakuję mu to tak, żeby nie wyszło - powiedział śmiertelnie poważnym tonem. - Wtedy Gambitowi przyda się jakiś dobry urolog czy inny lekarz. Chirurg? - zamyślił się. - Weterynarz? No nieważne. Nie ja będę miał ten kolec w dupsku - uśmiechnął się rozbrajająco. - Będę się zmywał, ramię trochę rwie i muszę się położyć. Poza tym semestr się zbliża i chciałbym powtórzyć materiał.
- Powodzenia - powiedziała. Także zebrała się z ławki, ale w przeciwieństwie do Jasona kierującego się w stronę Instytutu ona poszła do stajni odwiedzić konie...
- Do pogadania, Ike! - pomachał jej na pożegnanie zdrową ręką.
.......................
Obudziła się późno w nocy. Siedziała przy biurku z głową złożoną na rękach niczym na poduszce. Musiała zasnąć zmęczona dniem... Podniosła się ciężko rozprostowując kości. Przez chwilę bawiła się kłami niedźwiedzia zawieszonymi na rzemieniu u szyi. Przestroga... Zawsze jest ktoś silniejszy.
Poszła napić się Rooibosa. Pierwszy raz w życiu złapała się na tym, że naprawdę poważnie i z pełną tego świadomością się denerwuje. Zwykle opanowana, pozornie beztroska i niemal zawsze wesoła teraz zwyczajnie sytuacja ją przerosła. Potrzebowała się wyciszyć. To oczekiwanie co będzie dalej zwyczajnie ją dobijało.
-
- Bosman
- Posty: 1784
- Rejestracja: niedziela, 28 maja 2006, 19:31
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: A co Cię to obchodzi? :P
Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men
Adam
Chłopak obudził się w ambulatorium. Za oknem robiło się już ciemno, ale Elixir nadal pilnował nieprzytomnego pacjenta.
- Wyspałeś się? - spytał go.
Adam rozejrzał się dookoła - okazało się, ze był tu jedynym pacjentem. - Tak. - odpowiedział cicho i zaraz potem spytał: - Co się stało?
- Miałeś zwichniętą kostkę, oraz kilka lżejszych obić i siniaków. Wszystko już wyleczyłem. - odpowiedział mu ich uzdrowiciel.
- A inni? - spytał Adam.
- Wszyscy zostali już uzdrowieni. Ale Bella i Peter zagineli.
Adam mruknął coś, dając znać, że przyjął nowe wiadomości. Nie był zachwycony efektami tej wyprawy. Petera nie poznał za dobrze ale nie oznaczało to, że był mu obojętny. Bella była naprawdę miłą osobą i nie chciał aby coś się jej stało. Gdzie Oni teraz byli?
Ponieważ Adam mógł już opuścić ambulatorium, podziękował za pomoc i ruszył korytarzem. Jego myśli błądziły, był lekko przybity ich niepowodzeniem i zaniepokojony tym co może się wydarzyć w najbliższych dniach. Oprócz tego martwił się o zaginionych kolegów.
Nie miał już ochoty robić nic konkretnego. Zawędrował do kuchni. Wziął sobie kilka bananów pokroił je na plasterki i zalał miodem. Zjadł posiłek na miejscu, nawet nie siadając. Gdyby nie fakt, że przez większość dnia nic nie jadł, pewnie nie przełknął by ani kęsa.
Idąc do swojego pokoju natknął się na Zachariego. Zagadali się i spędzili razem conajmniej godzinę czasu...
Potem Adam wrócił do swojego pokoju. Tam, na szklanej podłodze pod drzwiami, znalazł kolejny list od Jennifer. Zastanowił się, czy nie powinien był teraz do niej pójść. Skoro udało mu się przeżyć starcie z niebieskim kosmicznym olbrzymem, to może przeżyje i rozmowę sam na sam z dziewczyną?
Wszak o dopiero co o tym z kimś rozmawiał. Adam spojrzał na swoje radio z budzikiem. Wyświetlona na nim godzina, oznaczała jednak, że już za późno na prywatne wizyty - była już prawie północ.
Odetchnął... sam nie wiedział, czy z ulgą - że nie musi stawiać czoła trudnej sytuacji, czy z żalem - że nie może tego zrobić.
Szybko umył zęby, płucząc je wodą mineralną. Położył się na łóżku i dwa razy przeczytał nowy, uroczy list. Odłożył go na nocną szafkę i zasnął... myśląc uprzednio o swojej przyszłej dziewczynie.
Chłopak obudził się w ambulatorium. Za oknem robiło się już ciemno, ale Elixir nadal pilnował nieprzytomnego pacjenta.
- Wyspałeś się? - spytał go.
Adam rozejrzał się dookoła - okazało się, ze był tu jedynym pacjentem. - Tak. - odpowiedział cicho i zaraz potem spytał: - Co się stało?
- Miałeś zwichniętą kostkę, oraz kilka lżejszych obić i siniaków. Wszystko już wyleczyłem. - odpowiedział mu ich uzdrowiciel.
- A inni? - spytał Adam.
- Wszyscy zostali już uzdrowieni. Ale Bella i Peter zagineli.
Adam mruknął coś, dając znać, że przyjął nowe wiadomości. Nie był zachwycony efektami tej wyprawy. Petera nie poznał za dobrze ale nie oznaczało to, że był mu obojętny. Bella była naprawdę miłą osobą i nie chciał aby coś się jej stało. Gdzie Oni teraz byli?
Ponieważ Adam mógł już opuścić ambulatorium, podziękował za pomoc i ruszył korytarzem. Jego myśli błądziły, był lekko przybity ich niepowodzeniem i zaniepokojony tym co może się wydarzyć w najbliższych dniach. Oprócz tego martwił się o zaginionych kolegów.
Nie miał już ochoty robić nic konkretnego. Zawędrował do kuchni. Wziął sobie kilka bananów pokroił je na plasterki i zalał miodem. Zjadł posiłek na miejscu, nawet nie siadając. Gdyby nie fakt, że przez większość dnia nic nie jadł, pewnie nie przełknął by ani kęsa.
Idąc do swojego pokoju natknął się na Zachariego. Zagadali się i spędzili razem conajmniej godzinę czasu...
Potem Adam wrócił do swojego pokoju. Tam, na szklanej podłodze pod drzwiami, znalazł kolejny list od Jennifer. Zastanowił się, czy nie powinien był teraz do niej pójść. Skoro udało mu się przeżyć starcie z niebieskim kosmicznym olbrzymem, to może przeżyje i rozmowę sam na sam z dziewczyną?
Wszak o dopiero co o tym z kimś rozmawiał. Adam spojrzał na swoje radio z budzikiem. Wyświetlona na nim godzina, oznaczała jednak, że już za późno na prywatne wizyty - była już prawie północ.
Odetchnął... sam nie wiedział, czy z ulgą - że nie musi stawiać czoła trudnej sytuacji, czy z żalem - że nie może tego zrobić.
Szybko umył zęby, płucząc je wodą mineralną. Położył się na łóżku i dwa razy przeczytał nowy, uroczy list. Odłożył go na nocną szafkę i zasnął... myśląc uprzednio o swojej przyszłej dziewczynie.
Ostatnio bardzo mało sesji się tu gra... ciekawe dlaczego?
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
-
- Mat
- Posty: 407
- Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
- Numer GG: 6271014
Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men
Jason, Alastair, duch Zacka
Szkot milczał. Jego myśli pochłonięte były w pełni Bellą i Peterem, zastanawiał się, dlaczego nie tylko jedno z nich zbadało sprawę, nie umiałby wybrać, które, ale z drugim mogliby się ksontaktować szybciej z bazą, już działać, cokolwiek zrobić. Wysłuchiwał planów Zacka i Jasona jednym uchem, jakby rozmyślając o czymś zupełnie innym, zapatrzony w okno ambulatorium. Stał tylko, jako że nie doznał obrażeń które zmuszałyby Elixira do pomocy i od czasu do czasu potakiwał głową entuzjastycznym i pełnym niewyrachowanej nienawiści deklaracji i planów dwóch towarzyszy. Teraz, zapytany dla odmiany przez Jasona, otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć ale powstrzymał się. Po chwili ciszy i wahania wymamrotał:
- Ślub kościelny czy cywilny?
- Cywilny. Z Elvisem. Wyobrażasz to sobie? Co za pojeb! - warknął wkurwiony Jason.
- Dobra. Powiedz, gdzie zamierzacie dać upust głęboko skrywanej czułości wobec Francuza? Bo chyba nie planujesz stanąć przed sądem, co? - zapytał, kierując wzrok na wściekłego dowódcę, dowodząc że coś z krótkiej dyskusji utkwiło mu w pamięci.
- Nie, zamierzam stanąć z nim twarzą w twarz. Wiesz, mano a mano, jak prawdziwi mężczyźni. O ile nim jest. - prychnął Jason. - Niech on się tutaj tylko zjawi.
Al przemyślał te słowa i zapamiętał je, mając pewne obawy czy tak miałoby to wyglądać.
- I co, do tego zaciągasz Zacka, dlatego idzie Grim? Mano-a-mano, wszyscy po kolei? I dalej niż do pierwszej krwi? Powiedz, co miałoby go powstrzymać przed oskarżeniem Cię, jeżeli się nie zgodzi na bijatykę a ty zrobisz swoje?
- A coś ty się ostatnio taki prawy zrobił? Przywitamy go chlebem, solą i czerwonym dywanem, jak pana młodego... Chlebem przez łeb, solą w oczy, a dywan czerwony będzie od jego krwi. - uśmiechnął się Jason - Nie sądzę, żeby szedł z tym na policję. To są sprawy między facetami, jeśli oczywiście nim jest. - powtórzył swoją wątpliwość.
- Jest? - zapytał z powątpiewaniem Alastair. - Nie wszyscy mężczyźni na świecie, czy nimi są czy nie, mają podobne metody załatwiania. Słyszałem od Besta że słynie z ciemnych sprawek, ale to manipulant.
- A co mnie to obchodzi? - odparł olewczo. - Manipulować to on sobie może panienkami, ale nikim więcej. Przyjedzie, to się pomyśli, co się z nim dalej zrobi. Trzeba będzie wymyślić coś lepszego, niż numer z różową sukienką... Ja nie wiem, po co w ogóle Magneto go tutaj trzyma? Tylko atmosferę psuje, żabojad chędożony.
- Jeszcze jedno. Rozumiałbym, jeżeli idziesz sam, ale Chang zadeklarował już swoje poparcie, Zack z tego co widzę aż samochód szykował, tak ma nadzieję na własny ochłap mięsa, sam nie jestem pewien, do czego mnie potrzebujesz, nawet jeżeli nienawidzę gościa. Powiedz młody, po co aż tylu? Planujesz z nim coś wyjaśnić czy go skatować w ciemnym miejscu? - awanturował się dalej Al. - Jeżeli zamierzasz załatwić go w odpowiednio przemyślany sposób, jestem w pełni z Tobą, ale nie zamierzam dołączyć do grupy niewyżytych frustratów. Jeżeli o mnie chodzi, najlepiej dostatecznie go zdyskredytować przed Magneto, aby jak najszybciej go stąd...
- Wypierdolić? Wiesz, Al, jeśli się boisz konsekwencji, to nie musisz się w to angażować. To jest sprawa między mną a nim, ja sobie świetnie poradzę. Tu chodzi o Jessicę, więc nie odpuszczę temu frajerowi. To nie jest frustracja, nie pozwolę, żeby moja przyjaciółka sobie życie przy nim zmarnowała. - wyjaśnił. - Ona się zaangażuje, a on co? Dalej będzie podrywał i pukał jej koleżanki lub zwykłe dziwki na imprezach? Po moim trupie! Możesz pogadać z Magneto, to też jest jakiś pomysł.
- Nie boję się konsekwencji. Ale, za całym przeproszeniem i bez żadnych aluzji, chyba nikt ci nigdy nie spuścił grupowego wpierdolu z katowankiem, że tak lekko sobie o tym mówisz. I nawet doprowadzanie do płaczu, z moich anachronicznie dżentelmeńskim podejściem do kobiet nie usprawiedliwia takiej opcji. - odpowiedział ciszej i spokojniej, wyzywająco wpatrując się w oczy Jasonowi.
Chłopak parsknął śmiechem.
- Stary, chyba naprawdę nieźle cię ten kosmita przetrącił, bo już bredzisz! A czy ja wam każę się angażować w tę sprawę? Powiedziałem już wcześniej, że mogę to załatwić SAM. Nikogo do niczego nie zmuszam, a jeżeli się wpakuję w kłopoty, to już MOJA sprawa. - powiedział dość spokojnie i poważnie.
- To nie kwestia tego, czy pakujesz się w kłopoty. To kwestia tego kim jesteś. - odparł ponuro Szkot. - Jeżeli postanowisz załatwić to polubownie lub chytrze z Magneto, daj znać. Do zobaczenia. - włożył z tymi słowy ręce do kieszeni i ruszył z ambulatorium do siebie.
- Polubownie? Z tym oszustem i kanciarzem?! - zdziwił się Jason i złapał za głowę. Miał nadzieję, że Jessica jednak szybko wróci i będzie miał okazję porozmawiać z nią na osobności o tym wszystkim. Nie miał zamiaru robić nic wbrew jej woli, choć niewątpliwie Gambit sam się prosił o niezłe lanie.
Tymczasem Al już ruszał w stronę swojego pokoju. Wyjął dłonie, po ostentacyjnym (i jak bł przekonany, niedostrzeżonym) znaku braku szacunku do rozmówcy. Wiedział, że nie dość, że Jason może wpakować się w kłopoty, to jeszcze najwidoczniej nie był wybredny co do iście przestępczych metod. Mano-a-mano z pomocą dwóch kumpli... taaak...
A wszystko w kontekście sytuacji, gdy nie wiadomo gdzie są Peter i Bella. Al naprawdę cenił obydwoje, Petera za spokój, skromność i zdolność do nieprzejmowania się problemami codzienności, Bellę zaś... nie umiał jasno określić. Jak by jednak nie było, podobnie by zaprzątał myśli losem kogokolwiek, z drużyny czy poza, przyjaciela czy wroga, gdy życie było zagrożone. Otwierając drzwi do pokoju stwierdził, że w zasadzie jest strasznie naiwny, skoro myśli wciąż, że choć jedno z nich żyje. Przebrał się w sportowy dres i ruszył do siłowni, zamierzając wysiłkiem uspokoić myśli. Pamiętał sentencję, że człowiek nigdy nie powinien przejmować się tym, na co nie ma wpływu, tego jednak Alastair nigdy się nie nauczył.
Szkot milczał. Jego myśli pochłonięte były w pełni Bellą i Peterem, zastanawiał się, dlaczego nie tylko jedno z nich zbadało sprawę, nie umiałby wybrać, które, ale z drugim mogliby się ksontaktować szybciej z bazą, już działać, cokolwiek zrobić. Wysłuchiwał planów Zacka i Jasona jednym uchem, jakby rozmyślając o czymś zupełnie innym, zapatrzony w okno ambulatorium. Stał tylko, jako że nie doznał obrażeń które zmuszałyby Elixira do pomocy i od czasu do czasu potakiwał głową entuzjastycznym i pełnym niewyrachowanej nienawiści deklaracji i planów dwóch towarzyszy. Teraz, zapytany dla odmiany przez Jasona, otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć ale powstrzymał się. Po chwili ciszy i wahania wymamrotał:
- Ślub kościelny czy cywilny?
- Cywilny. Z Elvisem. Wyobrażasz to sobie? Co za pojeb! - warknął wkurwiony Jason.
- Dobra. Powiedz, gdzie zamierzacie dać upust głęboko skrywanej czułości wobec Francuza? Bo chyba nie planujesz stanąć przed sądem, co? - zapytał, kierując wzrok na wściekłego dowódcę, dowodząc że coś z krótkiej dyskusji utkwiło mu w pamięci.
- Nie, zamierzam stanąć z nim twarzą w twarz. Wiesz, mano a mano, jak prawdziwi mężczyźni. O ile nim jest. - prychnął Jason. - Niech on się tutaj tylko zjawi.
Al przemyślał te słowa i zapamiętał je, mając pewne obawy czy tak miałoby to wyglądać.
- I co, do tego zaciągasz Zacka, dlatego idzie Grim? Mano-a-mano, wszyscy po kolei? I dalej niż do pierwszej krwi? Powiedz, co miałoby go powstrzymać przed oskarżeniem Cię, jeżeli się nie zgodzi na bijatykę a ty zrobisz swoje?
- A coś ty się ostatnio taki prawy zrobił? Przywitamy go chlebem, solą i czerwonym dywanem, jak pana młodego... Chlebem przez łeb, solą w oczy, a dywan czerwony będzie od jego krwi. - uśmiechnął się Jason - Nie sądzę, żeby szedł z tym na policję. To są sprawy między facetami, jeśli oczywiście nim jest. - powtórzył swoją wątpliwość.
- Jest? - zapytał z powątpiewaniem Alastair. - Nie wszyscy mężczyźni na świecie, czy nimi są czy nie, mają podobne metody załatwiania. Słyszałem od Besta że słynie z ciemnych sprawek, ale to manipulant.
- A co mnie to obchodzi? - odparł olewczo. - Manipulować to on sobie może panienkami, ale nikim więcej. Przyjedzie, to się pomyśli, co się z nim dalej zrobi. Trzeba będzie wymyślić coś lepszego, niż numer z różową sukienką... Ja nie wiem, po co w ogóle Magneto go tutaj trzyma? Tylko atmosferę psuje, żabojad chędożony.
- Jeszcze jedno. Rozumiałbym, jeżeli idziesz sam, ale Chang zadeklarował już swoje poparcie, Zack z tego co widzę aż samochód szykował, tak ma nadzieję na własny ochłap mięsa, sam nie jestem pewien, do czego mnie potrzebujesz, nawet jeżeli nienawidzę gościa. Powiedz młody, po co aż tylu? Planujesz z nim coś wyjaśnić czy go skatować w ciemnym miejscu? - awanturował się dalej Al. - Jeżeli zamierzasz załatwić go w odpowiednio przemyślany sposób, jestem w pełni z Tobą, ale nie zamierzam dołączyć do grupy niewyżytych frustratów. Jeżeli o mnie chodzi, najlepiej dostatecznie go zdyskredytować przed Magneto, aby jak najszybciej go stąd...
- Wypierdolić? Wiesz, Al, jeśli się boisz konsekwencji, to nie musisz się w to angażować. To jest sprawa między mną a nim, ja sobie świetnie poradzę. Tu chodzi o Jessicę, więc nie odpuszczę temu frajerowi. To nie jest frustracja, nie pozwolę, żeby moja przyjaciółka sobie życie przy nim zmarnowała. - wyjaśnił. - Ona się zaangażuje, a on co? Dalej będzie podrywał i pukał jej koleżanki lub zwykłe dziwki na imprezach? Po moim trupie! Możesz pogadać z Magneto, to też jest jakiś pomysł.
- Nie boję się konsekwencji. Ale, za całym przeproszeniem i bez żadnych aluzji, chyba nikt ci nigdy nie spuścił grupowego wpierdolu z katowankiem, że tak lekko sobie o tym mówisz. I nawet doprowadzanie do płaczu, z moich anachronicznie dżentelmeńskim podejściem do kobiet nie usprawiedliwia takiej opcji. - odpowiedział ciszej i spokojniej, wyzywająco wpatrując się w oczy Jasonowi.
Chłopak parsknął śmiechem.
- Stary, chyba naprawdę nieźle cię ten kosmita przetrącił, bo już bredzisz! A czy ja wam każę się angażować w tę sprawę? Powiedziałem już wcześniej, że mogę to załatwić SAM. Nikogo do niczego nie zmuszam, a jeżeli się wpakuję w kłopoty, to już MOJA sprawa. - powiedział dość spokojnie i poważnie.
- To nie kwestia tego, czy pakujesz się w kłopoty. To kwestia tego kim jesteś. - odparł ponuro Szkot. - Jeżeli postanowisz załatwić to polubownie lub chytrze z Magneto, daj znać. Do zobaczenia. - włożył z tymi słowy ręce do kieszeni i ruszył z ambulatorium do siebie.
- Polubownie? Z tym oszustem i kanciarzem?! - zdziwił się Jason i złapał za głowę. Miał nadzieję, że Jessica jednak szybko wróci i będzie miał okazję porozmawiać z nią na osobności o tym wszystkim. Nie miał zamiaru robić nic wbrew jej woli, choć niewątpliwie Gambit sam się prosił o niezłe lanie.
Tymczasem Al już ruszał w stronę swojego pokoju. Wyjął dłonie, po ostentacyjnym (i jak bł przekonany, niedostrzeżonym) znaku braku szacunku do rozmówcy. Wiedział, że nie dość, że Jason może wpakować się w kłopoty, to jeszcze najwidoczniej nie był wybredny co do iście przestępczych metod. Mano-a-mano z pomocą dwóch kumpli... taaak...
A wszystko w kontekście sytuacji, gdy nie wiadomo gdzie są Peter i Bella. Al naprawdę cenił obydwoje, Petera za spokój, skromność i zdolność do nieprzejmowania się problemami codzienności, Bellę zaś... nie umiał jasno określić. Jak by jednak nie było, podobnie by zaprzątał myśli losem kogokolwiek, z drużyny czy poza, przyjaciela czy wroga, gdy życie było zagrożone. Otwierając drzwi do pokoju stwierdził, że w zasadzie jest strasznie naiwny, skoro myśli wciąż, że choć jedno z nich żyje. Przebrał się w sportowy dres i ruszył do siłowni, zamierzając wysiłkiem uspokoić myśli. Pamiętał sentencję, że człowiek nigdy nie powinien przejmować się tym, na co nie ma wpływu, tego jednak Alastair nigdy się nie nauczył.
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
-
- Bosman
- Posty: 2312
- Rejestracja: sobota, 17 grudnia 2005, 17:15
- Numer GG: 2248735
- Lokalizacja: z Wrocławskiej Otchłani
- Kontakt:
Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men
Zachari & Adam:
Zack wracał z biblioteki, niosąc naręcze książek, między innymi "Fizykę Kwantową" i "Przyczyna, Skutek, Konkluzja", z których liczył porobić notatki na interesujące go tematy. Po drodze natknął się na Adama.
- Hej Adam - rzucił do niego. - Jak tam? W pełni poskładany? - zapytał. Sam szedł dość ostrożnie, chyba bok dalej mu nieco dokuczał...
Chłopak wydawał się zaskoczony. - Hej. - odpowiedział po chwili niezbyt głośno. - Tak, poskładany... Zachary? - powiedział cicho, niepewny czy dobrze zapamiętał imię ich nowego kolegi.
- Ano... - odparł mutant. - Bez urazy, przyjacielu, ale jakoś marnie wyglądasz - powiedział. - Martwisz się o Bellę i... - zastanowił się chwilę, po czym pstryknął palcami. - Petera? -
Adam zastanowił się chwilę nad odpowiedzią. Była to tylko jedna z przyczyn, dla których nie miał humoru, ale na tak postawione pytanie, powinien odpowiedzieć twierdząco.
- Tak - wymamrotał i po chwili pokiwał głową z potwierdzeniem - być może na wypadek, gdyby kolega nie dosłyszał jego odpowiedzi.
- Hm, pijasz piwo? - zapytał Zack po chwili milczenia.
Adam uniósł lekko brwi zaskoczony tym pytaniem. Chwilę zastanowił się nad odpowiedzią - zwykle nie pił alkoholu, ale abstynentem nie był.
- Rzadko. - odpowiedział cicho i minimalnie wzruszył ramionami.
Zack uniósł brew. - Zawsze jesteś taki rozmowny? -
Adam pokręcił chwilę głową nie potrafiąc odpowiedzieć na to pytanie. Wiedział jak to z nim jest, a wyjaśnienia trwały by pól nocy. Zresztą nie chciał się tak otwierać przed nowo poznaną osobą... no może później, zrobi to przed SnowFlake, ale to będzie już zupełnie inna sytuacja.
- Nie wiem... Zazwyczaj, chyba tak. - powiedział cicho.
Zachari westchnął i potarł łuk brwiowy. - Chyba nie radzisz sobie najlepiej w kontaktach z płcią piękną, co? - zapytał, uśmiechając się lekko.
Adam stał przez chwilę z lekko otwartymi ustami.
- Skąd możesz... Dlaczego tak przypuszczasz? - powiedział lekko zmieszany.
Zack wyszczerzył się i pokręcił głową. - Słuchaj powiem ci szczerze, ze znalazłem w tych książkach rzeczy które mnie interesowały.. ale nie chce mi się nad tym teraz siedzieć. Zamiast tego zgarnę po piwie z lodówki, napijemy się i pogadamy. Mam ochotę na piwo, a sam pić nie mam zamiaru.. a przy okazji powiem ci na czym polega twój problem... ewentualnie udowodnisz mi, że się mylę. Pasuje? - zapytał.
Adam burknął coś niewyraźnie. - Dobra. - powiedział po chwili.
Zack skinął głową. - Zaraz tu wrócę - i tak jest po drodze do salonu - powiedział, ruszając w stronę swojego pokoju. Wrócił po chwili z dwoma butelkami Fishera.
Adam zdziwił się lekko, czyżby mieli tak stać na korytarzu?
- Gdzie idziemy? - spytał spokojnie.
- Salon... o tej porze tam nikogo nie ma - odparł Zack idąc w stronę salonu. Gdy przechodził koło Adama wpakował mu w dłoń butelkę piwa. Adam poszedł tam za nim bez słowa.
Zack rozwalił się wygodnie na kanapie i odkorkował swoje piwo. Napił się trochę. - nie ma superwyrazistej goryczy, dlatego je lubię - powiedział. - Dobra... odniosłem wrażenie, że jesteś osobą diabelnie skrytą i zamkniętą w sobie. Właściwe wrażenie? - zapytał.
Adam otworzył swoje piwo, zmieniając kształt szyjki butelki. Nigdy nie potrzebował ani otwieracza, ani korkociągu.
Nie bardzo wiedział co odpowiedzieć na zadane mu pytanie. - Nie wiem. - powiedział cicho - A co przez to rozumiesz? - spytał po chwili i upił nieco piwa.
- Rozmawiasz mało i niechętnie, masz trudności w nawiązywaniu kontaktów, bardzo często czegoś się wstydzisz zrobić... - odparł Zack. Popił piwem. - Masz "bariery" i nie chcesz... hm, w sumie myślisz, ze nie potrafisz ich przełamać -
Adam zastanowił się chwilę nad słowami Zacka. - No coś w tym jest. - odpowiedział.
- No więc słuchaj... hm... - Zack się zastanowił. - Która z dziewczyn tu ci się podoba? Ogólnie w instytucie? - zapytał.
Adam zmieszał się słysząc zmianę tematu. Wiele dziewczyn mu się podobało... a także jedna kobieta. On natomiast podobał się jednej konkretnej, ale tą informację wolał zachować w tajemnicy. Pierwszą osobą, którą o tym porozmawia powinna być Ona.
- No... powiedzmy, że jest taka. - powiedział nieco się czerwieniąc i napił się nieco piwa. - Ale może wróćmy. Do poprzedniego tematu. - zaproponował.
- Nie rozumiesz... widzisz, wyobraź sobie, ze spotykasz tę dziewczynę na korytarzu.. co robisz? - zapytał Zack.
Adam zastanowił się i przez chwilę zbierał się do udzielenia odpowiedzi. Gdyby tak myślał przy tym spotkaniu dziewczyna znikła by już za rogiem.
- Uśmiecham się do niej. Chyba. Nie wiem. - odpowiedział wreszcie Adam.
Zack pokręcił głową.
- "Chyba"? - zapytał. - Nie... jeśli robisz coś "chyba" to znaczy, że nawet na to nie masz odwagi - stwierdził Zack. - Dobra, powiedz mi wobec tego, czemu zamiast tego nie podejdziesz i się nie przywitasz? -
Adam spojrzał na rozmówcę i przyglądał mu się krótką chwilę, zapewne o czymś rozmyślając. Napił się piwa i spokojnym głosem powiedział:
- No dobra. Podchodzę do niej. I mówię "cześć". I co dalej?
- Teraz musisz stwierdzić w jakim jest humorze. Od tego uzależniasz resztę wypowiedzi... powiedz mi w jakim jest humorze, gdy ją z reguły widujesz? jaką ma minę? - zapytał Zack upiwszy trochę piwa.
Adam wytrzeszczył oczy spoglądając na rozmówcę z niedowierzaniem. - Skąd mogę to wiedzieć? - spytał. - Po czym to się poznaje?
Zack się uśmiechnął. - Oczy... spojrzenie. Tego, czego twarz nie zdradzi, zdradzą oczy i spojrzenie - powiedział Zack. Przyglądnij się ludziom, gdy będziesz szedł korytarzem... uczucia można wnioskować z min i spojrzenia. O ile ta pierwsza może mylić, o tyle oczy zawsze wydadzą to co w sercu. Nie słyszałeś nigdy, ze oczy są zwierciadłem duszy? -
- Tak, czytałem o tym. Ludzie pierwotni spoglądając innym w oczy widzieli niewyraźnie swoje odbicie i myśleli, że to dusza. - powiedział Adam i upił łyk piwa. - Jak po oczach można to wiedzieć? Bo ja to bym musiał łzy zobaczyć, żeby coś poznać.
Zack spojrzał na pustą do połowy butelkę. - Oczy to cześć mimiki najtrudniejsza do zmiany. Swego czasu uczyłem się aktorstwa.. nauczyłem się miedzy innymi jak odgrywać emocje całym ciałem, stąd wiem po czym poznać czy ktoś jest smutny, zadowolony, znudzony, czy - No to powiedz mi po czym. - powiedział spokojnie Adam.
- Słuchaj to nie takie proste... - Zack podrapał się po potylicy. - Ale po reakcji na powitanie też będziesz w stanie to stwierdzić - powiedział. - U, chyba dzień ci się dał we znaki, co? - zapytał, widząc, jak Adam powstrzymuje powieki przed opadnięciem. - Pogadamy jutro czy coś? - zapytał, popijając piwo.
Adam westchnął lekko. Miał nadzieję, na odkrycie tajemnicy, wielkiej niewiadomej jaką był dla niego inny człowiek... ale powoli zasypiał.
- Dobra. - odpowiedział obojętnie, po czym spojrzał na rozmówcę - Chętnie. - skorygował swoją odpowiedź.
Zack skinął głową. - No to trzymaj się - rzucił i obaj mutanci rozeszli się do swoich pokojów.
Zack wracał z biblioteki, niosąc naręcze książek, między innymi "Fizykę Kwantową" i "Przyczyna, Skutek, Konkluzja", z których liczył porobić notatki na interesujące go tematy. Po drodze natknął się na Adama.
- Hej Adam - rzucił do niego. - Jak tam? W pełni poskładany? - zapytał. Sam szedł dość ostrożnie, chyba bok dalej mu nieco dokuczał...
Chłopak wydawał się zaskoczony. - Hej. - odpowiedział po chwili niezbyt głośno. - Tak, poskładany... Zachary? - powiedział cicho, niepewny czy dobrze zapamiętał imię ich nowego kolegi.
- Ano... - odparł mutant. - Bez urazy, przyjacielu, ale jakoś marnie wyglądasz - powiedział. - Martwisz się o Bellę i... - zastanowił się chwilę, po czym pstryknął palcami. - Petera? -
Adam zastanowił się chwilę nad odpowiedzią. Była to tylko jedna z przyczyn, dla których nie miał humoru, ale na tak postawione pytanie, powinien odpowiedzieć twierdząco.
- Tak - wymamrotał i po chwili pokiwał głową z potwierdzeniem - być może na wypadek, gdyby kolega nie dosłyszał jego odpowiedzi.
- Hm, pijasz piwo? - zapytał Zack po chwili milczenia.
Adam uniósł lekko brwi zaskoczony tym pytaniem. Chwilę zastanowił się nad odpowiedzią - zwykle nie pił alkoholu, ale abstynentem nie był.
- Rzadko. - odpowiedział cicho i minimalnie wzruszył ramionami.
Zack uniósł brew. - Zawsze jesteś taki rozmowny? -
Adam pokręcił chwilę głową nie potrafiąc odpowiedzieć na to pytanie. Wiedział jak to z nim jest, a wyjaśnienia trwały by pól nocy. Zresztą nie chciał się tak otwierać przed nowo poznaną osobą... no może później, zrobi to przed SnowFlake, ale to będzie już zupełnie inna sytuacja.
- Nie wiem... Zazwyczaj, chyba tak. - powiedział cicho.
Zachari westchnął i potarł łuk brwiowy. - Chyba nie radzisz sobie najlepiej w kontaktach z płcią piękną, co? - zapytał, uśmiechając się lekko.
Adam stał przez chwilę z lekko otwartymi ustami.
- Skąd możesz... Dlaczego tak przypuszczasz? - powiedział lekko zmieszany.
Zack wyszczerzył się i pokręcił głową. - Słuchaj powiem ci szczerze, ze znalazłem w tych książkach rzeczy które mnie interesowały.. ale nie chce mi się nad tym teraz siedzieć. Zamiast tego zgarnę po piwie z lodówki, napijemy się i pogadamy. Mam ochotę na piwo, a sam pić nie mam zamiaru.. a przy okazji powiem ci na czym polega twój problem... ewentualnie udowodnisz mi, że się mylę. Pasuje? - zapytał.
Adam burknął coś niewyraźnie. - Dobra. - powiedział po chwili.
Zack skinął głową. - Zaraz tu wrócę - i tak jest po drodze do salonu - powiedział, ruszając w stronę swojego pokoju. Wrócił po chwili z dwoma butelkami Fishera.
Adam zdziwił się lekko, czyżby mieli tak stać na korytarzu?
- Gdzie idziemy? - spytał spokojnie.
- Salon... o tej porze tam nikogo nie ma - odparł Zack idąc w stronę salonu. Gdy przechodził koło Adama wpakował mu w dłoń butelkę piwa. Adam poszedł tam za nim bez słowa.
Zack rozwalił się wygodnie na kanapie i odkorkował swoje piwo. Napił się trochę. - nie ma superwyrazistej goryczy, dlatego je lubię - powiedział. - Dobra... odniosłem wrażenie, że jesteś osobą diabelnie skrytą i zamkniętą w sobie. Właściwe wrażenie? - zapytał.
Adam otworzył swoje piwo, zmieniając kształt szyjki butelki. Nigdy nie potrzebował ani otwieracza, ani korkociągu.
Nie bardzo wiedział co odpowiedzieć na zadane mu pytanie. - Nie wiem. - powiedział cicho - A co przez to rozumiesz? - spytał po chwili i upił nieco piwa.
- Rozmawiasz mało i niechętnie, masz trudności w nawiązywaniu kontaktów, bardzo często czegoś się wstydzisz zrobić... - odparł Zack. Popił piwem. - Masz "bariery" i nie chcesz... hm, w sumie myślisz, ze nie potrafisz ich przełamać -
Adam zastanowił się chwilę nad słowami Zacka. - No coś w tym jest. - odpowiedział.
- No więc słuchaj... hm... - Zack się zastanowił. - Która z dziewczyn tu ci się podoba? Ogólnie w instytucie? - zapytał.
Adam zmieszał się słysząc zmianę tematu. Wiele dziewczyn mu się podobało... a także jedna kobieta. On natomiast podobał się jednej konkretnej, ale tą informację wolał zachować w tajemnicy. Pierwszą osobą, którą o tym porozmawia powinna być Ona.
- No... powiedzmy, że jest taka. - powiedział nieco się czerwieniąc i napił się nieco piwa. - Ale może wróćmy. Do poprzedniego tematu. - zaproponował.
- Nie rozumiesz... widzisz, wyobraź sobie, ze spotykasz tę dziewczynę na korytarzu.. co robisz? - zapytał Zack.
Adam zastanowił się i przez chwilę zbierał się do udzielenia odpowiedzi. Gdyby tak myślał przy tym spotkaniu dziewczyna znikła by już za rogiem.
- Uśmiecham się do niej. Chyba. Nie wiem. - odpowiedział wreszcie Adam.
Zack pokręcił głową.
- "Chyba"? - zapytał. - Nie... jeśli robisz coś "chyba" to znaczy, że nawet na to nie masz odwagi - stwierdził Zack. - Dobra, powiedz mi wobec tego, czemu zamiast tego nie podejdziesz i się nie przywitasz? -
Adam spojrzał na rozmówcę i przyglądał mu się krótką chwilę, zapewne o czymś rozmyślając. Napił się piwa i spokojnym głosem powiedział:
- No dobra. Podchodzę do niej. I mówię "cześć". I co dalej?
- Teraz musisz stwierdzić w jakim jest humorze. Od tego uzależniasz resztę wypowiedzi... powiedz mi w jakim jest humorze, gdy ją z reguły widujesz? jaką ma minę? - zapytał Zack upiwszy trochę piwa.
Adam wytrzeszczył oczy spoglądając na rozmówcę z niedowierzaniem. - Skąd mogę to wiedzieć? - spytał. - Po czym to się poznaje?
Zack się uśmiechnął. - Oczy... spojrzenie. Tego, czego twarz nie zdradzi, zdradzą oczy i spojrzenie - powiedział Zack. Przyglądnij się ludziom, gdy będziesz szedł korytarzem... uczucia można wnioskować z min i spojrzenia. O ile ta pierwsza może mylić, o tyle oczy zawsze wydadzą to co w sercu. Nie słyszałeś nigdy, ze oczy są zwierciadłem duszy? -
- Tak, czytałem o tym. Ludzie pierwotni spoglądając innym w oczy widzieli niewyraźnie swoje odbicie i myśleli, że to dusza. - powiedział Adam i upił łyk piwa. - Jak po oczach można to wiedzieć? Bo ja to bym musiał łzy zobaczyć, żeby coś poznać.
Zack spojrzał na pustą do połowy butelkę. - Oczy to cześć mimiki najtrudniejsza do zmiany. Swego czasu uczyłem się aktorstwa.. nauczyłem się miedzy innymi jak odgrywać emocje całym ciałem, stąd wiem po czym poznać czy ktoś jest smutny, zadowolony, znudzony, czy - No to powiedz mi po czym. - powiedział spokojnie Adam.
- Słuchaj to nie takie proste... - Zack podrapał się po potylicy. - Ale po reakcji na powitanie też będziesz w stanie to stwierdzić - powiedział. - U, chyba dzień ci się dał we znaki, co? - zapytał, widząc, jak Adam powstrzymuje powieki przed opadnięciem. - Pogadamy jutro czy coś? - zapytał, popijając piwo.
Adam westchnął lekko. Miał nadzieję, na odkrycie tajemnicy, wielkiej niewiadomej jaką był dla niego inny człowiek... ale powoli zasypiał.
- Dobra. - odpowiedział obojętnie, po czym spojrzał na rozmówcę - Chętnie. - skorygował swoją odpowiedź.
Zack skinął głową. - No to trzymaj się - rzucił i obaj mutanci rozeszli się do swoich pokojów.
UWAGA -ZŁOŚLIWY MG!
Mr.Z pisze posta
Miałeś to w upie? Nie miej tego w d*pie!
Mr.Z pisze posta
Miałeś to w upie? Nie miej tego w d*pie!
-
- Marynarz
- Posty: 320
- Rejestracja: sobota, 10 listopada 2007, 17:57
- Numer GG: 20329440
- Lokalizacja: Dundee (UK)
Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men
Chapter III: The Rise of Elder Evil
Z poskładaniem was do kupy Elixir nie miał większych problemów, jednak korzystanie ze swoich mocy wyczerpało go do cna. Najmniej problemów miał z Adamem, który od razu po tym, jak jego kostka wróciła na miejsce został ocucony przez Josha. Opuchnięty nos chłopaka też nie stanowił wyzwania dla mutanta posiadającego moc leczniczą. Najwięcej sił stracił przy Jasonie i Zacku, którym musiał naprawić obojczyk i żebra. Obu panów mimo nastawienia barku nadal ramię bolało, więc Josh zastosował bandaż usztywniający – tak na obojczyk i ramię Jasona jak i na żebra Zacka.
Jessica zdążyła wrócić jeszcze tego samego dnia przed wieczorem, a Ike i Jason streścili jej w kilku słowach, co się wydarzyło w Meksyku. Dyrekcja natomiast pracowała nad odnalezieniem statku, w którym mogliby być przetrzymywani Bella i Peter, lecz póki co, nie przynosiło to żadnych efektów. Dopiero po kilku dniach Emma zlokalizowała mocny sygnał, dochodzący gdzieś z dżungli amazońskiej. Teren był jednak tak rozległy, a sygnał nie aż tak mocny jakby się zdawało, by zlokalizować dokładne miejsce, gdzie tajemnicza budowla mogła się znajdować, więc zaniechano działań, co spotkało się z nieprzychylnością uczniów.
Decyzja była jednak nieodwołalna. Kilku najbardziej krewkim uczniom (m.in. Jasonowi, Dylanowi i Zackowi), którzy podważali słowa Magneto, Emma uwolniła do mózgu hormon szczęścia i panowie szybko się uspokoili uśmiechając do wszystkich wokół, jakby byli piewcami pokoju i miłości.
Niedługo po śniadaniu zjedzonym wspólnie z Jessicą, Jasonowi zaczął dzwonić telefon. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż na wyświetlaczu pojawiło mu się zdjęcie Shadow, a przecież dziewczyna siedziała obok niego. Nieco zaskoczony tym chłopak odebrał, a w słuchawce usłyszał znajomy głos z francuskim akcentem.
- Jessica powinna być już w Instytucie, więc jak ją spotkasz, to przekaż, że będę nieco później, bo mam zamiar wracać jej nowym Porsche. To jakieś dwie doby drogi. – powiedział Remy. W tle było słychać odgłosy typowe dla kasyna.
I rzeczywiście, trzeciego dnia zjawił się w Instytucie, wprowadzając czarne Porsche do garażu. Wyglądało na to, że przynajmniej część rzeczy będzie taka jak dawniej.
Sielanka jednak nie trwała długo. Po kilku kolejnych dniach, podczas których zostały odwołane wszystkie normalne zajęcia, a mutanci z grupy trzeciej skupiali się jedynie na ostrych treningach w Danger Roomie pod okiem Logana i Northstara, stało się coś, czego chyba nikt nie mógł przewidzieć. Budowla, z którą X-Men zetknęli się w Meksyku, teraz stała w… centrum Manhattanu. Trąbiły o tym wszystkie lokalne media (i nie tylko lokalne).
Zostaliście w trybie natychmiastowym zwołani do salonu, gdzie Magneto, w swoim stroju bojowym, z zasępioną miną oglądał wiadomości, w których pokazywano zniszczony Manhattan, setki martwych ludzi dookoła i wielką cytadelę nieznajomego przybysza.
„- (…) Eksplozja energii była potężna. Uszkodziła nie tylko budynki, ale także drogi i samochody. Kilka budynków runęło, samochody stanęły w ogniu. Na miejscu zginęło co najmniej dwieście osób, kolejne sto znajduje się w szpitalach. Nie udało się jeszcze ustalić tożsamości wszystkich ofiar, tak samo jak i tajemniczego nieznajomego, który nie opuszcza dziwnego budynku stojącego po środku Manhattanu i który ponoć na chwilę przed uwolnieniem straszliwej energii jedynie rozejrzał się po dzielnicy i wrócił do siebie. W niektórych kręgach dziennikarskich, po tym, co się wydarzyło, ochrzczony został mianem Apocalypse. Będziemy państwa informować na bieżąco o przebiegu…” – Magneto wyłączył telewizor. Spojrzał się na was posępnym wzrokiem i nad czymś zamyślił.
Ciszę przerwało dzwonienie komórki. Gambit schował rękę do kieszeni, wyciągnął telefon i odebrał.
- Tak, Storm? Widziałem. Nie, spotkamy się na miejscu. Przylecę z tymi nowymi harcerzykami Magneto. Chwila. – zasłonił słuchawkę dłonią. – Za ile lecicie? – zapytał.
- Już. – mruknął mistrz magnetyzmu.
- Za jakieś piętnaście, no góra trzydzieści minut. – Remy ponownie powiedział do słuchawki. – Jasne, do zobaczenia. – rozłączył się.
Wyglądało na to, iż poleci z wami. Tylko czy na pewno się tam wybieraliście?
- Lecę tam, chcę wiedzieć, z czym mamy do czynienia. Jeśli zdecydujecie się towarzyszyć mi podczas misji przeciw Apocalypse'owi, prawdopodobnie sami wydacie na siebie wyrok śmierci. – powiedział Magneto patrząc po was. – Jaka jest wasza decyzja? Nie zamierzam nikogo zmuszać, więc kto chce, może zostać tutaj…
Z poskładaniem was do kupy Elixir nie miał większych problemów, jednak korzystanie ze swoich mocy wyczerpało go do cna. Najmniej problemów miał z Adamem, który od razu po tym, jak jego kostka wróciła na miejsce został ocucony przez Josha. Opuchnięty nos chłopaka też nie stanowił wyzwania dla mutanta posiadającego moc leczniczą. Najwięcej sił stracił przy Jasonie i Zacku, którym musiał naprawić obojczyk i żebra. Obu panów mimo nastawienia barku nadal ramię bolało, więc Josh zastosował bandaż usztywniający – tak na obojczyk i ramię Jasona jak i na żebra Zacka.
Jessica zdążyła wrócić jeszcze tego samego dnia przed wieczorem, a Ike i Jason streścili jej w kilku słowach, co się wydarzyło w Meksyku. Dyrekcja natomiast pracowała nad odnalezieniem statku, w którym mogliby być przetrzymywani Bella i Peter, lecz póki co, nie przynosiło to żadnych efektów. Dopiero po kilku dniach Emma zlokalizowała mocny sygnał, dochodzący gdzieś z dżungli amazońskiej. Teren był jednak tak rozległy, a sygnał nie aż tak mocny jakby się zdawało, by zlokalizować dokładne miejsce, gdzie tajemnicza budowla mogła się znajdować, więc zaniechano działań, co spotkało się z nieprzychylnością uczniów.
Decyzja była jednak nieodwołalna. Kilku najbardziej krewkim uczniom (m.in. Jasonowi, Dylanowi i Zackowi), którzy podważali słowa Magneto, Emma uwolniła do mózgu hormon szczęścia i panowie szybko się uspokoili uśmiechając do wszystkich wokół, jakby byli piewcami pokoju i miłości.
Niedługo po śniadaniu zjedzonym wspólnie z Jessicą, Jasonowi zaczął dzwonić telefon. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż na wyświetlaczu pojawiło mu się zdjęcie Shadow, a przecież dziewczyna siedziała obok niego. Nieco zaskoczony tym chłopak odebrał, a w słuchawce usłyszał znajomy głos z francuskim akcentem.
- Jessica powinna być już w Instytucie, więc jak ją spotkasz, to przekaż, że będę nieco później, bo mam zamiar wracać jej nowym Porsche. To jakieś dwie doby drogi. – powiedział Remy. W tle było słychać odgłosy typowe dla kasyna.
I rzeczywiście, trzeciego dnia zjawił się w Instytucie, wprowadzając czarne Porsche do garażu. Wyglądało na to, że przynajmniej część rzeczy będzie taka jak dawniej.
Sielanka jednak nie trwała długo. Po kilku kolejnych dniach, podczas których zostały odwołane wszystkie normalne zajęcia, a mutanci z grupy trzeciej skupiali się jedynie na ostrych treningach w Danger Roomie pod okiem Logana i Northstara, stało się coś, czego chyba nikt nie mógł przewidzieć. Budowla, z którą X-Men zetknęli się w Meksyku, teraz stała w… centrum Manhattanu. Trąbiły o tym wszystkie lokalne media (i nie tylko lokalne).
Zostaliście w trybie natychmiastowym zwołani do salonu, gdzie Magneto, w swoim stroju bojowym, z zasępioną miną oglądał wiadomości, w których pokazywano zniszczony Manhattan, setki martwych ludzi dookoła i wielką cytadelę nieznajomego przybysza.
„- (…) Eksplozja energii była potężna. Uszkodziła nie tylko budynki, ale także drogi i samochody. Kilka budynków runęło, samochody stanęły w ogniu. Na miejscu zginęło co najmniej dwieście osób, kolejne sto znajduje się w szpitalach. Nie udało się jeszcze ustalić tożsamości wszystkich ofiar, tak samo jak i tajemniczego nieznajomego, który nie opuszcza dziwnego budynku stojącego po środku Manhattanu i który ponoć na chwilę przed uwolnieniem straszliwej energii jedynie rozejrzał się po dzielnicy i wrócił do siebie. W niektórych kręgach dziennikarskich, po tym, co się wydarzyło, ochrzczony został mianem Apocalypse. Będziemy państwa informować na bieżąco o przebiegu…” – Magneto wyłączył telewizor. Spojrzał się na was posępnym wzrokiem i nad czymś zamyślił.
Ciszę przerwało dzwonienie komórki. Gambit schował rękę do kieszeni, wyciągnął telefon i odebrał.
- Tak, Storm? Widziałem. Nie, spotkamy się na miejscu. Przylecę z tymi nowymi harcerzykami Magneto. Chwila. – zasłonił słuchawkę dłonią. – Za ile lecicie? – zapytał.
- Już. – mruknął mistrz magnetyzmu.
- Za jakieś piętnaście, no góra trzydzieści minut. – Remy ponownie powiedział do słuchawki. – Jasne, do zobaczenia. – rozłączył się.
Wyglądało na to, iż poleci z wami. Tylko czy na pewno się tam wybieraliście?
- Lecę tam, chcę wiedzieć, z czym mamy do czynienia. Jeśli zdecydujecie się towarzyszyć mi podczas misji przeciw Apocalypse'owi, prawdopodobnie sami wydacie na siebie wyrok śmierci. – powiedział Magneto patrząc po was. – Jaka jest wasza decyzja? Nie zamierzam nikogo zmuszać, więc kto chce, może zostać tutaj…
Seks jest jednym z dziewięciu powodów do reinkarnacji. Pozostałych osiem się nie liczy.
-
- Mat
- Posty: 407
- Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
- Numer GG: 6271014
Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men
Alastair
Ostatnimy czasy zamknięty w sobie do tego stopnia, iż zaprzestał nawet imprezowania z Jasonem czy w ogóle kontaktów z grupą poza obligatoryjnymi spotkaniami w Danger Roomie, Al poddawał się swojemu paskudnemu nastrojowi, zapewne dlatego że nigdy nie był świadkiem czyjegoś zniknięcia, albo śmierci, teoretycznie mogąc coś zrobić. Ale taka była procedura, jak określił to pan Lucas. A on czuł się z tym przynajmniej parszywie.
Teraz zaś miał pewność, że dójka jego nie przyjaciół, ale znajomych, członków grupy, była martwa. Wraz z nimi przynajmniej dwieście osób, niedługo może więcej wskutek obrażeń, jak informował reportaż. Nie bło żadnej subtelności, po prostu zdarzyła się katastrofa w centrum Manhattanu. Ot tak.
Ledwie wiedział, z czym się zetknęli, mimo że raz widział moc mutanta. Sam nie miał pomysłu, jak mógłby cokolwiek zdziałać przeciwko czemuś takiemu, a jeżeli o budowlę chodzi to mógłby co najwyżej rzucać się na nią raz po raz całym ciałem, odbijając się od niej. Może i pochłaniała energię, ale przypominał sobie, że pan Lucas zachwalał sobie dawniej jego celność. Może coś dostanie, choć wiedział, że gdyby znów miał być członkiem grupy atakującej to.. coś, zapewne tylko by pomagał.
Może i to była ważna rola...
Wysłuchał słów Gambita i stwierdził, że słowa Francuza dosłownie, stosując to określenie, wkurwiają go nieprzyzwoicie, tak jak jego zachowanie i sposób bycia. Ale jednego nie mógł mu przyznać, niczego się nie cykał i zawsze zachowywał poczucie humoru, cokolwiek by się nie stało. Żałował, że on sam tak nie potrafi.
Wysłuchał słów pana Lensherra, który zaoferował mu tak wiele już jakiś czas temu i zastanawiał się, moment dosłownie jak zwykle, jeżeli tyle osób zginęło i atak na tego osobnika w poważaniu mającego czyjegokolwiek życie czy bezpieczeństwo byłby samobójczy, co on tu robi i co chce osiągnąć. I wątpił, by w instytucie ktokolwiek był bezpieczny. Ale to nie miało znaczenia...
Zrezygnowany nieco, pozbawiony wigoru sprzed kilku dni, patrzący przez nieco surrealisty pryzmat na świat w danej chwili, szybko i jako pierwszy by uprzedzić resztę, niemal mechanicznie zgłosił się. Mniej uważny obserwator rzekły, bez zastanowienia.
- Co to za życie, do zachowania, dosyć krótkie, jak widać po Belli, Peterze i zwykłych ludziach tam. - skomentował, mówiąc o Manhattanie. - Pan wybaczy, dyrektorze, ale przynależność do takiej grupy do czegoś zobowiązuje... zwłaszcza, że skoro kosmita, jak go pieszczotliwie określił Jason, sam się tutaj pofatygował. Jestem na tak. - odpowiedział i po chwili, odwróciwszy głowę, wymamrotał niesłyszalnie dla pod nosem niesłyszalnie dla innych jeden z ulubionych i najważniejszych fragmentów wielkiego dzieła:
- Jestli to prawda, nie mam czego czekać, na nic mi zostać, na nic mi uciekać, zbrzydło mi słońce; rad bym, żeby cała budowa świata w proch się rozleciała.
Ostatnimy czasy zamknięty w sobie do tego stopnia, iż zaprzestał nawet imprezowania z Jasonem czy w ogóle kontaktów z grupą poza obligatoryjnymi spotkaniami w Danger Roomie, Al poddawał się swojemu paskudnemu nastrojowi, zapewne dlatego że nigdy nie był świadkiem czyjegoś zniknięcia, albo śmierci, teoretycznie mogąc coś zrobić. Ale taka była procedura, jak określił to pan Lucas. A on czuł się z tym przynajmniej parszywie.
Teraz zaś miał pewność, że dójka jego nie przyjaciół, ale znajomych, członków grupy, była martwa. Wraz z nimi przynajmniej dwieście osób, niedługo może więcej wskutek obrażeń, jak informował reportaż. Nie bło żadnej subtelności, po prostu zdarzyła się katastrofa w centrum Manhattanu. Ot tak.
Ledwie wiedział, z czym się zetknęli, mimo że raz widział moc mutanta. Sam nie miał pomysłu, jak mógłby cokolwiek zdziałać przeciwko czemuś takiemu, a jeżeli o budowlę chodzi to mógłby co najwyżej rzucać się na nią raz po raz całym ciałem, odbijając się od niej. Może i pochłaniała energię, ale przypominał sobie, że pan Lucas zachwalał sobie dawniej jego celność. Może coś dostanie, choć wiedział, że gdyby znów miał być członkiem grupy atakującej to.. coś, zapewne tylko by pomagał.
Może i to była ważna rola...
Wysłuchał słów Gambita i stwierdził, że słowa Francuza dosłownie, stosując to określenie, wkurwiają go nieprzyzwoicie, tak jak jego zachowanie i sposób bycia. Ale jednego nie mógł mu przyznać, niczego się nie cykał i zawsze zachowywał poczucie humoru, cokolwiek by się nie stało. Żałował, że on sam tak nie potrafi.
Wysłuchał słów pana Lensherra, który zaoferował mu tak wiele już jakiś czas temu i zastanawiał się, moment dosłownie jak zwykle, jeżeli tyle osób zginęło i atak na tego osobnika w poważaniu mającego czyjegokolwiek życie czy bezpieczeństwo byłby samobójczy, co on tu robi i co chce osiągnąć. I wątpił, by w instytucie ktokolwiek był bezpieczny. Ale to nie miało znaczenia...
Zrezygnowany nieco, pozbawiony wigoru sprzed kilku dni, patrzący przez nieco surrealisty pryzmat na świat w danej chwili, szybko i jako pierwszy by uprzedzić resztę, niemal mechanicznie zgłosił się. Mniej uważny obserwator rzekły, bez zastanowienia.
- Co to za życie, do zachowania, dosyć krótkie, jak widać po Belli, Peterze i zwykłych ludziach tam. - skomentował, mówiąc o Manhattanie. - Pan wybaczy, dyrektorze, ale przynależność do takiej grupy do czegoś zobowiązuje... zwłaszcza, że skoro kosmita, jak go pieszczotliwie określił Jason, sam się tutaj pofatygował. Jestem na tak. - odpowiedział i po chwili, odwróciwszy głowę, wymamrotał niesłyszalnie dla pod nosem niesłyszalnie dla innych jeden z ulubionych i najważniejszych fragmentów wielkiego dzieła:
- Jestli to prawda, nie mam czego czekać, na nic mi zostać, na nic mi uciekać, zbrzydło mi słońce; rad bym, żeby cała budowa świata w proch się rozleciała.
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
-
- Mat
- Posty: 492
- Rejestracja: środa, 18 lutego 2009, 09:39
- Numer GG: 16193629
- Skype: ouzaru
- Lokalizacja: U boku Męża :) Zawsze.
Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men
Jason, Jessica, Remy
Skończyli śniadanie, rozmawiając o czymś i zgrabnie omijając niewygodne tematy. Jason nie wspominał nic o poprzedniej nocy, Jessica nie mówiła o Gambicie. Oboje jednak czuli, że długo tak nie będą mogli tego wszystkiego ignorować.
- Jessica powinna być już w Instytucie, więc jak ją spotkasz, to przekaż, że będę nieco później, bo mam zamiar wracać jej nowym Porsche. To jakieś dwie doby drogi. – powiedział Remy. W tle było słychać odgłosy typowe dla kasyna.
- Sam jej to możesz teraz powiedzieć. – rzucił J.
- Jest tam z tobą?
- Pewnie! Muszę przyznać, stary, że naprawdę wiedziałeś, co robiłeś, żeniąc się z Jessicą. Śniadanie do łóżka robi zajebiste, właśnie kończymy jeść. – stwierdził, a słysząc jedynie hałas po stronie Gambita, kontynuował. – O innych walorach to już nie wspomnę. Miałem okazję się przekonać w nocy, gdy musiałem ją intensywnie pocieszać. Dziewczyna mocno się za tobą stęskniła, ale naprawdę, nie spiesz się… To co miało być wykonane, zostało wykonane. Noc poślubną macie za sobą. To co, mam ci ją dać do telefonu? – zapytał niewinnie.
Po chwili usłyszał, że mężczyzna się po prostu rozłączył, nie dając mu odpowiedzi na pytanie. Zadowolony z siebie uśmiechnął się od ucha do ucha i zupełnie spokojnie, jakby się nic nie stało, odłożył komórkę na stolik obok łóżka. Jason spojrzał na zszokowaną minę Jessici.
- Skarbie, mamy jakieś dwa dni dla siebie. A jak pan LeBeau się obraził, to może nawet całą wieczność. Nie cieszysz się? – zapytał bezczelnie.
- Eee… - bąknęła dziewczyna. – Wydaje mi się, że to było niepotrzebne.
- Przecież powiedziałem jedynie prawdę. – wzruszył ramionami. – No może z wyjątkiem tego, że się za nim stęskniłaś i musiałem cię pocieszać. – uśmiechnął się rozbrajająco. Po raz pierwszy rozmowa z Gambitem poprawiła mu humor.
- No powiedziałeś, ale to było takie trochę… - nie mogła znaleźć odpowiedniego słowa, więc jedynie machnęła ręką.
- Podłe? – dokończył. – Widzisz, kochanie, właśnie taki jestem. Zwłaszcza dla tego Neandertalczyka. – uśmiechnął się szyderczo.
- Musiałeś mu dokuczyć i koniecznie powiedzieć, że ze mną spałeś? – skrzyżowała przedramiona na piersiach.
- Nie sądzę, żeby ten frajer się tym przejmował. A ty się tym przejmujesz? Przecież prędzej czy później Nadine i tak wszystko rozniesie. Więc chyba lepiej, żeby się dowiedział z wiarygodnego źródła lub z pierwszej ręki. Jak wolisz, kochanie. – chłopak wyraźnie był z siebie dumny.
- Faceci! – prychnęła i rzuciła w niego poduszką. – Przecież ten ślub to był tylko po to, żeby się na tobie odegrać. A teraz noc ze mną była po to, by się odegrać na nim? Co to ja jestem, jakaś moneta przetargowa? – skrzywiła się.
- Jego się zapytaj, przecież ja ci nie kazałem tutaj być! Czy ja rzucałem teksty w stylu „Jessie, kochanie, zdejmij majtki, bo zaraz uschnę?” – wyraził się teatralnie.
- Ale jakoś nie musiałam cię do niczego zmuszać, nie?
- No chyba sama tego chciałaś, nie?
- Chciałam – przytaknęła.
- No i ja też chciałem, więc gdzie problem? – na chwilę zapadła niezręczna cisza, gdy dziewczyna nie wiedziała, co odpowiedzieć.
- Tak po prostu się nie robi – bąknęła w końcu. – Nie chcę, żebyście się ciągle wkurzali i dokuczali sobie.
- „Tak po prostu się nie robi” to raczej do niego powinnaś kierować, a nie do mnie. Przecież to przez niego nosisz teraz obrączkę na palcu. Przynajmniej jak ja bym brał z tobą ślub, to pozwoliłbym ci być trzeźwą. – prychnął. – Byliby goście, świadkowie, kapela, wesele z prawdziwego zdarzenia. A on co ci zafundował? Fotkę z Królem? – zerknął na jej dłoń. – Nawet nie nosisz tej obrączki!
- I tak by spadła w czasie powrotu… - westchnęła. Musiała przyznać, iż Jason miał trochę racji, ale nadal jej się to nie podobało. – Ale nie będziecie się ciągle kłócić?
- Jak nie będzie wchodził mi w drogę. – mruknął.
- Proszę, nie chcę, żebyście byli wrogami. Nie musicie się przyjaźnić, ale po prostu go zostaw, ok.?
- Chyba już za późno. Kumple przygotowali dla niego taki ładny czarny, plastikowy worek. Nie mogę ich zawieść.
- J., proszę cię, zostaw to, ok.?
- Ech… - chłopak westchnął ciężko. Czuł na sobie wyczekujące, błagalne spojrzenie błękitnych oczu i nie mógł pozostać obojętny. Jessie chwyciła go za dłoń i delikatnie ją pocałowała, raz jeszcze powtarzając swoją prośbę. – No dobrze, niech ci będzie. – mruknął niepocieszony. – Ale robię to tylko ze względu na ciebie, Jazz.
- Dziękuję – uśmiechnęła się ciepło. – Ten ślub to przecież nie koniec świata, są poważniejsze i ważniejsze sprawy na głowie. Owszem, zachował się głupio i nie jestem zachwycona tym wszystkim, ale póki co proponuję to po prostu olać. Jestem jego „żoną” jedynie na papierze i tego się trzymajmy. Deal?
- Jak chcesz. – wzruszył ramionami.
- Mówiłeś, że ile mamy tego czasu dla siebie? – zapytała, rozpogadzając się i schodząc na przyjemniejszy temat.
- Dwa dni, a co?
- Więc zacznijmy je wykorzystywać – wtuliła się w chłopaka i naprowadziła jego dłonie na swój biust.
* * *
Gambit wrócił do Instytutu i tak jak Jason obiecał, nie zaczepiał go. Jedynie dziewczyna poszła do garażu, żeby się dowiedzieć kilku rzeczy i przywitać. Widząc Remy’ego odnosiła wrażenie, że mężczyzna jest nieobecny duchem. Jego myśli gdzieś błądziły i musiała trzy razy się odezwać, by ją w końcu zauważył.
- Halo? Jesteś tam?
- A gdzie mam być, cherie? – zapytał, uśmiechając się szelmowsko.
- Już trzy razy mówiłam „hej” – mruknęła, robiąc obrażoną minę i kładąc dłonie na biodrach. Dzień był upalny, więc wyjątkowo ubrana była „po cywilnemu”. W krótkie czarne spodenki i tak samo krótką pomarańczową, wydekoltowaną bluzkę na ramiączkach.
- No i co z tego?
Jessica jakby się trochę zmieszała tym pytaniem. Spojrzała na wóz.
- Czemu go nie zostawiłeś? Samolotem byłoby szybciej.
- Bo mi się podobał. A poza tym jakoś mi się tutaj nie spieszyło, wolałem się przejechać, cherie. – odparł obojętnie.
- Czyli ci na mnie nie zależy… – bardziej stwierdziła niż spytała, nieco posępniejąc.
- Ciężko, żeby zależało, kiedy dzwoniąc do ciebie słyszę głos jakiegoś faceta.
- Przecież dzwoniłeś po to, żeby powiedzieć, że będziesz później. Więc gdzie tu logika?
- Może chciałem się dowiedzieć, czy bezpiecznie dotarłaś na miejsce? Pomyślałaś o tym? Bo jakoś tobie nie przyszło do głowy, żeby do mnie zadzwonić.
- Jasne – parsknęła śmiechem. – Bo ja cię nie znam i dam się nabrać na jakiś tani tekst – machnęła ręką.
- Nie musisz. – Gambit sprawdził, czy drzwi od Porsche są zamknięte, po czym udał się w stronę windy.
- NAPRAWDĘ widać, jak ci na mnie zależy – wycedziła przez zęby do jego pleców.
- Tak jak i tobie na mnie. – skwitował Remy, naciskając guzik od windy.
- Bo to mało razy ci pokazałam, co do ciebie czuję? A ty? Czujesz coś do mnie w ogóle? – zapytała, irytując się lekko.
- To nie czas i miejsce na takie rozmowy. – skwitował.
- Nigdy nie masz czasu i odpowiedniego miejsca na takie rozmowy – skrzyżowała przedramiona na piersiach.
- Garaż na pewno nim nie jest.
- Pogadamy w pokoju? – podeszła do niego i stanęła obok, gdy już wsiadł do windy i wybrał piętro.
- Zobaczymy, a na razie ochłoń. – powiedział zupełnie spokojnie, patrząc jej w oczy, gdy drzwi windy się zasunęły i ta ruszyła do góry.
* * *
Wypakowała swoją torbę, którą Gambit przywiózł ze sobą z Vegas i ucieszona pobiegła do Jasona, żeby w końcu podarować mu jego płyty. Od razu zaznaczyła, które były za taką ładną szybką z alarmem w muzeum, a które spokojnie dostała w sklepie.
- I jak? Mogą być? – zapytała zniecierpliwiona.
Jason przez chwilę oglądał płyty, jakby miał w dłoniach prawdziwe diamenty. Powąchał winyle i opakowania, na co dziewczyna zareagowała dziwnym spojrzeniem, jakby miała do czynienia z wariatem.
- No co? Są zajebiste! Dzięki, Jess! – przytulił ją mocno do siebie i pogładził po plecach. – Naprawdę już się nie mogę doczekać, kiedy będę ciął z nich sample. Jesteś wielka. – powiedział z błyskiem w oku.
- Uff, cieszę się, że ci się podobają. Bałam się, że wezmę coś, co będzie… do dupy – uśmiechnęła się lekko. Było jej trochę niezręcznie, bo w ogóle nie miała pojęcia, o czym on mówi. Dla niej to były zwykłe czarne krążki. – Jakby co, to Porsche Carrera stoi w garażu, więc wiesz… Ile wtrysków ma, to ja nie wiem, ale jest czarne.
- Gambit nim przyjechał, to już nie chcę. Jest skażony. – pokazał jej język. – Płyty wystarczą. Sprawiłaś mi naprawdę wielką radość. – uściskał ją jeszcze raz.
- No już dobrze, bo mi żebra połamiesz! – zaśmiała się na siłę. – Będę leciała, a ty sobie je potnij czy co tam będziesz z tym robił – wzruszyła ramionami. – Jakbyś potrzebował nowych, to daj znać.
- Dobra, to ja lecę do studia. – pocałował ją w policzek.
- Spoko, baw się dobrze – posłała mu delikatny uśmiech.
Jakoś rozmowa z Remym nie wprawiła jej w dobry nastrój i nawet obdarowanie Jasona nie pomogło. Szybko wyszła z pokoju chłopaka, nim by zauważył, że coś jest nie tak. Nie chciała znowu wysłuchiwać wykładu o Neandertalczykach i ich niskim poziomie intelektualnym. Wróciła do siebie. Widząc na biurku swoją wspaniałą obrączkę ślubną, z cichym westchnięciem ją założyła. Teraz tylko wystarczyło poczekać, aż mężczyzna raczy się zjawić i pogadać. Jakoś nie miała na to ochoty. Poszła do kuchni zrobić mu obiad, jak za dawnych czasów i z czterema butelkami piwa czekała.
* * *
Kolejne cztery dni nie przyniosły większych zmian, a kobieta chodziła przygnębiona i jakaś przygaszona. Na domiar złego nie ruszało się nic ani w sprawie zaginionych towarzyszy, jak i w sferze uczuciowej. Źle się czuła z myślą, że zdradziła Gambita i tu nawet nie chodziło o kwestię bycia w małżeństwie, tylko kiedyś sobie obiecała, że będzie jedynym mężczyzną w jej życiu. Póki co jednak dalej nie porozmawiała z Remym, gdyż za każdym razem ją zbywał lub nie pojawiał się na umówioną pogawędkę. Słyszała od Nadine, że ktoś go ponoć przyuważył, jak spędza dużo czasu na siedzeniu na dachu. Jessie przyjęła tę wiadomość z przymrużeniem oka, wszak takiej plotkarze nie można było wierzyć.
W końcu sama postanowiła się przekonać i pewnej bezchmurnej nocy, kiedy księżyc stał już wysoko, wybrała się na dach. Ze swoimi mocami nie było to dla niej nawet najmniejszym wyzwaniem, ale nawet nie musiała ich używa, by się tam dostać. Wszak była złodziejką i to sam Remy LeBeau ją wyszkolił…
Cicho się zakradła, nie robiąc żadnego hałasu i dostrzegła Gambita siedzącego na gzymsie, przypatrującego się gwiazdom. Pierwszy raz widziała taką scenę i musiała przyznać, że ją to nieco zaskoczyło. Cicho podeszła do mężczyzny.
- Remy? – zapytała. – Wszystko w porządku?
- Jasne. – mruknął. – Dlaczego ma być nie w porządku, cherie?
- Co tu robisz? Nie wolisz posiedzieć w środku?
- Oglądam gwiazdy, z salonu raczej kiepsko je widać. – odparł, uśmiechając się lekko.
Zmieszana i zaciekawiona dziewczyna podeszła bliżej, po czym przykucnęła obok niego. Spojrzała do góry i ciche „Wow” wyrwało się z jej ust. Przez chwilę przyglądała się niebu oczarowana.
- Ależ one są piękne… - szepnęła.
- Dlatego tu siedzę, cherie.
- Nie znałam cię od tej strony.
- No to już znasz. – ziewnął.
- Gniewasz się na mnie. Jesteś chyba zmęczony, może chodźmy się już położyć? Zmarzniesz, siedząc tutaj – powiedziała i sama zaczęła dygotać z zimna. Nie myślała, że go tu znajdzie i nadal była w dziennych ciuszkach.
- Nic mi nie będzie, ty lepiej leć do pokoju. Przyjdę do ciebie za niedługo.
- Nie, poczekam.
- Nie rozumiesz. Chcę zostać SAM. – podkreślił ostatnie słowo.
- Przepraszam… - powiedziała cicho. – Już ci nie przeszkadzam.
- Dziękuję, niedługo przyjdę do ciebie.
Zrobiło jej się przykro i tak dziwnie smutno na sercu. Zerknęła na Remy’ego, uśmiechnęła się nieznacznie i już prawie położyła dłoń na jego policzku, gdy w połowie drogi zmieniła zdanie. Cofnęła rękę, po czym zsunęła się z dachu. Złapała się krawędzi, skoczyła i wykonała salto, lądując miękko na ziemi. Spojrzała do góry, jednak z tego miejsca nie widziała go. Zauważyła natomiast Changa, który przypatrywał się budynkowi Instytutu. Przeszedł ją zimny dreszcz, objęła się ramionami i weszła do środka, by nie marznąć.
Zahaczyła o kuchnię, zrobiła dwie ciepłe herbaty i udała się do pokoju, choć nie liczyła na to, by Gambit pojawił się szybko. Po półtorej godzinie czekania czuła, jakby miała ogromny kamień w żołądku. Schowała twarz w poduszkę, by nie szlochać za głośno i dała upust swym emocjom. Niecały kwadrans później w końcu pojawił się Remy, a ona poczekała, aż odwiesi płaszcz i podejdzie do łóżka, by się z niego wymknąć. Jeszcze tak nie było, by był między nimi jakiś dystans lub by się unikali nawzajem.
Podeszła do biurka, chwyciła za kubek, jednak herbata już zupełnie wystygła. Jessica przetarła oczy dłonią, cicho pociągnęła nosem i unikając wzroku Gambita, skierowała się w stronę drzwi.
- Zrobiłam ci ciepłej herbaty, ale już wystygła – powiedziała łamiącym się głosem. – Wrzucę ci ją do mikrofalówki, zaraz wracam…
Mężczyzna zdecydowanym ruchem złapał dziewczynę, wyjął jej kubek z dłoni i odstawił na jakąś półkę. Kiedy już miała wolne ręce, westchnął cicho i przytulił ją do siebie. Emocje znów wzięły górę nad Jessicą, która ponownie zalała się łzami.
- Już nigdzie nie idź, cherie. Jest późno, kładźmy się spać. I nie martw się, jutro dzień będzie wyglądał lepiej… - powiedział, nieznacznie ją pocieszając.
* * *
Widząc zniszczenia, których dokonał przybysz, Shadow aż przysiadła. Czy ktoś mógł być aż tak potężny? Do tej pory uważała Erika za najsilniejszą osobę na świecie, ale tamten Apocalypse… To się nie mieściło w głowie! Gambit nadal coś grzebał przy telefonie, więc wstała, podeszła do Magneto i położyła mu rękę na ramieniu.
- Możesz na mnie liczyć – powiedziała z dziwną siłą w głosie.
Skoro Remy leciał, to ona też zamierzała. Poza tym było jeszcze kilka innych, równie ważnych (bądź ważniejszych powodów). Miała dług wobec Magneto, który chciała w ten sposób spłacić. Nie mogła zostawić swojej drużyny bez dowódcy i z całego serca pragnęła sprowadzić Bellę i Petera całych do Instytutu. Jeśli nie – to zginąć, próbując.
Erik skinął jej głową, na co uśmiechnęła się nieznacznie i wyszła na korytarz, żeby udać się do przebieralni. Po chwili poczuła silny uścisk na swoim ramieniu.
- Dokąd idziesz? – zapytał Remy, mocno ją trzymając.
- No… przebrać się – bąknęła.
- Nigdzie nie lecisz, to zbyt niebezpieczne! – powiedział stanowczym głosem. W jego spojrzeniu było coś dziwnego, coś czego nigdy wcześniej nie widziała. Troska?
- Remy, muszę – szepnęła spokojnie i pogładziła go po policzku. – Tyle ludzi zabił w ciągu kilku chwil, jeśli przybędzie tutaj, będę tak samo zagrożona jak i tam. A im nas będzie więcej, tym większe szanse na to, że jakoś go powstrzymamy, czyż nie?
- Nie przekonam cię?
- Nie tym razem, kochanie…
Remy westchnął ciężko i puścił ją. Determinacja w głosie i spojrzeniu Shadow jasno sugerowała, że dziewczyna już podjęła decyzję i zdania nie zmieni.
- Trzymaj się blisko mnie, rozumiesz? – wydał polecenie.
- Ale Remy… Dobrze wiesz, że moje moce mnie ochronią. Jak będzie za gorąco, to zmienię się w dym i po sprawie. Ty raczej powinieneś na siebie uważać – uśmiechnęła się ciepło.
- Złego licho nie weźmie. – rzucił jej szelmowski uśmieszek. Ku zaskoczeniu Jessie, pocałował ją delikatnie. – Masz się trzymać blisko mnie i to nie podlega dyskusji, cherie.
Westchnęła. Nie było sensu się teraz o to spierać, więc skinęła głową.
- Dobrze, kochanie, będę mieć na ciebie oko i obronię, gdyby coś się działo – stwierdziła lekko rozbawiona. Skarcił ją wzrokiem, po czym potowarzyszył w drodze do przebieralni.
Od kilku dni nie używała swych mocy, by nie gubić co chwilę obrączki. Teraz zdjęła ją i włożyła mężczyźnie do kieszeni płaszcza. Uśmiechnęła się do niego czule.
- Pilnuj jej, Remy.
Skończyli śniadanie, rozmawiając o czymś i zgrabnie omijając niewygodne tematy. Jason nie wspominał nic o poprzedniej nocy, Jessica nie mówiła o Gambicie. Oboje jednak czuli, że długo tak nie będą mogli tego wszystkiego ignorować.
- Jessica powinna być już w Instytucie, więc jak ją spotkasz, to przekaż, że będę nieco później, bo mam zamiar wracać jej nowym Porsche. To jakieś dwie doby drogi. – powiedział Remy. W tle było słychać odgłosy typowe dla kasyna.
- Sam jej to możesz teraz powiedzieć. – rzucił J.
- Jest tam z tobą?
- Pewnie! Muszę przyznać, stary, że naprawdę wiedziałeś, co robiłeś, żeniąc się z Jessicą. Śniadanie do łóżka robi zajebiste, właśnie kończymy jeść. – stwierdził, a słysząc jedynie hałas po stronie Gambita, kontynuował. – O innych walorach to już nie wspomnę. Miałem okazję się przekonać w nocy, gdy musiałem ją intensywnie pocieszać. Dziewczyna mocno się za tobą stęskniła, ale naprawdę, nie spiesz się… To co miało być wykonane, zostało wykonane. Noc poślubną macie za sobą. To co, mam ci ją dać do telefonu? – zapytał niewinnie.
Po chwili usłyszał, że mężczyzna się po prostu rozłączył, nie dając mu odpowiedzi na pytanie. Zadowolony z siebie uśmiechnął się od ucha do ucha i zupełnie spokojnie, jakby się nic nie stało, odłożył komórkę na stolik obok łóżka. Jason spojrzał na zszokowaną minę Jessici.
- Skarbie, mamy jakieś dwa dni dla siebie. A jak pan LeBeau się obraził, to może nawet całą wieczność. Nie cieszysz się? – zapytał bezczelnie.
- Eee… - bąknęła dziewczyna. – Wydaje mi się, że to było niepotrzebne.
- Przecież powiedziałem jedynie prawdę. – wzruszył ramionami. – No może z wyjątkiem tego, że się za nim stęskniłaś i musiałem cię pocieszać. – uśmiechnął się rozbrajająco. Po raz pierwszy rozmowa z Gambitem poprawiła mu humor.
- No powiedziałeś, ale to było takie trochę… - nie mogła znaleźć odpowiedniego słowa, więc jedynie machnęła ręką.
- Podłe? – dokończył. – Widzisz, kochanie, właśnie taki jestem. Zwłaszcza dla tego Neandertalczyka. – uśmiechnął się szyderczo.
- Musiałeś mu dokuczyć i koniecznie powiedzieć, że ze mną spałeś? – skrzyżowała przedramiona na piersiach.
- Nie sądzę, żeby ten frajer się tym przejmował. A ty się tym przejmujesz? Przecież prędzej czy później Nadine i tak wszystko rozniesie. Więc chyba lepiej, żeby się dowiedział z wiarygodnego źródła lub z pierwszej ręki. Jak wolisz, kochanie. – chłopak wyraźnie był z siebie dumny.
- Faceci! – prychnęła i rzuciła w niego poduszką. – Przecież ten ślub to był tylko po to, żeby się na tobie odegrać. A teraz noc ze mną była po to, by się odegrać na nim? Co to ja jestem, jakaś moneta przetargowa? – skrzywiła się.
- Jego się zapytaj, przecież ja ci nie kazałem tutaj być! Czy ja rzucałem teksty w stylu „Jessie, kochanie, zdejmij majtki, bo zaraz uschnę?” – wyraził się teatralnie.
- Ale jakoś nie musiałam cię do niczego zmuszać, nie?
- No chyba sama tego chciałaś, nie?
- Chciałam – przytaknęła.
- No i ja też chciałem, więc gdzie problem? – na chwilę zapadła niezręczna cisza, gdy dziewczyna nie wiedziała, co odpowiedzieć.
- Tak po prostu się nie robi – bąknęła w końcu. – Nie chcę, żebyście się ciągle wkurzali i dokuczali sobie.
- „Tak po prostu się nie robi” to raczej do niego powinnaś kierować, a nie do mnie. Przecież to przez niego nosisz teraz obrączkę na palcu. Przynajmniej jak ja bym brał z tobą ślub, to pozwoliłbym ci być trzeźwą. – prychnął. – Byliby goście, świadkowie, kapela, wesele z prawdziwego zdarzenia. A on co ci zafundował? Fotkę z Królem? – zerknął na jej dłoń. – Nawet nie nosisz tej obrączki!
- I tak by spadła w czasie powrotu… - westchnęła. Musiała przyznać, iż Jason miał trochę racji, ale nadal jej się to nie podobało. – Ale nie będziecie się ciągle kłócić?
- Jak nie będzie wchodził mi w drogę. – mruknął.
- Proszę, nie chcę, żebyście byli wrogami. Nie musicie się przyjaźnić, ale po prostu go zostaw, ok.?
- Chyba już za późno. Kumple przygotowali dla niego taki ładny czarny, plastikowy worek. Nie mogę ich zawieść.
- J., proszę cię, zostaw to, ok.?
- Ech… - chłopak westchnął ciężko. Czuł na sobie wyczekujące, błagalne spojrzenie błękitnych oczu i nie mógł pozostać obojętny. Jessie chwyciła go za dłoń i delikatnie ją pocałowała, raz jeszcze powtarzając swoją prośbę. – No dobrze, niech ci będzie. – mruknął niepocieszony. – Ale robię to tylko ze względu na ciebie, Jazz.
- Dziękuję – uśmiechnęła się ciepło. – Ten ślub to przecież nie koniec świata, są poważniejsze i ważniejsze sprawy na głowie. Owszem, zachował się głupio i nie jestem zachwycona tym wszystkim, ale póki co proponuję to po prostu olać. Jestem jego „żoną” jedynie na papierze i tego się trzymajmy. Deal?
- Jak chcesz. – wzruszył ramionami.
- Mówiłeś, że ile mamy tego czasu dla siebie? – zapytała, rozpogadzając się i schodząc na przyjemniejszy temat.
- Dwa dni, a co?
- Więc zacznijmy je wykorzystywać – wtuliła się w chłopaka i naprowadziła jego dłonie na swój biust.
* * *
Gambit wrócił do Instytutu i tak jak Jason obiecał, nie zaczepiał go. Jedynie dziewczyna poszła do garażu, żeby się dowiedzieć kilku rzeczy i przywitać. Widząc Remy’ego odnosiła wrażenie, że mężczyzna jest nieobecny duchem. Jego myśli gdzieś błądziły i musiała trzy razy się odezwać, by ją w końcu zauważył.
- Halo? Jesteś tam?
- A gdzie mam być, cherie? – zapytał, uśmiechając się szelmowsko.
- Już trzy razy mówiłam „hej” – mruknęła, robiąc obrażoną minę i kładąc dłonie na biodrach. Dzień był upalny, więc wyjątkowo ubrana była „po cywilnemu”. W krótkie czarne spodenki i tak samo krótką pomarańczową, wydekoltowaną bluzkę na ramiączkach.
- No i co z tego?
Jessica jakby się trochę zmieszała tym pytaniem. Spojrzała na wóz.
- Czemu go nie zostawiłeś? Samolotem byłoby szybciej.
- Bo mi się podobał. A poza tym jakoś mi się tutaj nie spieszyło, wolałem się przejechać, cherie. – odparł obojętnie.
- Czyli ci na mnie nie zależy… – bardziej stwierdziła niż spytała, nieco posępniejąc.
- Ciężko, żeby zależało, kiedy dzwoniąc do ciebie słyszę głos jakiegoś faceta.
- Przecież dzwoniłeś po to, żeby powiedzieć, że będziesz później. Więc gdzie tu logika?
- Może chciałem się dowiedzieć, czy bezpiecznie dotarłaś na miejsce? Pomyślałaś o tym? Bo jakoś tobie nie przyszło do głowy, żeby do mnie zadzwonić.
- Jasne – parsknęła śmiechem. – Bo ja cię nie znam i dam się nabrać na jakiś tani tekst – machnęła ręką.
- Nie musisz. – Gambit sprawdził, czy drzwi od Porsche są zamknięte, po czym udał się w stronę windy.
- NAPRAWDĘ widać, jak ci na mnie zależy – wycedziła przez zęby do jego pleców.
- Tak jak i tobie na mnie. – skwitował Remy, naciskając guzik od windy.
- Bo to mało razy ci pokazałam, co do ciebie czuję? A ty? Czujesz coś do mnie w ogóle? – zapytała, irytując się lekko.
- To nie czas i miejsce na takie rozmowy. – skwitował.
- Nigdy nie masz czasu i odpowiedniego miejsca na takie rozmowy – skrzyżowała przedramiona na piersiach.
- Garaż na pewno nim nie jest.
- Pogadamy w pokoju? – podeszła do niego i stanęła obok, gdy już wsiadł do windy i wybrał piętro.
- Zobaczymy, a na razie ochłoń. – powiedział zupełnie spokojnie, patrząc jej w oczy, gdy drzwi windy się zasunęły i ta ruszyła do góry.
* * *
Wypakowała swoją torbę, którą Gambit przywiózł ze sobą z Vegas i ucieszona pobiegła do Jasona, żeby w końcu podarować mu jego płyty. Od razu zaznaczyła, które były za taką ładną szybką z alarmem w muzeum, a które spokojnie dostała w sklepie.
- I jak? Mogą być? – zapytała zniecierpliwiona.
Jason przez chwilę oglądał płyty, jakby miał w dłoniach prawdziwe diamenty. Powąchał winyle i opakowania, na co dziewczyna zareagowała dziwnym spojrzeniem, jakby miała do czynienia z wariatem.
- No co? Są zajebiste! Dzięki, Jess! – przytulił ją mocno do siebie i pogładził po plecach. – Naprawdę już się nie mogę doczekać, kiedy będę ciął z nich sample. Jesteś wielka. – powiedział z błyskiem w oku.
- Uff, cieszę się, że ci się podobają. Bałam się, że wezmę coś, co będzie… do dupy – uśmiechnęła się lekko. Było jej trochę niezręcznie, bo w ogóle nie miała pojęcia, o czym on mówi. Dla niej to były zwykłe czarne krążki. – Jakby co, to Porsche Carrera stoi w garażu, więc wiesz… Ile wtrysków ma, to ja nie wiem, ale jest czarne.
- Gambit nim przyjechał, to już nie chcę. Jest skażony. – pokazał jej język. – Płyty wystarczą. Sprawiłaś mi naprawdę wielką radość. – uściskał ją jeszcze raz.
- No już dobrze, bo mi żebra połamiesz! – zaśmiała się na siłę. – Będę leciała, a ty sobie je potnij czy co tam będziesz z tym robił – wzruszyła ramionami. – Jakbyś potrzebował nowych, to daj znać.
- Dobra, to ja lecę do studia. – pocałował ją w policzek.
- Spoko, baw się dobrze – posłała mu delikatny uśmiech.
Jakoś rozmowa z Remym nie wprawiła jej w dobry nastrój i nawet obdarowanie Jasona nie pomogło. Szybko wyszła z pokoju chłopaka, nim by zauważył, że coś jest nie tak. Nie chciała znowu wysłuchiwać wykładu o Neandertalczykach i ich niskim poziomie intelektualnym. Wróciła do siebie. Widząc na biurku swoją wspaniałą obrączkę ślubną, z cichym westchnięciem ją założyła. Teraz tylko wystarczyło poczekać, aż mężczyzna raczy się zjawić i pogadać. Jakoś nie miała na to ochoty. Poszła do kuchni zrobić mu obiad, jak za dawnych czasów i z czterema butelkami piwa czekała.
* * *
Kolejne cztery dni nie przyniosły większych zmian, a kobieta chodziła przygnębiona i jakaś przygaszona. Na domiar złego nie ruszało się nic ani w sprawie zaginionych towarzyszy, jak i w sferze uczuciowej. Źle się czuła z myślą, że zdradziła Gambita i tu nawet nie chodziło o kwestię bycia w małżeństwie, tylko kiedyś sobie obiecała, że będzie jedynym mężczyzną w jej życiu. Póki co jednak dalej nie porozmawiała z Remym, gdyż za każdym razem ją zbywał lub nie pojawiał się na umówioną pogawędkę. Słyszała od Nadine, że ktoś go ponoć przyuważył, jak spędza dużo czasu na siedzeniu na dachu. Jessie przyjęła tę wiadomość z przymrużeniem oka, wszak takiej plotkarze nie można było wierzyć.
W końcu sama postanowiła się przekonać i pewnej bezchmurnej nocy, kiedy księżyc stał już wysoko, wybrała się na dach. Ze swoimi mocami nie było to dla niej nawet najmniejszym wyzwaniem, ale nawet nie musiała ich używa, by się tam dostać. Wszak była złodziejką i to sam Remy LeBeau ją wyszkolił…
Cicho się zakradła, nie robiąc żadnego hałasu i dostrzegła Gambita siedzącego na gzymsie, przypatrującego się gwiazdom. Pierwszy raz widziała taką scenę i musiała przyznać, że ją to nieco zaskoczyło. Cicho podeszła do mężczyzny.
- Remy? – zapytała. – Wszystko w porządku?
- Jasne. – mruknął. – Dlaczego ma być nie w porządku, cherie?
- Co tu robisz? Nie wolisz posiedzieć w środku?
- Oglądam gwiazdy, z salonu raczej kiepsko je widać. – odparł, uśmiechając się lekko.
Zmieszana i zaciekawiona dziewczyna podeszła bliżej, po czym przykucnęła obok niego. Spojrzała do góry i ciche „Wow” wyrwało się z jej ust. Przez chwilę przyglądała się niebu oczarowana.
- Ależ one są piękne… - szepnęła.
- Dlatego tu siedzę, cherie.
- Nie znałam cię od tej strony.
- No to już znasz. – ziewnął.
- Gniewasz się na mnie. Jesteś chyba zmęczony, może chodźmy się już położyć? Zmarzniesz, siedząc tutaj – powiedziała i sama zaczęła dygotać z zimna. Nie myślała, że go tu znajdzie i nadal była w dziennych ciuszkach.
- Nic mi nie będzie, ty lepiej leć do pokoju. Przyjdę do ciebie za niedługo.
- Nie, poczekam.
- Nie rozumiesz. Chcę zostać SAM. – podkreślił ostatnie słowo.
- Przepraszam… - powiedziała cicho. – Już ci nie przeszkadzam.
- Dziękuję, niedługo przyjdę do ciebie.
Zrobiło jej się przykro i tak dziwnie smutno na sercu. Zerknęła na Remy’ego, uśmiechnęła się nieznacznie i już prawie położyła dłoń na jego policzku, gdy w połowie drogi zmieniła zdanie. Cofnęła rękę, po czym zsunęła się z dachu. Złapała się krawędzi, skoczyła i wykonała salto, lądując miękko na ziemi. Spojrzała do góry, jednak z tego miejsca nie widziała go. Zauważyła natomiast Changa, który przypatrywał się budynkowi Instytutu. Przeszedł ją zimny dreszcz, objęła się ramionami i weszła do środka, by nie marznąć.
Zahaczyła o kuchnię, zrobiła dwie ciepłe herbaty i udała się do pokoju, choć nie liczyła na to, by Gambit pojawił się szybko. Po półtorej godzinie czekania czuła, jakby miała ogromny kamień w żołądku. Schowała twarz w poduszkę, by nie szlochać za głośno i dała upust swym emocjom. Niecały kwadrans później w końcu pojawił się Remy, a ona poczekała, aż odwiesi płaszcz i podejdzie do łóżka, by się z niego wymknąć. Jeszcze tak nie było, by był między nimi jakiś dystans lub by się unikali nawzajem.
Podeszła do biurka, chwyciła za kubek, jednak herbata już zupełnie wystygła. Jessica przetarła oczy dłonią, cicho pociągnęła nosem i unikając wzroku Gambita, skierowała się w stronę drzwi.
- Zrobiłam ci ciepłej herbaty, ale już wystygła – powiedziała łamiącym się głosem. – Wrzucę ci ją do mikrofalówki, zaraz wracam…
Mężczyzna zdecydowanym ruchem złapał dziewczynę, wyjął jej kubek z dłoni i odstawił na jakąś półkę. Kiedy już miała wolne ręce, westchnął cicho i przytulił ją do siebie. Emocje znów wzięły górę nad Jessicą, która ponownie zalała się łzami.
- Już nigdzie nie idź, cherie. Jest późno, kładźmy się spać. I nie martw się, jutro dzień będzie wyglądał lepiej… - powiedział, nieznacznie ją pocieszając.
* * *
Widząc zniszczenia, których dokonał przybysz, Shadow aż przysiadła. Czy ktoś mógł być aż tak potężny? Do tej pory uważała Erika za najsilniejszą osobę na świecie, ale tamten Apocalypse… To się nie mieściło w głowie! Gambit nadal coś grzebał przy telefonie, więc wstała, podeszła do Magneto i położyła mu rękę na ramieniu.
- Możesz na mnie liczyć – powiedziała z dziwną siłą w głosie.
Skoro Remy leciał, to ona też zamierzała. Poza tym było jeszcze kilka innych, równie ważnych (bądź ważniejszych powodów). Miała dług wobec Magneto, który chciała w ten sposób spłacić. Nie mogła zostawić swojej drużyny bez dowódcy i z całego serca pragnęła sprowadzić Bellę i Petera całych do Instytutu. Jeśli nie – to zginąć, próbując.
Erik skinął jej głową, na co uśmiechnęła się nieznacznie i wyszła na korytarz, żeby udać się do przebieralni. Po chwili poczuła silny uścisk na swoim ramieniu.
- Dokąd idziesz? – zapytał Remy, mocno ją trzymając.
- No… przebrać się – bąknęła.
- Nigdzie nie lecisz, to zbyt niebezpieczne! – powiedział stanowczym głosem. W jego spojrzeniu było coś dziwnego, coś czego nigdy wcześniej nie widziała. Troska?
- Remy, muszę – szepnęła spokojnie i pogładziła go po policzku. – Tyle ludzi zabił w ciągu kilku chwil, jeśli przybędzie tutaj, będę tak samo zagrożona jak i tam. A im nas będzie więcej, tym większe szanse na to, że jakoś go powstrzymamy, czyż nie?
- Nie przekonam cię?
- Nie tym razem, kochanie…
Remy westchnął ciężko i puścił ją. Determinacja w głosie i spojrzeniu Shadow jasno sugerowała, że dziewczyna już podjęła decyzję i zdania nie zmieni.
- Trzymaj się blisko mnie, rozumiesz? – wydał polecenie.
- Ale Remy… Dobrze wiesz, że moje moce mnie ochronią. Jak będzie za gorąco, to zmienię się w dym i po sprawie. Ty raczej powinieneś na siebie uważać – uśmiechnęła się ciepło.
- Złego licho nie weźmie. – rzucił jej szelmowski uśmieszek. Ku zaskoczeniu Jessie, pocałował ją delikatnie. – Masz się trzymać blisko mnie i to nie podlega dyskusji, cherie.
Westchnęła. Nie było sensu się teraz o to spierać, więc skinęła głową.
- Dobrze, kochanie, będę mieć na ciebie oko i obronię, gdyby coś się działo – stwierdziła lekko rozbawiona. Skarcił ją wzrokiem, po czym potowarzyszył w drodze do przebieralni.
Od kilku dni nie używała swych mocy, by nie gubić co chwilę obrączki. Teraz zdjęła ją i włożyła mężczyźnie do kieszeni płaszcza. Uśmiechnęła się do niego czule.
- Pilnuj jej, Remy.
-
- Tawerniana Wilczyca
- Posty: 2370
- Rejestracja: czwartek, 22 czerwca 2006, 16:47
- Lokalizacja: ze 113-tej warstwy Otchłani
- Kontakt:
Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men
Ike i Zack
Zachari właśnie wracał z salonu. Zatrzymał się w kuchni by wyrzucić butelkę po piwie. - O.. Ike? - zapytał, widząc dziewczynę.
Zamyślona Indianka była pewna, że jest sama... Dlatego nagły głośniejszy dźwięk jeszcze na dodatek rozlegający się z ust drugiego człowieka sprawił, że musiała łapać kubek. Spojrzała na niego dziwnie. - Kolejny bezsenny? - rzuciła.
Zachari pokręcił przecząco głową. - Ufam, ze "góra" sprowadzi z powrotem Bellę i Petera w jednym kawałku, wiec nie mam powodów do nerwów. Po prostu zasypiam o pierwszej i wstaję o piątej. Taki mam tryb życia. To przez te zmiany metabolizmu związane z moją mutacją zapewne - wyjaśnił. - Jeśli masz kłopoty z zaśnięciem, to możemy pogadać... albo mogę ci zagrać coś spokojnego na gitarze - zaproponował, uśmiechając się.
- Ja się właśnie obudziłam. A jak mam problem ze spaniem to piję melisę - mruknęła. Zajęła się odmierzaniem porcji listków Rooibosa do kubka. Ike łatwo się teraz zamyślała. Wstrzymała rękę gdy zdała sobie sprawę z tego, że napar wyjdzie jej naprawdę bardzo mocny. Westchnęła. Nagle jakby sobie przypomniała o jego dalszych słowach - Muzyka o tej porze mogłaby wyprowadzić z równowagi parę osób - powiedziała. Odgarnęła z twarzy kilka kosmyków, skrzyżowała ręce na piersiach i zmarszczyła brwi patrząc się w jakiś punkt na podłodze. Stała oparta teraz plecami o blat. Woda powoli się gotowała...
Zack się zaśmiał. - Mój pokój wyciszyłem, gram na gitarze często - dodał. - Ale skoro twoje metody skutkują, to ze swoimi propozycjami sie pchał nie będę - powiedział. - Hm... chyba się nie gniewasz o to, że w samolocie powiedziałem, że z pazurkami ci do twarzy, co? - zmienił temat, siadając przy stole.
- Hmm? - Ike uniosła brew. - Szczerze mówiąc nie bardzo wiem co to ma do rzeczy - mruknęła.
- Nic, musi mieć? - zapytał Zack.
- Po prostu nie wiem o co ci chodzi... - powiedziała wzruszając ramionami. - Słowniki nie są w stanie wyjaśnić mi każdego zwrotu, a niestety ludzie nie zawsze chcą mi powiedzieć co mają na myśli - mruknęła.
- Chodzi ci o zwrot "do twarzy?" - zapytał Zack.
- Nie... To akurat rozumiem. Mi chodzi o intencję i w ogóle... Tygrys i człowiek anatomicznie się jednak różnią, więc człowiek z elementami ciała tygrysa czy też jakiegokolwiek innego zwierzęcia wygląda po prostu dziwnie - mruknęła.
Zack uniósł brew. - O, realistka... - powiedział. – Zacznę tłumaczyć od innej strony... czytywałaś może poezję?
Wyraz twarzy Ike się zmienił. Uniosła obie brwi, namyślając się - Właściwie to nie, ale jeśli za poezję uznać utwory tworzone przez Indian to trochę różnych znam - powiedziała. - Uczyłam się raczej na naszym dorobku niż na tym co prawdopodobnie masz na myśli - skrzywiła się.
- Nieistotne. Hm... jak sadzisz, co mogłem mieć na myśli, metaforycznie, gdy mówiłem, że ci do twarzy z pazurkami? - zapytał mutant.
Ike skrzywiła się - Metafory to nie jest coś na czym ja się znam... Nie umiem ci na to odpowiedzieć... Nie umiem tego przełożyć na Mohawk - mruknęła.
- Aa... dobra, hm... - Zack się zamyślił. Zabębnił palcami po stole. - Rozumiem, ze mam tłumaczyć od początku, bo nie masz pojęcia czym jest metafora, tak? - zapytał.
- Mniej więcej wiem o co chodzi, ale... Nie rozumiem tego. Nigdy nie rozumiałam związków między pewnymi zwrotami, które nazywacie metaforami - mruknęła. Wzruszyła ramionami. Obróciła się gwałtownie akurat w chwili, gdy zagotowała się woda i nalała wrzątku do kubka.
- To skojarzenia, powiem ci szczerze, ze sam tego nigdy nie rozumiałem. To trzeba czuć... hm... dobra, powiem ci wobec tego co miałem na myśli, gdy mówiłem o pazurach... - uśmiechnął się. - To były tygrysie pazury, dobrze widziałem? -
- Tak, to były pazury tygrysa – dmuchała przez chwilę w kubek by nieco ostudzić zawartość.
- Dobra, tygrysie pazury mi pasowały do ciebie bo sprawiasz wrażenie osoby niezależnej, pewnej swoich przekonań. Nie wyglądasz, jakbyś sobie dała w kaszę dmuchać i przy okazji jesteś bardzo ładna - powiedział Zack. - Mogę się mylić, ale takie wrażenie odniosłem jak cię zobaczyłem. Dlatego pasowały mi tu właśnie pazury drapieżnego kota. W koncu tygrys to samotnik, zdany wiecznie tylko na siebie i swoje zdolności od momentu gdy zacznie samodzielnie polować i nie będzie potrzebował pomocy matki. Poza tym drapieżne koty są piękne. Oczywiście tu chodzi o inny typ urody, ale jednak - Zack rozłożył ręce.
- Hmm - Ike podniosła głowę znad kubka z naparem. Zamyśliła się - Jeśli tak na to patrzeć, to ten zwrot nabiera sensu - mruknęła. Skupiona całkowicie na analizie użytego przez Zacka sformułowania i jego argumentacji zupełnie nie zwróciła uwagi na nawiązania do jej osoby. - Kiedy jeszcze można go użyć? - spytała. - Mam na myśli w jakich znaczeniach? Czy jest tylko to jedno? - dodała.
- Sprecyzuj, proszę pytanie - powiedział Zack. - Porównanie konkretnie do tygrysa czy ogólnie do zwierząt? -
- Niech będzie do zwierząt - powiedziała. - Ogólnie - powiedziała i znów zwiesiła głowę nad kubkiem studząc Rooibosa.
- Kiedy uznasz za stosowne, musisz tylko powiązać jakoś cechy zwierzaka z cehcami osoby, tak jak ja to zrobiłem... może porównaj mnie do czegoś - zaproponował.
- Eee... A porównanie to nie jest czasem coś innego? - bąknęła. Przyjrzała mu się uważnie.
- W tym wypadku jest prawie tożsame. W końcu przyrównujesz człowieka do zwierzęcia pod względem najbardziej oczywistych cech zwierzęcia. Prawie porównanie - odparł Zack.
Przez chwilę myślała intensywnie - Najbardziej oczywiste? Pierwsze zwierzę z jakim mi się skojarzyłeś to papuga - powiedziała.
- Bo gęba się mi nie zamyka? - zapytał Zachari, szczerząc się.
- Trochę jak Yogiemu - powiedziała.
- Właściwie prowadzona rozmowa odpręża umysłowo, uspakaja, a dodatkowo to dobra metoda poznania drugiego człowieka, znasz lepszą? - zapytał Zachari.
- White Queen ma lepszą. Lepszym świadectwem niż słowa są poza tym czyny - powiedziała spokojnie.
- Rozmawiamy tu o osobach naszego pokroju. Na co dzień trudno w ten sposób móc kogokolwiek zidentyfikować - powiedział Zack. Pociągnął nosem. - Hm, co to za herbata? - zapytał.
- To nie jest herbata. To czerwonokrzew, Aspalathus linearis - powiedziała. - Nie zawiera kofeiny, ma za to dużo żelaza, wzmacnia układ odpornościowy, obniża ciśnienie krwi. Przy okazji jest wyjątkowo dobry w smaku - powiedziała.
Zack skinął głową. - Hm, można spróbować? - zapytał.
- Proszę bardzo. Jak chcesz możesz sobie jeszcze zaparzyć. Zostało mi go jeszcze trochę. Al jeszcze mi wszystkiego nie wypił - uśmiechnęła się.
- Och nie lękaj się, przecież nie bedę objadał dobroczyńcy prawda? - Zack wstał i wykonał dworski ukłon przed Ike, uśmiechając się ciągle. Otworzył szafkę i sięgnął po kubek. - Hm, jak chcę dopełnić do połowy to ile mam tego wziąć, by nie wyszło za mocne? - zapytał Indianki.
- Do połowy tego? Daj - rzuciła i nie czekając na odpowiedź zabrała mu kubek nasypała ziół na oko skinęła głową i oddała mu kubek. - Tyle - powiedziała. - Ale wodę trzeba podgrzać bo wystygła już - powiedziała nastawiając ją ponownie.
Zack westchnął. - Przyspieszę to - mruknął. - Wiesz, ze przy niższym ciśnieniu woda szybciej wrze? - zapytał. Woda faktycznie zawrzała bardzo szybko. - Para osądzając się na ściankach oddaje ciepło z powrotem, gdy usunę ciśnienie po tym jak czajnik się nagrzeje, to dalej mamy wrzątek, tylko o temperaturze faktycznych 100 stopni Celsjusza - powiedział. - Trochę, takie kantowanie na fizyce
Ike tylko uniosła brew. Nie wiedziała co sądzić o takim oszukiwaniu matki natury. Zack umiał się sam obsłużyć, więc wróciła do swojego kubka.
Zack zalał i czekał. - Z chłodzeniem jeszcze nie wykombinowałem metody, która umożliwiłaby taka wymianę energii, ale dalej myślę jakby to zrobić - powiedział.
- Wystarczy ci garnek lub talerzyk z zimną wodą. Włóż tam szklankę i się szybko ochłodzi jej zawartość - powiedziała.
- Hm, chodziło mi o sposób o prędkości porównywaln... - Zack machnął ręką. - Nieważne, nie chcę cię zanudzić. Dzięki za przypomnienie - powiedział, wstawiając kubek do wyciągniętej z szafki miseczki do której następnie nalał wody.
Zack posmakował. - Mm... niezłe... Lepsze od herbaty... ale i tak dodałbym odrobiny miodu - powiedział i się uśmiechnął. - Dobra, możesz mi jeszcze raz powiedzieć jak to się nazywa? - zapytał.
- Rooibos. Czerwonokrzew - powiedziała i popiła swoje.
- Dzięki - powiedział Zack. - Cóż... no to słodkich snów, Tygrysico - dodał, umywszy kubek. - Papuga udaje się na spoczynek - skinął jej głową opuszczając powoli kuchnię. Zatrzymał się w drzwiach. - Jeśli byś dalej miała problemy z zaśnięciem to nie wahaj się zapukać, zobaczymy, czy któraś z moich metod pomoże... wiesz gdzie mam pokój, nie? -
Ike kosmyk włosów opadł na twarz, gdy pokręciła głową z lekkim uśmiechem. Wyglądała na to, że każdy znalazł sobie już dla niej inne przezwisko. - Mogę cię znaleźć po zapachu - mruknęła.
Zach zmarszczył brwi na krótką chwilę. Potem uniósł jedną. - U.. mam się bać? - zapytał, uśmiechając się szeroko..
- Hm? Dlaczego? - spytała krótko.
- Hm.. mogę wyjaśnić ci jutro? - zapytał. - To taka nieistotna niepoważna aluzja -
- Jak chcesz - powiedziała spokojnie.
Zack się uśmiechnął. - Hm... jutro zapomnę - zamknął oczy i potarł powieki. - Nie bierz tego co powiem poważnie - zaznaczył na początku, po czym zniżył głos. - Możesz znaleźć mnie zawsze i wszędzie po zapachu niczym drapieżnik na polowaniu, juz nie mogę być nigdy spokojny bo wiem, ze gdzieś w ciemności możesz się czaić ty... i... no nie wiem, fantazja mnie zawodzi, późno jest - mruknął.
- Nie tylko drapieżniki mają przecież dobry węch - powiedziała nieco zbita z tropu. - Nie ma w tym przecież nic niezwykłego. To tylko człowiek jest pod tym względem mocno ograniczony - powiedziała.
- Wiem - powiedział Zack. - Ale przecież ty jesteś tygrysem, nie?
- Nie. Człowiekiem - powiedziała spokojnie.
Zack machnął ręką. - Dobra, nieważne - zaśmiał się. - To byłą aluzja do naszych rozważań nad metaforycznym przyporządkowaniu cech zwierząt ludziom. Śpij dobrze - powiedział, ruszając w stronę swojego pokoju. "Sympatyczna dziewczyna" pomyślał po drodze. "Ale bariera między jej światem a moim jednak jest spora..."
.........................
W najbliższych dniach Ike wszystkie swoje siły poświęciła na treningi. Drażniło ją to, że właściwie nie podjęli żadnych działań. Wyładowywała swoją frustrację w Danger Roomie. To jak potraktowani zostali trzej krzykacze skutecznie zniechęciło ją do otwartych protestów. Kiedyś w końcu musi się coś ruszyć! Przez ten czas odwiedzała tylko Danger Room, kuchnię i stajnię, gdy już zupełnie nie mogła pozbierać myśli.
Gdy wreszcie zostali zwołani sytuacja nie wyglądała najlepiej. To cholerstwo znalazło się na Manhattanie.
- Skoro jest na Manhattanie, równie dobrze może być i tutaj - mruknęła do siebie cicho pod nosem. Ginęli ludzie... To nie były przelewki. To wojna... A ta wymaga sprytu i odwagi.
Skrzywiła się słysząc słowa Ala.
- Jeśli wśród tamtych martwych ludzi nie widziałeś ich ciał nie masz pewności czy nie żyją. I póki takiej pewności nie zyskasz, póty się nie poddawaj i nie gadaj bzdur - powiedziała stanowczo. Indianka przymknęła oczy przywołując w pamięci obraz swojej babci. Uśmiechnęła się półgębkiem i natychmiast znów spoważniała.
- Też idę. Przydałaby mi się broń. Najlepiej kij. Najlepiej z metalu. Ideałem byłby taki, który można jakoś złożyć lub skrócić w razie potrzeby... - mruknęła. Brała sprawę bardzo poważnie. Wendigo, co? Bawiła się niedźwiedzim kłem z naszyjnika przez chwilę po czym poszła się przebrać i dowiedzieć czy ma możliwość zabrania takiej broni, jaką opisała. Jeśli nie wystarczyć będzie musiał sam kij.
"Bella, Peter... Idziemy po was... Starajcie się pozostać przy życiu..." pomyślała jeszcze.
Zachari właśnie wracał z salonu. Zatrzymał się w kuchni by wyrzucić butelkę po piwie. - O.. Ike? - zapytał, widząc dziewczynę.
Zamyślona Indianka była pewna, że jest sama... Dlatego nagły głośniejszy dźwięk jeszcze na dodatek rozlegający się z ust drugiego człowieka sprawił, że musiała łapać kubek. Spojrzała na niego dziwnie. - Kolejny bezsenny? - rzuciła.
Zachari pokręcił przecząco głową. - Ufam, ze "góra" sprowadzi z powrotem Bellę i Petera w jednym kawałku, wiec nie mam powodów do nerwów. Po prostu zasypiam o pierwszej i wstaję o piątej. Taki mam tryb życia. To przez te zmiany metabolizmu związane z moją mutacją zapewne - wyjaśnił. - Jeśli masz kłopoty z zaśnięciem, to możemy pogadać... albo mogę ci zagrać coś spokojnego na gitarze - zaproponował, uśmiechając się.
- Ja się właśnie obudziłam. A jak mam problem ze spaniem to piję melisę - mruknęła. Zajęła się odmierzaniem porcji listków Rooibosa do kubka. Ike łatwo się teraz zamyślała. Wstrzymała rękę gdy zdała sobie sprawę z tego, że napar wyjdzie jej naprawdę bardzo mocny. Westchnęła. Nagle jakby sobie przypomniała o jego dalszych słowach - Muzyka o tej porze mogłaby wyprowadzić z równowagi parę osób - powiedziała. Odgarnęła z twarzy kilka kosmyków, skrzyżowała ręce na piersiach i zmarszczyła brwi patrząc się w jakiś punkt na podłodze. Stała oparta teraz plecami o blat. Woda powoli się gotowała...
Zack się zaśmiał. - Mój pokój wyciszyłem, gram na gitarze często - dodał. - Ale skoro twoje metody skutkują, to ze swoimi propozycjami sie pchał nie będę - powiedział. - Hm... chyba się nie gniewasz o to, że w samolocie powiedziałem, że z pazurkami ci do twarzy, co? - zmienił temat, siadając przy stole.
- Hmm? - Ike uniosła brew. - Szczerze mówiąc nie bardzo wiem co to ma do rzeczy - mruknęła.
- Nic, musi mieć? - zapytał Zack.
- Po prostu nie wiem o co ci chodzi... - powiedziała wzruszając ramionami. - Słowniki nie są w stanie wyjaśnić mi każdego zwrotu, a niestety ludzie nie zawsze chcą mi powiedzieć co mają na myśli - mruknęła.
- Chodzi ci o zwrot "do twarzy?" - zapytał Zack.
- Nie... To akurat rozumiem. Mi chodzi o intencję i w ogóle... Tygrys i człowiek anatomicznie się jednak różnią, więc człowiek z elementami ciała tygrysa czy też jakiegokolwiek innego zwierzęcia wygląda po prostu dziwnie - mruknęła.
Zack uniósł brew. - O, realistka... - powiedział. – Zacznę tłumaczyć od innej strony... czytywałaś może poezję?
Wyraz twarzy Ike się zmienił. Uniosła obie brwi, namyślając się - Właściwie to nie, ale jeśli za poezję uznać utwory tworzone przez Indian to trochę różnych znam - powiedziała. - Uczyłam się raczej na naszym dorobku niż na tym co prawdopodobnie masz na myśli - skrzywiła się.
- Nieistotne. Hm... jak sadzisz, co mogłem mieć na myśli, metaforycznie, gdy mówiłem, że ci do twarzy z pazurkami? - zapytał mutant.
Ike skrzywiła się - Metafory to nie jest coś na czym ja się znam... Nie umiem ci na to odpowiedzieć... Nie umiem tego przełożyć na Mohawk - mruknęła.
- Aa... dobra, hm... - Zack się zamyślił. Zabębnił palcami po stole. - Rozumiem, ze mam tłumaczyć od początku, bo nie masz pojęcia czym jest metafora, tak? - zapytał.
- Mniej więcej wiem o co chodzi, ale... Nie rozumiem tego. Nigdy nie rozumiałam związków między pewnymi zwrotami, które nazywacie metaforami - mruknęła. Wzruszyła ramionami. Obróciła się gwałtownie akurat w chwili, gdy zagotowała się woda i nalała wrzątku do kubka.
- To skojarzenia, powiem ci szczerze, ze sam tego nigdy nie rozumiałem. To trzeba czuć... hm... dobra, powiem ci wobec tego co miałem na myśli, gdy mówiłem o pazurach... - uśmiechnął się. - To były tygrysie pazury, dobrze widziałem? -
- Tak, to były pazury tygrysa – dmuchała przez chwilę w kubek by nieco ostudzić zawartość.
- Dobra, tygrysie pazury mi pasowały do ciebie bo sprawiasz wrażenie osoby niezależnej, pewnej swoich przekonań. Nie wyglądasz, jakbyś sobie dała w kaszę dmuchać i przy okazji jesteś bardzo ładna - powiedział Zack. - Mogę się mylić, ale takie wrażenie odniosłem jak cię zobaczyłem. Dlatego pasowały mi tu właśnie pazury drapieżnego kota. W koncu tygrys to samotnik, zdany wiecznie tylko na siebie i swoje zdolności od momentu gdy zacznie samodzielnie polować i nie będzie potrzebował pomocy matki. Poza tym drapieżne koty są piękne. Oczywiście tu chodzi o inny typ urody, ale jednak - Zack rozłożył ręce.
- Hmm - Ike podniosła głowę znad kubka z naparem. Zamyśliła się - Jeśli tak na to patrzeć, to ten zwrot nabiera sensu - mruknęła. Skupiona całkowicie na analizie użytego przez Zacka sformułowania i jego argumentacji zupełnie nie zwróciła uwagi na nawiązania do jej osoby. - Kiedy jeszcze można go użyć? - spytała. - Mam na myśli w jakich znaczeniach? Czy jest tylko to jedno? - dodała.
- Sprecyzuj, proszę pytanie - powiedział Zack. - Porównanie konkretnie do tygrysa czy ogólnie do zwierząt? -
- Niech będzie do zwierząt - powiedziała. - Ogólnie - powiedziała i znów zwiesiła głowę nad kubkiem studząc Rooibosa.
- Kiedy uznasz za stosowne, musisz tylko powiązać jakoś cechy zwierzaka z cehcami osoby, tak jak ja to zrobiłem... może porównaj mnie do czegoś - zaproponował.
- Eee... A porównanie to nie jest czasem coś innego? - bąknęła. Przyjrzała mu się uważnie.
- W tym wypadku jest prawie tożsame. W końcu przyrównujesz człowieka do zwierzęcia pod względem najbardziej oczywistych cech zwierzęcia. Prawie porównanie - odparł Zack.
Przez chwilę myślała intensywnie - Najbardziej oczywiste? Pierwsze zwierzę z jakim mi się skojarzyłeś to papuga - powiedziała.
- Bo gęba się mi nie zamyka? - zapytał Zachari, szczerząc się.
- Trochę jak Yogiemu - powiedziała.
- Właściwie prowadzona rozmowa odpręża umysłowo, uspakaja, a dodatkowo to dobra metoda poznania drugiego człowieka, znasz lepszą? - zapytał Zachari.
- White Queen ma lepszą. Lepszym świadectwem niż słowa są poza tym czyny - powiedziała spokojnie.
- Rozmawiamy tu o osobach naszego pokroju. Na co dzień trudno w ten sposób móc kogokolwiek zidentyfikować - powiedział Zack. Pociągnął nosem. - Hm, co to za herbata? - zapytał.
- To nie jest herbata. To czerwonokrzew, Aspalathus linearis - powiedziała. - Nie zawiera kofeiny, ma za to dużo żelaza, wzmacnia układ odpornościowy, obniża ciśnienie krwi. Przy okazji jest wyjątkowo dobry w smaku - powiedziała.
Zack skinął głową. - Hm, można spróbować? - zapytał.
- Proszę bardzo. Jak chcesz możesz sobie jeszcze zaparzyć. Zostało mi go jeszcze trochę. Al jeszcze mi wszystkiego nie wypił - uśmiechnęła się.
- Och nie lękaj się, przecież nie bedę objadał dobroczyńcy prawda? - Zack wstał i wykonał dworski ukłon przed Ike, uśmiechając się ciągle. Otworzył szafkę i sięgnął po kubek. - Hm, jak chcę dopełnić do połowy to ile mam tego wziąć, by nie wyszło za mocne? - zapytał Indianki.
- Do połowy tego? Daj - rzuciła i nie czekając na odpowiedź zabrała mu kubek nasypała ziół na oko skinęła głową i oddała mu kubek. - Tyle - powiedziała. - Ale wodę trzeba podgrzać bo wystygła już - powiedziała nastawiając ją ponownie.
Zack westchnął. - Przyspieszę to - mruknął. - Wiesz, ze przy niższym ciśnieniu woda szybciej wrze? - zapytał. Woda faktycznie zawrzała bardzo szybko. - Para osądzając się na ściankach oddaje ciepło z powrotem, gdy usunę ciśnienie po tym jak czajnik się nagrzeje, to dalej mamy wrzątek, tylko o temperaturze faktycznych 100 stopni Celsjusza - powiedział. - Trochę, takie kantowanie na fizyce
Ike tylko uniosła brew. Nie wiedziała co sądzić o takim oszukiwaniu matki natury. Zack umiał się sam obsłużyć, więc wróciła do swojego kubka.
Zack zalał i czekał. - Z chłodzeniem jeszcze nie wykombinowałem metody, która umożliwiłaby taka wymianę energii, ale dalej myślę jakby to zrobić - powiedział.
- Wystarczy ci garnek lub talerzyk z zimną wodą. Włóż tam szklankę i się szybko ochłodzi jej zawartość - powiedziała.
- Hm, chodziło mi o sposób o prędkości porównywaln... - Zack machnął ręką. - Nieważne, nie chcę cię zanudzić. Dzięki za przypomnienie - powiedział, wstawiając kubek do wyciągniętej z szafki miseczki do której następnie nalał wody.
Zack posmakował. - Mm... niezłe... Lepsze od herbaty... ale i tak dodałbym odrobiny miodu - powiedział i się uśmiechnął. - Dobra, możesz mi jeszcze raz powiedzieć jak to się nazywa? - zapytał.
- Rooibos. Czerwonokrzew - powiedziała i popiła swoje.
- Dzięki - powiedział Zack. - Cóż... no to słodkich snów, Tygrysico - dodał, umywszy kubek. - Papuga udaje się na spoczynek - skinął jej głową opuszczając powoli kuchnię. Zatrzymał się w drzwiach. - Jeśli byś dalej miała problemy z zaśnięciem to nie wahaj się zapukać, zobaczymy, czy któraś z moich metod pomoże... wiesz gdzie mam pokój, nie? -
Ike kosmyk włosów opadł na twarz, gdy pokręciła głową z lekkim uśmiechem. Wyglądała na to, że każdy znalazł sobie już dla niej inne przezwisko. - Mogę cię znaleźć po zapachu - mruknęła.
Zach zmarszczył brwi na krótką chwilę. Potem uniósł jedną. - U.. mam się bać? - zapytał, uśmiechając się szeroko..
- Hm? Dlaczego? - spytała krótko.
- Hm.. mogę wyjaśnić ci jutro? - zapytał. - To taka nieistotna niepoważna aluzja -
- Jak chcesz - powiedziała spokojnie.
Zack się uśmiechnął. - Hm... jutro zapomnę - zamknął oczy i potarł powieki. - Nie bierz tego co powiem poważnie - zaznaczył na początku, po czym zniżył głos. - Możesz znaleźć mnie zawsze i wszędzie po zapachu niczym drapieżnik na polowaniu, juz nie mogę być nigdy spokojny bo wiem, ze gdzieś w ciemności możesz się czaić ty... i... no nie wiem, fantazja mnie zawodzi, późno jest - mruknął.
- Nie tylko drapieżniki mają przecież dobry węch - powiedziała nieco zbita z tropu. - Nie ma w tym przecież nic niezwykłego. To tylko człowiek jest pod tym względem mocno ograniczony - powiedziała.
- Wiem - powiedział Zack. - Ale przecież ty jesteś tygrysem, nie?
- Nie. Człowiekiem - powiedziała spokojnie.
Zack machnął ręką. - Dobra, nieważne - zaśmiał się. - To byłą aluzja do naszych rozważań nad metaforycznym przyporządkowaniu cech zwierząt ludziom. Śpij dobrze - powiedział, ruszając w stronę swojego pokoju. "Sympatyczna dziewczyna" pomyślał po drodze. "Ale bariera między jej światem a moim jednak jest spora..."
.........................
W najbliższych dniach Ike wszystkie swoje siły poświęciła na treningi. Drażniło ją to, że właściwie nie podjęli żadnych działań. Wyładowywała swoją frustrację w Danger Roomie. To jak potraktowani zostali trzej krzykacze skutecznie zniechęciło ją do otwartych protestów. Kiedyś w końcu musi się coś ruszyć! Przez ten czas odwiedzała tylko Danger Room, kuchnię i stajnię, gdy już zupełnie nie mogła pozbierać myśli.
Gdy wreszcie zostali zwołani sytuacja nie wyglądała najlepiej. To cholerstwo znalazło się na Manhattanie.
- Skoro jest na Manhattanie, równie dobrze może być i tutaj - mruknęła do siebie cicho pod nosem. Ginęli ludzie... To nie były przelewki. To wojna... A ta wymaga sprytu i odwagi.
Skrzywiła się słysząc słowa Ala.
- Jeśli wśród tamtych martwych ludzi nie widziałeś ich ciał nie masz pewności czy nie żyją. I póki takiej pewności nie zyskasz, póty się nie poddawaj i nie gadaj bzdur - powiedziała stanowczo. Indianka przymknęła oczy przywołując w pamięci obraz swojej babci. Uśmiechnęła się półgębkiem i natychmiast znów spoważniała.
- Też idę. Przydałaby mi się broń. Najlepiej kij. Najlepiej z metalu. Ideałem byłby taki, który można jakoś złożyć lub skrócić w razie potrzeby... - mruknęła. Brała sprawę bardzo poważnie. Wendigo, co? Bawiła się niedźwiedzim kłem z naszyjnika przez chwilę po czym poszła się przebrać i dowiedzieć czy ma możliwość zabrania takiej broni, jaką opisała. Jeśli nie wystarczyć będzie musiał sam kij.
"Bella, Peter... Idziemy po was... Starajcie się pozostać przy życiu..." pomyślała jeszcze.
-
- Bosman
- Posty: 2482
- Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
- Numer GG: 1223257
- Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
- Kontakt:
Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men
Grim
Parę dni od powrotu z Meksyku zeszło chłopakowi na jeszcze intesnywniejszych treningach; porzucił dodatkowe godziny wykładów, praktycznie nie spotykał się z innymi mieszkańcami Instytutu, ograniczając się do poświęcania czasu rysowaniu z Ike, choć nawet tę aktywność ograniczył dość poważnie. Ostatnio zresztą częściej niż rysować razem z nią, rysował po prostu ją; zwłaszcza kilka rysunków przedstawiających Indiankę przy pracy nad różnymi rzeczami stało się dlań pewnego rodzaju dumą. Zdołała zresztą nauczyć go kilku ciekawych rzeczy, a on, ukończywszy całość 'cyklu' który przedstawiał ją przy jej najczęstszych zajęciach, wręczył jej ów jako prezent. Rozdawał zresztą praktycznie wszystkie rysunki, które mu się udały, pozostałe po prostu niszcząc.
A gdy wreszcie tajemniczy przybysz pojawił się po raz kolejny, tym razem dokonując naprawdę przekonującej demolki, Grim zrozumiał, że tym razem duchy przodków przemawiają do niego.
Wiedział, od zawsze wiedział, że jego życie trwa, mając trzy cele. Jego matka sprowadziła kiedyś niewiarygotnie starego taoistę, przybyłego z samych Chin, z wysokich gór pośród których ważył, przodkowie wiedzą jak długo już, cynobrową pigułkę nieśmiertelności. Przybył do Stanów, na prośbę Triady prowadzonej przez jego ojca; matka zaś poprosiła go, by spojrzał i na syna. Ten zaś pokiwał głową i stwierdził, że dzieciak z pewnością zrobi trzy rzeczy ważne. Na pierwsze dwie, które nastąpią jedna po drugiej, będzie czekał jeszcze lata; na kolejną po nich, o wiele krócej. Po pierwsze, zostawi po sobie dzieło, które przetrwa lata. To było już za nim; jego dzieło stało w pokoju, a worki pod jego oczami i bladość cery świadczyły o tym, jak wiele nocy mu poświęcił. Rzeczą drugą miało być stawienie czoła największemu złu, do czego właśnie nadarzała się okazja. Było - znów - dokładnie tak jak przepowiedział starzec, zwany Żelazną Czapką. Ojciec często powtarzał, że sprawdziło się wszystko, co mówił; niewątpiliwie miał rację.
Rzeczą trzecią miało być spłodzenie syna. Żelazna czapka dawał mu tygodnie, może nawet dni na wykonanie tej trzeciej rzeczy; Grim nie mógłby uczciwie powiedzieć, że ta myśl mu się nie podoba, jednak walka rysująca się przed nim miała też swoje własne zalety.
Alastair się zgłosił. Jess powiedziała, że idzie. Grim tymczasem... Na jego twarzy wykwitł uśmiech, po raz pierwszy odkąd widziano go w Instytucie. Uśmiech powoli rosnący, jednak szeroki i - żeby ująć rzecz delikatnie - maniakalny. W tej sekundzie sprawiał wrażenie szaleńca, maniaka gotowego stawić czoła całemu światu.
Nie żeby było to wrażenie mylące.
- Idę - stwierdził po prostu, wyłamując kostki palców.
To na to czekał od tak dawna. Na walkę, którą miał stoczyć. Nie sam, jak się niegdyś spodziewał, lecz z innymi... Nie przeszkadzało mu to.
Nie przeszkadzało mu nawet to, że Żelazna Czapka powiedział, że rzecz trzecia jest niepewna. Chang mógł zginąć już teraz, jeśli się nie postara; przyszłość nigdy nie była pewna.
Wydawało się że chłopak urósł, mimo że już był dość postawny. Pod jego ubraniem zarysowały się dziwne kształty kostnych guzów, mając chronić przed ciosami jego i sprowadzać zgubę na wrogów. Na dłoniach wykwitły twarde jak stal, kamienne wypustki. Profil twarzy zmienił się subtelnie, gdy kości czaszki przemodelowywały się, wypuszczając nawet coś w rodzaju niewielkich różków, nadających mu iście demoniczny wygląd.
Nie miało to znaczenia. Gdyby nie zginął teraz, miałby już tylko tą jedną rzecz do zrobienia przed śmiercią. Wiedział, że umrze, jeśli nie teraz, to za kilka tygodni. Nie miało sensu chronić swojego życia...
Musiał iść. I musiał zwyciężyć.
Parę dni od powrotu z Meksyku zeszło chłopakowi na jeszcze intesnywniejszych treningach; porzucił dodatkowe godziny wykładów, praktycznie nie spotykał się z innymi mieszkańcami Instytutu, ograniczając się do poświęcania czasu rysowaniu z Ike, choć nawet tę aktywność ograniczył dość poważnie. Ostatnio zresztą częściej niż rysować razem z nią, rysował po prostu ją; zwłaszcza kilka rysunków przedstawiających Indiankę przy pracy nad różnymi rzeczami stało się dlań pewnego rodzaju dumą. Zdołała zresztą nauczyć go kilku ciekawych rzeczy, a on, ukończywszy całość 'cyklu' który przedstawiał ją przy jej najczęstszych zajęciach, wręczył jej ów jako prezent. Rozdawał zresztą praktycznie wszystkie rysunki, które mu się udały, pozostałe po prostu niszcząc.
A gdy wreszcie tajemniczy przybysz pojawił się po raz kolejny, tym razem dokonując naprawdę przekonującej demolki, Grim zrozumiał, że tym razem duchy przodków przemawiają do niego.
Wiedział, od zawsze wiedział, że jego życie trwa, mając trzy cele. Jego matka sprowadziła kiedyś niewiarygotnie starego taoistę, przybyłego z samych Chin, z wysokich gór pośród których ważył, przodkowie wiedzą jak długo już, cynobrową pigułkę nieśmiertelności. Przybył do Stanów, na prośbę Triady prowadzonej przez jego ojca; matka zaś poprosiła go, by spojrzał i na syna. Ten zaś pokiwał głową i stwierdził, że dzieciak z pewnością zrobi trzy rzeczy ważne. Na pierwsze dwie, które nastąpią jedna po drugiej, będzie czekał jeszcze lata; na kolejną po nich, o wiele krócej. Po pierwsze, zostawi po sobie dzieło, które przetrwa lata. To było już za nim; jego dzieło stało w pokoju, a worki pod jego oczami i bladość cery świadczyły o tym, jak wiele nocy mu poświęcił. Rzeczą drugą miało być stawienie czoła największemu złu, do czego właśnie nadarzała się okazja. Było - znów - dokładnie tak jak przepowiedział starzec, zwany Żelazną Czapką. Ojciec często powtarzał, że sprawdziło się wszystko, co mówił; niewątpiliwie miał rację.
Rzeczą trzecią miało być spłodzenie syna. Żelazna czapka dawał mu tygodnie, może nawet dni na wykonanie tej trzeciej rzeczy; Grim nie mógłby uczciwie powiedzieć, że ta myśl mu się nie podoba, jednak walka rysująca się przed nim miała też swoje własne zalety.
Alastair się zgłosił. Jess powiedziała, że idzie. Grim tymczasem... Na jego twarzy wykwitł uśmiech, po raz pierwszy odkąd widziano go w Instytucie. Uśmiech powoli rosnący, jednak szeroki i - żeby ująć rzecz delikatnie - maniakalny. W tej sekundzie sprawiał wrażenie szaleńca, maniaka gotowego stawić czoła całemu światu.
Nie żeby było to wrażenie mylące.
- Idę - stwierdził po prostu, wyłamując kostki palców.
To na to czekał od tak dawna. Na walkę, którą miał stoczyć. Nie sam, jak się niegdyś spodziewał, lecz z innymi... Nie przeszkadzało mu to.
Nie przeszkadzało mu nawet to, że Żelazna Czapka powiedział, że rzecz trzecia jest niepewna. Chang mógł zginąć już teraz, jeśli się nie postara; przyszłość nigdy nie była pewna.
Wydawało się że chłopak urósł, mimo że już był dość postawny. Pod jego ubraniem zarysowały się dziwne kształty kostnych guzów, mając chronić przed ciosami jego i sprowadzać zgubę na wrogów. Na dłoniach wykwitły twarde jak stal, kamienne wypustki. Profil twarzy zmienił się subtelnie, gdy kości czaszki przemodelowywały się, wypuszczając nawet coś w rodzaju niewielkich różków, nadających mu iście demoniczny wygląd.
Nie miało to znaczenia. Gdyby nie zginął teraz, miałby już tylko tą jedną rzecz do zrobienia przed śmiercią. Wiedział, że umrze, jeśli nie teraz, to za kilka tygodni. Nie miało sensu chronić swojego życia...
Musiał iść. I musiał zwyciężyć.
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
-
- Bosman
- Posty: 2312
- Rejestracja: sobota, 17 grudnia 2005, 17:15
- Numer GG: 2248735
- Lokalizacja: z Wrocławskiej Otchłani
- Kontakt:
Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men
Zachari:
Zack zawiódł się na dowództwie, gdy usłyszał, ze zaniechano działań mających na celu odnalezienie statku. Z każdym dniem był coraz bardziej zły. Zdecydował jedna, że nie pójdzie gadać z Magneto tak długo, jak nie będzie to przeszkadzało w dalszych ćwiczeniach i pracy nad sobą. Często siadywał z książkami i butelką coli gdzieś, gdzie było sporo zieleni, by w spokoju kombinować nad nowymi zastosowaniami swej mocy, bywał często na basenie i siłowni.
Zack jednak nie był zły tylko na dowództwo. Tamten błękitny cieć załatwił ich falą uderzeniową, której Zack mógłby spróbować przeciwdziałać. Następnym razem nie może sobie pozwolić na luz tylko dlatego, że blisko jest sprzymierzony silniejszy mutant. W Danger roomie chciał ćwiczyć głównie blokowanie ataków różnego rodzaju za pomocą swojej mocy i poprawić swoje zdolności szybkiego reagowania. Pierwszy raz dostał porządnie w łeb. Może i Elixir poskładał jego złamane żebro, ale głęboka rana w ambicji pozostała i zaleczyć mógł ją tylko sam Zack. Chcąc nie chcąc musiał nieco ograniczyć spotkania i rozmowy z płcią piękną na rzecz treningów... przynajmniej na razie.
Codzienność przerwało wezwanie Magneto. Zack dopił bezalkoholowego drinka którego sobie właśnie zrobił i ruszył do gabinetu dyra, mając nadzieję, ze wezwanie tyczy się Belli i Petera. Nie był rozczarowany, choć tekst Erica początkowo go zdziwił. Widział w telewizji całą tę "rozpierduchę" i wiedział, że trzeba coś z tym zrobić, ale nie sądził, że zostaną do tego zaangażowani nawet młodzi. Zastanawiał się też kto poza nimi ruszy do akcji... znaczy inne ekipy, jak na przykład ta, do której należał Gambit, w końcu na ekranie telewizora wyglądało to na prawdę ostro.
- Heh, jeśli będę w stanie skopać parę tyłków przed śmiercią to chętnie się "przejdę" - stwierdził Zack, uśmiechając się krzywo. Daremna śmierć raczej nie figurowała w jego założeniach. Nie został członkiem X-men by siedzieć na tyłku podczas gdy są sprawy do załatwienia. Ważne sprawy, należy dodać. Pozostało mu tylko zgarnąć zapas batonów, zeżreć ze dwa na zapas i zgłosić się gdziekolwiek Magneto zarządzi.
Gdzieś w głębi powtarzał sobie "tym razem nie dam dupy" i nieświadomie sam powoli "nakręcał się" na nadchodzącą bitwę.
Zack zawiódł się na dowództwie, gdy usłyszał, ze zaniechano działań mających na celu odnalezienie statku. Z każdym dniem był coraz bardziej zły. Zdecydował jedna, że nie pójdzie gadać z Magneto tak długo, jak nie będzie to przeszkadzało w dalszych ćwiczeniach i pracy nad sobą. Często siadywał z książkami i butelką coli gdzieś, gdzie było sporo zieleni, by w spokoju kombinować nad nowymi zastosowaniami swej mocy, bywał często na basenie i siłowni.
Zack jednak nie był zły tylko na dowództwo. Tamten błękitny cieć załatwił ich falą uderzeniową, której Zack mógłby spróbować przeciwdziałać. Następnym razem nie może sobie pozwolić na luz tylko dlatego, że blisko jest sprzymierzony silniejszy mutant. W Danger roomie chciał ćwiczyć głównie blokowanie ataków różnego rodzaju za pomocą swojej mocy i poprawić swoje zdolności szybkiego reagowania. Pierwszy raz dostał porządnie w łeb. Może i Elixir poskładał jego złamane żebro, ale głęboka rana w ambicji pozostała i zaleczyć mógł ją tylko sam Zack. Chcąc nie chcąc musiał nieco ograniczyć spotkania i rozmowy z płcią piękną na rzecz treningów... przynajmniej na razie.
Codzienność przerwało wezwanie Magneto. Zack dopił bezalkoholowego drinka którego sobie właśnie zrobił i ruszył do gabinetu dyra, mając nadzieję, ze wezwanie tyczy się Belli i Petera. Nie był rozczarowany, choć tekst Erica początkowo go zdziwił. Widział w telewizji całą tę "rozpierduchę" i wiedział, że trzeba coś z tym zrobić, ale nie sądził, że zostaną do tego zaangażowani nawet młodzi. Zastanawiał się też kto poza nimi ruszy do akcji... znaczy inne ekipy, jak na przykład ta, do której należał Gambit, w końcu na ekranie telewizora wyglądało to na prawdę ostro.
- Heh, jeśli będę w stanie skopać parę tyłków przed śmiercią to chętnie się "przejdę" - stwierdził Zack, uśmiechając się krzywo. Daremna śmierć raczej nie figurowała w jego założeniach. Nie został członkiem X-men by siedzieć na tyłku podczas gdy są sprawy do załatwienia. Ważne sprawy, należy dodać. Pozostało mu tylko zgarnąć zapas batonów, zeżreć ze dwa na zapas i zgłosić się gdziekolwiek Magneto zarządzi.
Gdzieś w głębi powtarzał sobie "tym razem nie dam dupy" i nieświadomie sam powoli "nakręcał się" na nadchodzącą bitwę.
UWAGA -ZŁOŚLIWY MG!
Mr.Z pisze posta
Miałeś to w upie? Nie miej tego w d*pie!
Mr.Z pisze posta
Miałeś to w upie? Nie miej tego w d*pie!
-
- Mat
- Posty: 559
- Rejestracja: sobota, 8 lipca 2006, 16:28
- Numer GG: 19487109
- Lokalizacja: Łódź
Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men
Jason feat. Zack (Zeth) and Gambit (MG)
Przez kolejne dni znowu nic się nie działo, a Jasona powoli zaczynało wkurzać to czekanie. Magneto i Frost nie robili nic, by w jakikolwiek sposób zlokalizować Bellę i Petera. Nawet, gdy pojawił się sygnał z dżungli, nie został wysłany w tym celu żaden rekonesans. Williams zastanawiał się, po co Erik w ogóle czeka, zamiast wziąć się do roboty i próbować odbić swoich uczniów. Raz nawet doszło do ostrych utarczek słownych między Zackiem, Jasonem i Dylanem a dyrektorem. Chwilę później jednak White Queen pokazała, kto tu rządzi i Ghetto poczuł się spokojny niczym szachista. Tak samo jak i reszta kolegów.
W tak zwanym międzyczasie spotykał się z Jessicą. Ich relacje nadal pozostawały niejasne – sypiali ze sobą, ale ona była żoną Gambita. Dziwnie to wszystko wyglądało i Jason łapał się nawet na tym, że nie powinien tak postępować, ale namiętność zwyciężyła. Oczywiście to nie był tylko seks, bo zdecydowanie czuł coś do Jazz. Sytuacja nie była jednak zbyt komfortowa, by przeprowadzać jakieś poważniejsze rozmowy. Na razie zostawił to tak, jak jest, potem będzie myślał, co dalej.
Trochę czasu spędzał też z Ike i wyglądało na to, że wreszcie zaczęli się dogadywać, co początkowo było trudne. Chłopak cieszył się z tego, zwłaszcza, że odkąd pamiętał, kobiety przekonywały się do niego dopiero po dłuższym poznaniu, gdy zrzucił swój pancerzyk błazna. Kolejne dni rozmów z Jessicą przyniosły prośby kobiety, by nie naskakiwać na Gambita. Początkowo chłopak nie chciał się na to zgodzić, ale ostatecznie przystał. Musiał więc porozmawiać o tym z Zackiem.
Znalazł chłopaka w salonie, grającego na konsoli w nowe Gears of War. Siedział z jakąś blondynką z drugiej grupy. Jason usiadł w fotelu obok i powiedział.
- Nie będę się klepał z Gambitem… Obiecałem Jess… - mruknął spode łba, wpatrując się w plazmę.
- Mówisz? - mruknął Zack i westchnął. Spojrzał na Jasona. - No ja planuje z nim pogadać. Moze go sprowokuję to wtedy mu... - pokiwał głową, znów patrząc w ekran. - Ładnie - pochwalił postępy grającej dziewczyny. - Siedź cicho i osłaniaj mnie - dziewczyna się wyszczerzyła. - Whoa, dominacja - mruknął Zack. - No spoko Jason, spoko... coś jeszcze?
- W sumie to nic. – chłopak skrzywił się, wstał i wychodząc z salonu rzucił. – Miłej gry, jak będziesz miał czas to wtedy pogadamy.
- Co? - bąknął Zack, patrząc na Jasona.
Chłopak tylko machnął ręką i opuścił grającą parkę.
* * *
W końcu doszło do spotkania Jasona i Gambita. Unikał go przy każdej okazji, starając się dotrzymać słowa Jessice i nie podgrzewać atmosfery, ale jak widać Instytut był dla nich dwóch za mały. Spotkali się, gdy Ghetto wracał z Danger Roomu, przy drzwiach do łaźni. Gambit wychodził, a on wchodził. Jason nie byłby sobą, gdyby nie rzucił jakiejś kąśliwej uwagi na temat relacji „nowożeńców”, mijając francuską świnię. Remy zatrzymał się gwałtownie i odwrócił w stronę chłopaka.
- Śmiesz twierdzić, że nie znam własnej żony? – LeBeau zapytał spokojnie, jednak jego oczy przez chwilę płonęły czerwienią.
- Owszem. – Jason odparł również spokojnie, rzucają mężczyźnie wyzwanie. Był niezwykle pewny siebie, na co Remy jedynie się uśmiechnął.
- Zatem powiedz mi, connard, jaką Jessie pije herbatę?
- Co? – zdziwił się chłopak.
- No jaką herbatę lubi. – wzruszył ramionami i zaraz odpowiedział. – Nie za mocną, z trzema łyżeczkami cukru i pół na pół z zimną wodą. A kawę? Też nie wiesz? Łyżeczka kawy, trzy cukru i dużo mleka. Domyślam się, że również nie masz pojęcia, jak zrobić jej gorącą czekoladę? To proste. – uśmiechnął się zadziornie. – Minimum cztery łyżeczki czekolady, tyle samo cukru, zalać gorącym mlekiem i wrzucić do tego kilka pianek. Jak nieco przestygnie, dodać masę bitej śmietany i dopiero wtedy wypije.
- Spoko. – burknął chłopak.
- No tak, ty z nią tylko spałeś, więc co możesz wiedzieć na ten temat, nie? To może powiesz, jaka jest jej ulubiona pozycja?
- Jazz lubi wszystkie. – odpowiedział bez namysłu.
- Owszem, ale jedną najbardziej. Na boku, jak leży przede mną, a ja ją do siebie mocno przytulam i całuję po szyi. Uwielbia, jak ją drapię zarostem, dlatego go trzymam.
- Wow, dzięki, że jesteś dla mnie encyklopedią. Przynajmniej będę wiedział, żeby zapuścić brodę… - mruknął.
- Myślisz, że to coś da? – uśmiechnął się złośliwie. – Wiesz coś o jej rodzinie? Jak zginęli? Byłeś z nią na ich grobie?
- Już nie bądź taki świętobliwy, co z tego, że znasz jej przeszłość, jak teraz zupełnie się nią nie interesujesz? – warknął Jason. Drażniła go ta cała gadka i Gambit.
- Naprawdę tak uważasz? A miałem cię za choć minimalnie myślącego kolesia. Poznałem Jessie jak miała siedemnaście lat. – powiedział poważnie. – Była zagubioną dziewczyną, bez przyjaciół, rodziny i dachu nad głową. Dałem jej wszystko, czego potrzebowała, by czuła się pewnie i bezpiecznie.
- Nadal mówisz o tym, co było kiedyś…
- Jasne. – Remy machnął ręką, po czym odwrócił się do chłopaka plecami, uważając rozmowę za zakończoną.
W Ghettoblasta krew się zagotowała i już miał mu przysmażyć tyłek, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. W końcu obiecał Jessice i chciał dotrzymać słowa.
- Co za frajer. – wycedził przez zęby. Jeśli to, o czym mówił Cajun, było prawdą, Jason zaczynał rozumieć, czemu Shadow była tak w niego zapatrzona i zakochana. Nie wyglądało mu to na dojrzałe, kobiece uczucie, lecz na zauroczenie młodej nastolatki. Kiedyś Remy był całym jej światem, a teraz… teraz miała nową rodzinę – X-Menów. Instytut stał się domem dla Jessici i jak się domyślał, właśnie dlatego nadal nie odeszła. I miał takie przeczucie, iż tego nigdy nie zrobi.
Uśmiechnął się sam do siebie. Remy’emu mogło się teraz wydawać, że wygrał tę „potyczkę słowną”, jednak Jason dowiedział się pewnej ważnej rzeczy na temat relacji Gambita i Shadow.
- Już przegrałeś, żabojadzie.
* * *
Przez kolejne dni bark regenerował się bardzo dobrze, co z pewnością związane było z energią kosmiczną wypełniającą jego ciało – spał teraz znacznie dłużej, ale z każdym rankiem czuł się lepiej. Sporo czasu myślał też nad różnymi rzeczami natury technicznej i w końcu doszedł do wniosku, by porozmawiać z Forge’em na temat jego zdolności. Skoro był takim wynalazcą, a Jason miał kilka pomysłów, mogli się zgrać. Sporą część czasu spędzał również na siłowni, treningach z Changiem i w Danger Roomie. Z każdym dniem wracał do formy.
Niewiele czasu później, zostali wezwani przez Erika. Wiadomości BBC oglądał z niepokojem i gniewem, który w nim wzbierał. Apocalypse, jak nazywali go dziennikarze, poczynał sobie całkiem nieźle na Manhattanie.
- Na mnie możesz liczyć! – wypalił z pewnością w głosie. – Lecę z wami, w końcu musimy odzyskać Bell i Dreamera. – najgorsze było to, że ten bubek, Gambit, też miał się z nimi wybrać. Ale może coś mu się stanie na miejscu i już tutaj nie zawita? Chłopak spojrzał na niego spode łba, po czym ruszył do szatni, by się przebrać. Minął na korytarzu żywo dyskutującą „parę młodą”, ale nie zagłębiał się, o co im chodziło. Czekał ich ciężki dzień.
Przez kolejne dni znowu nic się nie działo, a Jasona powoli zaczynało wkurzać to czekanie. Magneto i Frost nie robili nic, by w jakikolwiek sposób zlokalizować Bellę i Petera. Nawet, gdy pojawił się sygnał z dżungli, nie został wysłany w tym celu żaden rekonesans. Williams zastanawiał się, po co Erik w ogóle czeka, zamiast wziąć się do roboty i próbować odbić swoich uczniów. Raz nawet doszło do ostrych utarczek słownych między Zackiem, Jasonem i Dylanem a dyrektorem. Chwilę później jednak White Queen pokazała, kto tu rządzi i Ghetto poczuł się spokojny niczym szachista. Tak samo jak i reszta kolegów.
W tak zwanym międzyczasie spotykał się z Jessicą. Ich relacje nadal pozostawały niejasne – sypiali ze sobą, ale ona była żoną Gambita. Dziwnie to wszystko wyglądało i Jason łapał się nawet na tym, że nie powinien tak postępować, ale namiętność zwyciężyła. Oczywiście to nie był tylko seks, bo zdecydowanie czuł coś do Jazz. Sytuacja nie była jednak zbyt komfortowa, by przeprowadzać jakieś poważniejsze rozmowy. Na razie zostawił to tak, jak jest, potem będzie myślał, co dalej.
Trochę czasu spędzał też z Ike i wyglądało na to, że wreszcie zaczęli się dogadywać, co początkowo było trudne. Chłopak cieszył się z tego, zwłaszcza, że odkąd pamiętał, kobiety przekonywały się do niego dopiero po dłuższym poznaniu, gdy zrzucił swój pancerzyk błazna. Kolejne dni rozmów z Jessicą przyniosły prośby kobiety, by nie naskakiwać na Gambita. Początkowo chłopak nie chciał się na to zgodzić, ale ostatecznie przystał. Musiał więc porozmawiać o tym z Zackiem.
Znalazł chłopaka w salonie, grającego na konsoli w nowe Gears of War. Siedział z jakąś blondynką z drugiej grupy. Jason usiadł w fotelu obok i powiedział.
- Nie będę się klepał z Gambitem… Obiecałem Jess… - mruknął spode łba, wpatrując się w plazmę.
- Mówisz? - mruknął Zack i westchnął. Spojrzał na Jasona. - No ja planuje z nim pogadać. Moze go sprowokuję to wtedy mu... - pokiwał głową, znów patrząc w ekran. - Ładnie - pochwalił postępy grającej dziewczyny. - Siedź cicho i osłaniaj mnie - dziewczyna się wyszczerzyła. - Whoa, dominacja - mruknął Zack. - No spoko Jason, spoko... coś jeszcze?
- W sumie to nic. – chłopak skrzywił się, wstał i wychodząc z salonu rzucił. – Miłej gry, jak będziesz miał czas to wtedy pogadamy.
- Co? - bąknął Zack, patrząc na Jasona.
Chłopak tylko machnął ręką i opuścił grającą parkę.
* * *
W końcu doszło do spotkania Jasona i Gambita. Unikał go przy każdej okazji, starając się dotrzymać słowa Jessice i nie podgrzewać atmosfery, ale jak widać Instytut był dla nich dwóch za mały. Spotkali się, gdy Ghetto wracał z Danger Roomu, przy drzwiach do łaźni. Gambit wychodził, a on wchodził. Jason nie byłby sobą, gdyby nie rzucił jakiejś kąśliwej uwagi na temat relacji „nowożeńców”, mijając francuską świnię. Remy zatrzymał się gwałtownie i odwrócił w stronę chłopaka.
- Śmiesz twierdzić, że nie znam własnej żony? – LeBeau zapytał spokojnie, jednak jego oczy przez chwilę płonęły czerwienią.
- Owszem. – Jason odparł również spokojnie, rzucają mężczyźnie wyzwanie. Był niezwykle pewny siebie, na co Remy jedynie się uśmiechnął.
- Zatem powiedz mi, connard, jaką Jessie pije herbatę?
- Co? – zdziwił się chłopak.
- No jaką herbatę lubi. – wzruszył ramionami i zaraz odpowiedział. – Nie za mocną, z trzema łyżeczkami cukru i pół na pół z zimną wodą. A kawę? Też nie wiesz? Łyżeczka kawy, trzy cukru i dużo mleka. Domyślam się, że również nie masz pojęcia, jak zrobić jej gorącą czekoladę? To proste. – uśmiechnął się zadziornie. – Minimum cztery łyżeczki czekolady, tyle samo cukru, zalać gorącym mlekiem i wrzucić do tego kilka pianek. Jak nieco przestygnie, dodać masę bitej śmietany i dopiero wtedy wypije.
- Spoko. – burknął chłopak.
- No tak, ty z nią tylko spałeś, więc co możesz wiedzieć na ten temat, nie? To może powiesz, jaka jest jej ulubiona pozycja?
- Jazz lubi wszystkie. – odpowiedział bez namysłu.
- Owszem, ale jedną najbardziej. Na boku, jak leży przede mną, a ja ją do siebie mocno przytulam i całuję po szyi. Uwielbia, jak ją drapię zarostem, dlatego go trzymam.
- Wow, dzięki, że jesteś dla mnie encyklopedią. Przynajmniej będę wiedział, żeby zapuścić brodę… - mruknął.
- Myślisz, że to coś da? – uśmiechnął się złośliwie. – Wiesz coś o jej rodzinie? Jak zginęli? Byłeś z nią na ich grobie?
- Już nie bądź taki świętobliwy, co z tego, że znasz jej przeszłość, jak teraz zupełnie się nią nie interesujesz? – warknął Jason. Drażniła go ta cała gadka i Gambit.
- Naprawdę tak uważasz? A miałem cię za choć minimalnie myślącego kolesia. Poznałem Jessie jak miała siedemnaście lat. – powiedział poważnie. – Była zagubioną dziewczyną, bez przyjaciół, rodziny i dachu nad głową. Dałem jej wszystko, czego potrzebowała, by czuła się pewnie i bezpiecznie.
- Nadal mówisz o tym, co było kiedyś…
- Jasne. – Remy machnął ręką, po czym odwrócił się do chłopaka plecami, uważając rozmowę za zakończoną.
W Ghettoblasta krew się zagotowała i już miał mu przysmażyć tyłek, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. W końcu obiecał Jessice i chciał dotrzymać słowa.
- Co za frajer. – wycedził przez zęby. Jeśli to, o czym mówił Cajun, było prawdą, Jason zaczynał rozumieć, czemu Shadow była tak w niego zapatrzona i zakochana. Nie wyglądało mu to na dojrzałe, kobiece uczucie, lecz na zauroczenie młodej nastolatki. Kiedyś Remy był całym jej światem, a teraz… teraz miała nową rodzinę – X-Menów. Instytut stał się domem dla Jessici i jak się domyślał, właśnie dlatego nadal nie odeszła. I miał takie przeczucie, iż tego nigdy nie zrobi.
Uśmiechnął się sam do siebie. Remy’emu mogło się teraz wydawać, że wygrał tę „potyczkę słowną”, jednak Jason dowiedział się pewnej ważnej rzeczy na temat relacji Gambita i Shadow.
- Już przegrałeś, żabojadzie.
* * *
Przez kolejne dni bark regenerował się bardzo dobrze, co z pewnością związane było z energią kosmiczną wypełniającą jego ciało – spał teraz znacznie dłużej, ale z każdym rankiem czuł się lepiej. Sporo czasu myślał też nad różnymi rzeczami natury technicznej i w końcu doszedł do wniosku, by porozmawiać z Forge’em na temat jego zdolności. Skoro był takim wynalazcą, a Jason miał kilka pomysłów, mogli się zgrać. Sporą część czasu spędzał również na siłowni, treningach z Changiem i w Danger Roomie. Z każdym dniem wracał do formy.
Niewiele czasu później, zostali wezwani przez Erika. Wiadomości BBC oglądał z niepokojem i gniewem, który w nim wzbierał. Apocalypse, jak nazywali go dziennikarze, poczynał sobie całkiem nieźle na Manhattanie.
- Na mnie możesz liczyć! – wypalił z pewnością w głosie. – Lecę z wami, w końcu musimy odzyskać Bell i Dreamera. – najgorsze było to, że ten bubek, Gambit, też miał się z nimi wybrać. Ale może coś mu się stanie na miejscu i już tutaj nie zawita? Chłopak spojrzał na niego spode łba, po czym ruszył do szatni, by się przebrać. Minął na korytarzu żywo dyskutującą „parę młodą”, ale nie zagłębiał się, o co im chodziło. Czekał ich ciężki dzień.
"Trzymaj się swych zasad! To jedyne co Ci pozostało w świecie Chaosu."