Pan Lodowego Ogrodu – druga recenzja

Grzedowicz_PLO-T1_Int__fmt

Pan Lodowego Ogrodu to powieść, po którą musiałem sięgnąć. Zbyt głośna, zbyt zachwalana i zbyt ważna, abym o niej zapomniał. A mimo to czas upływał, a ja, zwykle mając większy wybór, sięgałem po inne pozycje. Nie wiem czy to zasługa odpychającego tytułu, czy okładki, która bynajmniej nie robiła na mnie pozytywnego wrażenia, faktem jest, że po pierwszy tom sięgnąłem tuż przed wydaniem czwartego, choć plany przeczytania powieści Grzędowicza snułem od jej premiery.

I już od pierwszych stron byłem pozytywnie zaskoczony, gdyż spodziewałem się czegoś zupełnie innego. Książka ta okazała się mieszaniną science fiction i fantasy – historią ziemianina, Vuko Drakkainena, który zostaje wysłany na obcą, podobną do naszej planety, skąd ma ewakuować pozostałych przy życiu badaczy. A owa planeta pod wieloma względami przypomina średniowieczną Europę… wzbogaconą o elementy, które można skojarzyć z magią. Mamy zatem opowieść o człowieku z cywilizacji wyprzedzającej naszą, ale rzuconym w surowy i niebezpieczny świat fantasy. Czy to przepis na sukces? Mnie to przekonało.

Z drugiej strony, główny bohater nie przypadł mi do gustu. Jest trochę nijaki, bez charakteru i za bardzo kojarzy się z wiedźminem Geraltem, a z tego porównania nie wychodzi zbyt dobrze. Zresztą już pierwsze zdanie książki nieodparcie przywodzi na myśl pierwsze opowiadane Sapkowskiego, przynajmniej do chwili, gdy okazuje się, że Grzędowicz bawi się konwencją. Niestety dalej poznajemy ziemianina jako obcego, który posiada siłę większą niż przeciętny mieszkaniec tej planety, lepszy refleks, szybkość i wytrzymałość, a wszystko dzięki biotechnologicznym modyfikacjom. Oczywiście płaci za to swoją cenę. Podobnie jak Geralt po wypiciu wiedźmińskich eliksirów, musi nieco odchorować, choć w tym przypadku raczej jest to tylko zaznaczane i nie ma wielkiego przełożenia na fabułę. Mamy zatem naszego herosa, rzucamy go w sam środek świata fantasy i co dalej? Otóż stacza on walkę z bestią, którą może pokonać tylko dzięki swoim usprawnieniom, a następnie zabiera truchło pokonanego stwora, aby wymienić je na korzyści w pobliskiej wsi, gdzie ludzie żyją pogrążeni w strachu przed podobnymi kreaturami. Brzmi znajomo?

W pewnym momencie, zupełnie bez uprzedzenia, w książce pojawia się drugi wątek. Niepotrzebny i zbyt zdawkowy, aby na dobre zainteresować czytelnika, choć zdaje się być bardziej spójny od podróży Drakkainena i można się domyślać w jakim kierunku zmierza. Jednak wszystko to jeszcze nie w tym tomie, tu bowiem tylko poznajemy młodego następcę tronu – jego historia to głównie wspomnienia z dzieciństwa – który uczy się bycia dobrym władcą, nie przeczuwając jaki los mu się szykuje. Czytając poświęcone Tendżarukowi rozdziały, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że podobne wątki pojawiały się w Achai Andrzeja Ziemiańskiego…

Ogólnie, fabuła Pana Lodowego Ogrodu także nie zachwyca. Podróż głównego bohatera skonstruowana jest na zasadzie kiepskiego scenariusza do gry fabularnej – postać podąża z punktu A do punktu B, bardziej kierując się intuicją (czy też wolą autora) niż rzeczywistymi przesłankami i w końcu go osiąga, zaliczywszy po drodze kilka obowiązkowych, ale nie mających przełożenia na finał walk. Zresztą samo zakończenie także jest nieco na siłę. Nagle Vuko dociera do celu i bach!, przeciwnik ucina sobie z nim pogawędkę, następuje starcie i… powieść urywa się w takim momencie, aby wzbudzić w czytelniku ciekawość, co dalej. Sztampa.

Głośna powieść Jarosława Grzędowicza okazuje się być napompowana jak balon. W środku jednak nie prezentuje za dużo. Jeden wątek jest naciągany – niby kolejne kroki bohatera wynikają z tego, czego się dowiaduje, jednak to wciąż tylko droga, wędrówka i okazjonalne potyczki. Drugi wygląda bardziej jak proteza, mająca wypełnić określoną ilość stron powieści, ale niczego do całości nie dodający. Bohaterowie wydają się być podobni do siebie, trochę płascy i bez charakteru. Nawet Vuko odcina się od mieszkańców odwiedzanej planety tylko na zasadzie zapewnień, że tak jest, a poza jego umiejętnościami fizycznymi chyba jedynym, co może go wyróżnić, jest wzrost. I może parę nawiązań do ziemskiej flory i fauny, które i tak nikną w opisach upraszczanych poprzez podobne porównania. Na dokładkę sam autor powoduje jeszcze odrobinę zamieszania, przeskakując od narracji pierwszo- do trzecioosobowej – zupełnie jakby sam zapominał jak pisze, bo nie zaobserwowałem niczego, co tłumaczyłoby podobny miszmasz.

Z niniejszej recenzji może wyrastać obraz książki słabej i niewartej czytania. To jednak tylko pozór, bo Pan Lodowego Ogrodu nie jest książką słabą. Pomysł jest całkiem ciekawy i świeży, zaś sama narracja prowadzona dość zajmująco – przynajmniej na tyle, aby powieść przeczytać na jeden lub dwa razy. Zdarzają się co prawda drobne przestoje, a surrealistyczne elementy związane z tamtejszą magią i porównywane do obrazów Boscha zwyczajnie nudzą i sprawiają wrażenie stworzonych na siłę, udziwnionych, nie jest ich jednak wiele i nie pojawiają się na tyle często, aby zakłócić płynność czytania. Tym niemniej, czytając tę książkę, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że wszystko to już gdzieś było i zachwyty, jakie wzbudziła są mocno przesadzone. Z tego powodu nie wiem, kiedy sięgnę po drugi tom.

Tytuł: Pan Lodowego Ogrodu
Autor: Jarosław Grzędowicz
Wydawca: Fabryka Słów
Rok wydania: 2005
Stron: 560
Ocena: 4-
BAZYL Opublikowane przez:

Zaczął od tekstowego Hobbita na Commodore 64, a potem poszło już z górki. O tamtej pory przebił się przez wszystkie chyba rodzaje fantastyki – i nie przestaje drążyć tematu dalej.

3 komentarze

  1. mamusia
    18 października 2012
    Reply

    oj baziu

    czytaj dalej, nie pierdol 🙂

  2. No Name
    18 października 2012
    Reply

    1 tom

    Teraz to się masz fajnie. Niektórzy dwa lata czekają na kolejny tom. T_T.
    Myślę, że drugi jest najlepszy, więc wszystko przed tobą.

  3. Zwierz
    3 grudnia 2021
    Reply

    Bardzo dobra recenzja. Osobiście nie rozumiem zachwytów nad tą książką. Pewnie dlatego, że przeczytałem dość sporo książek fantasy/sf przez kilkadziesiąt lat życia.
    Praktycznie nic mnie w niej nie zaskoczyło (bo wszystko już kiedyś czytałem – że wspomnę tylko Przenicowany świat Strugackic, Broń Chaosu Kappa czy Wiedźmina) oprócz infantylności głównego bohatera. Zostawię tu moje ulubione infantylizmy (grzędowizmy):

    Trącił łeb potwora czubkiem buta, doskonale wiedząc, że to idiotyzm, ale nic się nie stało. Zwierzę jak zwierzę. Żaden tam Obudzony.
    – Aleś ty brzydki – mruknął Drakkainen. – Chyba niepodobny do taty.

    Uratowało go to, że podduszony wierzchowiec postanowił zatrzymać się na moment i stanąć dęba, a potem otrząsnąć się i poluzować pętlę.
    – Zły koń! Bardzo zły, niepozytywny koń! Niedobry koń! – krzyknął Drakkainen, wypluwając trawę. – Znaczy właściwie nie koń, tylko ten, renifer jakiś… Czy daniel… Cholera cię wie. Zły jeleń! Bardzo niedobre zwierzę wierzchowe nieznanego gatunku! Złe okapi! Brzydka żyrafa!
    Uwiązał linę do pnia i usiadł, żeby sprawdzić, co zostało z jego kostki. Pierwszy etap został osiągnięty.

    Książka według mnie mierna. Dla mało wymagającego czytelnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.