Strona 1 z 1

[Wiedźmin] Przez Krucze Wrota [sesja]

: piątek, 4 czerwca 2010, 11:50
autor: Wevewolf
... and the streets of Oxenfurt were full of blood, good blood, to much of blood

W Oxenfurcie zapadł zmrok. Ciemność okryła swą peleryną wszystek budynki, cechy, targowiska i strzeliste wieże. Na niebo wystrzelił sierp księżyca, a gwiazdy zajaśniały milionem skrzących się, srebrnych punktów na granatowym niebie. W gospodach i domach rozpusty dźwięczały piszczałki, dało się słyszeć odgłosy uciech cielesnych. W uliczkach darły się koty, z dachów cicho gulgotały gołębie. Panowała atmosfera ciszy. Ciszy, ale tego rodzaju ciszy - tej która przychodzi przed burzą.

***
Obrazek Lira Aestroom powoli pochyliła się nad biurkiem z brązowego drzewa, szukając grzebienia w misternie zdobionych szufladkach. Jej gładkie, blade ciało wyglądało w świetle krużganków bardzo atrakcyjnie. Bladość podkreślała ostrą kreskę zabójczo zielonych oczu, piękna figura podkreślała twardość i jędrność bardzo ładnych piersi o różowych sutkach. Biały ręcznik ukrywał biodra dość wąskie, lecz nogi wyłaniające się spod ręcznika, były nogami idealnymi. Długie, nie zbyt masywne, paznokcie zadbane. Wydobywszy z biurka grzebień, usiadła na zydlu przed lustrem, i poczęła rozczesywać długie ciemnobrązowe włosy opadające kaskadami na jej ramiona i piersi. Uchyliła nieco ciemne usta i sięgnęła po półmisek z rodzynkami. Wzięła garść. Zjadła dwie, dbała o linię.
Do drzwi rozległo się pukanie.
- Proszę wejść - powiedziała swobodnie.
Drzwi skrzypnęły i do środku wkroczył niewysoki mężczyzna o włosach splecionych w kitkę i o ostrej spiczastej bródce.
- Lira - rzekł, cofając się nieco - Ty jesteś naga...
- Wejdź, Erneście - odpowiedziała, patrząc na niego za pośrednictwem lustra - Przysuń sobie zydel, i rozczesz mi włosy.
- Ach, ale ja nie wiem...
- Erneście!
- Och, dobrze, oczywiście.
Zrobił co powiedziała. Kiedy dotknął grzebienia, ich dłonie zetknęły się. Wyczuł jaka jest gładka i wilgotna. Przeszedł go dreszcz.
- Erneście... po co przyszedłeś tutaj tydzień temu? 30 lipca? powiedz, proszę.
- Ach, nic ważnego. Dziś jestem tylko po ty by zapytać, czy armia czarna wkroczyć ma już dzisiaj czy...
- Rycerzu - powiedziała miękko uchylając głowę. Zauważył że w uchu ma kolczyk z brylantem. W lustrze zobaczył jej piersi. Przełknął głośno ślinę. - Twoja armia to oddział stu dwudziestu żołdaków Nilffgradzkich. Uczynić chcecie inspekcję w pierścieniu, do którego wstęp mają tylko żacy. Myślicie że zostaniecie wpuszczeni?
- A kto nas m-miałby powstrzymać?
W tym momencie jej ręka, niby przypadkowo, spoczęła na jego kroczu. Zadygotał, czuł wilgoć jej włosów, jego dłoń przestała czesać włosy a zaczęła masować ramiona, najpierw delikatnie. Jej ręka była natarczywa, a Ernest przestał się zastanawiać co powinien zrobić a czego nie powinien...
- Erneście... podobasz mi się - szepnęła, odwracając się nieco bokiem, by jego ręka zsunęła się na jej szyję. A potem na pierś... - Ale muszę wiedzieć... nim to zrobimy...
- Czarni są... ciekawi - wydukał, delikatnie masując twardniejącego, różowego sutka, tak doskonałego że mógłby poświęcić temu zajęciu całe życie. - Co też ciekawego planuje rządca Oxenfurtu i Dijkstra, podejrzewamy... podejrzewają że ty i on... zamierzacie potajemnie wykraść pewien ważny przedmiot... Och... z muzeum historii współczesnej...
Dyszała mu w ucho. Przysunęła się bardzo blisko, czuł chłód jej pleców na swojej klatce piersiowej, ciepło rąk na swoich kolanach. Odwróciła się, czuł jej oddech na swojej twarzy.
- Jaki przedmiot? - wyszeptała namiętnie, uchylając usta i wyginając się jak foka, pokazując swoje atłasowe ciało w całej okazałości.
- Zwój - wyjęczał - Zwój przodków...
Wpakował ręce pod jej ręcznik, chwycił ją za już nagie biodra. Podnieśli się, objęła go udami i pocałowała namiętnie w usta. Upadli na pościel, Lira ochoczo rozsunęła uda. To było zaproszenie.
W ciemności za oknem śmiał się księżyc i skrzyły miliony gwiazd.
Obrazek Jaskier ziewnął. Wstał, chwycił zwoje leżące na stole, a drugą ręką ujął delikatnie lutnię. Strzepnął swój zielony kubrak i wymaszerował z pokoju zmierzając do swojej komnaty.
Kiedy wyszedł z Deus ex Machina, rozejrzał się. Ten pierścień Oxenfurtu: pierścień niedostępny dla każdego jeżeli nie był zaproszony lub nie był żakiem - był najciekawszym i zarazem najbardziej intrygującym z pierścieni miasteczka. Znajdowały się tutaj najważniejsze, najdziwniejsze i najbardziej fascynujące fabryki, cechy i muzea. Trzydzieści lat temu, kiedy Jaskier był jeszcze smarkaczem, pewien detektyw spod skrzydeł Foltesta z Temerii przybył do Deus ex machina w poszukiwaniu śladów świadczących o prawdziwości legendy o Starszej Krwi. Odnalazł przejście, skryte za gobelinem przedstawiającym rycerzy unoszących wielki kielich z winem. Przejście to prowadziło do niedużej komnaty, gdzie na wyściełanym czerwonym płótnem stoliku, leżała skórzana gruba księga. Jaskier pamiętał dobrze co działo się potem. Detektywa znaleaziono z poderżniętym gardłem, a księgę wykradziono. Nikt nie dowiedział się co tak naprawdę zawierała.
Jaskier westchnął. Tak, ten pierścień Oxenfurtu był najdziwniejszym miejscem w królestwach północnych.
Czytał dużo o miasteczku, o jego wszystkich zabytkach. Turystów było mnóstwo, podobnież jak kupców i magików, którzy też uganiali się za przepustką do tego pierścienia jak kot za pęcherzem. Jaskier miał to szczęście, że jako znany bard miał wejściówkę dożywotnią.
Skręcił w wąską uliczkę między domami z białej cegły o uroczej nazwie " Kwiatowa ". Przeszedł kilka kroków, gdy nagle w jednym z zaułków dobiegły go dziwne odgłosy. Sapanie i dziewczęce okrzyki. Z lekkim uśmieszkiem chciał ruszyć dalej, by nie przeszkadzać parze napalonych żaczków, gdy nagle coś innego dobiegło do jego wyczulonych uszu...
- P-puszczaj mnie! Zostaw to!
Jaskier skamieniał. Cofnął się chyłkiem, po swoich śladach i zajrzał w odnogę uliczki, ostrożnie. Przy kamiennej ścianie stało dwóch ludzi. Żacy, jak ocenił trubadur. Nie uprawiali uciech cielesnych, za to dziewczyna ściskała w dłoni Jakiś szary, spłowiały i gruby zwój, a chłopak wymachiwał rękoma i krzyczał coś niewyraźnie. Jaskier, zaciekawiony jak cholera, podszedł bliżej, przypatrując się im i wytężając słuch.
Nastąpił na kota.
Dachowiec zamiauczał, prychnął, zakotłował się i pomknął jak kometa, oddalając się od zaułka.
Żacy umilkli. Chłopak coś szepnął i ruszył w stronę poety. Jaskier cofnął się, wpadł na studzienkę, wywalił.
- mamy cię ptaszku! - zawołał żak podchodząc bliżej. Trubadur zajęczał.
Patrzące na niego oczy były szare i bezdenne, a twarz przecinała głęboka, lecz stara blizna zniekształcająca niemal połowę twarzy. Uśmiech był złym uśmiechem, łysa głowa dopełniała obrazu grozy. To, co trubadur wziął za żakiet, okazało się szarą togą. Jakieś bractwo?
- Chłostałem się trzy dni i trzy noce, Dh'oine - powiedział nie-żak i podszedł do Jaskra. W jego dłoni błysnął sztylet - Obaczym czy wytrzymasz kilka krótkich pchnięć. No już, nie maż się. To nie będzie aż tak boleć.
Jaskier zakrakał.
Ciszę przedarł wrzask.

_____________________________________

Dijkstra siedział w wygodnym fotelu w swoim biurze, zawalony papierami, dzbankami po piwie i skórkami pomarańczy. Lewą ręką grzebał w puszce ananasów, a prawą przeglądał pisma, szukał. Na jego ogorzałej, okrągłej twarzy widniały okulary połówki, a nos, choć bulwiasty, zakrzywił ku papierom i szukał czegoś usilnie.
- Jaremi! - zawołał przez ramię - Bywaj tu!
- Lecę, wasza miłości!
Próg komnaty przekroczył pachołek w zielonym stroju.
- Jaremi - powiedział Dijkstra - Notuj to co teraz powiem, i żebyś mi niczego nie pominął, kurwa, bo za włosy wywlokę i do gnojówki wrzucę. Notuj.
- Tak jest!
- Zaczynaj. Ernest Volercoller, trzydziestego lipca był przed urzędem najwyższym władz oxenfurtu i próbował dostać się na rozmowę do Liry' Aestroom, znanej magiczki, uznanej za najpiękniejszą kobietę obecnych czasów. Jako wiemy, w Oxenfurcie od czasu pewnego, przebywa zdecydowanie zbyt wiele nieczystej rasy, elfów oraz krasnoludów. Cztery pogromy które popełniono w miesiącu poprzednim, skutku nie dały żadnego. Rasy nieczyste nadal knują, a Lira im dopomaga. W sytuacji zaszłej... w obecnej sytuacji, postanawiam wszcząć śledztwo nad sprawą Liry' Aestroom, w celu doszukania się powiązań z kapłanem Kreegiem, z naszej hem, hem... umiłowanej kaplicy Wiecznego Ognia. Podejrzewam - tu Dijkstra zwiesił głos, wydobył wreszcie z puszki opornego ananasa i zjadł go ze smakiem oblizując kiełbasiane paluchy - Że zacny kapłan Kreeg i Lira Aestroom razem knuwają przeciw władzy Oxenfurckiej, a z powodu nieobecności naszego umiłowanego rządzcy - mnie. Jako główne cele śledztwa uważa się: zdobycie informacji odnośnie planów kapłana Kreega i Liry' Aestroom, oraz odnalezienie dostatecznych dowodów by obydwóch tych skurwieli posłać na szafot. Nie podpisuj się, Jeremi. Ernest Vollercoller, to jest dowódca wojsk czarnych Nilffgradzkich przebywających obecnie o trzy staje od Oxenfurtu, był u Liry' Aestroom i usiłował z nią rozmawiać: odprawiono go z niczym. Obecnie nie wiadomo gdzie się znajduje, zamiarów jednak nie miał najlepszych. Sądzę... hem, hem, iż nieludzie z doków Oxenfurckich, armia czarnych oraz knowania kapłana... umiłowanego kapłana oraz Liry' Aestroom, szanownej... hem, hem, magiczki, mają ze sobą coś wspólnego. Grozić nam może rewolucja. Et cetera, et cetera... Jeremi! nie podpisuj się!
- Ale...
- Zamknij się, mam tak z przyzwyczajenia. Dobrze, a teraz spal co zapisałeś.
- Co?
- Mam powtarzać? Spal to na popiół.
- Tak jest.


WIEDŹMIN: KRUCZE WROTA
Obrazek Tymczasem nieopodal Oxenfurckich murów, w niedużym mieszanym lasku, trzaskało wesoło ognisko. Dym wznosił się ponad strzeliste czubki sosen, kręconymi spiralami wzlatywał w rozgwieżdżone niebo. Przy ognisku siedziało czterech ludzi, na pozór bezbronnych. Jednak lepsze oko natychmiast dopatrzyłoby się broni i koni, które przywiązane były do pniów nieopodal niewielkiej polanki - gdzie ludzie ci, rozwaleni przed ogniskiem, milczeli.
Zdawać by się mogło że koło nich siedzi ktoś jeszcze - nieco oddalony od reszty grupy, wyjątkowo milczący. Ten właśnie ktoś strugał zawzięcie coś w kawałku lipowego drewna. Był potężnej postury, nosił ciemną, skórzaną i nabijaną srebrem kurtkę a na plecach widniał olbrzymi topór o ostrzu ostrzejszym od niejednego dworskiego sztyletu. Mężczyzna był łysy, ale broda okalała jego wydatny i kwadratowy podbródek. Oczy, choć zapadłe, małe i czarne, nie były oczami idioty. Mięśnie grające na masywnych nogach i plecach odstraszały.
Kompania siedziała cicho, a ogień trzaskał wesoło. Nikt nie spodziewał się że ci ludzie - ta piątka - niebawem przysłużą się światu. Że zostaną wykorzystani i obrobieni. Że już niedługo ich ideały runą. Przejdą chrzest ogniowy - i zginą.
Byli tutaj nie z byle jakiego powodu: zamierzali wejść do Oxenfurtu i tam spędzić kilka spokojnych dni. Ruszyli razem, gdyż czasy były niebezpieczne i razem byli bezpieczniejsi. Dziwny mężczyzna o potężnej budowie przyłączył się do nich przed trzema dniami i był dla nich nadal zagadką. Nie przedstawił się, nie powiedział czemu zmierza do miasteczka żaków. Dzisiejszego dnia - kiedy następnego zamierzali wjechać do Oxenfurtu... mężczyzna ten zniknął na jakiś czas. Wszyscy myśleli już że nie wróci, gdy on znalazł się nagle znów koło nich. Usiadł nieopodal ognia i począł opatrywać sobie rozdartą rękę. Na wszelkie pytania odpowiadał milczeniem, ktoś jednak musiał w końcu wypytać go o zdarzenia sprzed kilku godzin.
Obozowisko leżało na niewielkim klifie. Pod klifem znajdowała się piaszczysta droga między niewysokimi drzewami, a potem był już Oxenfurt, otoczony murem. Przed murem stało jeszcze podgrodzie, ale tam drużyna nie miała niczego do załatwienia.
Siedzieli i popijali żytnią którą któryś z nich wyjął z juków. Konie rżały, a ognisko trzaskało wesoło.
Po pewnym czasie, jeden z towarzyszy, a był to jak się zdaje, mężczyzna o wyglądzie ćwierć elfa, doświadczonego człowieka, dojrzał światła pojawiające się w bramie miasteczka. Ludzi z pochodniami, którzy powoli poczęli piąć się piaszczystą drogą na klif na którym mieli obozowisko. Umięśniony nieznajomy wciąż opatrywał rękę i klął z cicha. Cisza przed burzą zdawała się narastać.

wspominałem, że stawiam na wielką aktywność graczy. Sami wydumajcie jakiej maści konie macie, przedstawcie się i opiszcie dokładnie wygląd, piszcie KONIECZNIE w 3os.liczby poj. Opiszcie dlaczego zmierzaliście wypocząć do Oxenfurtu - każdy miał jakiś powód, i jak zachowywał się wobec dziwnego nieznajomego który dołączył w trakcie wyprawy. W czasie drogi postaci były atakowane przez bandytów, jednakże nieskutecznie: możecie o tym wspomnieć i dorobić własny scenariusz ale bardzo ostrożnie, bądź za moim pozwoleniem, żeby nie było nieścisłości w waszych postach. Mój gg: 2279828. Na odpis macie trzy dni, i żeby nikt nie ważył się wrzucić 10linijkowca... bo pójdzie pod nóż. Postarajcie się o awatary bądź mega dokładny opis postaci. Nie musicie wszystkiego ubierać w mroczne słowa, ale nie cukierkujcie zbyt dużo. Dziękuję.

Re: [Wiedźmin] Przez Krucze Wrota [sesja]

: piątek, 4 czerwca 2010, 13:06
autor: Alien
Rainfard w skrócie Rain
avek.JPG
Wiedźmin patrzał w ogień i myślał o paru ostatnich dniach. Bo było o czym! Paręnaście dni temu opuścił z Coenem Kaer Morhen i na początku jechali w tym samym kierunku. Dużo osób dziwowało się widząc dwóch wiedźminów na raz- bo rzadkością jest to aby wiedźmini trzymali się razem. Logiczne jest to że przeszkadzają sobie w pracy, więc była to mała sensacja w każdej wiosce przez którą przejeżdżali. Nikt nie wiedział że nie mieli zamiaru zabijać potworów- wręcz przeciwnie. Coen miał zamiar dołączyć do temerskiej armii, a Rainfard chciał odwiedzić Oxerfunt. W końcu rozstali się i każdy pojechał w swoją stronę. Wiedźmin nie narzekał na brak towarzystwa- już po jakimś czasie dołączył do grupy ludzi zmierzającej w tym samym kierunku.
W grupie było oprócz niego trzech kompanów- szlachcic w podobnym wieku do niego, wojownik i jeszcze jeden mężczyzna. Typowa męska grupa uzbrojona po zęby.
Podróż nie obyła się bez przygód- po drodze musieli rozprawić się z szajką bandytów. Dla wiedźmina walka nie była problemem- bandyci napadali zwykle na kupców nie na wojowników. Walczyć nie umieli. Rainfard w czasie walki przyglądał się też swoim kompanom- walczyć umieli nieźle. Wiedźmin miał nadzieję że jeśli będą musieli walczyć z osobami lepiej wyszkolonymi nie zostawią go samego.
Przed trzema dniami dołączył się do ich grupy kolejny potężny człowiek z toporem. Rain nie zwracał na niego specjalnej uwagi- kolejny rąbajło który pewno nie jedno ma na sumieniu. Było zbudowany potężnie, ale wiedźmin podejrzewał że w razie czego powinien dać mu rady. Mutacje zrobiły przecież swoje i Rainfard był szybki i silny. Nieludzko szybki i silny.
W ciągu tych trzech dni już prawie dotarli do Oxerfuntu. Był wieczór i wszyscy siedzieli przy ognisku, popijając żytnią.
Wiedźmin wpatrywał się przez jakiś czas w młodego szlachcica. Szlachta budziła w wiedźminie wspomnienia z Toussaint. Z bajkowego państwa w którym Rain spędził miesiąc. Teraz posiada białą klacz z tamtejszych stajni. Klacz która nie zwiodła go dotąd. Nie była koniem który nadawał się dla kawalerii, ale dla potrzeb wiedźmina wystarczyła. Nosiła juki bez problemu i była szybka. " Właśnie- pomyślał-" zapomniałem dać jej owsa".
Wstał i owinąwszy się szczelniej skórzaną kamizelą gdyż z dala od okna wiatr potrafił mocno zawiać, przez co humor jaki nabyło się poprzez wylegiwanie się przy ognisku znikał szybciutko.
Klacz zarżała i trąciła łbem swego pana. Rain uśmiechnął się i ściągnął z grzbietu juki.
- Już, już- mruknął pod nosem do klaczy- zaraz dam ci tego owsa.
Wyjął z juków worek z owsem i otworzywszy go postawił go przed klaczą. Patrzył przez chwilę jak klacz zajadała karmę. " No nic- pomyślał- trzeba wracać do kompani"
Zarzucił juki na plecy i poszedł w kierunku ogniska.
- U koni wszystko w porządku- powiedział do towarzyszy.
Usiadł znowu przy ognisku i łyknął zdrowo temerskiej żytniej którą trzymał w jukach.

Re: [Wiedźmin] Przez Krucze Wrota [sesja]

: piątek, 4 czerwca 2010, 16:08
autor: corvus
Obrazek
Obrazek poglądowy – przekopałam się przez kilkadziesiąt stron różnych i tylko to wydało mi się być sensowne i jako tako pasujące do postaci.
Wolham
niekiedy zwany Edaltem

Wolham wyglądał na dosyć młodego mężczyznę liczącego sobie maksymalnie dwadzieścia pięć lat, dokładny jego wiek nie był znany nikomu z obecnych, być może z obawy przed czymś, być może z powodu jakiegoś widzimisię, ów zwany niekiedy Edaltem blondyn, nie zdradził nikomu ile wiosen ma już za sobą. Uraczył zaś zebranych krótką historią wyjaśniającą brak prawej ręki.
- Pamiętam to jakby wydarzyło się wczoraj… - Pociągnął niewielki łyk żytniej, czknął głośno namyślając się nad czymś przez chwilę. – Prowadziliśmy traktem jakiegoś szlachcica, khem, który na pieńku miał z, khem, jakąś grupą… Dłużny był sporą sumkę, a że wszystko wydawał na zamtuzy – Wolham uśmiechnął się nieznacznie, drapiąc się po brodzie przyozdobionej kilkudniowym zarostem – to łatwo się domyśleć, że nie miał jak długów spłacić. Postanowił ukryć się na jakiś, khem, khem, kurwa! – Długi kaszel przerwał na kilka minut wypowiedź mężczyzny, kiedy wreszcie duszności ustały splunął siarczyście w ogień po czym zaklął raz jeszcze, tym razem pod nosem. – Wszystko by poszło sprawnie gdyby nie to, że napadli na nas nocą. I to nie tacy jak ci, co z nimi walczyliśmy niedawno. – Na wspomnienie ostatniej walki mężczyzna skrzywił się lekko, od kiedy pozbawiony został prawej ręki wymachiwał mieczem raczej kiepsko, o ile powiedzieć można, że kiedykolwiek robił to wiele lepiej. - Towarzysza mi zabili szybko, sam musiałem bronić szlachcica, który tylko kłopot robił, bo mordę darł jak gwałcona dziewka. Khem. Dobrze szło, ale jeden z nich był drab ogromny o mordzie całej w bliznach głębokich, khem, miecz też miał lepszy niż ja wtedy, broń mi złamał, a potem jak mieczem machnął, o… - Machnął kikutem nawet nie zastanawiając się czy ktokolwiek go słucha. Na zakończenie wspomniał jedynie, że obudził się był u jakiejś uroczej niewiasty, która go była pewnikiem znalazła wtedy i odratowała. Resztę zaś opowiastki przerwał mu kaszel, długi i męczący, którym Wolham zanosił się o wiele dłużej niż poprzednio.

Ostatnią godzinę Edalt spędził w zamyśleniu wpatrując się w trzaskający ogień, co jakiś czas rzucając w ognisko gałęzie, bardziej dla zabawy niż podtrzymania ognia, bardziej odruchowo niż ze świadomością tego, co robi. Wspominał wydarzenia ostatnich dni. Jakiś czas temu postanowił wreszcie opuścić jedno z miast, tych, w których nawet psy są tak znudzone, że, wbrew psiej naturze, nie obszczekują nowoprzybyłych. Zmęczony jednostajnością dni postanowił spróbować się w odmiennych warunkach – Oxenfurcie, mieście gwarnym i ruchliwym. Przekonany był bowiem, iż każdy, kto chce być sławnym powinien odwiedzić to, jakże dobrze w świecie znane, miasto. Po cichu liczył również na jeszcze jedną rzecz – godziwszą niż zazwyczaj robotę. Ciche nadzieje związane z pracą rosły z godziny na godzinę, powoli bowiem uświadamiał sobie, iż z niemal wszystkimi swoimi pieniędzmi pożegnał się ostatniego dnia, kiedy to nabywał paszę dla konia. Przypomniawszy sobie o tym, a także wyrwany z zamyślenia przez jednego z towarzyszy, zerknął na siwego ogiera obskubującego wysoki krzew. Ogier, mierzący w kłębie około metra osiemdziesięciu, wyglądał na zwierzę szybkie i skoczne niedostosowane zaś do dźwigania dużych ciężarów (co zresztą nie przeszkadzało niezwykle chudemu Wolhamowi), był barwy ciemnoszarej. Na niedużym, dosyć smukłym łbie, odznaczała się czarna strzałka, tą samą czernią wyróżniały się nogi konia, ubarwione tak aż do pęcin, grzywa, przycięta na krótko oraz długi ogon. Zwierzę zarżało cicho, co wywołało uśmiech na twarzy Wolhama, po chwili jednak mężczyzna skrzywił się lekko, drapiąc nerwowo kikut prawej ręki, niebieskawe oczy zalśniły w świetle ogniska na wspomnienie wypadku z udziałem owego konia.
- Pieprzona pogoda. – Zaklął kiedy chłodny wiatr wdarł się pod podniszczone ubranie. Mocniej owinął się powycieranym płaszczem zakupionym za grosze od jakiegoś sprzedawcy „staroci”. Przysunął się bliżej ognia, raz jeszcze pociągnął łyk żytniej, głowa zachwiała mu się niebezpiecznie, coś zabełkotał otulając się jeszcze ciaśniej. Widać było, że kilka łyków podziałało na słabą głowę Wolhama, siedział on teraz przyglądając się zebranym nieco sennym wzrokiem.

Re: [Wiedźmin] Przez Krucze Wrota [sesja]

: sobota, 5 czerwca 2010, 22:50
autor: Sirion
Obrazek

Sibard Gallen

Sibard siedział w milczeniu, wpatrując się w ogniki tańczące w ognisku. Ten żywioł od zawsze go fascynował. Był uosobieniem jego samego - dumny, niszczycielski, nieujarzmiony. Odpowiednio użyty mógł zniszczyć każde życie chodzące po ziemi, jednak jeżeli ktoś zbytnio się nim spoufalił i zaufał mu, w jednej chwili mógł obrócić się przeciwko niemu. Szlachcicowi bardzo podobała się ta wizja samego siebie. Uznawał ją za bardzo trafną i idealnie wpasowywała się w zemstę jakiej musiał dokonać. Rodowi Gallen powinien przewodzić prawowity dziedzic, a nie jakiś dwulicowy kłamca i zdrajca krwi. Mimo iż historia jednej z najstarszych rodzin w całym Kaedwen była pełnego kłamstwa, zabójstw, machlojek i przekrętów, coś takiego jeszcze się nie zdarzyło. Nigdy głowa rodu nie została zabita w wyniku machlojek swojego brata. Na razie jednak nic nie mógł udowodnić - był prostym rycerzem, który na razie musi się szwendać wśród pierdolonego pospólstwa i spędzać swój wolny czas z jakimiś wieśniakami i parobkami. Coś takiego nie jest godne prawdziwego szlachcica. Czas na zemstę miał jeszcze nadejść, ale najpierw prawowity dziedzic rodu musiał zbudować sobie silną pozycję, praktycznie od zera. Potrzebni mu byli sojusznicy, a takich można spotkać w trakcie. Albo na komnatach. Dlatego też zmierzał do Oxenfurtu, zamierzał nawiązać kontakt z wywiadem Redanii, obiecując pewną współpracę w przyszłości, w zamian za pomoc w odzyskaniu swojej pozycji.

Na razie jednak młody rycerz ugrzęzł przy ognisku wraz z jakąś zbieraniną obdartusów. No cóż... Leniwie podniósł się z ziemi i przejechał niedbale ręką po blond włosach. Był dość wysokim młodym mężczyzną. Nigdy nie posiadał imponującej sylwetki, nie przypominał typowego rycerza okutego w zbroję, z posturą kojarzącą się z wielką szafą. Sibard był po prostu... Szczupły. Brak siły fizycznej (chociaż i tak nie można mu było jej odmówić) rekompensował niesamowitą finezją i zwinnością. Przez lata opanował sztukę fechtunku niemal do perfekcji i doszedł do wniosku, że metoda 'doskocz, zajeb, odskocz' jest znacznie lepsza niż standardowa 'napierdalaj mieczem dopóki, dopóty przeciwnik ma jeszcze jakąkolwiek sprawną kończynę'. Wielu przekonało się do słuszności tego stwierdzenia. W związku ze swoim stylem walki upodobał sobie raczej kolczugi, niż potężne częściowe zbroje płytowe - mimo iż zapewniały mniejszą ochronę, pozostawiały znacznie większe pole do manewru. U pasa wisiał bogatej roboty miecz półtoraręczny. Taka broń świadczyła o pochodzeniu człowieka - żaden najemnik i żołnierz nie dałby rady zakupić ostrza tak dobrej roboty. Finezyjne wykończenie, idealnie dopasowana rękojeść oraz solidna i trwała klinga wskazywała, że jest ono warte małą fortunę. A to, że ktoś posiadał je jeszcze przy sobie, otwarcie mówiła, że ten ktoś potrafi o siebie zadbać. U prawego uda natomiast został umocowany paskami krótki miecz w sposób tak zręczny i pomysłowy, że praktycznie w ogóle nie krępował ruchów rycerza. Mógł błyskawicznie go dobyć i zaskoczyć swojego rywala w krytycznych momentach (wytrącenie swojej głównej broni z ręki) albo chwycić miecz półtoraręczny tylko w prawą rękę i rozpocząć walkę z dwoma ostrzami jednocześnie, zaskakując wrogów, jednocześnie parując kilka ciosów na raz. Mimo iż walka dwoma broniami nie należała do jego specjalizacji, trzeba mu oddać, iż ta sztuka wychodziła mu coraz lepiej.

- U koni wszystko w porządku - Usłyszał głos Wiedźmina. 'To dobrze' - Pomyślał. Nigdy nie przywiązywał się do niczego, ani do nikogo. Jednak musiał przyznać, że Płomień zdobył jego sympatię. Gniadosz zdawał mu się przypominać siebie samego... Widział tą samą dumę, tą samą upartość i tą samą nieugiętość w jego postawie. Nigdy nie dał po sobie dać znać, że jest zmęczony, nigdy nie ustąpił. Idealny koń dla człowieka, którego nazwisko wzbudza w ludziach tak silne emocje. Jedni się go boją, jedni uwielbiają i podziwiają, inni otwarcie życzą mu śmierci, ale nikt nie pozostaje wobec niego obojętny. Ród Gallen napisał sobie krwawą historię. Naprawdę krwawą.

- Mam nadzieję, że niedługo się rozpogodzi - Powiedział bardziej do siebie niż do innych. W jego głosie dało się słychać obojętność i oschłość - Nie chcę tracić więcej czasu w tym miejscu...

Re: [Wiedźmin] Przez Krucze Wrota [sesja]

: niedziela, 6 czerwca 2010, 18:00
autor: the_weird_one
Teddevelien Fairchaseaux

Mężczyzna o elfich rysach twarzy nie przedstawił się, bo nie mógł. Ani przy pierwszym spotkaniu, ani później nie odzywał się, wskazując improwizowanym migowym językiem, że jest niemy, i co gorsza niepiśmienny.
Nie mógł opowiedzieć o swojej przeszłości, o tym co umie, dlaczego z nimi zmierza. Gdy na słowo "Oxenfurt" jako kierunek przytakiwał żywiołowo głową było jasne, że jego kierunek zbiega się z obranym przez resztę, zaś argumentem, którym miał do siebie przekonać był przytroczony do pasa miecz o głowni wiecznie okręconej brudną, popielatą szmatą. Inna sprawa, że zostało to poddane w wątpliwość podczas napadu - jedni mogliby uznać, że nie zdążył się dołożyć, tak sprawny miał być duet wiedźmina i szlachcica, ktoś inny mógł jednak stwierdzić, że po prostu upewnił się, że ta dwójka znajduje się na drodze między nim a bandytami. Ostrza w każdym bądź razie nie dobył, o co niektórzy towarzysze mogli mieć pretensje... Albo uznać to za kwestię przypadku.
Teraz przyglądał się odległej łunie zapalonych pochodni charakterystycznymi, niebieskawo-seledynowymi oczyma. Cała jego twarz była szczególna - wysoko ustawione kości policzkowe, płaskie policzki, lekko kanciaste, przylegające do głowy uszy, wąski, wysunięty podbródek. Drobny, lekko przekrzywiony w prawo nos. Nieco skośno ustawione, daleko od siebie osadzone oczy. mocno zaznaczone łuki brwiowe.
Można by go uznać niemal za człowieka o prawie elfiej twarzy. Tylko że... bardziej ludzkiej. No i uszy były w porządku.
Zdradzać go mógł brak zarostu w jakiejkolwiek postaci, ciekawe też było, że mimo trudów podróży próbował zachować idealnie zaczesane do tyłu włosy, prawie długie, gdyby nie fakt, że obcięte do wysokości karku.
Do niepozornej sylwetki - przeciętnego wzrostu i lekkiego wychudzenia, szczupłości przekraczającej ludzką, choć można to nazwać lekkim niedożywieniem - i tak charakterystycznej twarzy dodać można niecodzienne odzienie, w postaci czarnych nogawic, takiego koloru tuniki, ciemnegoszarego kaftanu nań narzuconego, skórzanych butów i rękawic oraz znoszonego - ponad możliwości racjonalnego wytłumaczenia, dlaczego jeszcze się nie rozpadł - zbyt dużego, brunatnego płaszcza, tłuszczem impregnowanego, obitego rzadkim i miejscami powyrywanym futrem.

Leżał wygodnie na boku, na płaszczu ułożonym koło ogniska. Od czasu do czasu zerkał podejrzliwie na ich nowego towarzysza, teraz jednak wpatrywał się w ogień, ze znużeniem przysłuchując się lakonicznym rozmowom jego towarzyszy.

Tak, gdy się przyzwyczaić, bycie niemym było nader wygodne.

Wsłuchiwał się w trzaskający ogień, układając sobie myśli przed dotarciem do Oxenfurtu. Miał przekazać cenną wiadomość starym znajomym i zgarnąć z tego niemały profit... a może nawet poprawić znacznie z nimi relacje. O ile dadzą mu czas by wyjaśnił, przekazał o co chodzi. Minęło wiele lat, i dopiero teraz może komukolwiek o tym dowieść, ale uwierający go w kieszeni medalionik przypominał, że to wciąż popłatny temat.
Poza tym z chęcią spotka starych znajomych.

Zastanowił się, czy nie powinien zwrócić uwagi towarzyszy na zbierającą się gromadę daleko, ale stwierdził, że to nie istotne - wiedział, że dawno już popadł w paranoję, a jeżeli coś się stanie, oni na pewno zauważą dostatecznie szybko.

Dorzucił zgniatane między palcami źdźbło trawy do ogniska, pozwalając upłynąć spokojnie czasowi przed zasłużonym snem.

Re: [Wiedźmin] Przez Krucze Wrota [sesja]

: czwartek, 10 czerwca 2010, 23:32
autor: Wevewolf
W I E D Ź M I N

- Powiedziałem ci... zabieraj, kurwa, te łapy bo pożałujesz!
żołdak odziany w czerń zarechotał, wyszczerzając żółte i zeżarte przez próchnicę zęby.
- Tęga z ciebie wojowniczka - zamlaskał dotykając jej włosów, bezceremonialnie odwracając ją przodem do siebie - Ale i piękna kobieta.
- Zostaw mnie - zawarczała Nastia - Zostaw mnie perchaty dziadu, bo przobodę brzytwą aż ci jajca wypadną
- Ostra - zarechotał w odpowiedzi żołdak - Pięknie, pięknie. Jak myślisz, ilu przetrzymasz? Pięciu? potem rozłożysz się szybciej niż stara kurwa z Oxenfurtu...
- Do booojuuuuu!!! Temeeeeeeeriaaaaa - rozległ się wrzask setnika.
Mlaskający żołdak zerwał się jak porażony prądem. W obozie Czarnych zapanowało wielkie poruszenie. Dziesiętnicy rzucili się do broni, konni taranowali dziesiętników, setnicy ryczeli, najemnicy którym przerwano oprawianie złowionej gdzieś kozy, zaczęli walić biegających żołdaków buzdyganami po łbach aż dzwoniło. Mlaskający żołnierz odwrócił się dobywając miecza, a Nastia korzystając z tego że był odwrócony do niej tyłem, wbiła mu sztylet między łopatki.
- Formować szyki! - zawył Volias, spinając wierzchowca - Temeria idzie na Oxenfurt! Tłumić nieludziów! Nieludzie to bracia nasi! Bracia - zachrypiał - Więc do broni i roznieść ich na strzępy!
Żołdak z sztyletem wbitym głęboko w ciało, upadł w piach, zadrgał konwulsyjnie. Nastia odwróciła go na plecy.
- Powiedziałam ci - warknęła waląc go pięścią w twarz, druzgocząc kość jarzmową. Na jej dłoni błysnął kastet - Że jeśli mnie tkniesz to wytnę ci jajca. Niestety, już nie zdążę. Mogę za to poszerzyć ci nieco uśmiech w ostatniej drodze do piekła. Chcesz?
Umierający zakrakał. Nastia splunęła mu prosto w zakrwawioną gębę, usiadła na jego piersi, prawą ręką przytrzymała coraz mniej szamocące się ręce, lewą dobyła niedużego sztyletu schowanego w pochwie łosiowego buta. Pochyliła się i wsadziła ostrze między okrwawione wargi. Pociągnęła ostro, żołdak zajęczał. Krew zaczęła spływać stróżkami po jego szyi, ohydnie rozcięte usta, niemalże do podbródka, ukazywały rząd żółtych zębów, teraz brudnorudych. Nastia splunęła na niego jeszcze raz. Wstała. Kopnęła go. Potem jeszcze raz. W twarz. I w krocze.
- Zdychaj, skurwielu.
- TEMEEEERIAAAA!!!
Volias zakręcił koniem, ściana czarnych ruszyła spod bramy Oxenfurtu, najpierw lekkim kłusem. Z tyłu formowały się jednostki piechoty.



***

Ted wrzucił dźbło do ognia, wpatrzył się w igrające płomienie. Czuł jak ogarnia go poczucie zupełnej obojętności na otaczający go świat. Miał na sobie ciepłe futro, nie obchodził go następny dzień. Był zanurzony w swym świecie i nic, kompletnie nic, nie mogło go z niego wyrzucić.
Wiedźmin pociągnął tęgi łyk temerskiej żytniej, rozkaszlał się. Była to tęga wódka, samogon pamiętający jeszcze zapewne czasy panowania krasnoludzkiego w Ard Carraigh. Pociągnął znów.
Wiał ostry, zimny wiatr. Konie unosiły łby i rżały co jakiś czas. Rain stwierdził że mają się w porządku - fizycznie. Bo zachowywały się dość dziwacznie. Strzygły uszami jakby coś się miało stać i iskały się wzajemnie. Rżały.
Zaczęło padać. Wolham znów dostał ataku kaszlu, skulił się przy ogniu grzejąc dłonie, a konkretnie jedną dłoń. Znów było mu ciepło.
- Mam nadzieję, że niedługo się rozpogodzi - Powiedział Sibard, bardziej do siebie niż do innych. W jego głosie dało się słychać obojętność i oschłość - Nie chcę tracić więcej czasu w tym miejscu...
Wiatr zaszumiał złowieszczo w odpowiedzi.
Sibard wiedział po co znalazł się u bram Oxenfurtu, ale nie był zadowolony. Zdecydowanie nie był zadowolony. Jego duma, jego pycha i wyniosłość nie mogły skłonić go do zaprzyjaźnienia się z tą bandą obdartusów.
Ted, wpatrzony w płomienie nawet nie poczuł.
Usnął.
Obrazek - Jesteśmy udupieni, Gwido - stwierdził fakt Lion von den Vorger, drapiąc się po podbródku. Siedzieli pogrupowani w nieduże oddziały na skraju lasu. Przed sobą widzieli kilka wzniesień, opad terenu i miasteczko Oxenfurt. Z jednego ze wzniesień wznosił się dym.
- Za chwilę przyjdą Czarni i rozniosą nas na strzępy.
- Jesteś idiotą, Lion - powiedział Gwido gładząc głowicę miecza. - Przez ten zagajnik nie przejadą tak szybko. Zdążymy skurwysynów zaskoczyć.
- Zobaczymy...


***

Sibard poruszył się lekko. Coś w zachowaniu koni i w dziwnej ciszy przerywanej podmuchami lodowatego wiatru, wzbudziło w nim straszliwy niepokój, trudny do zwalczenia. Usłyszał jakby daleki tętent kopyt końskich i maszerowanie piechoty...
Przed niewielką polanką na której się rozbili, był mały zagajnik sosnowy. Młode drzewka miały po trzy metry wysokości, w porywach do pięciu, i kołysały się niepokojąco. Za tym zagajnikiem znów było pasmo pól, a potem już las, niezbadany, niezdobyty. Sibard czuł niepokój. Inni zdawali się być spokojni.
Dyskretnie ruszył w stronę zagajnika. Baczył na to, żeby jego ruchy pozostały niezauważone przez innych. Ufał swoim zmysłom, nigdy go nie zawiodły i nie raz ocaliły mu życie. Wiedział, że okazanie nieco ostrożności nigdy nie zaszkodzi.
Kiedy przechodził koło ognia, Ted obudził się. Jego oczy odnalazły Sibarda, jednak po chwili znów wpatrzył się w ogień. Dziwny był to jegomość.
Umięśniony nieznajomy siedzący najdalej ognia, odrzucił strugany przez siebie kawałek drewna i dobył topora z zadziwiającą lekkością.
- Przyda ci się - rzucił do Sibarda - Pomoc. Zaufaj mi. Mogę ci potowarzyszyć?
Mężczyzna spojrzał na swojego towarzysza. Wyglądał na człowieka obytego z bronią.
- Niech będzie... - Nadal z nieufnością w głosie - Postaraj się tylko niczego nie spieprzyć. Coś mi się zdaje, że element zaskoczenia może odgrywać tutaj kluczową rolę...
Nieznajomy zarechotał.
- Zaskoczenia mówisz? Ach, zaczekajmy. Prowadź. I nie patrz tak na mnie, ja człek prosty i z bronią obyty. Bać się że coś spieprzę, nie musisz. Chodźmy!
I powoli weszli w sosnowy zagajnik.
Tutaj nie wiało już tak bardzo. Ściemniło się od granatowych chmur, deszcz który wcześniej siąpił teraz rozpadał się na dobre. Nieznajomy odczekał aż znajdą się dostatecznie daleko od obozu, a potem szepnął:
- Nazywam się Gard. To tak na uboczu. A teraz uważaj. Zaraz nadejdą.
Błysnął grom, błyskawica przecięła niebo jak bicz, widnokrąg rozbłysł.
- CZAAAAAARNIIII!!!!
I w tym momencie ze wszystkich stron wyskoczyły na nich sylwetki ludzi. Ludzi z bronią w ręku. Cienie. Nie, nie cienie.
Temerczycy.
- Cholera - Sibard błyskawicznie dobył broni i odwrócił się plecami do swojego sojusznika. Musiał zaryzykować. Przeciwników było za dużo - Dobra... Masz okazję się wykazać wieśniaku... Na razie rozmowę zostaw mi.
- Czego od nas chcecie? - Rzekł nieco głośniej.
nie wyglądało żeby zachowywanie się z wyższością w jakiś sposób Gardowi przeszkadzało. Odwrócili się do siebie plecami.
- Dobra, tatku - warknął topornik szczerząc zęby - Róbmy po twojemu. Siedmiu. Damy radę.
- Czego od nas chcecie? - rzekł Sibard nieco głośniej.
- Nilffgard - syczały cienie otaczając ich, stal błyszczała w strugach deszczu. Znów błysnęła błyskawica. - Zaaaaaaabiiiić!
Zakotłowało się. Gard zaryczał, rzucił się do przodu, zamachnął się potężnie. Trafił, ostrze z chrzęstem wcięło się w żebra żołnierza. Wyrwał ostrze, z zamachem zdzielił go obuchem przez kark i poprawił kopniakiem. Sibard został zaatakowany przez dwóch. Jeden uderzał z dołu, drugi z góry. Czasu miał niewiele. Kilka sekund. Miecz ciążył mu w dłoni...
Sibard błyskawicznie dobył krótkiego miecza i sparował obydwie bronie, dwa metaliczne szczęknięcia zlały się w lewo. Strugi zimnej wody splywały po ostrzach. Sibard napręzył mięśnie, odrzucił ich od siebie i chlasnął jedną przez pierś. Żołdak upadł do tyłu, tryskając krwią. Drugi odskoczył, niezbyt zręcznie, potknął się i wywalił jak długi między niewysokie sosenki.
Gard szalał, okrwawiony rozdawal ciosy na lewo i prawo. Sibard odwrócił się ku reszcie.
Sibard błyskawicznie znalazł się przy zdezorientowanym przeciwniku. Wprawnym ruchem lewej ręki zatopił mu swój krótki miecz w szyi, przekręcając klingę i kopniakiem powalając truchło na ziemię. W między czasie zobaczył szarżującego w jego kierunku przeciwnika z mieczem przygotowanym do ciosu. Uchylił się dosłownie w ostatniej sekundzie i cudem uniknął ostrza, które musnęło jego zbroję.
Bez chwili zawahania wyprowadził morderczą kombinację ciosów. Przeciwnikowi udało się sparować cztery ciosy miecza półtoręcznego, jednak było to za mało. Padł na ziemię z głęboką raną wzdłuż piersi.
Gdy uporał się z drugim przeciwnikiem, zauważył kolejnego wroga odwróconego plecami do niego, pochłoniętego walką z jego nowym 'sojusznikiem'. Zawahał się na chwilę.
'A co mi tam' - Pomyślał i rzucił, krótkim mieczem celując w głowę przeciwnika. W milczeniu obserwował jak jego broń przecina powietrze zataczając koła i z głośnym chrzęstem wbija się w czaszkę wroga. Nigdy tego nie próbował. Musiał przyznać, że chyba jednak poświęci nieco czasu w przyszłości na udoskonalenie tej 'sztuczki'...
- Dzięki, nie trzeba było - zarechotał Gard - Świetnie to zrobiłeś, rycerzu
W tym momencie, nagle, raptownie, tętent nasilił się.
- Czarni - zarechotał znów topornik - Chodź, ubywajmy w las. Twoi towarzysze zginą, zabije ich fala która przejdzie tędy jak huragan. Uciekniemy na wschód. Musimy się wykmknąć obu armiom. Temerską która nadchodzi na Oxenfurt i Nillfgardzką która z Oxenfurtu wychodzi - dodał gdy zobaczył że Sibard nie bardzo rozumie - Później ci wytłumaczę. Lira z pewnością będzie chciała poznać cię osobiście... No chodź!
I skoczył w zarośla.
Myśli kotłowały się w głowie Sibarda... Lira? Temeryjczycy? Nilfgaard? 'Co jest do kurwy nędzy?!' Nie zamierzał wracać do obozowiska. Coś mu mówiło, że Gard mówi prawdę. Niezbyt przywiązał się do swoich towarzyszy, a z resztą jeśli są coś warci przeżyją. Szkoda mu jednak było porzucać wszystkich swoich pakunków.
'A niech to, chrzanić to!'
W tym momencie zobaczył cień uciekający w las. Poderwał się do sprintu. 'O nie! Tak łatwo się nie wymkniesz!' Wiedział, że żołnierz może zdradzić jego pozycję.
Po dość krótkim pościgu dogonił uciekiniera. Nie wiedział dlaczego tamten nie zaprzestał ucieczki i nie stawił mu czoła. W każdym razie to był błąd, teraz leżał powalony na ziemi. Paplał coś w niezrozumiałym języku.
- Zamknij mordę i zgiń z honorem! - Błyskawicznie dobił swojego wroga i skierował się z powrotem do obozu. Musiał jak najszybciej opuścić tą okolice. Koń wydawał się logiczniejszym środkiem transportu niż nogi.

***

Przyjaciele siedzący koło ognia, też usłyszeli tętent. Ted, który już domyślił się co on oznacza, wiedział że musi się zbudzić...
Wiedźmin był najszybszy. Automatycznie zadziałał, niczym sprężyna. Zerwał się na nogi. Pod zbocze góry galopowała ściana jeźdźców. Zaraz zostaną rozjechani!
Wiedźmin był najszybszy - to prawda. Ale największą trzeźwość umysłu zachował jednak Wolham. Wiedział że najważniejsze jest teraz zgasić ogień. Nie ulegało wątpliwości że jeśli Czarni dostrzegą dym, będą ich ścigać nawet gdyby udało im się gdzieś zbiec...

Re: [Wiedźmin] Przez Krucze Wrota [sesja]

: wtorek, 15 czerwca 2010, 23:13
autor: corvus
Wolham, Teddevelien Fairchaseaux, Rainfard


Przyjaciele siedzący przy ognisku również usłyszeli tętent. Wówczas to przebudzony Ted począł nasłuchiwać niepokojących go dźwięków, w krótką chwilę poznał czym są. Błyskawicznie podniósł się do pozycji siedzącej, rozejrzał dookoła wzrokiem dopiero co wybudzonego ze snu, wówczas to rzucił się niemal na najważniejszą dla niego rzecz - niewielki tobołek z przepaską na ramię, który miał podwiązany do pochwy miecza, który miał przy sobie nawet we śnie, którego nigdy nie zostawiał zbyt daleko, a już na pewno nie przy koniu, zwierzęciu, bądź co bądź, płochliwym. Upewniwszy się, iż jego skarb jest przy nim Ted podniósł się, uspokojony, obmyśliwszy już plan ratunku będący owocem lubującego się w improwizacji ćwierćkrwi elfa.
Chwilę po tym kiedy usłyszeli tętent końskich kopyt ujrzeli sprawców owego odgłosu - galopujących zboczem góry jeźdźców, których było tak wielu, iż nieomal tworzyli ścianę, ścianę, która z zastraszającą prędkością zbliżała się do zebranych przy ogniu. Wiedźmin zareagował najszybciej, automatycznie, niczym sprężyna. Szybko zerwał się na nogi, wówczas to dopadł do niego Ted, najwyraźniej próbując coś powiedzieć, z racji jednak bycia niemym, co uświadomił sobie dopiero po chwili, chwycił wiedźmina za nadgarstek drugą ręką wskazując na drzewo, jakby próbując przekazać Rainfardowi jakąś wiadomość.
- Na drzewo? Nie! Do koni psiamać! - Wiedźmin spojrzał na niemowę, po czym wyrwał się z uścisku i rzucił w kierunku swojej klaczy.
W tym samym czasie, Wolham, który mimo wszystko wykazał się największą trzeźwością umysłu, ledwie wyrwany z pijackiego snu, dopadł do ognia gnany bardziej instynktem niż umyslem. Ów instynkt podszeptywał, nie, krzyczał wręcz, ze należy ugasić ognisko, zabezpieczyć się, że inaczej czeka śmierć. Nie ulegało zresztą wątpliwości, że jeśli Czarni dostrzegą dym będą ich ścigać aż do samego końca, aż do ich śmierci. A Wolham nie chciał umierać, wciąż był młody, niewyćwiczony, niezbyt doświadczony. Zresztą, cóż to za śmierć, w lesie, w ucieczce, ledwie walcząc. Nie, to nie jest śmierć dla kogoś, kto powinien być znany, jeśli nie teraz to w przyszłości. Gasząc ogień Wolham zorientował się, że wiedźmin krzyknął coś o koniach, wówczas to, również nie zastanawiając się nad tym co robi, porzucił swoje dotychczasowe zajęcie dopadając do siwka równie szybko co Rain, jednym ruchem uwolnił zwierzę nieco niemrawo gramoląc się na siodło.

Ted ze zgrozą patrzył na swoich dwóch, dotychczasowych, towarzyszy, wciąż jeszcze gestykulując próbował przekazać im kto i jak nadciąga, mimo, że sam nie był pewien... Zresztą, nie znał ich przecież. Żałował jednak, że nie ma medalionu swego starego znajomego, mógłby wówczas przekonać wiedźmina, nic jednak nie mogąc zrobić został sam. Znowu. Liczył jednak na to, że dwójka która właśnie dopadła do koni przyda się na coś odciągając pogoń. Szybko odwiązał więc powróz, uderzył swego konia płazem z boku by pogonić zwierzę, sam zaś obrał inną drogę - w górę. Wybrawszy odpowiednie drzewo, którym okazał się być wysoki świerk o rozłożystych konarach, począł się na nie wspinać.
W czasie kiedy Fairchaseaux wspinał się na drzewo Wiedźmin siedział już na koniu, Wolham zaś, mniej doświadczony od Raina, szarpał się ze swym siwkiem, który potrząsał gwałtownie łbem, pociągnięty przez zwierzę Wolham ledwie uniknął ostatniego ratunku. Po chwili jednak siwek uspokoił się, a wojownik wgramolił na siodło. Tętent galopujących koni narastał z każdą sekundą, był coraz bliżej, niebezpiecznie blisko.
Świsnęło.
Koń Rainfarda zakwiczał rozpaczliwie - po jego boku pociekła stróżka gorącej krwi. Wiedźmin szybko zbadał ranę, Łania trzymała się jednak na nogach, mimo wszystko nie ulegało wątpliwości, że w końcu padnie. Rain zaklął. Z klaczą wiązało się mnóstwo wspomnień. "Ona nie może umrzeć... Ale w tej sytuacji... W co ja się, kurwa, wpakowałem?!" - pomyślał popędzając Łanię, raz tylko obejrzał się na jednorękiego wojownika po czym przywarł do grzywy szukając wzrokiem drogi ucieczki z piekła. Wolham podjął podobną decyzję kiedy zza wzniesienia wyłonił się szwadron jeźdźców, niczym czarne kłębiące się mrówki, błyskawicznie zbliżających się do nich. Dzieliło ich może pięćset metrów, coraz mniej z każdą chwilą. Wybałuszywszy oczy i rozdziawiwszy usta zrozumiał, że mają niewiele szans. W tym samym momencie zupełnie wytrzeźwiał. Zawrócił siwka, który przy owych manewrach rył ziemię kopytami z niezadowoleniem szarpiąc łbem. W końcu Wolham spiął konia zmuszając go do galopu, sam zaś przytulił się mocno do szyi zwierzęcia szeptając coś do siebie, gałęzie szarpały i tak zniszczone ubranie, darły odsłoniętą skórę, ale nie to było teraz ważne, w tej chwili bowiem dla Wolhama liczyło się tylko jedno - ocalić życie przed pościgiem.
- Szybciej, szybciej... - Szeptał popędzając konia jeszcze bardziej, nie oglądał się za siebie, wolał nie wiedziećjak blisko jest wróg.

Ted wiedział, że nie będąc na koniu ma większe szanse na przeżycie. Nie życzył źle Rainowi i Wolhamowi, wiedział jednak, że sami się o to prosili. Teraz mógł życzyć im jedynie powodzenia, nie tylko po to, zresztą, aby jak najdalej odciągnęli jeźdźców, miał swoje powody. Przekląwszy samego siebie w myślach wspiął się na najniższy twardy konar. Chciał przerzucić rzemieniowy pasek tobołka przez ramię, kiedy wreszcie zrobił to, począł wspinać się coraz wyżej aby z góry obserwować poczynania dwójki uciekających. Wzrok odziedziczony po matce jednak bywa przydatny.

Rain znalazł lukę - niewielki przesmyk położony nieco na wschód, między tabunem jeźdźców a lasem. Była to jedyna droga ucieczki, aby tego dokonać musiał jednak zdać się na umiejętności rannej Łani. Niewiele się zastanawiając puścił się przed siebie cwałem, za nim zaś podążał Wolham, a ponieważ oba konie były świetne, tedy gnali równo gonieni przez cienie. Luka powoli zamykała się, wiedźmin i młody wojownik mieli coraz mniej szans, właściwie rzecz by można, że nie mieli ich wcale.
Cwałując Rainfar usłyszał okrzyk bojowy, rozdzierający powietrze niczym błyskawica. Z jego lewej najechał na niego jeździec odziany w czarny płaszcz, z mieczem wzniesionym do cięcia. Wyglądało na to, że jest zwiadowcą. Niewiele chwil na decyzję sprawiło, że wiedźmin odruchowo dobył miecza unosząc go, zrównując z Czarnym. Łania zatańczyła rozbryzgując dookoła błoto. Rainfard nie zaatakował jednak, nie zamierzał walczyć z Czarnym na miecze, czas, jakiego bowiem potrzebowałby na zabicie konnego byłby zbyt duży, a przecież liczyła się każda niemal sekunda, luka mogła zamknąć się, przekreślając drogę ucieczki - nie warto było ryzykować. Rain zrobił więc tak jak go uczono - złożył palce w znak Aard i wymierzył w konnego mając nadzieję, że się uda.
Kiedy wiedźmin walczył z Czarnym, Wolham walczył z siwkiem, który niemal z każdą chwilą szarpał się coraz mocniej, młody wojownik znów zaczął coś szeptać, ni to do siebie ni do zwierzęcia. W końcu zmusił zwierzę do szybkiego galopu, ledwo graniczącego z cwałem, w stronę wroga mogląc się w duchu aby zwierzę nie zareagowało nieodpowiednio w najmniej oczekiwanym momencie. Poluzował nieco wodze poganiając konia, poganiając i poganiając. Słowami, własnym ciałem, jeszcze bardziej luzując wodze, znów przytulił się do krótkiej grzywy, do szyi zwierzęcia. "Powinienem walczyć" - pomyślał rzucając szybkie spojrzenie za siebie.
Znak użyty przez wiedźmina zadziałał. Błysnęło. Fala energii, potężniejsza niż Rain myślał, ugodziła Czarnego w środek piersi zrzucając go z kulbaki. Tym razem Wolham nie wyhamował w odpowiednim momencie tratując zwiadowcę. Obaj nie odwracając się pomknęli dalej.

Ted zdążył wspiąć się zręcznie niemal na sam czubek drzewa przypominając sobie pewną bardzo, bardzo starą bajkę o kocie i lisie, owo wspomnienie wywołało u niego niewielki uśmiech... Chociaż, może uśmiech ów wywołał widok uciekających? Z trudem oddychając przywarł do gałęzi, odruchowo, widząc pod sobą chmarę Czarnych. Niewielu rzeczy się bał, mimo wszystko jednak wolał nie zostać zauważonym. Wkrótce Ted skupił całą swoją uwagę na uciekających uznając, że i tak nie ma nic lepszego do roboty. Był ciekaw czy któryś z nich przeżyje, byłoby to zresztą dosyć niezwykłe, obaj bowiem, w mniemaniu Teda, nie wydawali się należeć do najbystrzejszych. "Ich strata" - stwierdził, z trudem powstrzymując się przed wzruszeniem ramionami.

Czarni byli blisko. Rain i Wolham widzieli już wyraźne sylwetki jeźdźców po prawej, po lewej wciąż mając ścianę lasu. Przesmyk zmniejszał się z każdą chwilą, mając teraz już tylko kilkaset metrów. Mimo tego... Byli tak blisko ucieczki...

Rainfard poczuł to pierwszy. Dziwne mrowienie skóry w karku, po chwili w całym ciele. Po sekundzie stracił czucie w nogach, bezwładnie zsunął się z konia, chlapnął ciężko w błoto. Chwilę potem spadł Wolham, z tym samym, dziwnym uczuciem poprzedzającym upadek. Luzaki pognały przed siebie podczas gdy wiedźmin i wojownik leżeli nie mogąc się poruszyć. Słyszeli tętent kopyt. Stratują! Stratują...
- Dawać ich! - Rozległ się głos. - Szybko. Najsampierw związać. Utworzyć wokół nich krąg! Bo stratują, cholera! - Widzieli gasnącymi oczyma ijak kilkunastu Czarnych otacza ich pierścieniem. Tracili zmysły. Mdleli.
Rain był zdziwiony, to, co zrzuciło go z konia, było najpewniej czarem paraliżu, na który, jako wiedźmin winien być odpornym. Przez chwilę przemknęło mu przez myśl, że może był to urok. Powoli tracił zdolność logicznego rozumowania, jedynie na chwilę odzyskał je dostrzegając nad sobą Dijkstrę.
- O kurwa - powiedział jedynie.
Wojownik pomyślał jedynie o tym co stanie się z koniem, może nigdy nie był on tak naprawdę jego, ale od kiedy go ukradł, od czasu wypadku z jego udziałem, w którym to zresztą stracił rękę, czuł pewną więź z tym dosyć narowistym ogierem. Później nie myślał już o niczym pozwalając robić ze sobą wszystko, raz tylko, ostatkiem sił odepchął czyjąś rękę, ostatkiem sił wymamrotał kilka słów:
- Co... Co się... Kim... - ciemność zasnuła jego powieki.

Całe zajście Ted oglądał z zaciekawieniem dopiero ujrzawszy Dijkstra - szpiega, do którego chciał dotrzeć. Tak, robiło się ciekawie.
"Co do rivijskiej kurwy ta maskarada ma znaczyć?" - Mimo próżności Ted nie ukrywał przed sobą zaskoczenia, zajście nie podobało mu się. Ani trochę. Owszem, nie życzył kompanom źle, lepiej jednak gdyby byli martwi.
Siedząc na drzewie przyglądał się ciekaw co stanie się dalej. Nie zamierzał ingerować, pewny, że dwójka zabrana zostanie do Oxenfurtu. Na razie mógł zresztą tylko obserwować, i słuchać... Do czasu, dopóki nie przestaną wrzeszczeć jak potępieni. Mógł się zastanawiać. A zastanawiał się nad tym, co Redańczyk robił w tym miejscu. I czy to rzeczywiście był on. Zastanawiał się czy jego dawni towarzysze, torturowani, powiedzą coś o nim. Tak, na pewno powiedzą. A jeśli tak - oznaczało to, że najbezpieczniejszą dla niego sytuacją będzie gdy nie powiedzą, do czasu aż on sam nie dowie się niczego więcej.

Rainfard i Wolham leżeli w czymś co przypominało wóz. Turkotało. Jechali. Byli świadomi ale nie mogli robić kompletnie nic. Zmierzali gdzieś. Domyślali się gdzie, ale nie mieli pojęcia w jakim celu...