Cloverfield. Nowy, lepszy potwór – recenzja

projekt-monster

Krzyki. Dachy lecące na głowy. Wszech­ogarniająca panika. – Chyba go wi­dzia­łem! – krzyczy ktoś zza kamery. Łoskot karabinów maszynowych, wrzaski przerażenia…

…tak się robi film o potworach!

O samym Cloverfieldzie do­wie­dzia­łem się właściwie w dniu światowej premiery filmu. Nie miałem czasu go wyczekiwać, nie miałem kiedy się nad nim zastanawiać. Cloverfield czy, jak chcą dystrybutorzy, Projekt: Mon­ster, szybko pojawił się w polskich kinach. Na własne oczy można się było przekonać, z czym je się film, o którym zapaleńcy specyficznego ga­tun­ku kina grozy, jakim jest monster movie, mówili, że ma szansę okazać się prawdziwą rewolucją.

Monster movie z poziomu chodnika

Cloverfield, jak większość filmów spod znaku uwaga, do miasta wpada gigantyczny potwór! opowiada prostą historię. Tu biegają, tam strzelają, a wszędzie krzyczą. Jednak Cloverfield jest inny od pozostałych. Po raz pierwszy bodaj w historii gatunku obserwujemy pustoszone miasto nie z perspektywy oddziału nie­us­tra­szo­nych komandosów, ale grupki wystraszonych, młodych ludzi, których nocny atak potwora zastaje w środku imprezy. Całość stylizowana jest na nagranie z amatorskiej, cyfrowej kamery, które, zupełnie przypadkiem, w epicentrum zdarzenia kręci jeden z jego uczestników. Z technicznego punktu widzenia rewolucji nie ma – amatorskie filmy już mieliśmy, by wspomnieć Blair Witch Project (który doczekał się zresztą marnej, polskiej imitacji, 22:22 – Zmrok). Jednak z punktu widzenia gatunku, Cloverfield to coś absolutnie nowego. Jeszcze nigdy wcześniej żaden film katastroficzny z potworem w roli głównej nie był tak przejmujący i nie wciskał tak mocno w fotel przytłaczającym wręcz wrażeniem uczestnictwa.

Ratuj się kto może, czyli gdzie ten potwór

Znamienne dla Cloverfielda jest to, że potwór (czy też potwory, o czym dalej) właściwie nie występuje w filmie. Choć za jego sprawą Manhattan de facto przestaje istnieć, na ekranie praktycznie go nie widzimy. W pierwszych scenach katastrofy widzimy tylko eksplozje, walące się budynki, dym, płomienie. Nagle, ni stąd, ni zowąd, na ulicę spada głowa… Statuy Wolności. Gdzieś za załomem wieżowca miga końcówka monstrualnej nogi, za chwilę miastem wstrząsa ryk, jednak potwora przez większość filmu nie widać. To stanowi o jego sile – zamiast skupiać się na spowszedniałych już efektach specjalnych, reżyser, Matt Reeves (reżyser i sce­na­rzys­ta m.in. serialu Felicity), realizuje starą zasadę – im mniej pokażesz, tym bardziej będą się bali. I robi to skutecznie. Kamera skacze jak szalona, bohaterowie uciekając w pełnym pędzie częściej filmują swoje nogi, niż siejącego zniszczenie giganta, zaś zamiast odgłosów monstrum słyszymy przede wszystkim paniczne krzyki stłoczonych na ulicach ludzi. Potworny kolos jest tu na dalszym planie; oglądamy przede wszystkim tragedię tysięcy mieszkańców Nowego Jorku, zdezorientowane twarze, bezradną, chaotyczną ewakuację. Reevesowi udaje się przy tym trudna sztuka – potwór wciąż jest obecny w świadomości, tak bohaterów jak i widzów; jest na następnej przecznicy, tuż za rogiem, gdzieś nad głową.
projekt

W cieniu wież World Trade Center

Oglądając Cloverfielda trudno nie ulec pewnemu déjà vu – walące się wieżowce, chmura pyłu mknąca zatłoczoną ulicą… Czy my już tego gdzieś nie widzieliśmy? Widzieliśmy. Dokładnie 11 września 2001 roku. Podobieństwo jest uderzające – wydaje się, że mamy do czynienia z tym samym kadrem, tą samą paniką, tymi samymi, dzielnymi policjantami machającymi rękami i krzyczącymi: go! go! go! Nic dziwnego. Zniszczenie WTC zmieniło Stany Zjednoczone. Niepokonane mocarstwo otrzymało cios, poniosło potworną stratę. Jednak telewizyjne obrazy walących się wież Światowego Centrum Handlu trafiły na podatny grunt – bezpieczni do tej pory Amerykanie poczuli strach, a bohaterowie tamtych dni przeszli do historii. Tak narodziła się pierwsza, prawdziwa legenda Stanów Zjednoczonych. Legenda, która zaczyna żyć własnym życiem. Cloverfield atakuje znikąd, zupełnie jak samoloty, które uderzyły w WTC; pewnej nocy po prostu pojawia się w Nowym Jorku, a niebo rozświetlają wybuchy. Nikt nie wie, skąd się wziął, jaki jest jego cel. Nikogo to tak naprawdę nie obchodzi. Liczy się tylko strach zwykłych ludzi, mieszkańców wielomilionowej metropolii, którzy nie spodziewali się, że pewnego dnia ich drapacze chmur runą. I tak, jak zagrożenie atakiem terrorystycznym w Stanach od 11 września nie zmalało ani trochę i wciąż zatruwa umysły Amerykanów, tak w filmie potwór, będący wszędzie i nigdzie, złowrogi, ale przecież w ogromnej większości niewidoczny na ekranie, jest niezniszczalny. Wojskowi, w akcie desperacji, są gotowi zbombardować cały Manhattan, byle tylko go powstrzymać.

Konkurencja dla gada i małpy

Człekokształtny, monstrualny Cloverfield w filmie, którego jest bohaterem, pojawia się właściwie tylko na chwilę, a już robi zawrotną karierę. Twórcy filmu zapowiedzieli kontynuację, która zresztą, po zakończeniu filmu, nasuwa się sama. Czy będzie udana? Poprzeczka jest ustawiona niezwykle wysoko. Wykorzystanie tej samej konwencji będzie groziło wtórnością i utratą wiarygodności, każda inna forma może mieć już z kolei mniejszy urok. Jak będzie – czas pokaże. Jedno jest pewne – kino z potworami, dotychczas zdominowane przez Godzillę i King Konga, doczekało się nowego, godnego reprezentanta.

Najlepszy moment: przerażająco realistyczna scena spadania śmigłowca.

Tytuł: Projekt: Monster [Cloverfield]
Reżysria: Matt Reeves
Scenariusz: Drew Goddard
Obsada: Michael Stahl-David, Mike Vogel, Lizzy Caplan, Jessica Lucas
Rok wydania: 2008
Czas: 85 minut
Ocena: 5
Equinoxe Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.