: sobota, 25 grudnia 2004, 19:26
autor: LukaS
Z pamiętnika porypanego przedszkolaka (długie ale warto przeczytać)
Dzień pierwszy
Wczoraj w przedszkolu Gruby Artur powiedział, że już wie, co dostanie od Mikołaja.
Jego mama się wygadała, że dostanie wielkie gówno. Gruby robił sobie strój Batmana na balangę i wycinał dziury na oczy w jakiejś szmacie, kiedy jego stara wpadła do pokoju i kazała mu myć ręce przed kolacją (wszyscy wiedzą, że on kocha grzebać w nosie, ale myślałby kto, że mu koza kolację zeżre - he he). Jak go zobaczyła, to podobno jej szczęka opadła i właśnie wtedy chlapnęła jęzorem o tym prezencie. Zawsze wiedziałem, że babki są tentego, ale - kurde frans, nie aż tak...
Najpierw trują o myciu rąk, za chwilę gadają o prezentach, a zaraz potem o jakiejś kiecce, co kupiły na Sylwestra. Dziwne, bo ani ja, ani żaden z chłopaków nie widzieliśmy faceta w sukience. Ksiądz się nie liczy, bo tata Letkiego Mańka mówi, że to nie chłop, chociaż raz w roku to i księdzu wolno. Nasz ksiądz chyba może częściej, bo zawsze jak go widzę, to mu nogawki od spodni spod tej kiecki wystają. To chyba jakaś epidemia jest, albo Mikołajowi się kibel zapchał, bo dzisiaj moja mama też się wygadała, że dostanę gówno. To niesprawiedliwe, Gruby Artur ma dostać wielkie... ale może się podzieli...
Ciekawe co to za Sylwester. Mama powiedziała, że ten zielony biustonosz, z którego zrobiłem sobie marsjański kask, udało jej się kupić na Sylwestra. Jak już przestanie się telepać na mój widok, to ją o niego zapytam. Na leżakowaniu zastanawialiśmy się z chłopakami, co zrobimy z naszymi prezentami i wpadliśmy na genialny pomysł. Będziemy robić śniegowo-kupiaste bomby. Mam nadzieję, że Mikołaj nie miał ostatnio rzadkiej sraczki, bo by nam się pociski nie sklejały. Kurde frans, nie mogę się już doczekać. Ale będzie jazda! Muszę sobie jeszcze pożyczyć od mamy gumowe rękawiczki, żeby mi kupa nie wlazła pod paznokcie. Wszyscy wiedzą, że facet powinien mieć czarne paznokcie, a nie brązowe...
P.S. Z naszych planów, w mordę, nici. Gruby Artur dostał sweter w jakieś dziwne ssaki, a ja osła na baterie, co ryczy "peeeer-tuuu-peeeer" i spać ludziom nie daje.
I weź tu chłopie wierz dorosłym...
Dzień drugi
W przyszłym tygodniu jedziemy na wycieczkę do Warszawy. Wczoraj nasza pani opowiadała nam trochę, co będziemy tam oglądać. Nie słyszałem jej dokładnie, bo jak zwykle za nic postawiła mnie do kąta. A przecież ja tylko chciałem zadbać o zdrowie Grzesia Klapidupy. Wszyscy naokoło trąbią, że miód jest taki zdrowy, ale nasza pani chyba o tym nie wie. Jak zobaczyła, że smaruję Grzesiowi kanapkę miodem z ucha (chłopaki też się dorzuciły, bo mojego wystarczyło tylko na pół bułki), to powiedziała, że dobry miód robią tylko pszczoły, a ja jestem kopnięty.
Ciekawe skąd pani wiedziała, że Gruby Arturo kopnął mnie w tyłek, jak chciał trafić muchę. A tak swoją drogą to zupełnie nie rozumiem, co ta mucha czuła do mojego tyłka, bo tak koło niego krążyła i krążyła, że Arturo musiał się przymierzać siedem razy, zanim ją trafił. No i tak sobie stałem w kąciku i rozmyślałem o głupich pszczołach, kiedy usłyszałem jak pani mówi o tej wycieczce. Zupełnie nie rozumiem, po jakiego gwoździa mamy jechać tak daleko, żeby zobaczyć syrenkę i jakieś łazienki. Syrenkę już przecież widzieliśmy u pana Rolnika na wsi. Wskoczył do niej, kiedy zobaczył, że zatkaliśmy mu dziury w płocie krowimi plackami, a on się o ten płot oparł. Tak się spieszył, że myśleliśmy, że się gbur z nami nie pożegna, ale facet był kurtularny - pomachał nam przez okno środkowym palcem (reszta mu się pewnie skleiła) i szybko odjechał. No... może nie tak szybko, bo dwie krowy go wyprzedziły. Coś mi się wydaje, że tak jak my nie cierpią się myć, bo uciekły, jak próbowaliśmy im zetrzeć te czarne plamy. Ale syrenka fajna była. Tak jej się fajnie z rury kopciło i całkiem głośno popierdywała.
Jak wracaliśmy do domu, to mieliśmy ubaw. Gruby Artur powiedział, że robimy konkurs na najlepszego naśladowcę syrenkowych pierdów. Cwaniak wiedział że wygra, bo z nas wszystkich to on ma największe możliwości. Jak się nadął, to tak dał czadu, że Baśce zwiało z głowy kapelusik. Dorośli to się jednak nie znają na dobrej zabawie. Nasza pani aż zzieleniała ze złości i kazała nam przestać.
Powiedziała, że jeśli mamy potrzebę, to możemy poszukać jakiegoś parkingu, gdzie jest łazienka. Nooo, aż tak potrzebujący to my nie jesteśmy, a poza tym łazienka nam się źle kojarzy. Nie wiem kto to powiedział: "Śmierdzę więc jestem", ale to musiał być jakiś bardzo mądry facet.
Pani zrobiło się chyba gorąco, bo pootwierała wszystkie trzy okna, których nie brzydziła się tknąć. Ścisnęliśmy się z chłopakami na trzech siedzeniach, bo przez resztę okien nic nie było widać. No i chyba nam to wiejskie powietrze wyszło na zdrowie, bo teraz jesteśmy chorzy i nie musimy jechać do jakichś popapranych łazienek.
Dzień trzeci
Kaśka widziała wczoraj zboczeńca!
Wpadła dziś do sali rozczochrana jak jakiś diabeł tasmański i nawet zapomniała zrobić z psiapsiółkami buzi, buzi, tiu, tiu, tiu, tylko od razu zaczęła piszczeć. A ponieważ my - mężczyźni mamy wrażliwe uszy, Gruby Artur chciał ją uciszyć, więc zastosował metodę "gwałtownego zapowietrzenia" i walnął ją klockiem w łepetynę. Powinien był wziąć ten drewniany, bo plastikowy tym razem nie zadziałał. Kaśka się nawet nie obejrzała, tylko paplała dalej. Nawet jakbyśmy nie chcieli, a jak bumy-dyny nie chcieliśmy, to musieliśmy wysłuchać jej pitolenia. Dziewczyny gadały o tym chyba z pół dnia, ale ja powiem w skrócie.
Mama Kaśki wysłała ją do sklepu po jakieś tam pierdoły, no i jak Kaśka wyszła ze sklepu, to zobaczyła Kudłatego Bodzia. No i się wydało, że to zboczeniec, bo jak szedł, to cały czas zbaczał z drogi: a to na ulicę, a to na trawnik. Kaśka mówi, że ją nawet zaczepił i chrzanił coś o jakichś kanapkach, co mu szef zeżarł. Pewnie głodny był, więc się Kaśka zlitowała i jak uciekała to mu rzuciła przez ramię plasterek mielonki. No i on wtedy dał jej spokój i zboczył w krzaki.
Phi... wielka mi sensacja. Na moim osiedlu to zboczeńcy łażą całymi stadami, czasem nawet jakaś zbocznica się trafi. Nawet swój hymn mają - "W więziennym szpitalu...", czy jakoś tak. Fajny. Jak będę starszy, to się zapiszę do nich do klubu... nauczę ich piosenki "Pocałuj żabkę w łapkę".
Kurczę... już się nie mogę doczekać...
Dzień piąty
Dzisiaj do przedszkola przyszedł nowy. Ma na imię Maciek i wygląda jak lalunia... Ma wszystkie zęby (mój tata mówi, że mnie i chłopakom to krowa zęby wypierdziała... no... może rzeczywiście wtedy na wycieczce za mocno pompowaliśmy to mleko i nam krowa naruszyła konstrukcję szczeny), kręcone kłaki i nawet pół śmiotka za paznokciami.
Zastanawiamy się z kumplami, co nasze dziewczyny w nim widzą... przykleiły się do niego jak glonojady do szybki w akwarium Gałązki. A ten nowy to też strzela do nich gałami i tylko marudzi, że ą, ę, jestem Maciej, a nie Maciuś, śmiem sądzić..., nie mam zastrzeżeń... i takie tam bzdety. Mądrzy się i jeszcze mu się wydaje, że wszyscy mamy być jakimiś zakichanymi naukowcami. A guzik! Ja tam wolę ciekawsze zajęcia niż, tfu!, uczenie się alfabetu.
Już się umówiłem z chłopakami i po przedszkolu idziemy na wojnę błotną. Poczekamy na nowego...
Dzień szósty
Zupełnie nie mogliśmy się dziś z chłopakami skupić i zupełnie nie słyszeliśmy, co mówiła pani. Inna sprawa, że to żadna nowość, no ale dzisiaj to już całkiem za nic wylądowaliśmy w kątach. Ja stałem z Letkim Mańkiem, a Gruby Artur z młodym Gałązką. Całe szczęście, że w jednym kącie stoją nocniki, a w drugim szafka z zabawkami (szafki pani nie przesunie, a do nocników woli się nie zbliżać, bo się od razu zapowietrza), bo jakby były puste, to bym nie miał z kim pogadać. Ho ho... a było o czym...
Wczoraj całą paczką byliśmy na imprezce. Gruby Artur miał urodziny i od swojej babci dostał kota. Trochę dziwny ten kot... jakiś taki sraczkowato-pomarańczowy. Prawie całą imprezę zastanawialiśmy się, jak go nazwać, no bo przecież nie Kicia, albo Puszek, czy Mruczek. Zwierz poważnego faceta musi mieć odpowiednie imię. I pewnie byśmy tak myśleli do usranej śmierci, gdyby nie siostra młodego Gałązki. Przyszła, żeby go zabrać z balangi, ale on powiedział, że nie pójdzie do domu, dopóki kot nie będzie miał imienia. Żeby sobie nie myślała, że żartuje, złapał nóż (co z tego, że plastikowy) i zagroził, że ją dziabnie. Zupełnie nie rozumiem dlaczego zaczęła rechotać, ale łaskawie zerknęła na to pasiaste cudo i od razu wymyśliła imię. LORD! (dziewucha, ale łeb to ma).
Rzeczywiście... łeb zadarty, ogon mu cały czas sterczy, paszcza jakaś taka naburmuszona - Lord pełną gębą. Gałązka też się naburmuszył, bo nie zdążył usypać w łazience Mąt Ewagrestu (zostało jeszcze kilka doniczek w pokoju Arturo), a już musiał spadać do chaty. Chcieliśmy się jeszcze trochę pobawić z kotem, ale jak mu zaczęliśmy malować lakierem pazury to nam zwiał na szafę. He he... starystokrata, a na szafie siedzi...
Powypijaliśmy szampana (brzoskwiniowy... mniam...) ze wszystkich kubków i też poszliśmy do domów. Imprezka była kuuul.
P.S. Gruby Artur powiedział dzisiaj, że kot zwiał.
Pewnie mu Arturo żarcie podkradał i się Lord na niego obraził... Ech... te wyższe sfery...
Dzień siódmy
Niedługo to chyba będę miał trójkątne plecy od tego wiecznego stania w kącie...
Byliśmy wczoraj w cyrku i nie wiem dlaczego panią zdziwko wzięło, jak założyliśmy "Tajny Klub Błotnych Czarodziejów z Siedzibą w Kącie". A przecież wczoraj jej się podobało... Po każdym występie jak biła brawo, to tak machała tymi łapami, że jeszcze chwila, a pofrunęłaby na trapez. Ale by jaja były... wreszcie wszyscy by zobaczyli, jakie nosi kretyńskie różowe galoty z Kaczorem Donaldem. W mordę... znalazła miejsce dla bohatera... 1, 2, 3, 7, 5... no, już mi trochę nerw przeszedł.
Najfajniejsze były konie. Jeden walnął takiego kloka, że aż się inny poślizgnął i ten facet co na nim siedział spadł prosto w gówno. Nie śmialiśmy się tak nawet z klaunów. Gruby Artur to się nawet popłakał, a ja dostałem czkawki. Tak mnie franca męczyła, ale suma sumarum to nawet dobrze, bo wyczkałem wszystkie orzeszki, które zjadłem i mogłem się teraz podzielić z chłopakami.
No i małpy też były fajowe, szczególnie jedna. Babeczka wołała do niej "CZITA!", a ona brała gazetę i czitała, (Chyba muszę się wreszcie wziąć za ten porypany alfabet, bo to wstyd, żebym był głupszy od małpy).
Ale mega, giga, super, hiper, market był czarodziej. Naprodukował tony jakichś szmat, kwiatków, zajęcy - rozlazło się toto po całym cyrku, aż głupie dziewuchy zaczęły piszczeć. A taki mały miał ten kapelusik skubaniec jeden, gdzie on to wszystko tam wepchał?...
Schował też jedną babkę do takiej skrzynki i jej odciął nogi razem z tyłkiem. To blondynka była..., nawet nie zauważyła, że już nie ma czym bąków puszczać, tylko szczerzyła te swoje królicze zębiska. A może się ucieszyła, że już nóg nie będzie musiała golić? Zresztą, kto by się babami przejmował, wszyscy wiedzą, że z nimi to się do ładu nie dojdzie. Tak, jak z naszą panią. Tyle się naszarpałem z rudą Mariolką, a jak mi się wreszcie udało wepchnąć ją do skrzynki na klocki, to pani postawiła mnie do kąta.
Dobrze, że przynajmniej Arturo i Maniek zdążyli pokazać swoje numery, bo inaczej musielibyśmy zmienić naszą nazwę na "Tajny Klub Zrobionych przez Babę w Konia Błotnych Czarodziejów z Siedzibą w Kącie", a to już by było za dużo do pamiętania.
Maniek pokazał sztuczkę z kwiatkami. Wziął doniczkę z jakimiś świrkami, czy fijołkami (jeden pieron), postawił ją na kiblu (musieliśmy się schować, bo przecież jesteśmy tajni)i zaczął czarować. Machał łapami, jak nasza pani w cyrku, klepał się po tyłku, puszczał bańki nosem, a jak udało nam się wreszcie podnieść z podłogi (ciężko było, bośmy się z Grubym zaklinowali pod kiblem) to z kwiatka został liściatek, bo zniknęły wszystkie kwiatki. W życiu bym nie pomyślał, że z Mańka taki zdolniacha!
Artur też niczego sobie... Zrobił numer z kanapką. Zeżarł całą bułkę, narysował na desce klozetowej chłopka (tam było tyle kurzu, że wszystko było widać) i wsadził sobie tego ukurzonego palucha do nosa. Kurde!!! Ale numer!! Jak kichnął, to mu ta kanapka kindolem wyleciała! Aż się drzwi od kibla otworzyły! Nowy się obraził, bo go walnęły w tą kręconą główkę. Pewnie nas podglądał. No cóż... Zemsta Czarodziejów - słodka rzecz...
P.S. Już nikt nie powie, że jak Maniek pierdzi, to śmierdzi (chyba zacznę układać wiersze, he he), bo jak idzie to mu kwiatki z gaci wylatują. Będzie z niego MAGIK kurde frans...
Ten sam przedszkolak a jednak inny
Z pamiętnika porypanego przedszkolaka
...dzisiaj znów mama zaprowadziła mnie do przedszkola, chociaż całą drogę musiała mnie ciągnąć. Czy ci dorośli naprawdę nie mogą zrozumieć, że człowiek czasami pragnie odpocząć od tego wrzasku i ciężkiej harówki. Na przykład wczoraj przez cały dzień robiliśmy błoto na podwórku, przez co dzisiaj czułem się wykończony. Ba, ale co to kogo obchodzi. Jak się ma prawie pięć lat to już się jest poważnym człowiekiem, a starzy traktują mnie ciągle jak dzieciaka. Jak sikam w majtki to wcale nie znaczy że jestem dziecko! Po prostu czasami nie zdążę dobiec do kibla. No ale dosyć tych narzekań. Nie było ostatecznie tak źle, najpierw z młodym Gałązką rzucaliśmy klockami w dziewczyny. Ten kto trafił w głowę dostawał premię. Wygrałbym, ale te głupie dziewuchy w ogóle nie znają się na sporcie: od razu poleciały na skargę do pani. Całe szczęście że zaraz szliśmy na obiad, bo w tym kącie chybabym z nudów umarł. Po obiedzie pani pokazała nam alfabet. No kurewsko fajny sprawa. Można sobie wszystko zapisać i potem nic nie trzeba pamiętać. W praktyce jednak okazało się że wcale nie jest to takie genialne. Pani pokazała nam literę to ją sobie zapisałem, no a skoro zapisałem to mogłem ją zapomnieć, tyle tylko że jak już zapomniałem to nie wiedziałem co zapisałem. Popieprzone to wszystko...
Z pamiętnika porypanego przedszkolaka cz. II
..wczoraj mama znów zawiozła mnie w wózku do przedszkola.Dobra by z niej była baba,tylko ma słabe przyspieszenie pod górke.Młody gałązka się chwali,że jego mama jak się spieszy , to wyprzedza nawet rowerowców.Co tam.Gruby Artur ma jeszcze gorzej.On już musi chodzić do przedszkola piechotą.Gruby Artur jest zresztą całkiem głupi.Przez całe dnie nic nie robi ,tylko zagląda dziewczynom pod sukienki.Naprawdę nie wiem ,co w tym ciekawego.Jak kiedyś zajrzałem cioci Basi to zobaczyłem tylko majtki.,a pod nie już nie zaglądałem.Zresztą jak kiedyś wujek Boguś próbował zajrzeć to dostał od cioci po pysku.Tata mówi że jak się ludzie biją to zawsze chodzi o pieniądze. Dziwne miejsce na przechowywanie portfela . No dobra , muszę kończyć bo idzie pani,żeby zabrać mnie z kąta......
Z pamiętnika porypanego przedszkolaka cz. III
...i znowu siedzę w przedszkolu jak ten palant, a za oknem śliczna pogoda. Już bym tak nie narzekał, żeby chociaż pani pozwoliła nam na 5 minut wyjść, ale NIE!!! Na podwórku jest błoto i się utaplamy. Mnie się do tej pory zdawało że to zaleta. Mieszać błoto mogę godzinami, chyba politykiem zostanę bo ostatnio słyszałem jak ktoś mówil że cała ta polityka to niezłe błoto. Politykiem to bym chciał zostać jeszcze z jednego powodu. Mama mówiła, że oni cały dzień nic nie robią tylko pierdzą w stołek, a mają z tego kupę forsy. Jako że ostatnio moje kieszonkowe uległo nadspodziewanemu zamrożeniu z okazji wylania do kibla mamy perfum żeby z butelki zrobić psiukawkę, postanowiłem z chłopakami trochę podreperować swój budżet. Młody Gałązka przyniósł stołek, Gruby Artur i ja objedliśmy się fasolówy i umówiliśmy się u Grzesia Klapidupy. Pierdzieliśmy w ten stołek cały dzień, a jedyne cośmy zarobili, to Gruby Artur w tyłek od swojej mamy bo tak się nadął że walnął bąka z kleksem. Forsy też żadnej nie dostaliśmy, tylko Grzesio przez tydzień musiał wietrzyć pokój bo się tam wejść nie dało. To chyba jednak tylko politycy tak potrafią. My mamy jeszcze za mało wprawy. Swoją drogą to w tym sejmie musi być niezły smród, jak tyle polityków w jednym miejscu. Zresztą co jakiś czas słychać że jest jakaś śmierdząca sprawa i że rozszedł się smród. Sie chłopaki poświęcają.... No dobra, dość tego leżakowania, trzeba się trochę pobawić...
Z pamiętnika porypanego przedszkolaka cz. IV
Życie młodego człowieka jest naprawdę ciężkie. Zawsze można dostać w tyłek, nawet jak się jest niewinnym. Inna sprawa że trochę winny byłem, ale to był nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Było to tak: tata był w pracy a mama wyszła gdzieś po zakupy. Przyszedł do mnie młody Gałązka, Gruby Artur i Maniek zwany Letkim (zupełnie nie wiem dlaczego). Bawiliśmy się w kuchni w faraona, i mieliśmy zrobić mumię. Nikt nie chciał się zgłosić więc wybraliśmy na mumię Mańka. Maniek nie protestował, bo on jeszcze nie bardzo umie mówić. Owijaliśmy go taśmą samoprzylepną, aż tu nagle, gdy już byliśmy w połowie Maniek zaczął się drzeć "mamatijakupaja". Mówił to zawsze wtedy kiedy chciał kupę, no to go zaczęliśmy rozwijać. Tyle że ta taśma jakoś nie bardzo chciała go puścić. Gałązka wymyślił, że skoro nie możemy uwolnić go całego to chociaż rozkleimy mu spodnie i zaniesiemy do kibla żeby zrobił swoje. Tyle, że jak już zdjąłem Mańkowi gacie to on nagle zaczął. Nie zdążylibyśmy go donieść do kibla więc wstawiliśmy go do zlewu. Ja złapałem za szklankę i podstawiłem ją przed niego żeby nie zasikał mamie garnków a Gruby Artur łapał klocki. No i pech chciał, że jeden mu wypadł i wleciał wprost do grochówki która stała na kuchni. Próbowaliśmy go wyłowić sitkiem do herbaty, ale się nie udało, chyba sie rozpuścił. Myślałem że to będzie najgorsze, ale nie, tata zjadł i nawet się nie skrzywił. Wkurzył się o co innego: Artur po wszystkim wytarł ręce w ścierkę. Nie wiedziałem co z nią zrobić więc wrzuciłem ją do kibla i spuściłem wodę. W tym momencie sedes zamienił się w wulkan. Chciałem go trochę przetkać, najpierw ręką, potem szczoteczką do zębów mamy, ale nic nie pomogło. No to nawrzucaliśmy tam papieru żeby nie było widać ścierki i wróciliśmy do kuchni pełni nadziei że tata i mama nic nie zauważą. Niestety, cud się nie zdarzył. Następnym razem zacznę od pochowania mamie i tacie wszystkich pasków do spodni...
Z pamiętnika porypanego przedszkolaka cz. V
Dziś od samego rana postanowiłem być dobrym człowiekiem. Chciałem zrobić coś dla ludzkości. Jako że najbliższa ludzkość to moja mama i tata, postanowiłem im zrobić śniadanie. Kroić chleba jeszcze nie umiem, do patelni nie dosięgam, ale coś jednak zrobić trzeba. Pogrzebałem w szafkach i znalazłem kisiel malinowy. Nie bardzo wiedziałem jak się to robi więc poleciałem do młodego Gałązki, bo ten kujon już się trochę nauczył czytać i mógł przeczytać instrukcję. Okazało się że wystarczy do kubka wsypać trzy czubate łyżki cukru i to co jest w torebce, a potem zalać wrzącą wodą. Z wodą bym sobie poradził, ale przekopałem cały dom i okazało się że nigdzie nie ma ani jednej czubatej łyżki. Inna sprawa że ja nawet nie wiem jak taka czubata łyżka wygląda, więc dałem sobie spokój. Swoją dobroć przeniosłem na obiad. Chciałem trochę pomóc mamie. Mama powiedziała że na obiad będą ryby i mogę jej pomagać obtaczać te ryby w mące. Wszystko szło super dopóki nie wrócił z pracy tata. Strasznie się gdzieś spieszył i powiedział że jeść nie będzie. To po to ja się tak dla tej ludzkości męczę? Ze złości aż mi łzy napłynęły do oczu i zakręciło mnie w nosie. Tata właśnie podszedł w swoim nowym garniturze żeby pożegnać się z mamą, a ja w tym momencie kichnąłem: prosto w talerz z mąką! Chyba pobiłem rekord szybkości w zamykaniu się w łazience, bo tato ostatnio to coś nerwowy, a jak się zdenerwuje to bardzo szybko biega. No cóż, nie opłaca się poświęcać, nikt tego nie ceni...
Z pamiętnika porypanego przedszkolaka cz. VI
Chyba muszę zmienić swój stosunek do Grubego Artura. Okazał się bardzo mądrym człowiekiem. Zaczęło się od tego jak młodemu Gałązce zaklinowało się gówno w tyłku. Siedział w kiblu z pół godziny i gdyby mu mama nie pomogła widelcem to chyba by tam siedział do śmierci. No właśnie, teraz już wiem jak wygląda usrana śmierć o której tyle się słyszy od dorosłych. Tak mi się wydaje że to musi być straszna choroba i dużo ludzi na nią zapada. Kiedyś jak mi się udało spinaczem otworzyć taty biurko to nawet widziałem kasetę na której chyba były sfilmowane przypadki tej choroby, bo na okładce były jakieś panie z tak porozciąganymi otworami w tyłkach, że to co Gałązka zrobił to był mały pikuś w porównaniu z tym co one musiały przejść. Nawet pamiętam nazwę łacińską tej choroby, bo była nadrukowana na kasecie: Anale Perwersjum czy jakoś tak. Co jeszcze zauważyłem na tej kasecie to to, że tym paniom poodpadały siurki. Jak powiedziałem o tym Gałązce to się trochę przestraszył, ale kolektywnie sprawdziliśmy czy jemu to grozi i okazało się że jemu trzyma się dosyć mocno. W każdym razie mieliśmy go co tydzień kontrolować. To była tajemnica, ale w jakiś sposób dowiedział się o tym Gruby Artur. Zaczął się z nas śmiać świnia jedna, i powiedział że dziewczyny bez siurków się RODZĄ!!! Zaczęliśmy mu tłumaczyć że jest głupi, bo jakby miały wtedy sikać, ale potem przypomniałem sobie że i Baśka Smalec i Jolka z jednym zębem i nawet ta ruda Mariola jak sikają do piaskownicy to kucają. Kurde frans, faktycznie z nimi coś jest nie tak. Poszliśmy z młodym Gałązką do Baśki Smalec i kategorycznie zażądaliśmy żeby pokazała nam siurka. Faktycznie, zamiast niego miała tylko jakąś szparkę. No proszę, człowiek całe życie się uczy, a głupi umiera...
Z pamiętnika porypanego przedszkolaka cz. VII
Dzis dowiedziaiłem się o sobie bardzo niemiłej rzeczy. A wszystko przez Grzesia Klapidupę, Grubego Artura i mojego tatę, ale od początku. Dziś po obiedzie przyleciał do mnie Grzesio i zaczął mi opowiadać co mu się przytrafiło. Bawił się z chłopakami w chowanego i w nagłym przypływie geniuszu schował sie do skrzynki na piasek przed klatką, wtedy zobaczył przez szparę jak do skrzynki podeszło trzech panów w dresach, wygodnie sobie na niej usiedli i zaczęli coś popijać. Grzesio przez nich przesiedział w skrzyni trzy godziny, ale nie żałuje, bo dowiedział się bardzo ciekawych rzeczy i poznał parę fajnych przekleństw. Opowiedział mi wszystko i muszę przyznać że jedna rzecz mnie bardzo zainteresowała. Podobno każda dziewczyna ma przy sobie kakao tylko nie każdemu daje. Być może Grzesio coś przekręcił, ale jak się go dopytywałem to przysięgał że tak właśnie powiedzieli. A faceci byli na pewno bardzo mądrzy bo byli całkiem łysi, a mama mówi że jak komuś wychodzą włosy to musi być bardzo mądry. Interesowało mnie to dlatego że strasznie lubię kakao, więc jakbym je od jakiejś dziewczyny wycyganił to by było fajnie. Tyle że najwyraźniej te dziewuchy to straszne sknery. Myślałem, myślałem, aż w końcu wymyśliłem, że spytam o radę Grubego Artura. On z wszystkich chłopaków najlepiej zna się na kobietach. Gruby Artur powiedział mi, że jak chcę coś od dziewczyny to muszę być kurtularny i powiedzieć jej jakiś kontplement. Nie bardzo wiedziałem co to znaczy więc Arturo wyjaśnił że po prostu trzeba je prosić i zawsze mówić że coś mają ładne. Nie bardzo mi to pasowało, ale w końcu Gruby Artur to fachowiec; to on pierwszy odkrył że dziewczyny nie mają siurków. Pamiętając o wskazówkach przystąpiłem do działania. Akurat w pobliżu nie było żadnej innej dziewczyny jak tylko siostra młodego Gałązki. Wprawdzie jest już stara bo kończy gimnazjum, ale kiedy była młoda to była z niej całkiem niezła laska, widziałem ją na zdjęciach. Ułożyłem sobie przemowę i podszedłem do niej. Pamiętając nauki Grubego Artura powiedziałem, że słyszałem że ma ładne kakao i czy mogłaby mnie poczęstować. No i klops, nie podzieliła się, franca jedna. Jeszcze mnie tak zwymyślała, że gdybym to powtórzył to do końca życia nie obejrzałbym dobranocki. No i na koniec powiedziała że jestem zboczony: to już mnie trochę ubodło! Jak poszedłem z reklamacjami do Artura, to on stwierdził że miała rację, przecież kakao jest mdłe, jest na nim korzuch no i w ogóle jest do kitu. Wtedy sobie uświadomiłem że nie znam nikogo kto lubiłby kakao. No i masz. Faktycznie jestem zboczony. Słyszałem że to można leczyć, tylko nie wiem gdzie. Postanowiłem porozmawiać z tatą: w końcu jest lekarzem i powinien wiedzieć takie rzeczy. Tyle, że jak spytałem go gdzie mogę się wyleczyć ze zboczenia, to najpierw zrobił oczy wielkie jak cycki cioci Basi, a potem posadził na stole i zaczął opowiadać jakieś koszmarne bzdety o pszczółkach i kwiatkach, o tym że jak się ludzie całują to się kochają i odwrotnie i tym podobne świństwa których aż się słuchać nie dało. Doszedłem do wniosku że tata jest bardziej zboczony niż ja, a skoro on się z tego nie leczy, a wręcz przeciwnie, jeszcze leczy innych, to i ja nie muszę się martwić. Chociaż, jeśli to dziedziczne, a tata o tym nie wie to może muszę go uświadomić? Nie wiem, muszę to sobie jeszcze przemyśleć...