
[Legendary] prezentuje
W sali tronowej panowała mroźna cisza.
Królowie siedzieli na twardych, drewnianych krzesłach, szczękając zębami z przeraźliwego zimna. Wiatr hulał w sali, ściany nie były szczelne, w kominku nie palił się ogień. Nieśmiertelny Luceusz, władca krain północnych, bębnił palcami po oparciu tronu postawionego na specjalnym podium. Bystre oczy błądziły po zebranych.
- A zatem... - powiedział cicho któryś z króli - ...czy powiesz nam w końcu... o p-panie, dlaczegóż wezwałeś nas do swoich włości bez żadnej wyraźnej zapowied-dzi?
- Uważaj na słowa, Reynart - zasyczał Luceusz unosząc wzrok zza kufla piwa który ściskał w lewej dłoni - Mam i tak dość trupów za ścianami swojego zamczyska byś i ty musiał do nich dołączyć. Sytuacja jest bardzo poważna. Uprzejmie proszę byście teraz zachowali najwyższą powagę. Otóż uważam, że TO się już zaczęło dziać.
Cisza stała się jeszcze bardziej cicha i mroźniejsza, wiatr hulał za witrażowymi oknami.
- Co?
- Posiadam pewne informacje... z pewnych źródeł... że to rzeczywiście natąpi i to szybciej niż można się było spodziewać.
- Ale baronie... co masz na myśli?
- Wszyscy wiemy - Nieśmiertelny podniósł głos, odstawił kufel na stół z głośnym brzękiem - Co dzieje się między naszymi krainami. Znów wybuchła wojna, Południe z Zachodem. Tylko my zachowaliśmy neutralność... Prawda to?
- Prawda
- Wszyscy pamiętają też zapewne starożytne, opowiadane ustnie i nigdzie nie zapisane opowieści o Judzie i stworzeniu Marcedorii, legendy o upadłych pegazach i ludach toczących wojny.
- Tak jest.
- A zatem wiecie że według owych opowiadań, Juda opuścił świat gdyż uznał że nie jesteśmy nic warci, że jesteśmy zbyt bitni, nie możemy żyć ze sobą, kochamy się w krwi i nienawidzimy naszych braci. -
Lucesz wstał. Zszedł z podium i zbliżył się do okna za którym szalała zamieć. Wpatrując się w wirujące płatki śniegu, spoglądając z góry na rozległe miasto, w samym sercu Lucearii.
- Kiedy Juda opuścił nasz świat - powiedział głębokim, nieco ochrypłym głosem - Wypowiedział pewne słowa. Znaczenie ich było niejasne... aż do wczoraj. Dziś rozumiem co one oznaczają, i wy też się tego za chwilę dowiecie. Wówczas uradzimy co trzeba nam czynić. -
Odwrócił się do króli
- Słowa owe brzmią... Przepadnij na zawsze.
Zamieć uderzyła w szyby, zaszumiało, wiatr przedostał się przez nieszczelne, zimne ściany zamczyska.
- Przepadnij na zawsze...
Zmierzch Pegazów: Początek

Styczeń. Rok 67'. Wioska "Arung", czterdzieści trzy mile od Everneid i siedemdziesiąt dwie od Gór Śladu oraz Przełęczy Śmierci.
w Arung spadł śnieg.
Nie posiadające się ze szczęścia dzieciaki, poubierane w najcieplejsze kożuchy i szaliki latały po dworze, a srebrny śnieg chrzęścił im pod nogami. Słońce prześwitywało przez kłębiste, białe kumulusy, raziło po oczach. Rodzice obserwujący swoje pociechy zza szklanych okien pili gorące wino oraz jedli dobre śniadanie z rozrzewieniem ogrzewając się ogniem trzaskającym wesoło w kominku.
Arung było bowiem bezpieczną i szczęśliwą osadą. Jego mieszkańcy jednak i tak najedli się strachu zeszłej nocy, kiedy nadeszła okrutna zawierucha, tak silna że szyldy gospód wirowały wokół własnej osi jak opętane, a dzwon w świątyni dzwonił aż bębenki pękały. Na próżno mnisi próbowali go unieruchomić: liny pękały jak nitki, a mnisi targani silnymi podmuchami wichury, nie potrafili okiełznać żywiołu trzymając się belek i mocowań by nie zostać zdmuchniętym z dzwonnicy.
A rankiem wszystko ustało. Śnieg przestał sypać, wicher ucichł. Pojawiło się słońce. Rozmigotane, ostatnie wirujące płatki śniegu opadły na dachy domów i zapanowała mroźna cisza.
***
Wioska położona była na szczycie góry Tarkoro. Być może to złe określenie, gdyż Tarkoro nie była wysoką górą, przypominała raczej olbrzymi pagórek o łagodnych zboczach, wysoki lecz nie niebezpieczny. Wioskę okalał piękny, pokryty puchowym śniegiem sosnowy las: świerki uginały się pod naporem białego pyłu, sprytne białe lisy śmigały pomiędzy pniami ścigając nieduże króliki zabłąkane w poszukiwaniu pożywienia.
Zboczem w stronę wioski wspinało się kilku wędrowców. Na przedzie szedł wysoki, pełen godności człowiek który wcale człowiekiem nie był. Oliwkowa skóra i kły wystające z nienaturalnie dużych ust wskazywały na przynależność do najbaradziej bojowniczego klanu zamieszkującego Lucearię - do rodu Orków. Tuż za nim szedł lekko, jakgdyby w ogóle nie brnąc w śniegu, może nie najmniejszy lecz na pewno najszczuplejszy członek dziwnej, bądź co bądź, drużyny. Kaptur zasłaniał mu całkowicie twarz, w wyniku czego trudno było domyślić się jakiej jest rasy, jednak przewieszony przez ramię kołczan pełen piór o czerwonych lotkach oraz budowa i zdobienia łuku który wsadzony był do kołczanu podobnie jak strzały, wskazywały na okolice Vinviwood. Za nimi dwoma była dość duża przerwa - reszta drużyny ugrzęzła w głębokim do kolan śniegu i teraz brnęli naprzód, o wiele wolniej niż diablo wytrzymały ork przystosowany do życia w takich warunkach, czy lekki i również wytrzymały Vinviwoodczyk, do tego nie obciążony żadną zbroją.
Na brnącą za nimi grupkę składał się mężczyzna o niesamowitych oczach ubrany w drogi szlachecki kożuch, niski mężczyzna o sprytnej twarzy poruszający się ciszej niż mysz oraz dość młody chłopak o jasnej skórze. Ten ostatni wydawał się być w ogóle nie zmęczony. Szedł jakby nie zauważał śniegu a jego oczy błądziły po pięknych terenach którymi podróżwała drużyna: w dali migotał pas Gór Śladu, ośnieżone szczyty, niżej pasy lasów sosnowych, nieprzebytych borów i cichych zagajników w których nawet teraz nie spadło ani trochę śniegu.

Mężczyzna o dziwnych oczach i drogim kożuchu klął z cicha pod nosem nie odzywając się do reszty.
Co sprawiło że tak odmienni członkowie różnych ras nagle zaczęli stanowić jedność? Odpowiedź była bardzo prosta. W roku 66', w Marcedorii wybuchła okrutna wojna między Krainami Zachodu a Południa. Wschód nie brał czynnego udziału w bitwie, ale skrycie popierał Zachód. Południe zaczęło zatem atakować Wschód, też podstępnie, też nieczysto. Zaczęły się tak zwane łapanki, palono całe wsie, osady, zabijano mieszczan tylko po to by zadać cios przeciwnikowi. Nierzadko spalano nawet duże miasta. Na przemoc odpowiedziano przemocą. Dzięki tak wielkiemu okrucieństwu, różnice między rasami zatarły się. Elfowie przestali nienawidzić krasnoludów - ludzie przestali polować na orków. Wszyscy zaczęli uciekać na północ, w Krainy Mrozu i Zimy, do Lucearii. Niewielu jednak się przystosowało. Ci którym się to udało, szukali miejsca gdzie mogliby założyć swoje kolonie. A wojna trwała...
To była właśnie taka grupa. Przed nimi znajdowała się wioska Arung, ostatni przystanek przed Górami Śladu. Jeśli tam dojdą, być może zobaczą najpiękniejszy widok jaki zdarzyło im się oglądać do tej pory. Zobaczą olbrzymią panoramę gór, zatrważająco pięknych, strasznych, nieskończonych. Aby jednak tak się stało, trzeba było pokonać jeszcze cztery kilometry brnąc w głębokim do kolan śniegu, cały czas pod górkę.
Ork szybko jednak znalazł miejsce gdzie można było odpocząć, niewielki załam gdzie ziemia była płaska. Spadło tam mnóstwo śniegu, jednak ze spękanej, zmarzniętej ziemi wyrastało jakimś cudem nieduże drzewko: świerk. Gałęzie prztytłoczone śniegiem chyliły się smętnie ku zboczu.
Podróżnicy zrzucili bagaż i czym prędzej posilili się. Ktoś próbował rozpalić ogień. Zastanawiano się głośno skąd wytrzasnąć drewno. Ich spojrzenia padły na karłowate drzewko które wystaczyło by może na godzinę ciepła.
Był też inny problem, o wiele poważniejszy. Był z nimi bowiem przewodnik. Nieduży jegomość, mówiący ze wschodnim akcentem. Zostawił cztery dni temu i ruszył w drugą stronę mówiąc że ma zamiar coś sprawdzić co może być kluczowe dla ich podróży na drugą stronę gór. Nie było to dziwne, że przewodnik ich zostawiał. Robił to już nie raz. Czasem wracał i mówił że pogłoski o armiach Zachodnich są prawdziwe albo że Południe właśnie spaliło ważną twierdzę Wschodu w wyniku czego Wschód nabił na pal trzy tysiące jeńców z Zachodu oraz rozbił dwadzieścia trzy wioski. Zawsze jednak wracał dość szparko. A teraz... mijał czwarty dzień, a on wciąż nie wracał. Nazywał się Archied, jak sam się przedstawił. Miał mordę bandyty, jednak zionęło z niej inteligencją. Niewysoki lecz barczysty, ubierał się w jasne kolory, nie nosił rękawiczek, mróz nie robił na nim żadnego wrażenia. Zaprawiony był to chłop i bystry, musiał zresztą taki być by zostać podróżnikiem. Nawet Vincent - ów człowiek z okolic Vinviwood - musiał przyznać że w sprawach tropienia Archied czasem był lepszy od niego. Choć z drugiej strony, sam fakt że Vincent musiał uciekać ze swoich ojczystych krain był dla niego niedorzecznością i czymś bardzo niepokojącym: wyczuwał zmiany w powietrzu. Jakie... tego nie było mu dane wiedzieć.
a zatem zaczynamy. Opisujecie swoją postać by pozostali mieli jej wyobrażenie przed sobą, możecie wejść w konwersację. Najprawdopodobniej będziecie chcieli rozpalić ogień, coś zjeść, może poszukać podróżnika bądź zaczekać na niego. Proszę o opinię o upku startowym
