Mathias.
Był dosyć młody gdy dopatrzono się u niego zdolności magicznych. Miał może 15 lat. Nigdy nie myślał by wstąpić do akademii magii. Od zawsze chciał być wojownikiem jak jego świętej pamięci ojciec, który zginął zaraz po tym jak tylko Mathias się urodził. Znał go jedynie z opowieści wiecznie utrapionej matki. Nie powodziło im się źle. Mieli trochę oszczędności, a po ojcu została im mała fortunka. Tak czy siak nigdy poważnie nie myślał o zawodzie iluzjonisty a tu nagle przyszło stać się magiem. Pewnego letniego wieczora siedząc na ławce przed posiadłością, myśląc o tym co może czekać go w przyszłości (Czy byłoby to nudne życie w jednej małej, dusznej od tłoku pielgrzymów, mieścinie czy pełne przygód życie podróżnika, wojownika), wpatrując się w ogień lampy ulicznej zauważył, że przyjmuje on dziwne kształt. Z początku uznał to za zwykłe złudzenie ze względu na dość późną porę i zmęczenie po całym dniu pracy. Jednak postanowił to sprawdzić. Myślał o ogniu, czuł ogień, stał się ogniem i właśnie w tym momencie nie tylko jedna ale wszystkie lampy na ulicy przy której siedział poczęły dawać jaśniejsze światło. Poczuł swąd spalenizny, po czym zorientował, że ogniem zajął się rękaw jego koszuli. Był dość rozgarnięty jak na swój wiek więc zanim wpadł w panikę szybko go ugasił. Siedział tak chwile kompletnie przerażony tym co właśnie się stało, a nim zorientował się w sytuacji, tuż obok niego, na wyciągnięci ręki stała już wysoka, zakapturzona postać w długiej, czarno czerwonej szacie. Był to mag wracający z długiej podróży ze wschodu. Gdyby nie zjawisko „nagłego rozświetlenia” zapewne pukałby już do bram akademii.
Nim młody, nadal nie ogarniający umysłem sytuacji, Mathias się obejrzał już siedział w domu, a dziwna postać rozmawiała z jego matką, która miała nienaturalnie wzruszający wyraz twarzy, mimo że w oczach kryło się zdziwienie.
Tak oto dostał się do akademii. Ukończył szkolenie najszybciej ze wszystkich nowicjuszy. Zaklęć uczył się momentalnie, a jego zdolności z dnia na dzień rosły. Po zakończeniu nauczania, gdy miał zaledwie 22 lata nie było osoby w mieście, która by go nie znała. Stał się sławny nie tylko dzięki zdolnościom ale i odmiennemu dla
magów tradycji ognia charakterze. Chętnie pomagał mieszczanom, nie był obojętny na to co działo się wokół niego. Było to jednak dla niego za mało. Wystąpił z prośbą o stanie się wędrowcem, rozpowszechniającym magię ognia, którą uzyskał nie bez przeszkód, w szczególności tych związanych z młodym wiekiem. Tak oto stał się pielgrzymem, wędrującym od miasta do miasta. Czego dokładnie szukał ? Tego sam nawet nie wiedział. Czekał po prostu na to co przyniesie mu los.
Ekwipunek:
Mathias w „przydziale” otrzymał konia, czarnego jak smoła, silnego lecz trochę nieokrzesanego. Mimo że umiał doskonale powozić, co od młodych lat było częścią jego codziennych zajęć, czasem koń z którym przyszło mu się zmierzyć płatał mu różne figle. Jednak jako towarzysz podróży okazał się wyjątkowo przydatny.
W siodło etc. Mathias zaopatrzył się w domowej stajni.
Ponad to zajrzał do biblioteki akademickiej, i wybrał kilka ksiąg. Nie zapomniał też o zwykłych przedmiotach takich jak chociażby brzytwa. ( Nie cierpiał, gdy jakikolwiek włos dyndał mu z brody. ) Zaopatrzył się też w krótki, zakrzywiony mieczyk, którym nie posługiwał się z wyjątkową biegłością, ale jak to się mówi „dawał radę”, oraz drewniany kij.
Wygląd:
Dzień jak co dzień w małej mieścinie królestwa. Słońce wysoko na niebie, a na placu słychać gwarę przekrzykujących się kupców, których i tak jest niewielu, a dają z siebie wszystko. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że nie bardzo jest komu ich towary kupować...
Przez bramę wszedł widać zmęczony podróżą młody człowiek, trzymając za uzdę piękne zwierze. Twarz miał przyjazną, mimo grymasu wyczerpania. Kasztanowe włosy, o rudawych końcówkach, opadały mu na bezładnie na ramiona. Wymusił na sobie nawet uśmiech, do dziewek stojących nieopodal, które wyraźnie zainteresowały się młodym podróżnikiem. Był młody, dosyć przystojny, miał pięknego konia, więc i bogaty. Nie ma się czemu dziwić... (Już dawno doszedł do wniosku, że na jeden uśmiech może sobie pozwolić... Ale chyba tylko robił im nadzieję, bo nie miał zamiaru nigdzie na dłużej się osiedlić. ) Zdziwiło go tylko, że jego szata, szata magów ognia (długa, czarno czerwona, z wcięciem do jazdy konno) nie zrobiła większego wrażenia na ludziach. Były dwie opcje. Albo widzą ją bardzo często, albo wcale. Tym jednak się nie przejął. U jego lewego pasa wisiał krótki miecz, (który dla roślejszego mężczyzny byłby raczej niczym sztylet jako, że pielgrzym był przeciętnego wzrostu) a na plecach długi drewniany kij.
Po odnalezieniu pierwszej lepszej, a raczej jedynej karczmy, zniknął w jej drzwiach, uprzednio upewniając się, poprzez zajrzenie do stajni, czy jego towarzysz będzie miał dogodne warunki.
Nie ma szału ale nie pisalem juz jakis czas. 