Po części na pewno jestem "kinderpunkiem" (czasem myślę o sobie jako o kimś, kto właśnie z tego wyrasta), a raczej tym, co za kinderpunka się uważa. Na pewno nie wstydzę się tego, że lubię, jak ktoś mi staje na blaszce od glana. Pojęcie "kinder" oraz wszelkie nabijanie się z subkultur pochodzi, jak przypuszczam, z nonsensopedii i inych tego typu stron.Tori pisze:Rudziu, tym właśnie potwierdziłaś, że przynajmniej po części jesteś kinderpunkiem. Tak, to sformułowanie to potępienie głupich zachowań. Blog 27, czy Tokio Hotel, to nie punk, neopunk, post-post-punk, czy jeszcze co innego.
Między kinder punkiem, a punkiem, jest cholerna różnica. Z własnego doświadczenia, podobnie jak Ravandil, wiem, iż nie można być punkiem, gotem, metalem czy czymkolwiek innym w wieku <17 lat. Taka brutalna prawda, a podejrzewam, iż Twój wiek oscyluje gdzieś w granicy 15.
W granicy 15? W bardzo górnej, 16.
Nie wiem, jak z gotami i metalami, ale punkiem trzeba się urodzić. Taka jest brutalna prawda. Ktoś może mieć lat 20 i być zasmarkanym neo w różowej arafatce, a ktoś może mieć lat 13 i być wrakiem, ludzkim śmieciem.
Pragnienie akceptacji? Rozśmieszacie mnie. Nie, nie śmieję się z was, tylko z pragnienia akceptacji. Bo właśnie od tego zaczęło się moje ubieranie się jak punk! Moje koleżanki z klasy, hipermodne, nosiły paseczki z malutkimi ćwieczkami, no wiecie, szczyt mody. Więc jak, spragniona akceptacji, założyłam stary, wojskowy pas nabijany ćwiekami, a że mi w szlufki nie właził, to go sobie w talii nad biodrami sieknęłam. Efekt wiadomy... "Szataaaaaaaaan!!!" Od tamtej pory punk to dla mnie odmowa akceptacji przez byle kogo.