[Wampir: Maskarada] Londyn
-
- Tawerniak
- Posty: 1448
- Rejestracja: poniedziałek, 5 września 2005, 18:42
- Lokalizacja: dolina muminków
[Wampir: Maskarada] Londyn
Nie ma bardziej szczerej miłości niż miłość do jedzenia.
— George Bernard Shaw
Wielka, czerwona kula migocze na niebie, zwiastując kres dnia. Ulica za ulicą, niczym fala powodzi ciemność zaczyna wdzierać się do starego Londynu. Słońce jakby w rozpaczy chowa się ostrożnie za horyzontem, zostawiając bezbronnych śmiertelników i ich królestwo za sobą. Mijają sekundy, minuty, cienie zaczynają obejmować swoją powierzchnią każdy zakątek miasta. I jak za sprawą jakiejś magii, lampy wybuchają światłem jedna po drugiej, jak domino, a neony rażą swoją agresywnością. Angielskie taksówki ustawiają się w kolejce przed sygnalizacją świetlną. Czerwień z czernią biorą we władanie stolicę, i zapada noc.
Wampir: Maskarada
Londyn
City of London, noc z 5 na 6 marca, rok 2000.
Aksamitne zasłony falują na wietrze, odsłaniając stojącą na balkonie istotę, władczo opierającą dłonie o poręcz. Był to mężczyzna wysoki i równocześnie przeraźliwie szczupły, a spięte w kuc, sięgające ramion rude włosy dodawały mu dziwnie niepokojącej aury. Stał nieruchomy niczym posąg z marmuru, blady i gładki. Jego rozpięta, lniana koszula wyrywała się we wszystkie strony targana wiatrem, a tajemnicza iluzja sprawiała że włosy nie wydawały się być ani trochę poruszane podmuchami. Gdy w zalanym mrokiem apartamencie rozległ się cichy odgłos, istota ta odwróciła się ku jego źródłu tak przeraźliwie szybko, że wydawało się to nierealne. Blask księżyca oświetlił podłużną twarz o prostych, lecz jednocześnie szlachetnych rysach. Gdzieś w oddali krzyknął kruk, a po chwili spłoszone zwierze odleciało z dala od tej nienaturalnej sceny. Dźwięki przerodziły się w odgłosy powolnych, stawianych od niechcenia kroków. Oczy wampira błysnęły drapieżnie w blasku zagubionych świateł docierających tu z City. Jedno lśniło zielenią, drugie z kolei brązem.
Kolejna postać kroczyła po ciemnym pokoju obdarzając swojego kompana spojrzeniem kochanka, któremu znudziło się już to samo łóżko. Wokół rozchodził się zapach czegoś, co sprawiało że wnętrzności rudowłosego posągu płonęły w pragnieniu, a ciało zaczynało poruszać się i reagować automatycznie. Sprytne oczy krwiopijcy momentalnie wypatrzyły dwóch, najwyżej osiemnastoletnich chłopców o pulchnych buziach, kręconych włoskach i czystych, zadbanych ubraniach nieśmiale podążających za swym nowym przyjacielem po omacku. Byli tacy młodzi, tacy świeży, tacy smaczni.
Twarz Saszy, mężczyzny który właśnie przybył, której nazwanie przystojną brzmiałoby jak litościwy komplement, mówiła wyraźnie - bon apetit. Nim stojący na balkonie Jean zdążył cokolwiek powiedzieć, jego towarzysz rozmył się bez słowa w ciemności, zostawiając głodnego wilka w towarzystwie dwóch niewinnych owieczek.
Wiele pięter niżej, wśród anonimowych tłumów, ochydnego brudu i smrodu zanieczyszczonego powietrza, na Saszę czekała mała, czarna taksówka. Kierowca, Hugh, był starym sługą wampira, jednym z niewielu użytecznych śmiertelników zamieszkujących Londyn. W zasadzie jakby się zastanowić nad tym co robił przez ostatnie pół roku, kiedy to woził swego pana i jego ofiary, można by go porównać do przewoźnika dusz ze Styksu. Niestety, krwiopijca zwykł wymieniać swoje sługi mniej więcej co pół roku, i po to właśnie wybierał się z taksiarzem na jego ostatni kurs.
...ta, kurwa.
W zupełnie innej części miasta, tam gdzie brytyjski akcent rdzennych angoli zasłyszany na ulicy mógł oznaczać tylko zbliżającą się Policję, pewien tępy chujek pędził na oślep przed siebie, dysząc ze zmęczenia.
Obija się o ściany, wpada w kałuże i zaraz prawie się nie potknie! Jęczy ze strachu, oglądając się za siebie! Jęk staje się piskiem gdy z oczu zaczynają lecieć mu łzy. Nogi ma niczym z gumy, ale nie odważy się stanąć. Biegnie ostatkami sił, nie patrząc na brudne od błota ubranie. Zamyka oczy, czując jak serce wyrywa mu się z piersi! To koniec, upada na ziemię ale strach nie pozwala mu pisnąć. Co to było, ten stwór, do cholery?
Śmiech. Szarmancki, leniwy śmiech. Nikogo nie widać, ale każdy powiew wiatru, każdy gwałtowny dźwięk sprawia że serce chce uciec mu przez gardło. Hałas! Ale to tylko kot. Powietrze wokół wypełnia odór kału, a leżąca w plamie własnych odchodów człowiek nie może powstrzymać się już od łkania.
Nawet nie dostrzega pary czerwonych szkiełek odbijających światło, których właściciel czai się uczepiony dachu pobliskiego garażu.
Tak zaczyna się ta historia, jak najbardziej typowo, podobnie do tysięcy innych - zabijaniem.
— George Bernard Shaw
Wielka, czerwona kula migocze na niebie, zwiastując kres dnia. Ulica za ulicą, niczym fala powodzi ciemność zaczyna wdzierać się do starego Londynu. Słońce jakby w rozpaczy chowa się ostrożnie za horyzontem, zostawiając bezbronnych śmiertelników i ich królestwo za sobą. Mijają sekundy, minuty, cienie zaczynają obejmować swoją powierzchnią każdy zakątek miasta. I jak za sprawą jakiejś magii, lampy wybuchają światłem jedna po drugiej, jak domino, a neony rażą swoją agresywnością. Angielskie taksówki ustawiają się w kolejce przed sygnalizacją świetlną. Czerwień z czernią biorą we władanie stolicę, i zapada noc.
Wampir: Maskarada
Londyn
City of London, noc z 5 na 6 marca, rok 2000.
Aksamitne zasłony falują na wietrze, odsłaniając stojącą na balkonie istotę, władczo opierającą dłonie o poręcz. Był to mężczyzna wysoki i równocześnie przeraźliwie szczupły, a spięte w kuc, sięgające ramion rude włosy dodawały mu dziwnie niepokojącej aury. Stał nieruchomy niczym posąg z marmuru, blady i gładki. Jego rozpięta, lniana koszula wyrywała się we wszystkie strony targana wiatrem, a tajemnicza iluzja sprawiała że włosy nie wydawały się być ani trochę poruszane podmuchami. Gdy w zalanym mrokiem apartamencie rozległ się cichy odgłos, istota ta odwróciła się ku jego źródłu tak przeraźliwie szybko, że wydawało się to nierealne. Blask księżyca oświetlił podłużną twarz o prostych, lecz jednocześnie szlachetnych rysach. Gdzieś w oddali krzyknął kruk, a po chwili spłoszone zwierze odleciało z dala od tej nienaturalnej sceny. Dźwięki przerodziły się w odgłosy powolnych, stawianych od niechcenia kroków. Oczy wampira błysnęły drapieżnie w blasku zagubionych świateł docierających tu z City. Jedno lśniło zielenią, drugie z kolei brązem.
Kolejna postać kroczyła po ciemnym pokoju obdarzając swojego kompana spojrzeniem kochanka, któremu znudziło się już to samo łóżko. Wokół rozchodził się zapach czegoś, co sprawiało że wnętrzności rudowłosego posągu płonęły w pragnieniu, a ciało zaczynało poruszać się i reagować automatycznie. Sprytne oczy krwiopijcy momentalnie wypatrzyły dwóch, najwyżej osiemnastoletnich chłopców o pulchnych buziach, kręconych włoskach i czystych, zadbanych ubraniach nieśmiale podążających za swym nowym przyjacielem po omacku. Byli tacy młodzi, tacy świeży, tacy smaczni.
Twarz Saszy, mężczyzny który właśnie przybył, której nazwanie przystojną brzmiałoby jak litościwy komplement, mówiła wyraźnie - bon apetit. Nim stojący na balkonie Jean zdążył cokolwiek powiedzieć, jego towarzysz rozmył się bez słowa w ciemności, zostawiając głodnego wilka w towarzystwie dwóch niewinnych owieczek.
Wiele pięter niżej, wśród anonimowych tłumów, ochydnego brudu i smrodu zanieczyszczonego powietrza, na Saszę czekała mała, czarna taksówka. Kierowca, Hugh, był starym sługą wampira, jednym z niewielu użytecznych śmiertelników zamieszkujących Londyn. W zasadzie jakby się zastanowić nad tym co robił przez ostatnie pół roku, kiedy to woził swego pana i jego ofiary, można by go porównać do przewoźnika dusz ze Styksu. Niestety, krwiopijca zwykł wymieniać swoje sługi mniej więcej co pół roku, i po to właśnie wybierał się z taksiarzem na jego ostatni kurs.
...ta, kurwa.
W zupełnie innej części miasta, tam gdzie brytyjski akcent rdzennych angoli zasłyszany na ulicy mógł oznaczać tylko zbliżającą się Policję, pewien tępy chujek pędził na oślep przed siebie, dysząc ze zmęczenia.
Obija się o ściany, wpada w kałuże i zaraz prawie się nie potknie! Jęczy ze strachu, oglądając się za siebie! Jęk staje się piskiem gdy z oczu zaczynają lecieć mu łzy. Nogi ma niczym z gumy, ale nie odważy się stanąć. Biegnie ostatkami sił, nie patrząc na brudne od błota ubranie. Zamyka oczy, czując jak serce wyrywa mu się z piersi! To koniec, upada na ziemię ale strach nie pozwala mu pisnąć. Co to było, ten stwór, do cholery?
Śmiech. Szarmancki, leniwy śmiech. Nikogo nie widać, ale każdy powiew wiatru, każdy gwałtowny dźwięk sprawia że serce chce uciec mu przez gardło. Hałas! Ale to tylko kot. Powietrze wokół wypełnia odór kału, a leżąca w plamie własnych odchodów człowiek nie może powstrzymać się już od łkania.
Nawet nie dostrzega pary czerwonych szkiełek odbijających światło, których właściciel czai się uczepiony dachu pobliskiego garażu.
Tak zaczyna się ta historia, jak najbardziej typowo, podobnie do tysięcy innych - zabijaniem.
Seth
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
-
- Marynarz
- Posty: 222
- Rejestracja: piątek, 12 listopada 2010, 00:30
- Numer GG: 10499479
Re: [Wampir: Maskarada] Londyn
"How do you kill that which has no life?"
Sasha Danailov
Hugh spojrzał na swojego pana. Stał nad nim w świetnej białej koszuli, designerskich, czarnych spodniach i świetnych skórzanych butach. Nosił duże okulary słoneczne, w których odbijały się właśnie latarnie uliczne londyńskiej ulicy i wyglądał świetnie - jak zwykle. Przez ramię miał przerzuconą niewielką torbę.
Oprócz tego dodatki... Emmet był świrem na punkcie dodatków, o czym Hugh niejednokrotnie się przekonał, tłukąc się całymi dniami po centrach handlowych w poszukiwaniu kolejnej skórzanej bransoletki. Lewy nadgarstek pana był owinięty plątaniną najwymyślniejszych ozdóbek. Na prawym miał tylko skromny łańcuszek.
Skinął głową na powitanie swojemu słudze, wrzucił na przednie siedzenie walizkę, po czym, rozłożył się wygodnie na tylnym.
Zakazał mu jednak odjeżdżać. Zamiast tego, wyjął z torby złożoną koszulę, podobną do jego własnej i pęk bransoletek.
-Przebierz się Hugh. Dzisiaj czeka nas moja największa impreza. Musisz odpowiednio wyglądać.
Mimo wszystkich dziwactw, Hugh szanował Emmeta. Z tego co słyszał od innych ghuli, jego traktowanie było wręcz luksusowe. Pan zawsze zabierał go na swoje imprezy. Pozwalał mu się na nich bawić do woli. Teraz dał mu nawet swoją ulubioną biżuterię. Hugh, spojrzał pytająco na Emmeta. Emmet, uśmiechnięty, uśmiechem oczekującego urodzin dziecka pokiwał głową.
Hugh nałożył jego rzeczy z wdzięcznością.
***
Sasza siedział na tylnym siedzeniu. Wpatrując się w lusterko samochodowe.
Z krótką, schludną fryzurą, lekkim zarostem i uwiecznioną dziesięć lat temu twarzą przestraszonego, nietutejszego chłopca i oczami istoty która przez dekadę noc w noc oglądała i zadawała śmierć,
z ciemnymi włosami, gęstymi brwiami i jasną, nie widzącą słońca cerą wyglądał niesamowicie.
Starał się zachować spokój. Owszem. Chciał tego, musiał to zrobić i był zdeterminowany, ale dalej trudno mu było "zabić" istotę, z którą żył przez ostatnie pięć lat.
Odpalił fajkę. Za życia był zbyt rozsądny, żeby palić. Teraz, było mu wszystko jedno.
***
-To tu- Wskazał palcem na ciemną, wyludnioną uliczkę w Whitechapel.
Hugh wysiadł. Za nim wysiadł Sasza.
Wampir upewnił się, że uliczka będzie o tej porze wyludniona. Tak samo upewnił się, że nikt nie tknie stojącego tam bentleya. Był to w końcu jego rewir. Wręczył taksówkarzowi kluczyki.
Gdy ghul, schylił się, by otworzyć drzwi, wampir doskoczył do niego z właściwą nieumarłemu prędkością. Po głuchej ciszy ulicy rozległ się chrzęst skręcanego karku.
Nim, martwy sługa zdążył osunąć się na ziemię, jego pan wczepił się w jego szyję i napił się jego krwi.
W reszcie krwi wymazał bruk brudnej uliczki. Wyjął z walizki owiniętą w szmatkę gazrurkę. Umoczył ją w kałuży krwi, nie zostawiając odcisków palców. Potem wziął jego portfel. Wyciągnął pieniądze. To samo uczynił z kasą fiskalną.
Pieniądze wrzucił do studzienki ściekowej.
-Napad rabunkowy na taksówkarza... przykro mi, Hugh.- wymruczał pod nosem, po czym upewniwszy się, że nie pobrudzi krwią samochodu, zapakował ciało taksówkarza do bagażnika bentleya.
Emmet Novak potrzebował godziwej trumny. Bentley nadawał się idealnie.
***
Jenny stała przy ulicy na Picadilly Circus. Czekała na Emmeta - tego wampira.
Była śliczna jak lalka. Jej piękne, sprężyste ciało emanowało młodością i życiem. Jej złote, gęste loki opadały na dziecięcą, twarzyczkę. Mocny makijaż sprawiał, że niewinna, ciut pulchna twarz dziewczyny nabierała drapieżnego seksapilu. Dekolt jej sukienki i opadające nań korale, podkreślały piękne, pełne piersi.
Wysokie obcasy i wyzywające pończochy podkreślały piękno jej nóg, które tupały niespokojne, zniecierpliwione.
Wyglądała na 17 lat. Miała 23. Utrzymywała, że jest siedemnastką podszywającą się pod osiemnastkę. A, i wcale nie nazywała się Jenny.
Zaśmiała się nerwowo... jaki ten świat był dziwny. Poznała wampira tydzień temu. Nigdy nie wierzyła w świętego mikołaja, w duchy, a tym bardziej w wampiry... a jednak.
O dziwo, stwór był całkiem przystojny i miły.
Był szanowanym artystą i nie zachowywał się wcale jak bestia. Powiedział jej, że potrzebuje muzy. Że musi udać przed jego znajomymi jego dziewczynę, a potem spędzić wspólny weekend and Edge Kliff. Nalegał też, by zachowała wszystko, co usłyszała dla siebie.
Z początku nie uwierzyła mu. Uznała go za świra i zboczeńca. Odbijał się w lustrze, nie bał się krzyża. Wyglądał jak normalny człowiek.
Jej wątpliwości ustąpiły, gdy poczęstował ją swoją krwią.
Koka, amfa, ani extazy, nie dały jej nigdy takich odczuć. Czuła się przez chwilę boginią. Zniknęły wszystkie jej obawy, kompleksy i wyrzuty sumienia. Była szczęśliwa, pełna energii i napalona, ale on o dziwo nie chciał się pieprzyć. Pewnie czekał z tym na ten weekend.
Wiedziała, że jako wpływowy artysta i osoba rozpoznawalna w Londynie pomoże jej z karierą. Słyszała nawet, że krew wampira hamuje starzenie się. Mogłaby udawać dwudziestolatkę aż do trzydziestki. Pozostałaby młoda dłużej niż pozostałe pindzie w modelingu. Wystarczyło tylko przespać się z umarlakiem.
Nie robiło jej to na różnicy.
Aby zostać modelką lądowała w łóżku z indywiduami o wiele obleśniejszymi niż ten żywy trup.
Z zamyślenia wyrwał ją jego głos. Zjawił się obok niej bezszelestnie, owinął szarmancko swoim męskim ramieniem i zaprowadził do swojego Bentleya...
Jechali właśnie do jego drogiego Loftu na jego urodzinową imprezę. Tak przynajmniej jej się wydawało.
Nie wiedziała, że właśnie jadą na jego pogrzeb...
Sasha Danailov
Hugh spojrzał na swojego pana. Stał nad nim w świetnej białej koszuli, designerskich, czarnych spodniach i świetnych skórzanych butach. Nosił duże okulary słoneczne, w których odbijały się właśnie latarnie uliczne londyńskiej ulicy i wyglądał świetnie - jak zwykle. Przez ramię miał przerzuconą niewielką torbę.
Oprócz tego dodatki... Emmet był świrem na punkcie dodatków, o czym Hugh niejednokrotnie się przekonał, tłukąc się całymi dniami po centrach handlowych w poszukiwaniu kolejnej skórzanej bransoletki. Lewy nadgarstek pana był owinięty plątaniną najwymyślniejszych ozdóbek. Na prawym miał tylko skromny łańcuszek.
Skinął głową na powitanie swojemu słudze, wrzucił na przednie siedzenie walizkę, po czym, rozłożył się wygodnie na tylnym.
Zakazał mu jednak odjeżdżać. Zamiast tego, wyjął z torby złożoną koszulę, podobną do jego własnej i pęk bransoletek.
-Przebierz się Hugh. Dzisiaj czeka nas moja największa impreza. Musisz odpowiednio wyglądać.
Mimo wszystkich dziwactw, Hugh szanował Emmeta. Z tego co słyszał od innych ghuli, jego traktowanie było wręcz luksusowe. Pan zawsze zabierał go na swoje imprezy. Pozwalał mu się na nich bawić do woli. Teraz dał mu nawet swoją ulubioną biżuterię. Hugh, spojrzał pytająco na Emmeta. Emmet, uśmiechnięty, uśmiechem oczekującego urodzin dziecka pokiwał głową.
Hugh nałożył jego rzeczy z wdzięcznością.
***
Sasza siedział na tylnym siedzeniu. Wpatrując się w lusterko samochodowe.
Z krótką, schludną fryzurą, lekkim zarostem i uwiecznioną dziesięć lat temu twarzą przestraszonego, nietutejszego chłopca i oczami istoty która przez dekadę noc w noc oglądała i zadawała śmierć,
z ciemnymi włosami, gęstymi brwiami i jasną, nie widzącą słońca cerą wyglądał niesamowicie.
Starał się zachować spokój. Owszem. Chciał tego, musiał to zrobić i był zdeterminowany, ale dalej trudno mu było "zabić" istotę, z którą żył przez ostatnie pięć lat.
Odpalił fajkę. Za życia był zbyt rozsądny, żeby palić. Teraz, było mu wszystko jedno.
***
-To tu- Wskazał palcem na ciemną, wyludnioną uliczkę w Whitechapel.
Hugh wysiadł. Za nim wysiadł Sasza.
Wampir upewnił się, że uliczka będzie o tej porze wyludniona. Tak samo upewnił się, że nikt nie tknie stojącego tam bentleya. Był to w końcu jego rewir. Wręczył taksówkarzowi kluczyki.
Gdy ghul, schylił się, by otworzyć drzwi, wampir doskoczył do niego z właściwą nieumarłemu prędkością. Po głuchej ciszy ulicy rozległ się chrzęst skręcanego karku.
Nim, martwy sługa zdążył osunąć się na ziemię, jego pan wczepił się w jego szyję i napił się jego krwi.
W reszcie krwi wymazał bruk brudnej uliczki. Wyjął z walizki owiniętą w szmatkę gazrurkę. Umoczył ją w kałuży krwi, nie zostawiając odcisków palców. Potem wziął jego portfel. Wyciągnął pieniądze. To samo uczynił z kasą fiskalną.
Pieniądze wrzucił do studzienki ściekowej.
-Napad rabunkowy na taksówkarza... przykro mi, Hugh.- wymruczał pod nosem, po czym upewniwszy się, że nie pobrudzi krwią samochodu, zapakował ciało taksówkarza do bagażnika bentleya.
Emmet Novak potrzebował godziwej trumny. Bentley nadawał się idealnie.
***
Jenny stała przy ulicy na Picadilly Circus. Czekała na Emmeta - tego wampira.
Była śliczna jak lalka. Jej piękne, sprężyste ciało emanowało młodością i życiem. Jej złote, gęste loki opadały na dziecięcą, twarzyczkę. Mocny makijaż sprawiał, że niewinna, ciut pulchna twarz dziewczyny nabierała drapieżnego seksapilu. Dekolt jej sukienki i opadające nań korale, podkreślały piękne, pełne piersi.
Wysokie obcasy i wyzywające pończochy podkreślały piękno jej nóg, które tupały niespokojne, zniecierpliwione.
Wyglądała na 17 lat. Miała 23. Utrzymywała, że jest siedemnastką podszywającą się pod osiemnastkę. A, i wcale nie nazywała się Jenny.
Zaśmiała się nerwowo... jaki ten świat był dziwny. Poznała wampira tydzień temu. Nigdy nie wierzyła w świętego mikołaja, w duchy, a tym bardziej w wampiry... a jednak.
O dziwo, stwór był całkiem przystojny i miły.
Był szanowanym artystą i nie zachowywał się wcale jak bestia. Powiedział jej, że potrzebuje muzy. Że musi udać przed jego znajomymi jego dziewczynę, a potem spędzić wspólny weekend and Edge Kliff. Nalegał też, by zachowała wszystko, co usłyszała dla siebie.
Z początku nie uwierzyła mu. Uznała go za świra i zboczeńca. Odbijał się w lustrze, nie bał się krzyża. Wyglądał jak normalny człowiek.
Jej wątpliwości ustąpiły, gdy poczęstował ją swoją krwią.
Koka, amfa, ani extazy, nie dały jej nigdy takich odczuć. Czuła się przez chwilę boginią. Zniknęły wszystkie jej obawy, kompleksy i wyrzuty sumienia. Była szczęśliwa, pełna energii i napalona, ale on o dziwo nie chciał się pieprzyć. Pewnie czekał z tym na ten weekend.
Wiedziała, że jako wpływowy artysta i osoba rozpoznawalna w Londynie pomoże jej z karierą. Słyszała nawet, że krew wampira hamuje starzenie się. Mogłaby udawać dwudziestolatkę aż do trzydziestki. Pozostałaby młoda dłużej niż pozostałe pindzie w modelingu. Wystarczyło tylko przespać się z umarlakiem.
Nie robiło jej to na różnicy.
Aby zostać modelką lądowała w łóżku z indywiduami o wiele obleśniejszymi niż ten żywy trup.
Z zamyślenia wyrwał ją jego głos. Zjawił się obok niej bezszelestnie, owinął szarmancko swoim męskim ramieniem i zaprowadził do swojego Bentleya...
Jechali właśnie do jego drogiego Loftu na jego urodzinową imprezę. Tak przynajmniej jej się wydawało.
Nie wiedziała, że właśnie jadą na jego pogrzeb...
"I have whirled with the earth at the dawning,
When the sky was a vaporous flame;
I have seen the dark universe yawning
Where the black planets roll without aim"
H.P.Lovecraft - Nemesis
When the sky was a vaporous flame;
I have seen the dark universe yawning
Where the black planets roll without aim"
H.P.Lovecraft - Nemesis
-
- Bosman
- Posty: 2482
- Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
- Numer GG: 1223257
- Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
- Kontakt:
Re: [Wampir: Maskarada] Londyn
Nie znosił tchórzy.
Tych małych, śmierdzących ludzików, uciekających przed wszystkim co nieznane.
Bojących się każdego cienia i szelestu.
Jasne, codziennie udawali odważnych. Zabijali pająki, gdy ich córki nie mogły przez nie spać. Chodzili do pracy, czasem nawet przechodzili przez ulicę na czerwonym, nie bojąc się ani wpadnięcia pod samochód, ani spotkania policjanta. Ale gdy zaczynało się robić naprawdę niebezpiecznie...
Wróć. Gdy zaczynali rozumieć, że cały czas jest naprawdę niebezpiecznie.
...Wtedy pokazywali po sobie, co naprawdę są warci.
Mianowicie nic.
Zeskoczył z dachu i powoli, równym krokiem ruszył, cały czas skryty w cieniu, w stronę tej ruiny człowieka. Zawsze zastanawiał się, czy właściwie warto takiego w ogóle zabijać. Czy nie lepiej byłoby zostawić go przy życiu, niech męczy się z tym, co dziś przeżył?
Ale to może innego dnia. Może innym razem podejmie taką decyzję. Już nie raz przecież ją podejmował, prawda?
Poprawił na nosie okulary o czerwonych szkłach. Kopnął pustą puszkę po napoju, leżącą na ulicy, trafiając bezbłędnie w blaszany kubeł na śmieci. Dźwięk, jak jakiś impuls do włączenia syreny, wywołał paskudny ryk przerażenia graniczącego z obłędem - tak, wciąż ten sam mały, śmierdzący, zapłakany tchórz.
Podszedł do niego, poderwał go z ziemi i wbił się kłami w jego szyję, nie dywagując dalej nad jego losem. Przede wszystkim, był głodny. Upuścił po chwili trupa pod nogi, otarł wargi wierzchem dłoni - wiedział, że nic na nich nie pozostało, zawsze był bardzo porządny przy jedzeniu, ale i tak musiał to zrobić, dla porządku - i ruszył dalej.
Przechodnie w następnej uliczce patrzyli na niego podejrzliwie.
Któryś pewnie jest szpiegem Księcia. Trzeba byłoby zrobić z nimi porządek. Ale ze wszystkimi naraz? Rozejrzał się dookoła - to była jedna z większych ulic w tym zasranym mieście, pewnie są tu setki ludzi. Jakby tak zabić ich wszystkich, chryja byłaby nie do wytrzymania. Cóż, każdy ma jakąś ograniczoną cierpliwość, a ileż mógłby zabijać w kółko policjantów, próbujących go znaleźć? Bo przecież przy setce trupów ktoś mógłby się zorientować, że coś jest nie tak. A Książę na pewno chętnie podsunąłby policji jego trop...
Nienawidził go.
I musiał coś z tym zrobić.
Jak najszybciej.
Tych małych, śmierdzących ludzików, uciekających przed wszystkim co nieznane.
Bojących się każdego cienia i szelestu.
Jasne, codziennie udawali odważnych. Zabijali pająki, gdy ich córki nie mogły przez nie spać. Chodzili do pracy, czasem nawet przechodzili przez ulicę na czerwonym, nie bojąc się ani wpadnięcia pod samochód, ani spotkania policjanta. Ale gdy zaczynało się robić naprawdę niebezpiecznie...
Wróć. Gdy zaczynali rozumieć, że cały czas jest naprawdę niebezpiecznie.
...Wtedy pokazywali po sobie, co naprawdę są warci.
Mianowicie nic.
Zeskoczył z dachu i powoli, równym krokiem ruszył, cały czas skryty w cieniu, w stronę tej ruiny człowieka. Zawsze zastanawiał się, czy właściwie warto takiego w ogóle zabijać. Czy nie lepiej byłoby zostawić go przy życiu, niech męczy się z tym, co dziś przeżył?
Ale to może innego dnia. Może innym razem podejmie taką decyzję. Już nie raz przecież ją podejmował, prawda?
Poprawił na nosie okulary o czerwonych szkłach. Kopnął pustą puszkę po napoju, leżącą na ulicy, trafiając bezbłędnie w blaszany kubeł na śmieci. Dźwięk, jak jakiś impuls do włączenia syreny, wywołał paskudny ryk przerażenia graniczącego z obłędem - tak, wciąż ten sam mały, śmierdzący, zapłakany tchórz.
Podszedł do niego, poderwał go z ziemi i wbił się kłami w jego szyję, nie dywagując dalej nad jego losem. Przede wszystkim, był głodny. Upuścił po chwili trupa pod nogi, otarł wargi wierzchem dłoni - wiedział, że nic na nich nie pozostało, zawsze był bardzo porządny przy jedzeniu, ale i tak musiał to zrobić, dla porządku - i ruszył dalej.
Przechodnie w następnej uliczce patrzyli na niego podejrzliwie.
Któryś pewnie jest szpiegem Księcia. Trzeba byłoby zrobić z nimi porządek. Ale ze wszystkimi naraz? Rozejrzał się dookoła - to była jedna z większych ulic w tym zasranym mieście, pewnie są tu setki ludzi. Jakby tak zabić ich wszystkich, chryja byłaby nie do wytrzymania. Cóż, każdy ma jakąś ograniczoną cierpliwość, a ileż mógłby zabijać w kółko policjantów, próbujących go znaleźć? Bo przecież przy setce trupów ktoś mógłby się zorientować, że coś jest nie tak. A Książę na pewno chętnie podsunąłby policji jego trop...
Nienawidził go.
I musiał coś z tym zrobić.
Jak najszybciej.
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
-
- Tawerniak
- Posty: 1448
- Rejestracja: poniedziałek, 5 września 2005, 18:42
- Lokalizacja: dolina muminków
Re: [Wampir: Maskarada] Londyn
Pstryk.
Błysk ognia z zapalniczki, potem obłok szarego dymu. Te obrazy mignęły wampirowi przed oczyma, pokazując kontrast między palonym przez niego papierosem, a dymiącym się samochodem, w którym żywcem palił swoją kochankę. Prawie żywcem, bo miał ochotę na wczesną kolację. W bagażniku swoim tłuszczem oblepiał wnętrze nieszczęsny taksówkarz. Widok pożaru powodował w krwiopijcy lekki niepokój, sprawiając że cofał się on gwałtownie za każdym razem gdy wiatr odwracał ku niemu płomienie. Stał sam przy masywnych kolumnach podtrzymujących drogę nad nim, a wokół nie było żywej duszy. Sama ciemność i tylko pulsujące światło płomieni.
W ten właśnie sposób Sasza upozorwał śmierć Emmeta, swojego alter ego, które przez ostatni czas pozwalało mu na kontakty ze sferami śmiertelnych. Do momentu w którym nie zaczął zagrażać zmowie milczenia wszystkich wampirów - Maskaradzie. Wszyscy Książęta z Londynu wydaliby na niego wyrok gdyby praktyki nierozważnego Kainity nie zostały zakończone. Zwłaszcza jeden z nich, Książe City of London, najstarszej części metropolii, ostrzył kły na tego mieszkańca domeny.
Sasza zmrużył oczy, rzucił niedopałek papierosa i obrócił się na pięcie. Dobrze wiedział czego tak naprawdę chciał Książe City, czychając na najdrobniejsze potknięcie Toreadora. Miał on bowiem coś, czego pożądał każdy, i nawet najlepszy "przyjaciel" nie zawahał by się go zniszczyć.
Tymczasem, w innej części miasta...
- Powiedz mi, przyjacielu, czemu tu musi być tak ciemno? - Aksamitny głos młodzieńca o złotych włosach rozległ się blisko ucha Jeana, przyprawiając go o przyjemne uczucie ciepła w okolicach klatki piersiowej. A może to zasługa tego drugiego?
Tego drugiego który leżał teraz rozczłonkowany w wannie pełnej krwi, a głosy dwójki kochanków z pokoju odbijały się echem po ścianach łazienki. Fotograf był najedzony do syta, lecz pomimo to wciąż czuł wzrastające w nim pożądanie do tego soczystego aniołka. Nie, obiecał go zostawić dla Saszy, w końcu od dwóch nocy nie zabijał, a ostatnio był strasznie markotny, zamyślony i nie odzywał się do swego kompana. Rozmyślał o nim i ostatnich, wspólnie spędzonych latach, gładząc jednocześnie pulchne policzki chłopca. Wokół leżały ich własne ubrania i porozrzucane w nieładzie zdjęcia, niektóre zawierające sceny jeszcze sprzed kilku minut. Te które Jean-Baptiste zrobił godzinę temu, pokazywały drugiego chłopca pozującego w wannie.
Miała to być noc, jak każda inna, jak setki takich samych nocy które już przetrwali.
Czarna taksówka pędziła ulicą, akurat tą samą ulicą której środkiem biegł jakiś świr w skórzanym płaszczu. Klakson! Pisk opon! Pieszy uderza twarzą o szybę, odbijając się wcześniej o maskę. Kierowca wiele sobie z tego nie robi, w końcu okolica była cicha. A jak nie ma świadków, to nie ma zbrodni. Rusza z piskiem opon, zrzucając ofiarę wypadku na ulicę. Czerwone okulary lądują na asfalcie.
Tą taksówką, skradzioną spalonemu na wiór ghulowi jechał nie kto inny niż Sasza Danaiłow, znany malarz w społeczeństwie Londyńskich wampirów. Myślał że zostawił nieszczęśnika martwego na środku ulicy w jakiejś brudnej kałuży, ale ten nieszczęśnik szybko wstał, założył okulary i teraz pędził wkurwiony za taksówką z prędkością nowego auta. Mógł, byli daleko od centrum miasta, na jakimś zadupiu w East End.
- Ktoś dzwoni! Odbierz, ja muszę skorzystać z toalety! - Chłopiec wstał z podłogi, nagi i różowy, i ruszył w kierunku łazienki ale dłoń która nagle pojawiła się na jego ramieniu i spojrzenie fotografa który tu mieszkał dziwną sugestią nakazały mu pozostać. Jean ruszył szybkim, lekkim krokiem ku słuchawce. Odbierając, rzucił spojrzenie ku oknu. Gdzieś w dole wyły policyjne syreny.
- Słucham? - Odezwał się w końcu, przyzwyczajony że nigdy nie zaczyna mówić pierwszy. Cisza, żadnego dźwięku. Wzruszył więc ramionami i odłożył. Gdy się odwrócił, całkiem ludzki dreszcz przeszedł przez całe jego ciało. Chłopiec zniknął, a drzwi do łazienki były otwarte. Z zewnątrz wychodził cień wysokiej postaci, nieruchomej, zastygłej w chwili przerażenia.
Błysk ognia z zapalniczki, potem obłok szarego dymu. Te obrazy mignęły wampirowi przed oczyma, pokazując kontrast między palonym przez niego papierosem, a dymiącym się samochodem, w którym żywcem palił swoją kochankę. Prawie żywcem, bo miał ochotę na wczesną kolację. W bagażniku swoim tłuszczem oblepiał wnętrze nieszczęsny taksówkarz. Widok pożaru powodował w krwiopijcy lekki niepokój, sprawiając że cofał się on gwałtownie za każdym razem gdy wiatr odwracał ku niemu płomienie. Stał sam przy masywnych kolumnach podtrzymujących drogę nad nim, a wokół nie było żywej duszy. Sama ciemność i tylko pulsujące światło płomieni.
W ten właśnie sposób Sasza upozorwał śmierć Emmeta, swojego alter ego, które przez ostatni czas pozwalało mu na kontakty ze sferami śmiertelnych. Do momentu w którym nie zaczął zagrażać zmowie milczenia wszystkich wampirów - Maskaradzie. Wszyscy Książęta z Londynu wydaliby na niego wyrok gdyby praktyki nierozważnego Kainity nie zostały zakończone. Zwłaszcza jeden z nich, Książe City of London, najstarszej części metropolii, ostrzył kły na tego mieszkańca domeny.
Sasza zmrużył oczy, rzucił niedopałek papierosa i obrócił się na pięcie. Dobrze wiedział czego tak naprawdę chciał Książe City, czychając na najdrobniejsze potknięcie Toreadora. Miał on bowiem coś, czego pożądał każdy, i nawet najlepszy "przyjaciel" nie zawahał by się go zniszczyć.
Tymczasem, w innej części miasta...
- Powiedz mi, przyjacielu, czemu tu musi być tak ciemno? - Aksamitny głos młodzieńca o złotych włosach rozległ się blisko ucha Jeana, przyprawiając go o przyjemne uczucie ciepła w okolicach klatki piersiowej. A może to zasługa tego drugiego?
Tego drugiego który leżał teraz rozczłonkowany w wannie pełnej krwi, a głosy dwójki kochanków z pokoju odbijały się echem po ścianach łazienki. Fotograf był najedzony do syta, lecz pomimo to wciąż czuł wzrastające w nim pożądanie do tego soczystego aniołka. Nie, obiecał go zostawić dla Saszy, w końcu od dwóch nocy nie zabijał, a ostatnio był strasznie markotny, zamyślony i nie odzywał się do swego kompana. Rozmyślał o nim i ostatnich, wspólnie spędzonych latach, gładząc jednocześnie pulchne policzki chłopca. Wokół leżały ich własne ubrania i porozrzucane w nieładzie zdjęcia, niektóre zawierające sceny jeszcze sprzed kilku minut. Te które Jean-Baptiste zrobił godzinę temu, pokazywały drugiego chłopca pozującego w wannie.
Miała to być noc, jak każda inna, jak setki takich samych nocy które już przetrwali.
Czarna taksówka pędziła ulicą, akurat tą samą ulicą której środkiem biegł jakiś świr w skórzanym płaszczu. Klakson! Pisk opon! Pieszy uderza twarzą o szybę, odbijając się wcześniej o maskę. Kierowca wiele sobie z tego nie robi, w końcu okolica była cicha. A jak nie ma świadków, to nie ma zbrodni. Rusza z piskiem opon, zrzucając ofiarę wypadku na ulicę. Czerwone okulary lądują na asfalcie.
Tą taksówką, skradzioną spalonemu na wiór ghulowi jechał nie kto inny niż Sasza Danaiłow, znany malarz w społeczeństwie Londyńskich wampirów. Myślał że zostawił nieszczęśnika martwego na środku ulicy w jakiejś brudnej kałuży, ale ten nieszczęśnik szybko wstał, założył okulary i teraz pędził wkurwiony za taksówką z prędkością nowego auta. Mógł, byli daleko od centrum miasta, na jakimś zadupiu w East End.
- Ktoś dzwoni! Odbierz, ja muszę skorzystać z toalety! - Chłopiec wstał z podłogi, nagi i różowy, i ruszył w kierunku łazienki ale dłoń która nagle pojawiła się na jego ramieniu i spojrzenie fotografa który tu mieszkał dziwną sugestią nakazały mu pozostać. Jean ruszył szybkim, lekkim krokiem ku słuchawce. Odbierając, rzucił spojrzenie ku oknu. Gdzieś w dole wyły policyjne syreny.
- Słucham? - Odezwał się w końcu, przyzwyczajony że nigdy nie zaczyna mówić pierwszy. Cisza, żadnego dźwięku. Wzruszył więc ramionami i odłożył. Gdy się odwrócił, całkiem ludzki dreszcz przeszedł przez całe jego ciało. Chłopiec zniknął, a drzwi do łazienki były otwarte. Z zewnątrz wychodził cień wysokiej postaci, nieruchomej, zastygłej w chwili przerażenia.
Seth
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
-
- Marynarz
- Posty: 222
- Rejestracja: piątek, 12 listopada 2010, 00:30
- Numer GG: 10499479
Re: [Wampir: Maskarada] Londyn
Sasza Danaiłow
Stał z dymiącym papierosem w ustach, spoglądając na swoje dzieło. To był jego ostatni papieros. Paczka fajek została w wozie. Emmet palił. Sasza - nie.
Zamknął oczy i przywołał wszystkie minione obrazy.
Swoje wejście na imprezę z dziewczyną... Obraz luksusowego mieszkania, które niegdyś było fabryką, w której pewnie kiedyś pracowały dzieci... a teraz ludzie bawią się jak bogowie. Wszyscy piękni, szczęśliwi, odurzeni, czekają na niego.
Wchodzi. Uszy świdruje muzyka z potężnych głośników. Bas wstrząsa całym jego ciałem.
Tysiące zapachów wdzierają się do nozdrzy.
Tyle obrazów, godnych uwiecznienia na płótnie. Od małych, dyskretnych szczegółów, aż po całe sceny.
Żadna sztuka nie dawała tylu doznań.
Żadna oprócz życia.
Potem wyjście. Zdziwienie i życzenia.
Szczere piękne i bezmyślne. Życzyli szczęścia na nowej drodze życia, wzruszyli się bajkową opowieścią.
O nawróconym złym chłopcu i o pięknej księżniczce...
Żadna książka, nie oddawała tyle emocji...
Potem ona... Ach! Lepszej nie mógł wybrać... Jak bardzo żałował, że w przeciwieństwie do Jeana, nie był fotografem. Tyle chwil godnych uwiecznienia!
Tyle ruchów, gestów, grymasów na jej pięknej twarzyczce.
Ale jak utrwalić zapach jej perfum? Smak jej krwi? Sprężystość loków, dotyk jej ciała... Piękno jej ostatniego westchnienia - pełnego tak rozkoszy, jak rezygnacji...
Jedynym narzędziem, które mogło uwiecznić tak piękne wrażenia była pamięć. Nieśmiertelna, niezawodna - prawdziwa słodycz bycia wampirem...
Wciąż smakując, przeżyte chwile. Patrzył w płomienie, zaciągając się słodkim zapachem benzyny. Obok tych wszystkich pięknych emocji, czuł jeszcze jedną, nieprzyjemną - tępy, duchowy ból, który towarzyszył mu zawsze gdy kończył cokolwiek. W szczególności - ludzkie życie.
-Żegnaj Jenny. Żegnaj Hugh. Żegnaj Emmet...- wyszeptał, rozdeptał peta i odszedł.
***
Jechał z powrotem do mieszkania. Przebrał się w rzeczy z walizki, żeby nie rzucać się w oczy. Miał na sobie zwyczajną, czarną bluzę z kapturem i nie mniej zwyczajne jeansy. Nie myślał zbyt wiele o utracie życia Emmeta. Może kiedyś zatęskni za tym otwartym, imprezowym stylem życia, ale była to kwestia lat. "Przyjaciele" zapomną o Emmecie w ciągu miesięcy.
Teraz zyskał czas dla świata nieśmiertelnych. Zdecydowanie przyda mu się, chociażby aby załatwić sprawy z tym prykiem.
To właśnie w trosce o niego, Sasza wyreżyserował swoją śmierć perfekcyjnie.
I to właśnie z nim sprawy, będzie musiał w najbliższym czasie unormować.
Nagle- łup. Wóz przygrzmocił w coś i to wcale rzetelnie.
Obejrzał się
" Niedobrze... To może być cokolwiek, znając moje szczęście"
Co prawda, wykazując się niepodobnym do Torreadora praktycyzmem, Sasza nigdy nie rozstawał się nożem, czy innym kawałkiem ostrej blachy. Co prawda był nawet skłonny ufać we własne ręce bardziej niż w nóż, ale wiedział, że czegoś co zapieprza z prędkością auta nie można tak lekceważyć. Trzeba to najpierw zmęczyć.
Przygazował. Kierował się stronę stref bardziej uczęszczanych, miał nadzieję, że zwierzak złapie przynętę.
Hugh znajdował się na przednim siedzeniu. Sasza, po wyssaniu Jenny, wyjął go z bagażnika i posadziwszy go na przednim siedzeniu, prowadził, siedząc mu na kolanach. Przebrał się, zostawiając swoje poprzednie ciuchy w walizce.
Stał z dymiącym papierosem w ustach, spoglądając na swoje dzieło. To był jego ostatni papieros. Paczka fajek została w wozie. Emmet palił. Sasza - nie.
Zamknął oczy i przywołał wszystkie minione obrazy.
Swoje wejście na imprezę z dziewczyną... Obraz luksusowego mieszkania, które niegdyś było fabryką, w której pewnie kiedyś pracowały dzieci... a teraz ludzie bawią się jak bogowie. Wszyscy piękni, szczęśliwi, odurzeni, czekają na niego.
Wchodzi. Uszy świdruje muzyka z potężnych głośników. Bas wstrząsa całym jego ciałem.
Tysiące zapachów wdzierają się do nozdrzy.
Tyle obrazów, godnych uwiecznienia na płótnie. Od małych, dyskretnych szczegółów, aż po całe sceny.
Żadna sztuka nie dawała tylu doznań.
Żadna oprócz życia.
Potem wyjście. Zdziwienie i życzenia.
Szczere piękne i bezmyślne. Życzyli szczęścia na nowej drodze życia, wzruszyli się bajkową opowieścią.
O nawróconym złym chłopcu i o pięknej księżniczce...
Żadna książka, nie oddawała tyle emocji...
Potem ona... Ach! Lepszej nie mógł wybrać... Jak bardzo żałował, że w przeciwieństwie do Jeana, nie był fotografem. Tyle chwil godnych uwiecznienia!
Tyle ruchów, gestów, grymasów na jej pięknej twarzyczce.
Ale jak utrwalić zapach jej perfum? Smak jej krwi? Sprężystość loków, dotyk jej ciała... Piękno jej ostatniego westchnienia - pełnego tak rozkoszy, jak rezygnacji...
Jedynym narzędziem, które mogło uwiecznić tak piękne wrażenia była pamięć. Nieśmiertelna, niezawodna - prawdziwa słodycz bycia wampirem...
Wciąż smakując, przeżyte chwile. Patrzył w płomienie, zaciągając się słodkim zapachem benzyny. Obok tych wszystkich pięknych emocji, czuł jeszcze jedną, nieprzyjemną - tępy, duchowy ból, który towarzyszył mu zawsze gdy kończył cokolwiek. W szczególności - ludzkie życie.
-Żegnaj Jenny. Żegnaj Hugh. Żegnaj Emmet...- wyszeptał, rozdeptał peta i odszedł.
***
Jechał z powrotem do mieszkania. Przebrał się w rzeczy z walizki, żeby nie rzucać się w oczy. Miał na sobie zwyczajną, czarną bluzę z kapturem i nie mniej zwyczajne jeansy. Nie myślał zbyt wiele o utracie życia Emmeta. Może kiedyś zatęskni za tym otwartym, imprezowym stylem życia, ale była to kwestia lat. "Przyjaciele" zapomną o Emmecie w ciągu miesięcy.
Teraz zyskał czas dla świata nieśmiertelnych. Zdecydowanie przyda mu się, chociażby aby załatwić sprawy z tym prykiem.
To właśnie w trosce o niego, Sasza wyreżyserował swoją śmierć perfekcyjnie.
I to właśnie z nim sprawy, będzie musiał w najbliższym czasie unormować.
Nagle- łup. Wóz przygrzmocił w coś i to wcale rzetelnie.
Obejrzał się
" Niedobrze... To może być cokolwiek, znając moje szczęście"
Co prawda, wykazując się niepodobnym do Torreadora praktycyzmem, Sasza nigdy nie rozstawał się nożem, czy innym kawałkiem ostrej blachy. Co prawda był nawet skłonny ufać we własne ręce bardziej niż w nóż, ale wiedział, że czegoś co zapieprza z prędkością auta nie można tak lekceważyć. Trzeba to najpierw zmęczyć.
Przygazował. Kierował się stronę stref bardziej uczęszczanych, miał nadzieję, że zwierzak złapie przynętę.
Hugh znajdował się na przednim siedzeniu. Sasza, po wyssaniu Jenny, wyjął go z bagażnika i posadziwszy go na przednim siedzeniu, prowadził, siedząc mu na kolanach. Przebrał się, zostawiając swoje poprzednie ciuchy w walizce.
"I have whirled with the earth at the dawning,
When the sky was a vaporous flame;
I have seen the dark universe yawning
Where the black planets roll without aim"
H.P.Lovecraft - Nemesis
When the sky was a vaporous flame;
I have seen the dark universe yawning
Where the black planets roll without aim"
H.P.Lovecraft - Nemesis
-
- Bosman
- Posty: 2482
- Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
- Numer GG: 1223257
- Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
- Kontakt:
Re: [Wampir: Maskarada] Londyn
Szedł powoli.
Kolejne życie zakończone. Można to uznać nawet za pewnego rodzaju sukces, biorąc pod uwagę, jak bardzo żałosne musiało być; zresztą, jaka to tak naprawdę różnica? Było tylko ludzkie. Tak krótkie, tak ulotne... Żadna wielka wartość. Poza potencjalną wartością, wartością tego życia po przemienie.
Szedł szybko.
Tutaj miasto było pogrążone w ciemnościach. Tutaj można się było schować przed wzrokiem postronnych. Tutaj można było nie-żyć. Albo umrzeć...
Wampir mijał ciemne kamieniczki, z których sypał się tynk. Obrzydliwie wykonane graffiti, a właściwie tagi, często zrobione po prostu markerem, nawet nie sprejem. Zaćpanych, pijanych, albo po prostu śmierdzących bezdomnych. Śmierdziało tu potwornie, ale z drugiej strony - im większy smród, tym mniej ludzi.
Truchtał.
Oczywiście, mowa tu tylko o smrodzie jak najbardziej dosłownym i rzeczywistym. Całe to miasto śmierdziało rozkładem, starzyzną, i zwyczajnym, pospolitym gównem. Ale śmiertelni nie czuli tego smrodu; większości zresztą nieśmiertelnych nie przeszkadzał on, uważali go za najlepsze perfumy.
Głównie dlatego że byli wdupowłazami starego piernika, Księcia.
Biegł.
Trzebaby wreszcie...
Światła taksówki, uderzenie. Gruchnął twarzą w szybę, po chwili świat zawirował, i wylądował na asfalcie. Okulary o strzaskanym jednym szkle pojechały i uderzyły o krawężnik.
Ale on już pędził - nawet nie biegł, a pędził - za samochodem. Gnojek próbuje uciekać z miejsca wypadku? Zaraz załatwimy sprawę.
Zauważył. Silnik ryknął; frajer próbował przyspieszyć.
Za póóóóóźno!
Wampir odbił się od drogi w skoku, którego pozazdrościłby każdy żywy skoczek w dal, celując w bagażnik taksówki. Szyba, kark... I za chwilę będzie miał nie tylko więcej świeżej krwi, ale też nowy samochód.
Umrzesz, dzieciaku.
Kolejne życie zakończone. Można to uznać nawet za pewnego rodzaju sukces, biorąc pod uwagę, jak bardzo żałosne musiało być; zresztą, jaka to tak naprawdę różnica? Było tylko ludzkie. Tak krótkie, tak ulotne... Żadna wielka wartość. Poza potencjalną wartością, wartością tego życia po przemienie.
Szedł szybko.
Tutaj miasto było pogrążone w ciemnościach. Tutaj można się było schować przed wzrokiem postronnych. Tutaj można było nie-żyć. Albo umrzeć...
Wampir mijał ciemne kamieniczki, z których sypał się tynk. Obrzydliwie wykonane graffiti, a właściwie tagi, często zrobione po prostu markerem, nawet nie sprejem. Zaćpanych, pijanych, albo po prostu śmierdzących bezdomnych. Śmierdziało tu potwornie, ale z drugiej strony - im większy smród, tym mniej ludzi.
Truchtał.
Oczywiście, mowa tu tylko o smrodzie jak najbardziej dosłownym i rzeczywistym. Całe to miasto śmierdziało rozkładem, starzyzną, i zwyczajnym, pospolitym gównem. Ale śmiertelni nie czuli tego smrodu; większości zresztą nieśmiertelnych nie przeszkadzał on, uważali go za najlepsze perfumy.
Głównie dlatego że byli wdupowłazami starego piernika, Księcia.
Biegł.
Trzebaby wreszcie...
Światła taksówki, uderzenie. Gruchnął twarzą w szybę, po chwili świat zawirował, i wylądował na asfalcie. Okulary o strzaskanym jednym szkle pojechały i uderzyły o krawężnik.
Ale on już pędził - nawet nie biegł, a pędził - za samochodem. Gnojek próbuje uciekać z miejsca wypadku? Zaraz załatwimy sprawę.
Zauważył. Silnik ryknął; frajer próbował przyspieszyć.
Za póóóóóźno!
Wampir odbił się od drogi w skoku, którego pozazdrościłby każdy żywy skoczek w dal, celując w bagażnik taksówki. Szyba, kark... I za chwilę będzie miał nie tylko więcej świeżej krwi, ale też nowy samochód.
Umrzesz, dzieciaku.
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
-
- Marynarz
- Posty: 222
- Rejestracja: piątek, 12 listopada 2010, 00:30
- Numer GG: 10499479
Re: [Wampir: Maskarada] Londyn
Sasza Danaiłow
Nie umrę...
Stwór wskoczył na bagażnik, ale najwidoczniej w porywach fantazji zapomniał o podstawowych prawach fizyki.
Sasza gwałtownie zahamował. Teraz, gdy ścigający był już wystarczająco "zmęczony", można było przejść do pertraktacji.
Młody wampir, schował w rękawie nóż i wysiadł z wozu.
Oczywiście o ile, na pace nie jechała jakaś wyjątkowo przyczepna poczwara...
Nie umrę...
Stwór wskoczył na bagażnik, ale najwidoczniej w porywach fantazji zapomniał o podstawowych prawach fizyki.
Sasza gwałtownie zahamował. Teraz, gdy ścigający był już wystarczająco "zmęczony", można było przejść do pertraktacji.
Młody wampir, schował w rękawie nóż i wysiadł z wozu.
Oczywiście o ile, na pace nie jechała jakaś wyjątkowo przyczepna poczwara...
"I have whirled with the earth at the dawning,
When the sky was a vaporous flame;
I have seen the dark universe yawning
Where the black planets roll without aim"
H.P.Lovecraft - Nemesis
When the sky was a vaporous flame;
I have seen the dark universe yawning
Where the black planets roll without aim"
H.P.Lovecraft - Nemesis
-
- Tawerniak
- Posty: 1448
- Rejestracja: poniedziałek, 5 września 2005, 18:42
- Lokalizacja: dolina muminków
Re: [Wampir: Maskarada] Londyn
Biała dłoń leży na asfalcie w bezruchu. W dalszym planie z obłoku dymu spalonych opon wyłania się para nóg. Stuk, stuk, stuk... stąpa kierowca, ściskając w ręku nóż tak mocno, że czerwone stróżki jego krwi zaczynają spływać z ostrza. Na twarzy pojawia mu się szyderczy grymas - zawsze ten sam, kiedy ma ochotę zabijać.
Rozdział I: Pluskwa milenijna
Znacie tą sytuację kiedy rozum sam odrzuca logiczne rozwiązanie? Na przykład kiedy jesteś w gościnie u obcego, poleconego przez znajomego fotografa, który może bardzo pomóc w twojej karierze modela, a ceną byłaby mała - jedynie zrobienie lodzika. Wchodzisz do toalety przepłukać gardło, a tam w wannie leży zmasakrowane ciało twojego starego przyjaciela, którego znasz już od wielu lat. Myślisz sobie - to jakaś ściema, ja podejdę a on wrzeszcząc rzuci się na mnie a potem wszyscy będziemy się z tego śmiać.
Ale tak się nie dzieje. Stoisz w drzwiach łazienki, w absolutnej ciemności bijącej z głównego pomieszczenia, a w karmazynowej poświecie lampki lśni jego krew. Jeszcze ta twarz, jakby ktoś mu ją zdarł paznokciami. Ale najgorszy argumentem odrzucanej przez rozum teorii morderstwa jest fakt, że w tym sterylnie czystym, pachnącym fiołkami pomieszczeni unosi się teraz paskudny, mdły odór ludzkich zwłok. Zbiera ci się na wymioty, ale oblewa cię zimny pot na myśl o gospodarzu.
- Nie bój się. - Koścista dłoń mordercy spoczywa już na twym ramieniu. Nie jesteś w stanie wytrzymać, wymiotujesz.
Wybija północ, magiczna godzina duchów.
Oszalałe oczy Toreadora obserwują ofiarę, mężczyznę w obszarpanym, skórzanym płaszczu. Jest w nim coś znajomego, lecz jednocześnie obcego. Oczywiste, że jest wampirem, bo tylko krwiopijca przeżyłby taki wypadek i jeszcze ruszył w pogoń. Jednak Sasza znał każdego w City, a żadna nowa pijawka nie pojawiłaby się w mieście niezauważona. Chyba że od początku chciała pozostać ukryta. Parsknął, patrząc na powoli wstającego wampira. Musiał uznać kierowcę za wyjątkowo słabą jednostkę skoro zaryzykował wykrycie. Ta myśl sprawiła że Danaiłow poczuł się zagrożony. Może obydwaj nie docenili przeciwnika.
Stali pośrodku opustoszałej ulicy, a wokół znajdowały się tylko stare, opuszczone budynki, cmentarzysko fabryk. Jedyne światło biło z reflektorów auta, oraz z denerwująco migającej latarni niedaleko. Potrącony Kainita nerwowo spojrzał w jej stronę, wyczuwając zły omen. Uzbrojony taksówkarz nie był jego jedynym zmartwieniem. Póki co jednak - trzeba tu kogoś rozerwać na strzępy.
Typowo, jak w setkach innych historii, nic oczywiście nie pójdzie po ich myśli.
Rozdział I: Pluskwa milenijna
Znacie tą sytuację kiedy rozum sam odrzuca logiczne rozwiązanie? Na przykład kiedy jesteś w gościnie u obcego, poleconego przez znajomego fotografa, który może bardzo pomóc w twojej karierze modela, a ceną byłaby mała - jedynie zrobienie lodzika. Wchodzisz do toalety przepłukać gardło, a tam w wannie leży zmasakrowane ciało twojego starego przyjaciela, którego znasz już od wielu lat. Myślisz sobie - to jakaś ściema, ja podejdę a on wrzeszcząc rzuci się na mnie a potem wszyscy będziemy się z tego śmiać.
Ale tak się nie dzieje. Stoisz w drzwiach łazienki, w absolutnej ciemności bijącej z głównego pomieszczenia, a w karmazynowej poświecie lampki lśni jego krew. Jeszcze ta twarz, jakby ktoś mu ją zdarł paznokciami. Ale najgorszy argumentem odrzucanej przez rozum teorii morderstwa jest fakt, że w tym sterylnie czystym, pachnącym fiołkami pomieszczeni unosi się teraz paskudny, mdły odór ludzkich zwłok. Zbiera ci się na wymioty, ale oblewa cię zimny pot na myśl o gospodarzu.
- Nie bój się. - Koścista dłoń mordercy spoczywa już na twym ramieniu. Nie jesteś w stanie wytrzymać, wymiotujesz.
Wybija północ, magiczna godzina duchów.
Oszalałe oczy Toreadora obserwują ofiarę, mężczyznę w obszarpanym, skórzanym płaszczu. Jest w nim coś znajomego, lecz jednocześnie obcego. Oczywiste, że jest wampirem, bo tylko krwiopijca przeżyłby taki wypadek i jeszcze ruszył w pogoń. Jednak Sasza znał każdego w City, a żadna nowa pijawka nie pojawiłaby się w mieście niezauważona. Chyba że od początku chciała pozostać ukryta. Parsknął, patrząc na powoli wstającego wampira. Musiał uznać kierowcę za wyjątkowo słabą jednostkę skoro zaryzykował wykrycie. Ta myśl sprawiła że Danaiłow poczuł się zagrożony. Może obydwaj nie docenili przeciwnika.
Stali pośrodku opustoszałej ulicy, a wokół znajdowały się tylko stare, opuszczone budynki, cmentarzysko fabryk. Jedyne światło biło z reflektorów auta, oraz z denerwująco migającej latarni niedaleko. Potrącony Kainita nerwowo spojrzał w jej stronę, wyczuwając zły omen. Uzbrojony taksówkarz nie był jego jedynym zmartwieniem. Póki co jednak - trzeba tu kogoś rozerwać na strzępy.
Typowo, jak w setkach innych historii, nic oczywiście nie pójdzie po ich myśli.
Seth
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
-
- Marynarz
- Posty: 222
- Rejestracja: piątek, 12 listopada 2010, 00:30
- Numer GG: 10499479
Re: [Wampir: Maskarada] Londyn
Sasza
Powoli kroczył z nożem w ręku w stronę swojego napastnika.
Był albo bardzo silny, albo bardzo głupi. W sumie te dwie rzeczy nie musiały się nawet wykluczać. Wzmocniony, płynącą w jego żyłach krwią wytężył umysł, ciało i zmysły.
Czerwone okulary...
Jakby gdzieś wcześniej je widział. Krew pulsowała i szarpała, domagając się więcej krwi. Gdzieś w tej maszynie mordu szeptał wciąż ludzki mózg...
To nie ma sensu. To był wypadek.
Podszedł do wampira. Na pewno nie był on podstawiony przez księcia. Nawet książę i jego cholerne czujki nie wiedziały tego, co planował...
Nie mogli więc nikogo podstawić. Wyglądało na to, że w świecie bez przypadków zdarzył się po prostu wypadek. Ot wampir jadący sobie samochodem, potrącił pieszego wampira. Jakież to błahe !
Trzeba było wyjaśnić nieporozumienie... ale zaraz! On biegł za mną i rzucał mi się do szyi! Chciał mnie zabić! I skąd wiem komu służy?
Kroczył w stronę podnoszącego się wampira z nożem w zakrwawionym ręku. W czarnej bluzie, nad leżącym wyglądał jak zwyczajny zbir.
Ale czy ja potrącony, nie zareagowałbym tak samo?
Zbliżał się coraz bardziej. Miał przewagę. Na pewno. Delikwent był już dwa razy potrącony. On, był świeży, niczym ranny ptaszek.
W gąszczu myśli pulsowało jedno niewyraźne słowo "Jean"
Wyciągnął prawą rękę, nie wypuszczając noża z lewej.
-Najwyraźniej zaszło nieporozumienie...
Ciekawe czy on zaufa mu na tyle by przyjąć jego dłoń... czy zaufa mu bardziej, niż on sam własnej reakcji?
Powoli kroczył z nożem w ręku w stronę swojego napastnika.
Był albo bardzo silny, albo bardzo głupi. W sumie te dwie rzeczy nie musiały się nawet wykluczać. Wzmocniony, płynącą w jego żyłach krwią wytężył umysł, ciało i zmysły.
Czerwone okulary...
Jakby gdzieś wcześniej je widział. Krew pulsowała i szarpała, domagając się więcej krwi. Gdzieś w tej maszynie mordu szeptał wciąż ludzki mózg...
To nie ma sensu. To był wypadek.
Podszedł do wampira. Na pewno nie był on podstawiony przez księcia. Nawet książę i jego cholerne czujki nie wiedziały tego, co planował...
Nie mogli więc nikogo podstawić. Wyglądało na to, że w świecie bez przypadków zdarzył się po prostu wypadek. Ot wampir jadący sobie samochodem, potrącił pieszego wampira. Jakież to błahe !
Trzeba było wyjaśnić nieporozumienie... ale zaraz! On biegł za mną i rzucał mi się do szyi! Chciał mnie zabić! I skąd wiem komu służy?
Kroczył w stronę podnoszącego się wampira z nożem w zakrwawionym ręku. W czarnej bluzie, nad leżącym wyglądał jak zwyczajny zbir.
Ale czy ja potrącony, nie zareagowałbym tak samo?
Zbliżał się coraz bardziej. Miał przewagę. Na pewno. Delikwent był już dwa razy potrącony. On, był świeży, niczym ranny ptaszek.
W gąszczu myśli pulsowało jedno niewyraźne słowo "Jean"
Wyciągnął prawą rękę, nie wypuszczając noża z lewej.
-Najwyraźniej zaszło nieporozumienie...
Ciekawe czy on zaufa mu na tyle by przyjąć jego dłoń... czy zaufa mu bardziej, niż on sam własnej reakcji?
"I have whirled with the earth at the dawning,
When the sky was a vaporous flame;
I have seen the dark universe yawning
Where the black planets roll without aim"
H.P.Lovecraft - Nemesis
When the sky was a vaporous flame;
I have seen the dark universe yawning
Where the black planets roll without aim"
H.P.Lovecraft - Nemesis
-
- Bosman
- Posty: 2482
- Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
- Numer GG: 1223257
- Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
- Kontakt:
Re: [Wampir: Maskarada] Londyn
Tamten zbliżał się z nożem. Nie uciekał w panice, mimo że przejechany przezeń człowiek nie tylko wstał, ale też na własnych nogach dogonił jego taksówkę.
Świr, albo... Wampir.
Gość wyciągnął do niego rękę.
Świr? Nie, raczej wampir. Świr użyłby tego noża, który trzyma w ręce. Wyglądał wprawdzie raczej na mięczaka, mimo tego noża i czarnej bluzy. Jakiegoś... Lalusia. Ale z drugiej strony, pozory mogą mylić, a poza tym... Po co go zabijać?
- Najwyraźniej zaszło nieporozumienie... - zaczął kierowca.
Niemal czuł monetę obracającą się w jego mózgu, niepewną, którą stroną upaść. Po chwili jednak wyciągnął rękę, w każdej chwili gotów wykorzystać to w niespodziewany sposób - kopiąc stojącego w kostkę i jednocześnie ściągając go na ziemię. To nieodmiennie zaskakiwało wszystkich; jednak zostawił sobie tę możliwość jako ostatnią.
Na razie zdecydował, że warto zaryzykować. Jeśli to świr, to teraz załatwi go bez problemu.
Jeśli wampir... Może przyda się do moich celów?
Złapał wyciągniętą rękę.
W końcu nie wie kim jestem.
- Tak, najwyraźniej tak - odpowiedział, wstając z ziemi. Cały czas uważał na nóż. - Synowie Kaina nie zawsze są łatwi do rozpoznania między synami Seta.
Gdyby wiedział, nie próbowałby podać mi ręki.
- To niefortunny początek znajomości, ale przecież nieraz poznaje się przyszłych przyjaciół w jeszcze bardziej pechowych okolicznościach - poprawił swój strój, otrzepując płaszcz. Ucierpiał zaskakująco mało, jak na taką przygodę. - Myślę, że na razie możesz mówić mi John.
Gdyby wiedział, od razu użyłby tego noża. Albo uciekł z krzykiem i zadzwonił do Księcia.
- A ty, kim jesteś? - spytał kierowcę taksówki, przekrzywiając głowę na prawe ramię, z ciekawością błyszczącą w oczach.
No chyba że poza tym, że to wampir, to również świr.
Świr, albo... Wampir.
Gość wyciągnął do niego rękę.
Świr? Nie, raczej wampir. Świr użyłby tego noża, który trzyma w ręce. Wyglądał wprawdzie raczej na mięczaka, mimo tego noża i czarnej bluzy. Jakiegoś... Lalusia. Ale z drugiej strony, pozory mogą mylić, a poza tym... Po co go zabijać?
- Najwyraźniej zaszło nieporozumienie... - zaczął kierowca.
Niemal czuł monetę obracającą się w jego mózgu, niepewną, którą stroną upaść. Po chwili jednak wyciągnął rękę, w każdej chwili gotów wykorzystać to w niespodziewany sposób - kopiąc stojącego w kostkę i jednocześnie ściągając go na ziemię. To nieodmiennie zaskakiwało wszystkich; jednak zostawił sobie tę możliwość jako ostatnią.
Na razie zdecydował, że warto zaryzykować. Jeśli to świr, to teraz załatwi go bez problemu.
Jeśli wampir... Może przyda się do moich celów?
Złapał wyciągniętą rękę.
W końcu nie wie kim jestem.
- Tak, najwyraźniej tak - odpowiedział, wstając z ziemi. Cały czas uważał na nóż. - Synowie Kaina nie zawsze są łatwi do rozpoznania między synami Seta.
Gdyby wiedział, nie próbowałby podać mi ręki.
- To niefortunny początek znajomości, ale przecież nieraz poznaje się przyszłych przyjaciół w jeszcze bardziej pechowych okolicznościach - poprawił swój strój, otrzepując płaszcz. Ucierpiał zaskakująco mało, jak na taką przygodę. - Myślę, że na razie możesz mówić mi John.
Gdyby wiedział, od razu użyłby tego noża. Albo uciekł z krzykiem i zadzwonił do Księcia.
- A ty, kim jesteś? - spytał kierowcę taksówki, przekrzywiając głowę na prawe ramię, z ciekawością błyszczącą w oczach.
No chyba że poza tym, że to wampir, to również świr.
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
-
- Tawerniak
- Posty: 1448
- Rejestracja: poniedziałek, 5 września 2005, 18:42
- Lokalizacja: dolina muminków
Re: [Wampir: Maskarada] Londyn
Drżenie rąk. Serce wali jak młot. Oddech i jęk równocześnie jak jeden dźwięk.
Oszalałe ze strachu oczy niedoszłego modela zalewają się łzami, a wokół już dawno śmierdzi jego moczem. Łka, leżąc pod ścianą apartamentu, otoczony jedynie przez ciemność i zaglądające przez balkon światło księżyca. Łka, leżąc w kałuży szczyn i własnej krwi. W jego płaczu wyczuwalna jest szalona desperacja, a on sam bełkocze, kiwając się to w przód, to w tył. W tle słychać dźwięki telewizji.
- Zamknij się wreszcie, oglądam wiadomości. - Syczy Jean-Baptiste, nawet nie obdarzając ofiary swoim beznamiętnym wzrokiem. Model stara się stłumić jęk, co sprawia że przypomina teraz małego, rozpłakanego chłopca, który powstrzymuje łzy, bo jego tata na niego nakrzyczał. - A może chciałbyś obejrzeć coś innego? Hm? Może jakiś film? Nie krępuj się, zmień kanał! - Wampir odwraca się wreszcie do chłopaka, z okrutnie rozbawionym, drapieżnym uśmiechem wymalowanym na jego twarzy. Jego oczy, każde innego koloru, odbijają obraz ekranu niczym demoniczne lustro.
- Ach, zapomniałem. Pozwól że ci pomogę.
Model krzyczy, ignorując strach. Wampir podnosi coś z podłogi zaraz przy nim i próbuje wcisnąć tym przedmiotem przycisk na pilocie, lecz bezskutecznie. Krzyk zamienia się w ryczenie, przerywane momentami obłąkańczym bełkotem, a w tle rozbrzmiewa śmiech Jeana, bawiącego się odrąbaną dłonią chłopaka.
Sielankę przerywa dzwonek telefonu. Krwiopijca wstaje z kanapy, i jednym skokiem znajduje się tuż przy ofiarze. Jego szponiaste palce wbijają się mu w gardło. - Nie zamierzam cię zabić, właściwie to mi się znudziłeś więc zamierzam puścić cię wolno. Ale wystarczy jeden szept z twoich ust, a spędzisz w moim legowisku resztę życia, a każdy dzień będzie wyglądał tak samo. Na koniec zaś, urzeźbię sobie z twoich kości krzesło, a ze skóry zrobię tapetę. Milcz. - Po czym odszedł, z zamiarem odebrania telefonu w kuchni, równie ciemnej jak i reszta apartamentu.
Tymczasem, gdzieś w mało ciekawej części East End...
Sasza Danaiłow ściskał nóż mocno w lewej ręce, gotowy do natychmiastowej obrony. W kontaktach z nieumarłymi odkrył jedną regułę: wroga można pokonać tylko go przeżywając. Tworzenie sobie następnych potencjalnych przeciwników nie leżało w jego interesie, nie ważne jak wielka byłaby zniewaga której się dopuścili. Co prawda, nie byłby w obecnej sytuacji gdyby stosował się do tej zasady, ale w tym wampirze było coś obcego, co nie pozwalało Toreadorowi dokonać osądu w sprawie jego przydatności. Patrzyli sobie w oczy niczym dwa koty, z których jeden wtargnął na teren drugiego. Para z opon unosiła się w powietrzu, również jak i smród spalonej gumy.
Kilka kropli spada z nieba. Powoli, nie spieszą się. Na początku zawsze są lekkie i niezauważalne. Pieprzona angielska pogoda. Sasza wciąż milczy, obserwując nieznajomego który przedstawił się jako "John". Oczywistym był fakt, iż nie było to jego prawdziwe imię. Rozejrzał się wokół. Same opustoszałe magazyny, fabryki, kilka pustych placów i para samotnych ciężarówek których kierowcy zatrzymali się tu na noc.
Nagle, w tej pozornie pustej przestrzeni rozlega się to. Szept, który dla ludzkiego ucha pozostałby niesłyszalny, a który obydwaj nieumarli wyłaniają z otoczenia. Są obserwowani, i jeśli zmysły ich nie zawodzą, nie przez jedną istotę.
Jean-Baptiste odbierał w tym momencie telefon. Wcisnął przycisk i zadał to pospolite pytanie - "Halo?". Nikt nie odpowiadał, nie słyszał nawet oddechu. To już drugi raz tej nocy. Lekko zdenerwowany, odłożył słuchawkę. Drzemiący wewnątrz niego pierwotny instynkt, ten który inni Spokrewnieni nazywają "Bestią", gwałtownie szarpał się na smyczy. By ulżyć swojemu gniewowi (i by zastraszyć ofiarę z salonu), podniósł stojące najbliżej krzesło i cisnął nim w kierunku blatu kuchennego! Drewno rozpada się na kawałki, talerze pękają, a z szafek spadają garnki robiąc przy tym taki hałas jakby przez kuchnię przechodziło tornado! Szczerząc się jak obłąkany, Jean wraca do salonu agresywnym chodem, gotów chwycić tamtego człowieka by unieść go pod sufit, wyszeptać że obietnica życia była kłamstwem, a na koniec rozpłatać mu gardło i pić jak z puszki od Coli.
Ale śmiertelnik zniknął. Nie było go, a jedyne co zostało to plama moczu oraz krwi. Jego wzrok pobiegł od razu ku drzwiom. Skurwiel dotykał już klamki. Nawet pomimo swoich ran i strachu który go paraliżował potrafił walczyć o przetrwanie. Ludzie są tacy naiwni... Oprawca w mgnieniu oka znalazł się przy ofierze i bez zbędnych ceregieli obrócił go ku sobie i wbił kły w jego szyję. Minęło kilka sekund, może trochę więcej nim chłopak przestał się wyrywać. Jednak jego fotograf nie czuł spełnienia, a głód tylko w nim wzrastał. Jedyną kojącą myślą był fakt że zwierzyna próbowała uciekać. Ta myśl podniecała go.
Nagle skamieniał. Z pod koszuli modela wystawał jakiś kabelek, którego wcześniej nie zauważył. Cholera, mógł pozapalać światła! Ukląkł, powoli unosił materiał. Był to podsłuch. Nasz bohater oparł się o ścianę, dokładnie tak jak robił to poprzednio zabity chłopak. Gniew ustąpił miejsca nowemu uczuciu. Śmiertelnemu przerażeniu.
Oszalałe ze strachu oczy niedoszłego modela zalewają się łzami, a wokół już dawno śmierdzi jego moczem. Łka, leżąc pod ścianą apartamentu, otoczony jedynie przez ciemność i zaglądające przez balkon światło księżyca. Łka, leżąc w kałuży szczyn i własnej krwi. W jego płaczu wyczuwalna jest szalona desperacja, a on sam bełkocze, kiwając się to w przód, to w tył. W tle słychać dźwięki telewizji.
- Zamknij się wreszcie, oglądam wiadomości. - Syczy Jean-Baptiste, nawet nie obdarzając ofiary swoim beznamiętnym wzrokiem. Model stara się stłumić jęk, co sprawia że przypomina teraz małego, rozpłakanego chłopca, który powstrzymuje łzy, bo jego tata na niego nakrzyczał. - A może chciałbyś obejrzeć coś innego? Hm? Może jakiś film? Nie krępuj się, zmień kanał! - Wampir odwraca się wreszcie do chłopaka, z okrutnie rozbawionym, drapieżnym uśmiechem wymalowanym na jego twarzy. Jego oczy, każde innego koloru, odbijają obraz ekranu niczym demoniczne lustro.
- Ach, zapomniałem. Pozwól że ci pomogę.
Model krzyczy, ignorując strach. Wampir podnosi coś z podłogi zaraz przy nim i próbuje wcisnąć tym przedmiotem przycisk na pilocie, lecz bezskutecznie. Krzyk zamienia się w ryczenie, przerywane momentami obłąkańczym bełkotem, a w tle rozbrzmiewa śmiech Jeana, bawiącego się odrąbaną dłonią chłopaka.
Sielankę przerywa dzwonek telefonu. Krwiopijca wstaje z kanapy, i jednym skokiem znajduje się tuż przy ofiarze. Jego szponiaste palce wbijają się mu w gardło. - Nie zamierzam cię zabić, właściwie to mi się znudziłeś więc zamierzam puścić cię wolno. Ale wystarczy jeden szept z twoich ust, a spędzisz w moim legowisku resztę życia, a każdy dzień będzie wyglądał tak samo. Na koniec zaś, urzeźbię sobie z twoich kości krzesło, a ze skóry zrobię tapetę. Milcz. - Po czym odszedł, z zamiarem odebrania telefonu w kuchni, równie ciemnej jak i reszta apartamentu.
Tymczasem, gdzieś w mało ciekawej części East End...
Sasza Danaiłow ściskał nóż mocno w lewej ręce, gotowy do natychmiastowej obrony. W kontaktach z nieumarłymi odkrył jedną regułę: wroga można pokonać tylko go przeżywając. Tworzenie sobie następnych potencjalnych przeciwników nie leżało w jego interesie, nie ważne jak wielka byłaby zniewaga której się dopuścili. Co prawda, nie byłby w obecnej sytuacji gdyby stosował się do tej zasady, ale w tym wampirze było coś obcego, co nie pozwalało Toreadorowi dokonać osądu w sprawie jego przydatności. Patrzyli sobie w oczy niczym dwa koty, z których jeden wtargnął na teren drugiego. Para z opon unosiła się w powietrzu, również jak i smród spalonej gumy.
Kilka kropli spada z nieba. Powoli, nie spieszą się. Na początku zawsze są lekkie i niezauważalne. Pieprzona angielska pogoda. Sasza wciąż milczy, obserwując nieznajomego który przedstawił się jako "John". Oczywistym był fakt, iż nie było to jego prawdziwe imię. Rozejrzał się wokół. Same opustoszałe magazyny, fabryki, kilka pustych placów i para samotnych ciężarówek których kierowcy zatrzymali się tu na noc.
Nagle, w tej pozornie pustej przestrzeni rozlega się to. Szept, który dla ludzkiego ucha pozostałby niesłyszalny, a który obydwaj nieumarli wyłaniają z otoczenia. Są obserwowani, i jeśli zmysły ich nie zawodzą, nie przez jedną istotę.
Jean-Baptiste odbierał w tym momencie telefon. Wcisnął przycisk i zadał to pospolite pytanie - "Halo?". Nikt nie odpowiadał, nie słyszał nawet oddechu. To już drugi raz tej nocy. Lekko zdenerwowany, odłożył słuchawkę. Drzemiący wewnątrz niego pierwotny instynkt, ten który inni Spokrewnieni nazywają "Bestią", gwałtownie szarpał się na smyczy. By ulżyć swojemu gniewowi (i by zastraszyć ofiarę z salonu), podniósł stojące najbliżej krzesło i cisnął nim w kierunku blatu kuchennego! Drewno rozpada się na kawałki, talerze pękają, a z szafek spadają garnki robiąc przy tym taki hałas jakby przez kuchnię przechodziło tornado! Szczerząc się jak obłąkany, Jean wraca do salonu agresywnym chodem, gotów chwycić tamtego człowieka by unieść go pod sufit, wyszeptać że obietnica życia była kłamstwem, a na koniec rozpłatać mu gardło i pić jak z puszki od Coli.
Ale śmiertelnik zniknął. Nie było go, a jedyne co zostało to plama moczu oraz krwi. Jego wzrok pobiegł od razu ku drzwiom. Skurwiel dotykał już klamki. Nawet pomimo swoich ran i strachu który go paraliżował potrafił walczyć o przetrwanie. Ludzie są tacy naiwni... Oprawca w mgnieniu oka znalazł się przy ofierze i bez zbędnych ceregieli obrócił go ku sobie i wbił kły w jego szyję. Minęło kilka sekund, może trochę więcej nim chłopak przestał się wyrywać. Jednak jego fotograf nie czuł spełnienia, a głód tylko w nim wzrastał. Jedyną kojącą myślą był fakt że zwierzyna próbowała uciekać. Ta myśl podniecała go.
Nagle skamieniał. Z pod koszuli modela wystawał jakiś kabelek, którego wcześniej nie zauważył. Cholera, mógł pozapalać światła! Ukląkł, powoli unosił materiał. Był to podsłuch. Nasz bohater oparł się o ścianę, dokładnie tak jak robił to poprzednio zabity chłopak. Gniew ustąpił miejsca nowemu uczuciu. Śmiertelnemu przerażeniu.
Seth
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
-
- Marynarz
- Posty: 222
- Rejestracja: piątek, 12 listopada 2010, 00:30
- Numer GG: 10499479
Re: [Wampir: Maskarada] Londyn
Sasza Danaiłow
-To dla mnie zaszczyt John. Nigdy nie spotkałem tak szybkiego gargulca.
Rzekł z lekką drwiną, oceniając stan nowonapotkanego krwiopijcy.
Nóż wciąż drżał niecierpliwie w jego ręku, nieśmiało dopominając się chociaż odrobinki krwi.
Wampir jednak uspokoił bestyjkę, schowawszy ją za pas.
Nieznajomy zadowolił się samymi przeprosinami, co bardzo ucieszyło "taksówkarza".
Nie do końca zrozumiał jego wypowiedź i miał przemożną chęć odpowiedzenia na zagadkę zagadką, ale wstrzymał się.
-Jestem Sasza Danaiłow. "Pracuję" w Whitechapel.
Wampir był bynajmniej nietutejszy. Sasza, jako szanowany członek miejscowego establishmentu nijak nie potrafił rozpoznać jego twarzy, ani przynależności. Nowy, albo podziemie...
Sasza przewidywał, że przyjdzie mu niedługo spędzić niemało czasu w podziemiu, ale tak czy inaczej pokazywanie się z nieznajomym było sprawą ryzykowną. Szczególnie, gdy patrzyły niepożądane pary oczu.
-Nie wyglądasz mi na miejscowego John. Proponuję przejść się do mojego mieszkania i porozmawiać....W cztery oczy.
Ostatnie zdanie wypowiedział tonem wyzwania. Nie dla Johna, ale dla czegokolwiek, co właśnie czaiło się w mroku.
Sasza nie bał się. Nie dziś.
Czuł się opity krwią jak beczka.
Wciąż czuł na ustach smak Jenny. Krew pełną niewinnej słodyczy i wytrawnego zepsucia. Smak, który za dwa lata pewnie stałby się mdłym smakiem wychudzonej narkomanki... czyż nie utrwalił właśnie jej piękna, nim zdążyło stoczyć się ku zepsuciu?
Przez jego umysł przewinęły się obrazy, Jej obrazy. Dałby sobie głowę uciąć, że w nocny wiatr przyniósł jeszcze raz jej gasnący oddech...
Westchnął.
Wyrwał się z zamyślenia.
Tak. Nie miał się czego bać. Trzy ofiary tej nocy pozwolą mu stawić czoła każdemu napotkanemu wampirowi. Albo przynajmniej uciec mu...
Westchnął jeszcze raz, wskazawszy Johnowi kierunek.
Ciekawe, czy był właśnie naćpany krwią?
-To dla mnie zaszczyt John. Nigdy nie spotkałem tak szybkiego gargulca.
Rzekł z lekką drwiną, oceniając stan nowonapotkanego krwiopijcy.
Nóż wciąż drżał niecierpliwie w jego ręku, nieśmiało dopominając się chociaż odrobinki krwi.
Wampir jednak uspokoił bestyjkę, schowawszy ją za pas.
Nieznajomy zadowolił się samymi przeprosinami, co bardzo ucieszyło "taksówkarza".
Nie do końca zrozumiał jego wypowiedź i miał przemożną chęć odpowiedzenia na zagadkę zagadką, ale wstrzymał się.
-Jestem Sasza Danaiłow. "Pracuję" w Whitechapel.
Wampir był bynajmniej nietutejszy. Sasza, jako szanowany członek miejscowego establishmentu nijak nie potrafił rozpoznać jego twarzy, ani przynależności. Nowy, albo podziemie...
Sasza przewidywał, że przyjdzie mu niedługo spędzić niemało czasu w podziemiu, ale tak czy inaczej pokazywanie się z nieznajomym było sprawą ryzykowną. Szczególnie, gdy patrzyły niepożądane pary oczu.
-Nie wyglądasz mi na miejscowego John. Proponuję przejść się do mojego mieszkania i porozmawiać....W cztery oczy.
Ostatnie zdanie wypowiedział tonem wyzwania. Nie dla Johna, ale dla czegokolwiek, co właśnie czaiło się w mroku.
Sasza nie bał się. Nie dziś.
Czuł się opity krwią jak beczka.
Wciąż czuł na ustach smak Jenny. Krew pełną niewinnej słodyczy i wytrawnego zepsucia. Smak, który za dwa lata pewnie stałby się mdłym smakiem wychudzonej narkomanki... czyż nie utrwalił właśnie jej piękna, nim zdążyło stoczyć się ku zepsuciu?
Przez jego umysł przewinęły się obrazy, Jej obrazy. Dałby sobie głowę uciąć, że w nocny wiatr przyniósł jeszcze raz jej gasnący oddech...
Westchnął.
Wyrwał się z zamyślenia.
Tak. Nie miał się czego bać. Trzy ofiary tej nocy pozwolą mu stawić czoła każdemu napotkanemu wampirowi. Albo przynajmniej uciec mu...
Westchnął jeszcze raz, wskazawszy Johnowi kierunek.
Ciekawe, czy był właśnie naćpany krwią?
"I have whirled with the earth at the dawning,
When the sky was a vaporous flame;
I have seen the dark universe yawning
Where the black planets roll without aim"
H.P.Lovecraft - Nemesis
When the sky was a vaporous flame;
I have seen the dark universe yawning
Where the black planets roll without aim"
H.P.Lovecraft - Nemesis
-
- Tawerniak
- Posty: 1448
- Rejestracja: poniedziałek, 5 września 2005, 18:42
- Lokalizacja: dolina muminków
Re: [Wampir: Maskarada] Londyn
Pary wściekłych oczu śledziły dwójkę wampirów. Rozległy się szepty. Te z kolei szybko dotarły do najciemniejszego i najlepiej strzeżonego miejsca w City - do krypty w podziemiach Banku Anglii, prywatnego legowiska pana tej domeny.
Tyler Wordsworth był Księciem City of London, członkiem klanu Ventrue (jak większość tutejszych władców) i zarazem najbardziej ambitnym krwiopijcą Wielkiej Brytanii. Wśród innych władców Londynu był figurą conajmniej kontrowersyjną, uważaną czasem za szaleńca. Mówiono że wszystkie osiągnięcia są po to aby rekompensować mu pewną niedogodność. Jego tytuł był prestiżowy, lecz mylnie określał jego domenę. Jego domena obejmowała wielkie i potężne instytucje, lecz obejmowała zaledwie milę kwadratową. Był najpotężniejszym wampirem City... lecz uwięziony był w ciele chłopca.
Leże Księcia umeblowane było niczym stary salonik, pełen drewnianych mebli, obrazów sławnych malarzy (większość oficjalnie uznana została jako zaginione) i książek. Oj tak, Wordsworth był pasjonatem jeśli chodzi o książki. I gdyby nie ściany bunkra, komputery i systemy obronne można by to miejsce uznać za apartament w Buckingham Palace. Tego właśnie by chciał gospodarz, by każdy widział jego wielkość miast chłopca w garniturze.
Oczywiście, byli tacy którzy tą wielkość podważali. Nimi zajmował się Otto, lokalny szeryf. W tej chwili obydwaj nieumarli siedzieli w fotelach ustawionych tak, jak normalnie bywają przy kominkach, żeby siedzący w nich mogli oddawać się refleksji, ogrzewani ciepłem i z cieniami tańczącymi wokół nich. I mimo że nie było kominka, można było widzieć cienie tańczące wokół niczym na jakimś balu. Otto Reinstein splótł palce w piramidkę i czekał na słowa swego Księcia. Ubrany był w elegancką kamizelkę którą nałożył na krwiście czerwoną koszulę. Oprócz tego nosił czarne spodnie w kant oraz pantofle tak wypolerowane, że chyba musiało je czyścić tuzin ghuli przez cały dzień.
- Podobno wygnaniec powrócił. Wiesz co o tym myślę, prawda? Prawda?! - Mała istota prawie zapadała się w fotelu, a widząc ją tak rozgniewaną mogło dla człowieka wydać się komiczne. Gdyby tak było, cóż, umarłby z uśmiechem na twarzy. Reinstein nerwowo przeczesał swoje starannie ułożone, piękne włosy jasnego koloru. Chciał się odezwać, ale nim otworzył usta, Książe Wordsworth ryknął: Milczeć!
Rozkaz był jasny, wygnaniec miał zostać wyeliminowany. Ale co z Jeanem i Saszą? Tak, jak łatwo się domyśleć, podsłuch był dziełem Księcia. Wspominałem już o tych, którzy sprzeciwiali się Księciu? Tacy byli oni, a w swojej głupocie, ich styl nie-życia polegał na częstym łamaniu zasad i zagrażaniu Maskaradzie. Otto się tym zajął. Oczyma wyobraźni widział Jeana i Saszę, wybiegających w szale na ulicę przed hotelem. Skoro była pluskwa, ktoś musiał podsłuchiwać, a zatem musiał być niedaleko. Wampir miał przed sobą obraz krwiopijców rozwalających każdą furgonetkę na zatłoczonej ulicy, wyciągających z nich ludzi i odsłaniających swoją naturę tak bardzo, że nawet z sympatią władcy skazaliby się na ponowną śmierć.
Nie przewidzieli tylko jednego. Docelowo, miało być ich dwóch, ale tej nocy Sasza Danaiłow miał do załatwienia coś, do czego Wordsworth nie przywiązał uwagi tworząc ten plan. W końcu, dla takiego wiekowego stworzenia, morderstwo nie jest niczym specjalnym.
- Masz jechać tam i sprawdzić czy się powiodło. I nie wracaj bez dobrych wieści!
Tymczasem gdzie indziej...
Rozpadało się już na dobre. "John" siedział obok kierowcy, na pozór spokojny, lecz gotów do ucieczki w każdej chwili. Zatrzymali się na światłach, a wycieraczki z trudem pozbywały się deszczu z szyby. Na chodnikach ludzie chowali się pod dachami, albo totalnie mokrzy biegli przez kałuże. Wszędzie wokół unosiła się para, i pomimo późnej godziny było głośno jak za dnia. Byli już niedaleko schronienia, i mogli dojść na piechotę, ale Sasza chciał ukryć auto. Stukał nerwowo palcami o kierownicę, starając się wyglądać na opanowanego. Jednak nieumarli mają to do siebie, że wśród siebie zawsze będą czuć się zagrożeni.
Czerwone światło przebijało się przez szybę, rozmazywane przez napierające krople deszczu. I w mgnieniu sekundy...
- Och, kurwa!
Potężny łomot rozległ się w środku, a szyba pękła na setki kawałeczków, wbijając się wampirom w skórę. Nie minęło kilka sekund a wokół rozległ się wrzask, a wkrótce potem ludzie zaczęli uciekać we wszystkich kierunkach. Danaiłow dosłownie wyskoczył z samochodu, czując jak żołądek podchodzi mu do gardła. Jednak to co zobaczył przeszło jego oczekiwania.
Jean-Baptiste skakał niczym małpa z jednego auta do drugiego, gołymi rękoma wyrywając drzwi i miotając kierowcami jakby byli lalkami. Długoletni kompan i towarzysz Toreadora skazał się na ostateczną śmierć, wpadając w olbrzymi szał wśród tych, którzy nie byli z Krwi. Nie było już dla niego ratunku.
Szeryf pewnie będzie tu lada chwila, a każda decyzja wydaje się zła. Jednakże stojąc w bezruchu szybko zakończą swoją przygodę.
Tyler Wordsworth był Księciem City of London, członkiem klanu Ventrue (jak większość tutejszych władców) i zarazem najbardziej ambitnym krwiopijcą Wielkiej Brytanii. Wśród innych władców Londynu był figurą conajmniej kontrowersyjną, uważaną czasem za szaleńca. Mówiono że wszystkie osiągnięcia są po to aby rekompensować mu pewną niedogodność. Jego tytuł był prestiżowy, lecz mylnie określał jego domenę. Jego domena obejmowała wielkie i potężne instytucje, lecz obejmowała zaledwie milę kwadratową. Był najpotężniejszym wampirem City... lecz uwięziony był w ciele chłopca.
Leże Księcia umeblowane było niczym stary salonik, pełen drewnianych mebli, obrazów sławnych malarzy (większość oficjalnie uznana została jako zaginione) i książek. Oj tak, Wordsworth był pasjonatem jeśli chodzi o książki. I gdyby nie ściany bunkra, komputery i systemy obronne można by to miejsce uznać za apartament w Buckingham Palace. Tego właśnie by chciał gospodarz, by każdy widział jego wielkość miast chłopca w garniturze.
Oczywiście, byli tacy którzy tą wielkość podważali. Nimi zajmował się Otto, lokalny szeryf. W tej chwili obydwaj nieumarli siedzieli w fotelach ustawionych tak, jak normalnie bywają przy kominkach, żeby siedzący w nich mogli oddawać się refleksji, ogrzewani ciepłem i z cieniami tańczącymi wokół nich. I mimo że nie było kominka, można było widzieć cienie tańczące wokół niczym na jakimś balu. Otto Reinstein splótł palce w piramidkę i czekał na słowa swego Księcia. Ubrany był w elegancką kamizelkę którą nałożył na krwiście czerwoną koszulę. Oprócz tego nosił czarne spodnie w kant oraz pantofle tak wypolerowane, że chyba musiało je czyścić tuzin ghuli przez cały dzień.
- Podobno wygnaniec powrócił. Wiesz co o tym myślę, prawda? Prawda?! - Mała istota prawie zapadała się w fotelu, a widząc ją tak rozgniewaną mogło dla człowieka wydać się komiczne. Gdyby tak było, cóż, umarłby z uśmiechem na twarzy. Reinstein nerwowo przeczesał swoje starannie ułożone, piękne włosy jasnego koloru. Chciał się odezwać, ale nim otworzył usta, Książe Wordsworth ryknął: Milczeć!
Rozkaz był jasny, wygnaniec miał zostać wyeliminowany. Ale co z Jeanem i Saszą? Tak, jak łatwo się domyśleć, podsłuch był dziełem Księcia. Wspominałem już o tych, którzy sprzeciwiali się Księciu? Tacy byli oni, a w swojej głupocie, ich styl nie-życia polegał na częstym łamaniu zasad i zagrażaniu Maskaradzie. Otto się tym zajął. Oczyma wyobraźni widział Jeana i Saszę, wybiegających w szale na ulicę przed hotelem. Skoro była pluskwa, ktoś musiał podsłuchiwać, a zatem musiał być niedaleko. Wampir miał przed sobą obraz krwiopijców rozwalających każdą furgonetkę na zatłoczonej ulicy, wyciągających z nich ludzi i odsłaniających swoją naturę tak bardzo, że nawet z sympatią władcy skazaliby się na ponowną śmierć.
Nie przewidzieli tylko jednego. Docelowo, miało być ich dwóch, ale tej nocy Sasza Danaiłow miał do załatwienia coś, do czego Wordsworth nie przywiązał uwagi tworząc ten plan. W końcu, dla takiego wiekowego stworzenia, morderstwo nie jest niczym specjalnym.
- Masz jechać tam i sprawdzić czy się powiodło. I nie wracaj bez dobrych wieści!
Tymczasem gdzie indziej...
Rozpadało się już na dobre. "John" siedział obok kierowcy, na pozór spokojny, lecz gotów do ucieczki w każdej chwili. Zatrzymali się na światłach, a wycieraczki z trudem pozbywały się deszczu z szyby. Na chodnikach ludzie chowali się pod dachami, albo totalnie mokrzy biegli przez kałuże. Wszędzie wokół unosiła się para, i pomimo późnej godziny było głośno jak za dnia. Byli już niedaleko schronienia, i mogli dojść na piechotę, ale Sasza chciał ukryć auto. Stukał nerwowo palcami o kierownicę, starając się wyglądać na opanowanego. Jednak nieumarli mają to do siebie, że wśród siebie zawsze będą czuć się zagrożeni.
Czerwone światło przebijało się przez szybę, rozmazywane przez napierające krople deszczu. I w mgnieniu sekundy...
- Och, kurwa!
Potężny łomot rozległ się w środku, a szyba pękła na setki kawałeczków, wbijając się wampirom w skórę. Nie minęło kilka sekund a wokół rozległ się wrzask, a wkrótce potem ludzie zaczęli uciekać we wszystkich kierunkach. Danaiłow dosłownie wyskoczył z samochodu, czując jak żołądek podchodzi mu do gardła. Jednak to co zobaczył przeszło jego oczekiwania.
Jean-Baptiste skakał niczym małpa z jednego auta do drugiego, gołymi rękoma wyrywając drzwi i miotając kierowcami jakby byli lalkami. Długoletni kompan i towarzysz Toreadora skazał się na ostateczną śmierć, wpadając w olbrzymi szał wśród tych, którzy nie byli z Krwi. Nie było już dla niego ratunku.
Szeryf pewnie będzie tu lada chwila, a każda decyzja wydaje się zła. Jednakże stojąc w bezruchu szybko zakończą swoją przygodę.
Seth
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
-
- Marynarz
- Posty: 222
- Rejestracja: piątek, 12 listopada 2010, 00:30
- Numer GG: 10499479
Re: [Wampir: Maskarada] Londyn
Sasza Danaiłow
Pieprzony pedał. Zawsze, gdy sprowadzałem mu tych fagasów, czułem radość, że będzie jednego geja mniej...
Przemknęło przez jego umysł niczym strzała. Gdy zdał sobie sprawę z absolutnego braku klasy, który wyrażał ten ciąg myślowy, zmarszczył twarz w grymasie niesmaku.
Jean był jego przyjacielem i towarzyszem. Nic tak nie zbliżało jak noce wypełnione wspólnym przelewaniem krwi. Tym razem ekscesy Jeana przeniosły jego osobę w czas przeszły.
Skutki tej akcji już na wstępie malowały się pomiędzy opalonym Jeanem, a Saszą opalonym razem z Jeanem.
Miał najszczerszą ochotę sam zacząć wyć i rzucać się na przypadkowe osoby. Wiedział jednak, że nic tym nie zdziała. A rozchodziło się nie tylko o byt jego, ale także całego podziemia Londynu.
Kurwa. Trzeba działać! Zaraz zjawią się tu reporterzy... zaczął w myślach, po czym kontynuował na głos.-W mieszkaniu jest pełno zmasakrowanych ciał. Ciała trzeba rozerwać, tak by nie można ich było policzyć. Dom trzeba spalić... nie... wysadzić. John. Dopiero zaczęliśmy naszą znajomość i to ciut niefortunnie, ale muszę cię o to prosić. Znajdź tyle benzyny ile się da. Nie wiem... dużo czegoś, co wybucha, albo chociaż gwałtownie się spala. Upozorujemy atak terrorystyczny. Ja zajmę się... tamtym.
Jak skończę, dołączę do ciebie.-po wypowiedzeniu ostatniego słowa, natychmiast rzucił się z nadludzką prędkością w stronę towarzysza. Wzrokiem szukał obiektu, który posłuży mu za kołek.
Ludzie mają bolesną tendencję do racjonalizowania wszystkiego na siłę. Wybuch w hotelu to sprawka jakichś idiotów. Hotele wprowadzą nowe normy bezpieczeństwa. Podniesie się larum w mediach dotyczące zakresu prywatności... po prostu.
Umarły, biegający z nienaturalną szybkością malarz, pozostanie miejską legendą. Jak żyjący Elvis.
Pieprzony pedał. Zawsze, gdy sprowadzałem mu tych fagasów, czułem radość, że będzie jednego geja mniej...
Przemknęło przez jego umysł niczym strzała. Gdy zdał sobie sprawę z absolutnego braku klasy, który wyrażał ten ciąg myślowy, zmarszczył twarz w grymasie niesmaku.
Jean był jego przyjacielem i towarzyszem. Nic tak nie zbliżało jak noce wypełnione wspólnym przelewaniem krwi. Tym razem ekscesy Jeana przeniosły jego osobę w czas przeszły.
Skutki tej akcji już na wstępie malowały się pomiędzy opalonym Jeanem, a Saszą opalonym razem z Jeanem.
Miał najszczerszą ochotę sam zacząć wyć i rzucać się na przypadkowe osoby. Wiedział jednak, że nic tym nie zdziała. A rozchodziło się nie tylko o byt jego, ale także całego podziemia Londynu.
Kurwa. Trzeba działać! Zaraz zjawią się tu reporterzy... zaczął w myślach, po czym kontynuował na głos.-W mieszkaniu jest pełno zmasakrowanych ciał. Ciała trzeba rozerwać, tak by nie można ich było policzyć. Dom trzeba spalić... nie... wysadzić. John. Dopiero zaczęliśmy naszą znajomość i to ciut niefortunnie, ale muszę cię o to prosić. Znajdź tyle benzyny ile się da. Nie wiem... dużo czegoś, co wybucha, albo chociaż gwałtownie się spala. Upozorujemy atak terrorystyczny. Ja zajmę się... tamtym.
Jak skończę, dołączę do ciebie.-po wypowiedzeniu ostatniego słowa, natychmiast rzucił się z nadludzką prędkością w stronę towarzysza. Wzrokiem szukał obiektu, który posłuży mu za kołek.
Ludzie mają bolesną tendencję do racjonalizowania wszystkiego na siłę. Wybuch w hotelu to sprawka jakichś idiotów. Hotele wprowadzą nowe normy bezpieczeństwa. Podniesie się larum w mediach dotyczące zakresu prywatności... po prostu.
Umarły, biegający z nienaturalną szybkością malarz, pozostanie miejską legendą. Jak żyjący Elvis.
"I have whirled with the earth at the dawning,
When the sky was a vaporous flame;
I have seen the dark universe yawning
Where the black planets roll without aim"
H.P.Lovecraft - Nemesis
When the sky was a vaporous flame;
I have seen the dark universe yawning
Where the black planets roll without aim"
H.P.Lovecraft - Nemesis
-
- Bosman
- Posty: 2482
- Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
- Numer GG: 1223257
- Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
- Kontakt:
Re: [Wampir: Maskarada] Londyn
Widząc, co się dzieje - i słysząc, co mówi jego towarzysz - szybko poukładał sobie w głowie kilka ważnych rzeczy.
Przede wszystkim, źle, bardzo źle zrobił, nie zabijając go.
Ponadto, trzeba będzie zadbać o zatarcie śladów. Jak najszybciej i jak najskuteczniej... Było kilka opcji. Benzyna byłaby niezła, ale przecież nie będzie jej spuszczał z samochodu na środku skrzyżowania. Zresztą, przy pożarach wywołanych w ten sposób zwykle rzeczy leżące na ziemi pozostają mniej spalone, niż mogłoby się wydawać. Nie, wysadzenie tego byłoby o wiele lepsze. Jeśli chodzi o materiały wybuchowe, cóż, może i zdołałby coś sklecić, gdyby miał czas, ale akurat tego brakowało mu najbardziej.
Pieprzony kutas, że też musiało mu odbić akurat teraz.
Czyli trzeba zdobyć po prostu butle z gazem. Diabli wiedzą, czy mają jakąś w hotelu albo w którymś z pobliskich domów. Nie mógł teraz wybierać się na mały rekonesans po mieszkaniach, bo na to też - oczywiście - czasu nie było.
Cholera, na wsi przywykł, że żyje się wolniej. Wrócił do miasta i od razu łup! Same problemy.
Wiedział za to, gdzie na pewno są butle z bardzo, bardzo wybuchowym gazem. W każdym warsztacie samochodowym, i nie tylko samochodowym. Butle z tlenem i acetylenem. W ostateczności wystarczy zresztą sam acetylen, żeby wysadzić pokój w powietrze. Nie będzie to aż tak efektywne, jak przy użyciu drugiej butli z tlenem, ale już noszenie jednej będzie dla niego dostatecznie męczące. Te draństwa ważą mniej więcej tyle, co dorosła kobieta.
I zazwyczaj są równie niepotrzebne.
- Zaraz wrócę - rzucił jeszcze do pleców nowego 'kolegi', biegnącego właśnie uspokoić jakiegoś nieokreślonego świra - ach, ci psychole, jacy oni są paskudni - i ruszył w jedną z tutejszych uliczek. Był pewien, że pamięta, gdzie tu jest taki warsztat.
Gdzie był tu taki warsztat...
Przede wszystkim, źle, bardzo źle zrobił, nie zabijając go.
Ponadto, trzeba będzie zadbać o zatarcie śladów. Jak najszybciej i jak najskuteczniej... Było kilka opcji. Benzyna byłaby niezła, ale przecież nie będzie jej spuszczał z samochodu na środku skrzyżowania. Zresztą, przy pożarach wywołanych w ten sposób zwykle rzeczy leżące na ziemi pozostają mniej spalone, niż mogłoby się wydawać. Nie, wysadzenie tego byłoby o wiele lepsze. Jeśli chodzi o materiały wybuchowe, cóż, może i zdołałby coś sklecić, gdyby miał czas, ale akurat tego brakowało mu najbardziej.
Pieprzony kutas, że też musiało mu odbić akurat teraz.
Czyli trzeba zdobyć po prostu butle z gazem. Diabli wiedzą, czy mają jakąś w hotelu albo w którymś z pobliskich domów. Nie mógł teraz wybierać się na mały rekonesans po mieszkaniach, bo na to też - oczywiście - czasu nie było.
Cholera, na wsi przywykł, że żyje się wolniej. Wrócił do miasta i od razu łup! Same problemy.
Wiedział za to, gdzie na pewno są butle z bardzo, bardzo wybuchowym gazem. W każdym warsztacie samochodowym, i nie tylko samochodowym. Butle z tlenem i acetylenem. W ostateczności wystarczy zresztą sam acetylen, żeby wysadzić pokój w powietrze. Nie będzie to aż tak efektywne, jak przy użyciu drugiej butli z tlenem, ale już noszenie jednej będzie dla niego dostatecznie męczące. Te draństwa ważą mniej więcej tyle, co dorosła kobieta.
I zazwyczaj są równie niepotrzebne.
- Zaraz wrócę - rzucił jeszcze do pleców nowego 'kolegi', biegnącego właśnie uspokoić jakiegoś nieokreślonego świra - ach, ci psychole, jacy oni są paskudni - i ruszył w jedną z tutejszych uliczek. Był pewien, że pamięta, gdzie tu jest taki warsztat.
Gdzie był tu taki warsztat...
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
-
- Tawerniak
- Posty: 1448
- Rejestracja: poniedziałek, 5 września 2005, 18:42
- Lokalizacja: dolina muminków
Re: [Wampir: Maskarada] Londyn
To właśnie ta noc. Dłoń wampira silnie ściskała kierownicę, a on sam gdyby wciąż odczuwał emocje, czułby teraz olbrzymie podniecenie. Fakt że mknął teraz autostradą prosto ku City, gdzie czekało na niego metaforyczne usunięcie drzazgi z tyłka, sprawiał że stopa na gazie robiła się coraz cięższa. Wszędzie wokół migały momentami inne auta, a krople deszczu wirowały im w kołach. Wycieraczka zawodziła, wierzgając się na szybie w obie strony. Gdyby Otto wiedział że na scenie zbrodni znajdzie jeszcze i pewnego wygnańca, zacząłby taranować swoją drogę tam.
Kurwa! Centrum Londynu! Sklepy z biżuterią, drogie restauracje i ociekające przepychem hotele! Nawet publiczne toalety pachną tutaj lawendą! "John" jednak nie miał dużo czasu na myślenie, tak więc wolał zaufać przeczuciu. Biegnąc przez ulicę na której ironicznie zaczęło przybywać gapiów, potknął się o jednego i upadł twarzą na chodnik. Gdy wstawał gotowy do dalszego szaleńczego biegu poczuł że coś rusza się w jego ustach. Przejechał językiem po zębach, czując jak narasta w nim poczucie zrezygnowania. Brakowało mu obydwu siekaczy. Wypowiadając rekordową liczbę przekleństw w swoich myślach, przedzierał się przez tłum, widząc jak niektórzy ludzie uciekają, inni podbiegają, a jeszcze inni wypytują się tych poprzednich co się tam dzieje. Godzina była późna, ale było to w końcu serce miasta.
W tym samym momencie Sasza starał się przekraść za tłumem śmiertelnych obserwujących demolkę. Wszyscy stali na tyle blisko żeby szaleniec ich spostrzegł, lecz na tyle daleko by mieli złudzenie możliwości ucieczki gdy już tak się stanie. Ludzie pierzchali i odbiegali na metr czy dwa gdy wampir wykonał najmniejszy ruch w ich stronę. Część nagrywała, inni robili zdjęcia. Niektórzy rozmawiali przez telefon z przerażonymi lub podekscytowanymi głosami. Całe szczęście że nikt nie wymyślił telefonu z aparatem, bo każdy teraz by utrwalał tą scenę. Danaiłow szybkim ruchem ręki zrzucił na ziemię sprzęt kilku amatorskich paparazzi i zniknął w tłumie nim ktokolwiek zdążył zaprotestować. Jednak ludzi było za dużo, a Jean-Baptiste niedługo stanie się gwiazdą internetu. W tej chwili, gdy Malarz przebijał się na sam przód tego motłochu, jego przyjaciel wywlókł z rozbitego przezeń samochodu niemowlę i rzucił nim w obserwujących ludzi. Wokół rozległy się piski kobiet.
Krew ciekła z ust biegacza całym strumieniem. Warsztat! Szukaj! Pracowałeś tam? Tak, pewnie tak! I nagły stop. Po drugiej stronie ulicy. Wystarczy przebiec pomiędzy utkwionymi w korku autami i dyskretnie zabrać stamtąd butlę. Za duża żeby ją chować do kieszeni, ale coś się wymyśli. Krwiopijca przeskakuje przez barierkę i jest już na jezdni, biegnie pomiędzy autami, a ich kierowcy trąbią na niego wściekle. Przetaczając się po masce jednego z samochodów, słyszy za sobą przekleństwa i krzyk, ale już jest po drugiej stronie. Nie patrzy nawet na szyld warsztatu, tylko gna do alejki prowadzącej na tyły, a stamtąd prosto do garażu. Jeśli będzie szybki, a butla będzie stała w widocznym miejscu, to wykona swoje zadanie nawet jeśli ludzie go zauważą. Gdzieś ze środka dobiegały stłumione odgłosy radia. No dobra, stary, to twoje pięć minut chwały - pomyślał, po czym kopniakiem otworzył drzwi na zaplecze.
Krew. Znajdź. Zabij. Czerwona kurtyna opadła na umysł sadystycznego fotografa, a cały świat topił się w mroku. niemożliwe byłoby oddanie furii która go opętała w prostych słowach. Był to gniew pomieszany z przerażeniem, z dziką chęcią zabijania i ze wściekłą rozpaczą. Wyobraź sobie tą scenę, czytelniku, jako pełną spokoju i harmonii symfonię dźwięku i obrazów. Spróbuj gwałtowne i niefinezyjne ruchy wampira zamienić w piękny taniec szaleństwa. Zobacz jego piękne, rude włosy falujące na wietrze, płynące za postacią, a chwilę później umoczone krwią. Białe, delikatne palce rozszarpujące skórę śmiertelnego przechodnia, emocje malujące się na twarzy ofiary - zaskoczenie, strach, i ta najgorsza z myśli, której samo wypowiedzenie wiąże się z przerażeniem. "Ja umrę. Ja umrę? Nie, ja nie mogę umrzeć, nie teraz". Partnerzy tańca śmierci zmieniają się co chwila, a piękna czerwień zaznacza ślad kroków. Skok, obrót, ryk dobiegający nie z wnętrza ciała, lecz z duszy. Taniec trwa dalej. Lśniące oczy tancerza zatrzymują się na najnowszym partnerze. Twarz wyrzeźbiona przez niezbyt wprawionego rzemieślnika, dzika i niezadbana. Długie, ciemne włosy i niechlujny zarost. Natomiast ciało... fotograf Jean obdarzył postać najszczerszym uśmiechem i ruszył w jego kierunku. Jegomość coś mówił, ale jego szpetny głos zginął w pięknie melodii tańca bestii.
Gdyby ktoś spytał Saszę co robić w sytuacji gdy szarżuje na ciebie wściekły wampir, wokół ludzie robią zdjęcia, a masz sekundę na decyzję odpowiedziałby: uciekać. To właśnie zrobił, ale w zasadzie to nie była część jego planu. Uciekał, bo okropnie długie szpony Jeana o mały włos nie roszarpały jego twarzy. Jedynym pewnym schronieniem były wraki samochodów rozwalonych przez tego zwierza, bo na otwartym terenie ten dopadł by Malarza w kilka sekund. Cała ulica pod hotelem wyglądała teraz jakby odpalono tam bombę, po czym zaczęto strzelać do przechodniów. Wszędzie leżały zmasakrowane ciała, a niektóre samochody wyglądały jakby zaraz miały eksplodować. Trudno uwierzyć że zrobiła to jedna istota. Toreadorowi udało się wskoczyć za jakieś zdemolowane auto, z dala od tłumu, ale z wciąż poruszającym się Jeanem, który zwęszył jego trop. Danaiłow znajdując osłonę zyskał jedynie kilka dodatkowych sekund. Teraz zaczynała się jego walka o przetrwanie.
W miejscu gdzie poprzednio obserwowano niezwykle silnego szaleńca, ludzie zaczęłi dyskutować pomiędzy sobą w ekscytacji, a kilku z kamerami szło w kierunku w którym pobiegł za tamtym człowiekiem. Biedny idiota, pewnie już nie żyje. Motłoch nie zauważył jak z tyłu podjeżdża srebrne BMW, którego kierowca z nonszalancją i spokojem wysiada ze środka, chłodnym wzrokiem obserwując całą scenę. Jest tu przed policją, bardzo dobrze. Spogląda obok, na zaparkowaną tam czarną taksówkę, i nie zdaje sobie sprawy że przyjechała nią osoba, która tej nocy powinna pozostać w apartamencie. A wraz z nią wygnaniec, którego wkrótce poszukiwać będzie w całym Londynie. Póki co zadaniem Otto Reinstein'a było wyjęcie taśm z nagraną rozmową Toreadorów i ich ofiar, które schowane były w hotelu, a nie jak zapewne podejrzewały te ćwoki, poza nim. To, oraz upewnienie się że dowody będą obciążające. Myśl ta, oraz widok pobojowiska sprawiły że Otto prawie się uśmiechnął.
Waga przeciętnej kobiety. "John" chyba jednak trochę się przeliczył, albo już dawno żadnej nie niósł w ramionach. Biegł najszybciej jak mógł, wracając tą samą drogą którą przybył - przez ulicę. Widząc go, niektórzy kierowcy zastygali w zdziwieniu. Kilku wysiadło z samochodów, równie zdumionych. Jeden czy dwóch chwyciło za telefony. "Fuck, fuck, fuck, fuck!" - było jedynym co wampir mógł teraz z siebie wydobyć. W oddali słychać skowyt policyjnych syren. Z warsztatu wybiega dwóch angoli, krzycząć coś za nim. Pewnie zaczęli go gonić, ale krwiopijca się nie odwracał. Na szczęście butla z gazem okazała się być bardziej wygodniejsza pod względem ułożenia. Po prostu przełożył ją sobie przez ramię, a nogi dyndały z tyłu, podczas gdy -
Fuck. Waga przeciętnej kobiety...
Czas uciekał, a właściciel czerwonych szkiełek pozostał bez opcji, w samym środku największego burdelu w tej części miasta. Taksówka tego narwańca chyba wciąż była na chodzie, nie? Już rozważał ucieczkę, gdy zobaczył mężczyznę w skórzanym płaszczu wchodzącego do hotelu. Okolica wygląda jak po wojnie, a ten spokojnie wchodzi sobie po schodach, jakby obok wcale nie szalał wściekły wampir, rozrywając wszystkich na kawałki. Odpowiedź nasuwała się sama... stary znajomy "Johna", Szeryf, już tu był.
Kurwa! Centrum Londynu! Sklepy z biżuterią, drogie restauracje i ociekające przepychem hotele! Nawet publiczne toalety pachną tutaj lawendą! "John" jednak nie miał dużo czasu na myślenie, tak więc wolał zaufać przeczuciu. Biegnąc przez ulicę na której ironicznie zaczęło przybywać gapiów, potknął się o jednego i upadł twarzą na chodnik. Gdy wstawał gotowy do dalszego szaleńczego biegu poczuł że coś rusza się w jego ustach. Przejechał językiem po zębach, czując jak narasta w nim poczucie zrezygnowania. Brakowało mu obydwu siekaczy. Wypowiadając rekordową liczbę przekleństw w swoich myślach, przedzierał się przez tłum, widząc jak niektórzy ludzie uciekają, inni podbiegają, a jeszcze inni wypytują się tych poprzednich co się tam dzieje. Godzina była późna, ale było to w końcu serce miasta.
W tym samym momencie Sasza starał się przekraść za tłumem śmiertelnych obserwujących demolkę. Wszyscy stali na tyle blisko żeby szaleniec ich spostrzegł, lecz na tyle daleko by mieli złudzenie możliwości ucieczki gdy już tak się stanie. Ludzie pierzchali i odbiegali na metr czy dwa gdy wampir wykonał najmniejszy ruch w ich stronę. Część nagrywała, inni robili zdjęcia. Niektórzy rozmawiali przez telefon z przerażonymi lub podekscytowanymi głosami. Całe szczęście że nikt nie wymyślił telefonu z aparatem, bo każdy teraz by utrwalał tą scenę. Danaiłow szybkim ruchem ręki zrzucił na ziemię sprzęt kilku amatorskich paparazzi i zniknął w tłumie nim ktokolwiek zdążył zaprotestować. Jednak ludzi było za dużo, a Jean-Baptiste niedługo stanie się gwiazdą internetu. W tej chwili, gdy Malarz przebijał się na sam przód tego motłochu, jego przyjaciel wywlókł z rozbitego przezeń samochodu niemowlę i rzucił nim w obserwujących ludzi. Wokół rozległy się piski kobiet.
Krew ciekła z ust biegacza całym strumieniem. Warsztat! Szukaj! Pracowałeś tam? Tak, pewnie tak! I nagły stop. Po drugiej stronie ulicy. Wystarczy przebiec pomiędzy utkwionymi w korku autami i dyskretnie zabrać stamtąd butlę. Za duża żeby ją chować do kieszeni, ale coś się wymyśli. Krwiopijca przeskakuje przez barierkę i jest już na jezdni, biegnie pomiędzy autami, a ich kierowcy trąbią na niego wściekle. Przetaczając się po masce jednego z samochodów, słyszy za sobą przekleństwa i krzyk, ale już jest po drugiej stronie. Nie patrzy nawet na szyld warsztatu, tylko gna do alejki prowadzącej na tyły, a stamtąd prosto do garażu. Jeśli będzie szybki, a butla będzie stała w widocznym miejscu, to wykona swoje zadanie nawet jeśli ludzie go zauważą. Gdzieś ze środka dobiegały stłumione odgłosy radia. No dobra, stary, to twoje pięć minut chwały - pomyślał, po czym kopniakiem otworzył drzwi na zaplecze.
Krew. Znajdź. Zabij. Czerwona kurtyna opadła na umysł sadystycznego fotografa, a cały świat topił się w mroku. niemożliwe byłoby oddanie furii która go opętała w prostych słowach. Był to gniew pomieszany z przerażeniem, z dziką chęcią zabijania i ze wściekłą rozpaczą. Wyobraź sobie tą scenę, czytelniku, jako pełną spokoju i harmonii symfonię dźwięku i obrazów. Spróbuj gwałtowne i niefinezyjne ruchy wampira zamienić w piękny taniec szaleństwa. Zobacz jego piękne, rude włosy falujące na wietrze, płynące za postacią, a chwilę później umoczone krwią. Białe, delikatne palce rozszarpujące skórę śmiertelnego przechodnia, emocje malujące się na twarzy ofiary - zaskoczenie, strach, i ta najgorsza z myśli, której samo wypowiedzenie wiąże się z przerażeniem. "Ja umrę. Ja umrę? Nie, ja nie mogę umrzeć, nie teraz". Partnerzy tańca śmierci zmieniają się co chwila, a piękna czerwień zaznacza ślad kroków. Skok, obrót, ryk dobiegający nie z wnętrza ciała, lecz z duszy. Taniec trwa dalej. Lśniące oczy tancerza zatrzymują się na najnowszym partnerze. Twarz wyrzeźbiona przez niezbyt wprawionego rzemieślnika, dzika i niezadbana. Długie, ciemne włosy i niechlujny zarost. Natomiast ciało... fotograf Jean obdarzył postać najszczerszym uśmiechem i ruszył w jego kierunku. Jegomość coś mówił, ale jego szpetny głos zginął w pięknie melodii tańca bestii.
Gdyby ktoś spytał Saszę co robić w sytuacji gdy szarżuje na ciebie wściekły wampir, wokół ludzie robią zdjęcia, a masz sekundę na decyzję odpowiedziałby: uciekać. To właśnie zrobił, ale w zasadzie to nie była część jego planu. Uciekał, bo okropnie długie szpony Jeana o mały włos nie roszarpały jego twarzy. Jedynym pewnym schronieniem były wraki samochodów rozwalonych przez tego zwierza, bo na otwartym terenie ten dopadł by Malarza w kilka sekund. Cała ulica pod hotelem wyglądała teraz jakby odpalono tam bombę, po czym zaczęto strzelać do przechodniów. Wszędzie leżały zmasakrowane ciała, a niektóre samochody wyglądały jakby zaraz miały eksplodować. Trudno uwierzyć że zrobiła to jedna istota. Toreadorowi udało się wskoczyć za jakieś zdemolowane auto, z dala od tłumu, ale z wciąż poruszającym się Jeanem, który zwęszył jego trop. Danaiłow znajdując osłonę zyskał jedynie kilka dodatkowych sekund. Teraz zaczynała się jego walka o przetrwanie.
W miejscu gdzie poprzednio obserwowano niezwykle silnego szaleńca, ludzie zaczęłi dyskutować pomiędzy sobą w ekscytacji, a kilku z kamerami szło w kierunku w którym pobiegł za tamtym człowiekiem. Biedny idiota, pewnie już nie żyje. Motłoch nie zauważył jak z tyłu podjeżdża srebrne BMW, którego kierowca z nonszalancją i spokojem wysiada ze środka, chłodnym wzrokiem obserwując całą scenę. Jest tu przed policją, bardzo dobrze. Spogląda obok, na zaparkowaną tam czarną taksówkę, i nie zdaje sobie sprawy że przyjechała nią osoba, która tej nocy powinna pozostać w apartamencie. A wraz z nią wygnaniec, którego wkrótce poszukiwać będzie w całym Londynie. Póki co zadaniem Otto Reinstein'a było wyjęcie taśm z nagraną rozmową Toreadorów i ich ofiar, które schowane były w hotelu, a nie jak zapewne podejrzewały te ćwoki, poza nim. To, oraz upewnienie się że dowody będą obciążające. Myśl ta, oraz widok pobojowiska sprawiły że Otto prawie się uśmiechnął.
Waga przeciętnej kobiety. "John" chyba jednak trochę się przeliczył, albo już dawno żadnej nie niósł w ramionach. Biegł najszybciej jak mógł, wracając tą samą drogą którą przybył - przez ulicę. Widząc go, niektórzy kierowcy zastygali w zdziwieniu. Kilku wysiadło z samochodów, równie zdumionych. Jeden czy dwóch chwyciło za telefony. "Fuck, fuck, fuck, fuck!" - było jedynym co wampir mógł teraz z siebie wydobyć. W oddali słychać skowyt policyjnych syren. Z warsztatu wybiega dwóch angoli, krzycząć coś za nim. Pewnie zaczęli go gonić, ale krwiopijca się nie odwracał. Na szczęście butla z gazem okazała się być bardziej wygodniejsza pod względem ułożenia. Po prostu przełożył ją sobie przez ramię, a nogi dyndały z tyłu, podczas gdy -
Fuck. Waga przeciętnej kobiety...
Czas uciekał, a właściciel czerwonych szkiełek pozostał bez opcji, w samym środku największego burdelu w tej części miasta. Taksówka tego narwańca chyba wciąż była na chodzie, nie? Już rozważał ucieczkę, gdy zobaczył mężczyznę w skórzanym płaszczu wchodzącego do hotelu. Okolica wygląda jak po wojnie, a ten spokojnie wchodzi sobie po schodach, jakby obok wcale nie szalał wściekły wampir, rozrywając wszystkich na kawałki. Odpowiedź nasuwała się sama... stary znajomy "Johna", Szeryf, już tu był.
Seth
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
-
- Marynarz
- Posty: 222
- Rejestracja: piątek, 12 listopada 2010, 00:30
- Numer GG: 10499479
Re: [Wampir: Maskarada] Londyn
Sasza Danaiłow
"Cośtam jest sztuką życia." Saszy wybitnie było nie po drodze przypominać sobie czyj to był cytat, jak dokładnie brzmiał, ani czy w ogóle istniał.
Był zajęty ucieczką, przez stawiany szponami Jeana gąszcz cięć i ciosów.
Tym niemniej sztuką przetrwania było niewątpliwie aktorstwo.
Co teraz znaczył przyjaciel, kiedy nie dość, że wpędzał go i cały jego lud w śmiertelne niebezpieczeństwo, to atakował go bezpośrednio.
"Ach Jean, tak bardzo się boję!" Uciekał przybierając jak najbardziej żałosny i przerażony wyraz twarzy. Nie było to trudne. Właśnie miał spłonąć jego drugi dom, a on sam znajdował się na skraju unicestwienia.
Tym niemniej w jego martwych oczach płonęła iskra podstępu.
Grał to, czego chciał jego przyjaciel.
Jean Baptiste - Piękny anioł zagłady na swej misji ku zagładzie, w ostatnim najpiękniejszym tańcu śmierci, zniszczenia i krwi. Zdradzony, chcący zadać temu okrutnemu światu tyle bólu, ile jeszcze był w stanie. I jego towarzysz - zdrajca. Miał być z nim w jego ostatniej chwili, tymczasem upiekło mu się. Zapłaci za to! Zginie razem z nim.
Teraz wije się się jak wąż. Wymyka się jak szczur. Ale co to?
Czyżby szczurza noga omsknęła się?
Torreador wysilał każdą rezerwę swej nieumarłej sprawności i sprytu uchodząc przed ciosami. Póki co - skutecznie. Wiedział jednak, że nie będzie w stanie uciekać nieskończenie. Tej nocy nie może sobie na to pozwolić.
Sasza starał się sfingować potknięcie najlepiej jak mógł. Noga, plącząca się o krawężnik, targnięcie ciałem, szpetne przekleństwo... w rzeczywistości pretekst do wyciągnięcia noża. Gdy Sasza, zauważył, że Jean jest już na wyciągnięcie ręki. Chyli się nisko, wykonuje nadnaturalnie szybkie, zamaszyste cięcie przez mięśnie brzucha Jeana, po czym stara się zatrzymać za jego plecami.
Jeśli John zawiedzie, wszystko stracone...
"Cośtam jest sztuką życia." Saszy wybitnie było nie po drodze przypominać sobie czyj to był cytat, jak dokładnie brzmiał, ani czy w ogóle istniał.
Był zajęty ucieczką, przez stawiany szponami Jeana gąszcz cięć i ciosów.
Tym niemniej sztuką przetrwania było niewątpliwie aktorstwo.
Co teraz znaczył przyjaciel, kiedy nie dość, że wpędzał go i cały jego lud w śmiertelne niebezpieczeństwo, to atakował go bezpośrednio.
"Ach Jean, tak bardzo się boję!" Uciekał przybierając jak najbardziej żałosny i przerażony wyraz twarzy. Nie było to trudne. Właśnie miał spłonąć jego drugi dom, a on sam znajdował się na skraju unicestwienia.
Tym niemniej w jego martwych oczach płonęła iskra podstępu.
Grał to, czego chciał jego przyjaciel.
Jean Baptiste - Piękny anioł zagłady na swej misji ku zagładzie, w ostatnim najpiękniejszym tańcu śmierci, zniszczenia i krwi. Zdradzony, chcący zadać temu okrutnemu światu tyle bólu, ile jeszcze był w stanie. I jego towarzysz - zdrajca. Miał być z nim w jego ostatniej chwili, tymczasem upiekło mu się. Zapłaci za to! Zginie razem z nim.
Teraz wije się się jak wąż. Wymyka się jak szczur. Ale co to?
Czyżby szczurza noga omsknęła się?
Torreador wysilał każdą rezerwę swej nieumarłej sprawności i sprytu uchodząc przed ciosami. Póki co - skutecznie. Wiedział jednak, że nie będzie w stanie uciekać nieskończenie. Tej nocy nie może sobie na to pozwolić.
Sasza starał się sfingować potknięcie najlepiej jak mógł. Noga, plącząca się o krawężnik, targnięcie ciałem, szpetne przekleństwo... w rzeczywistości pretekst do wyciągnięcia noża. Gdy Sasza, zauważył, że Jean jest już na wyciągnięcie ręki. Chyli się nisko, wykonuje nadnaturalnie szybkie, zamaszyste cięcie przez mięśnie brzucha Jeana, po czym stara się zatrzymać za jego plecami.
Jeśli John zawiedzie, wszystko stracone...
"I have whirled with the earth at the dawning,
When the sky was a vaporous flame;
I have seen the dark universe yawning
Where the black planets roll without aim"
H.P.Lovecraft - Nemesis
When the sky was a vaporous flame;
I have seen the dark universe yawning
Where the black planets roll without aim"
H.P.Lovecraft - Nemesis