[Legendary] Zmierzch Pegazów |sesja|

Miejsce na zakończone lub wymarłe sesje. Jeśli chcesz ponownie otworzyć temat to skontaktuj się z modem albo adminem.
Wevewolf
Mat
Mat
Posty: 453
Rejestracja: środa, 4 listopada 2009, 10:31
Numer GG: 0

[Legendary] Zmierzch Pegazów |sesja|

Post autor: Wevewolf »

Obrazek ***
[Legendary] prezentuje

W sali tronowej panowała mroźna cisza.
Królowie siedzieli na twardych, drewnianych krzesłach, szczękając zębami z przeraźliwego zimna. Wiatr hulał w sali, ściany nie były szczelne, w kominku nie palił się ogień. Nieśmiertelny Luceusz, władca krain północnych, bębnił palcami po oparciu tronu postawionego na specjalnym podium. Bystre oczy błądziły po zebranych.
- A zatem... - powiedział cicho któryś z króli - ...czy powiesz nam w końcu... o p-panie, dlaczegóż wezwałeś nas do swoich włości bez żadnej wyraźnej zapowied-dzi?
- Uważaj na słowa, Reynart - zasyczał Luceusz unosząc wzrok zza kufla piwa który ściskał w lewej dłoni - Mam i tak dość trupów za ścianami swojego zamczyska byś i ty musiał do nich dołączyć. Sytuacja jest bardzo poważna. Uprzejmie proszę byście teraz zachowali najwyższą powagę. Otóż uważam, że TO się już zaczęło dziać.
Cisza stała się jeszcze bardziej cicha i mroźniejsza, wiatr hulał za witrażowymi oknami.
- Co?
- Posiadam pewne informacje... z pewnych źródeł... że to rzeczywiście natąpi i to szybciej niż można się było spodziewać.
- Ale baronie... co masz na myśli?
- Wszyscy wiemy - Nieśmiertelny podniósł głos, odstawił kufel na stół z głośnym brzękiem - Co dzieje się między naszymi krainami. Znów wybuchła wojna, Południe z Zachodem. Tylko my zachowaliśmy neutralność... Prawda to?
- Prawda
- Wszyscy pamiętają też zapewne starożytne, opowiadane ustnie i nigdzie nie zapisane opowieści o Judzie i stworzeniu Marcedorii, legendy o upadłych pegazach i ludach toczących wojny.
- Tak jest.
- A zatem wiecie że według owych opowiadań, Juda opuścił świat gdyż uznał że nie jesteśmy nic warci, że jesteśmy zbyt bitni, nie możemy żyć ze sobą, kochamy się w krwi i nienawidzimy naszych braci. -
Lucesz wstał. Zszedł z podium i zbliżył się do okna za którym szalała zamieć. Wpatrując się w wirujące płatki śniegu, spoglądając z góry na rozległe miasto, w samym sercu Lucearii.
- Kiedy Juda opuścił nasz świat - powiedział głębokim, nieco ochrypłym głosem - Wypowiedział pewne słowa. Znaczenie ich było niejasne... aż do wczoraj. Dziś rozumiem co one oznaczają, i wy też się tego za chwilę dowiecie. Wówczas uradzimy co trzeba nam czynić. -
Odwrócił się do króli
- Słowa owe brzmią... Przepadnij na zawsze.
Zamieć uderzyła w szyby, zaszumiało, wiatr przedostał się przez nieszczelne, zimne ściany zamczyska.
- Przepadnij na zawsze...


Zmierzch Pegazów: Początek

Obrazek

Styczeń. Rok 67'. Wioska "Arung", czterdzieści trzy mile od Everneid i siedemdziesiąt dwie od Gór Śladu oraz Przełęczy Śmierci.

w Arung spadł śnieg.
Nie posiadające się ze szczęścia dzieciaki, poubierane w najcieplejsze kożuchy i szaliki latały po dworze, a srebrny śnieg chrzęścił im pod nogami. Słońce prześwitywało przez kłębiste, białe kumulusy, raziło po oczach. Rodzice obserwujący swoje pociechy zza szklanych okien pili gorące wino oraz jedli dobre śniadanie z rozrzewieniem ogrzewając się ogniem trzaskającym wesoło w kominku.
Arung było bowiem bezpieczną i szczęśliwą osadą. Jego mieszkańcy jednak i tak najedli się strachu zeszłej nocy, kiedy nadeszła okrutna zawierucha, tak silna że szyldy gospód wirowały wokół własnej osi jak opętane, a dzwon w świątyni dzwonił aż bębenki pękały. Na próżno mnisi próbowali go unieruchomić: liny pękały jak nitki, a mnisi targani silnymi podmuchami wichury, nie potrafili okiełznać żywiołu trzymając się belek i mocowań by nie zostać zdmuchniętym z dzwonnicy.
A rankiem wszystko ustało. Śnieg przestał sypać, wicher ucichł. Pojawiło się słońce. Rozmigotane, ostatnie wirujące płatki śniegu opadły na dachy domów i zapanowała mroźna cisza.


***
Wioska położona była na szczycie góry Tarkoro. Być może to złe określenie, gdyż Tarkoro nie była wysoką górą, przypominała raczej olbrzymi pagórek o łagodnych zboczach, wysoki lecz nie niebezpieczny. Wioskę okalał piękny, pokryty puchowym śniegiem sosnowy las: świerki uginały się pod naporem białego pyłu, sprytne białe lisy śmigały pomiędzy pniami ścigając nieduże króliki zabłąkane w poszukiwaniu pożywienia.
Zboczem w stronę wioski wspinało się kilku wędrowców. Na przedzie szedł wysoki, pełen godności człowiek który wcale człowiekiem nie był. Oliwkowa skóra i kły wystające z nienaturalnie dużych ust wskazywały na przynależność do najbaradziej bojowniczego klanu zamieszkującego Lucearię - do rodu Orków. Tuż za nim szedł lekko, jakgdyby w ogóle nie brnąc w śniegu, może nie najmniejszy lecz na pewno najszczuplejszy członek dziwnej, bądź co bądź, drużyny. Kaptur zasłaniał mu całkowicie twarz, w wyniku czego trudno było domyślić się jakiej jest rasy, jednak przewieszony przez ramię kołczan pełen piór o czerwonych lotkach oraz budowa i zdobienia łuku który wsadzony był do kołczanu podobnie jak strzały, wskazywały na okolice Vinviwood. Za nimi dwoma była dość duża przerwa - reszta drużyny ugrzęzła w głębokim do kolan śniegu i teraz brnęli naprzód, o wiele wolniej niż diablo wytrzymały ork przystosowany do życia w takich warunkach, czy lekki i również wytrzymały Vinviwoodczyk, do tego nie obciążony żadną zbroją.
Na brnącą za nimi grupkę składał się mężczyzna o niesamowitych oczach ubrany w drogi szlachecki kożuch, niski mężczyzna o sprytnej twarzy poruszający się ciszej niż mysz oraz dość młody chłopak o jasnej skórze. Ten ostatni wydawał się być w ogóle nie zmęczony. Szedł jakby nie zauważał śniegu a jego oczy błądziły po pięknych terenach którymi podróżwała drużyna: w dali migotał pas Gór Śladu, ośnieżone szczyty, niżej pasy lasów sosnowych, nieprzebytych borów i cichych zagajników w których nawet teraz nie spadło ani trochę śniegu.

Obrazek

Mężczyzna o dziwnych oczach i drogim kożuchu klął z cicha pod nosem nie odzywając się do reszty.
Co sprawiło że tak odmienni członkowie różnych ras nagle zaczęli stanowić jedność? Odpowiedź była bardzo prosta. W roku 66', w Marcedorii wybuchła okrutna wojna między Krainami Zachodu a Południa. Wschód nie brał czynnego udziału w bitwie, ale skrycie popierał Zachód. Południe zaczęło zatem atakować Wschód, też podstępnie, też nieczysto. Zaczęły się tak zwane łapanki, palono całe wsie, osady, zabijano mieszczan tylko po to by zadać cios przeciwnikowi. Nierzadko spalano nawet duże miasta. Na przemoc odpowiedziano przemocą. Dzięki tak wielkiemu okrucieństwu, różnice między rasami zatarły się. Elfowie przestali nienawidzić krasnoludów - ludzie przestali polować na orków. Wszyscy zaczęli uciekać na północ, w Krainy Mrozu i Zimy, do Lucearii. Niewielu jednak się przystosowało. Ci którym się to udało, szukali miejsca gdzie mogliby założyć swoje kolonie. A wojna trwała...
To była właśnie taka grupa. Przed nimi znajdowała się wioska Arung, ostatni przystanek przed Górami Śladu. Jeśli tam dojdą, być może zobaczą najpiękniejszy widok jaki zdarzyło im się oglądać do tej pory. Zobaczą olbrzymią panoramę gór, zatrważająco pięknych, strasznych, nieskończonych. Aby jednak tak się stało, trzeba było pokonać jeszcze cztery kilometry brnąc w głębokim do kolan śniegu, cały czas pod górkę.
Ork szybko jednak znalazł miejsce gdzie można było odpocząć, niewielki załam gdzie ziemia była płaska. Spadło tam mnóstwo śniegu, jednak ze spękanej, zmarzniętej ziemi wyrastało jakimś cudem nieduże drzewko: świerk. Gałęzie prztytłoczone śniegiem chyliły się smętnie ku zboczu.
Podróżnicy zrzucili bagaż i czym prędzej posilili się. Ktoś próbował rozpalić ogień. Zastanawiano się głośno skąd wytrzasnąć drewno. Ich spojrzenia padły na karłowate drzewko które wystaczyło by może na godzinę ciepła.
Był też inny problem, o wiele poważniejszy. Był z nimi bowiem przewodnik. Nieduży jegomość, mówiący ze wschodnim akcentem. Zostawił cztery dni temu i ruszył w drugą stronę mówiąc że ma zamiar coś sprawdzić co może być kluczowe dla ich podróży na drugą stronę gór. Nie było to dziwne, że przewodnik ich zostawiał. Robił to już nie raz. Czasem wracał i mówił że pogłoski o armiach Zachodnich są prawdziwe albo że Południe właśnie spaliło ważną twierdzę Wschodu w wyniku czego Wschód nabił na pal trzy tysiące jeńców z Zachodu oraz rozbił dwadzieścia trzy wioski. Zawsze jednak wracał dość szparko. A teraz... mijał czwarty dzień, a on wciąż nie wracał. Nazywał się Archied, jak sam się przedstawił. Miał mordę bandyty, jednak zionęło z niej inteligencją. Niewysoki lecz barczysty, ubierał się w jasne kolory, nie nosił rękawiczek, mróz nie robił na nim żadnego wrażenia. Zaprawiony był to chłop i bystry, musiał zresztą taki być by zostać podróżnikiem. Nawet Vincent - ów człowiek z okolic Vinviwood - musiał przyznać że w sprawach tropienia Archied czasem był lepszy od niego. Choć z drugiej strony, sam fakt że Vincent musiał uciekać ze swoich ojczystych krain był dla niego niedorzecznością i czymś bardzo niepokojącym: wyczuwał zmiany w powietrzu. Jakie... tego nie było mu dane wiedzieć.

a zatem zaczynamy. Opisujecie swoją postać by pozostali mieli jej wyobrażenie przed sobą, możecie wejść w konwersację. Najprawdopodobniej będziecie chcieli rozpalić ogień, coś zjeść, może poszukać podróżnika bądź zaczekać na niego. Proszę o opinię o upku startowym ;) życzę miłej gry
Ostatnio zmieniony sobota, 23 stycznia 2010, 16:14 przez Wevewolf, łącznie zmieniany 1 raz.
Osobiście to upek mi się podoba - wciągający i łączący wszystkie postacie :D
Sirion
Marynarz
Marynarz
Posty: 293
Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:47
Numer GG: 11883875
Lokalizacja: Warszawa

Re: [Legendary] Zmierzch Pegazów |sesja|

Post autor: Sirion »

Seriandil Athjeari

Obrazek

Młody wysoki mężczyzna o szczupłej sylwetce i blond włosach kilkoma szybkimi ruchami nogą rozgarnął śnieg leżący na ziemi i w tak przygotowanym miejscu złożył swój ekwipunek. Powoli podniósł głowę i spojrzał w dal. Z łatwością rozpoznał góry, których zarys migotał gdzieś daleko na horyzoncie. Góry Śladu. Miejsce, które pamiętał z dzieciństwa.

To tam dorastał. Gdzieś tam śnieg przykrył pewnie teraz to co pozostało po płonących zgliszczach jego domostwa. Gdzieś tam spoczywają prochy jego matki. Seriandil nigdy nie przypuszczał, że powrót w rodzinne strony może okazać się dla niego taki ciężki pod względem sentymentalnym. Coś ciągnęło go, aby udać się w kierunku znajomych stron i odnaleźć znajome miejsca, które aktualnie były spowite niewyraźną mgłą wspomnień. Jednak mimo wszystko starał się nie okazywać swoich uczuć i spróbował skryć je pod nieprzeniknioną maską obojętności. Jedynie jego szafirowe oczy mogły zdradzać, że coś go trapi. Po chwili jednak wziął się w garść. Nie czas na zastanawianie się nad przeszłością, przyszłość na niego czeka. Wyprostował się, poprawił miecz półtoraręczny zwisający przy pasie i rzucił ostatnie spojrzenie na otaczający go krajobraz po czym zwrócił swoją uwagę na kompanów.

W takich chwilach dziękował losowi, że wychował się w takim a nie innym klimacie. Jego organizm był przyzwyczajony do niskich temperatur i trudnych warunków pogodowych, więc wszechobecny śnieg i zimno nie sprawiało mu większych problemów. Jednak jego towarzysze również całkiem dobrze znosili trudne warunki. Zdziwiło go to trochę, bo przypuszczał, że dla ludzi nieprzyzwyczajonych do podobnego klimatu, odbycie tej wędrówki, będzie niemożliwe. A jednak. On sam zamiast myśleć o trudach podróży koncentrował się na podziwianiu otaczającego go świata, który zawsze go fascynował. Szczególnie takie miejsca jak to - nietknięte i niezmienione przez człowieka, urzekające swoim dzikim i naturalnym pięknem. Jednak brak jakichkolwiek znaków życia od ich przewodnika coraz bardziej go martwił. Bez pomocy doświadczonego trapera znającego teren zapewne by daleko nie zaszli i w jego mniemaniu byli coś winni temu człowiekowi. Ale co mogli teraz zrobić? Oddalił się od nich kilka dni temu i nie mieli najmniejszych szans, żeby go odnaleźć. Poza tym sama próba graniczyłaby z samobójstwem. Jedyne co mogli zrobić to przeć dalej przed siebie w stronę wioski, licząc na to, że mężczyzna sam ich odnajdzie. I troszczyć się o samych siebie.

- Przydałoby się rozpalić jakieś ognisko. Ma ktoś może jakiś pomysł? - Powiedział w kierunku swoich towarzyszy. Musieli się gdzieś ogrzać. Ich podróż się jeszcze nie skończyła.
“Better to fight for something, than live for nothing”

General George S. Patton

Fortis cadere, cedere non potest
Acid
Marynarz
Marynarz
Posty: 320
Rejestracja: sobota, 10 listopada 2007, 17:57
Numer GG: 20329440
Lokalizacja: Dundee (UK)

Re: [Legendary] Zmierzch Pegazów |sesja|

Post autor: Acid »

Obrazek

Vincent Darkholme

Zima. Jak okiem sięgnąć, całą krainę spowijał biały, trzeszczący pod nogami puch. Gęsta mgła zakleszczająca się na szczytach gór powoli schodziła w jej niższe partie, oplatając sosnowe lasy rosnące na zboczach. Tropiciel rozglądał się po okolicy, a widok był naprawdę osobliwy i posiadający w sobie swoistą magię. Nad nimi wisiały gęste, ołowiane chmury zwiastujące kolejne opady śniegu.

Vincent lubił tę porę roku, chyba nawet bardziej niż inne, mimo iż zimna aura zdecydowanie nie nastrajała do długich podróży, zwłaszcza karawan kupieckich, które przy okazji podobnej pogody zawieszały swą działalność aż do wiosny. Może innym to było nie na rękę, ale on, wychowany w puszczach Vinviwood, które w czasach mrozów osiągały niemal najniższe możliwe temperatury, zawsze potrafił się wśród nich odnaleźć. Nie był typem, który się poddawał, a wieloletnie tułaczki po całym świecie w różnych warunkach pogodowych zahartowały jego organizm i wyostrzyły zmysły. Teraz po raz kolejny był w drodze, zmierzając wraz z nowopoznanymi śmiałkami po szlakach przeznaczenia.

Zostawił ojczyste miasto bez cienia wątpliwości, chcąc wreszcie odkryć, kim jest, ew. skąd tak naprawdę pochodzi. Wiedział, że nie będzie to łatwe, a każda kolejna informacja może wprowadzić go w błąd, bo przecież wiele już takich było. Nie mógł jednak przestać i jeśli nadarzała się okazja, by sprawdzić kolejny trop na mapie życia, Vincent nie wahał się. Nieco żałował, że w niezbyt sprzyjających warunkach zostawił Shard, ale miał nadzieję, że kobieta mu to wybaczy. W końcu tyle razem przeszli, tyle przeżyli. Nie chciał jej po raz kolejny narażać. Oglądając zamglone góry w oddali przypominał sobie jej twarz… Kim dla niego była? Z pewnością wspaniałą towarzyszką, kochanką, przyjaciółką… Kimś, z kim mógł walczyć ramię w ramię i być pewnym, że osłoni jego plecy. W końcu sam musiał przyznać, że brakowało mu jej tutaj, a jednocześnie liczył, że siedzi teraz gdzieś przy rozgrzanym kominku jedząc równie ciepłą strawę.

Przez ostatnie dni zajmował się przepatrywaniem terenu dla nowych towarzyszy i polowaniami. Na tych terenach ciężko było o jakąś poważną zdobycz, ale na śniadanie upolował dwie kozice górskie, które póki co trzymały żołądek w ryzach. Niesprzyjające warunki sprawiały, że nawet zwierzęta pokazywały się pośród poszycia leśnego tylko wtedy, kiedy musiały, kryjąc się przez większość czasu w swoich legowiskach.

Ubrany był czysto i funkcjonalnie. Podróżna - szara - tunika, błękitny płaszcz z grubego materiału dobrze chroniący przed zimnem, skórzana kurta i wysokie skórzane buty z szerokimi cholewami. Z pewnością nie miał na sobie żadnych drogich materiałów czy wymyślnych zdobień. Jednym słowem ubrany porządnie, lecz bez ekscesów. Był mężczyzną wysokim, dobrze zbudowanym, lecz nie żadnym mięśniakiem – ot, po prostu człowiek, który dbał o swoje mięśnie wiedząc, że z pewnością nieraz mu się przydadzą. Na plecy zarzucony miał długi łuk wraz z kołczanem pełnym strzał o czerwonych lotkach, przy boku spoczywał miecz. Szeroki kaptur i bawełniana chusta przesłaniająca twarz dawały pełny obraz tropiciela i mówiły napotkanym nieznajomym kto zacz.

W końcu się zatrzymali, mając w planach rozbicie obozu. Vincent zsiadł ze swego konia szybko nasypując mu kupionego dwa dni temu w jakimś miasteczku owsa. Jeden z nowych towarzyszy, Seriandil się zwał chyba, rzucił coś o rozpalaniu ogniska.

- Pozbierajcie trochę gałęzi, takich w miarę suchych, jeśli się jakieś znajdą wśród tego śniegu, a resztę spróbujcie jakoś wysuszyć. Mam w torbie przy koniu lampę olejną, więc spróbujemy od niej rozniecić jakieś ognisko. – rzucił zdejmując z pleców łuk. – Póki co idę w las, może uda mi się coś upolować dla nas do jedzenia. Ktoś chętny, żeby mi towarzyszyć? – spojrzał po towarzyszach, przygotowując strzałę.
Seks jest jednym z dziewięciu powodów do reinkarnacji. Pozostałych osiem się nie liczy.

Obrazek
Marz
Marynarz
Marynarz
Posty: 166
Rejestracja: środa, 21 października 2009, 23:22
Numer GG: 0

Re: [Legendary] Zmierzch Pegazów |sesja|

Post autor: Marz »

Obrazek
Margugz vaak Deuukz Ut Akarr

Ork szedł nieco przygarbiony. Dwa żółte kły wystawały z jego ogromnych szczęk. Pomiędzy nimi błyszczały inne ostre jak brzytwy ząbki. Bujne bokobrody nie zasłaniały dziwnego znaku wypalonego na policzku. Patrzył na Góry Śladu, majaczące w oddali. Wracały wspomnienia. Przypominał sobie jak biegał ze swoimi rówieśnikami po górskich graniach, bawiąc się w „berka”. Pamiętał jak wyruszył w góry na swoją pierwszą próbę męskości. Pamiętał również lata spędzone w niewoli. Odruchowo potarł blizny na nadgarstkach i zmrużył żółto-pomarańczowe oczy. Wcale nie chciał wracać do Lucearii. Nie był tam mile widziany. Jego pobratymcy gardzili nim. Był wyrzutkiem, banitą, włóczęgą. Był Ut Akarr- bez klanu. Gdyby nie wojna nigdy by nie wrócił w rodzinne strony.

Lecz wojna wybuchła i oto tam wracał. Zabrał ze sobą wszystko, co potrzeba, razem z ogromnym, futrzanym płaszczem, który obecnie był zwinięty niczym koc i przywiązany do plecaka. Tutaj nie jest jeszcze tak zimno. Orkowie są przyzwyczajeni do dużo niższych temperatur. Obecnie miał na sobie wełnianą kurtę i takież spodnie, futrzane buty obite żelazem i rękawice sięgające łokci, z odciętymi końcówkami palców. Ubrania wyglądały na dość stare, miejscami poszarpane. Do tego na prawym ramieniu miał założony rodzaj skórzanego naramiennika, na którym siedział przywiązany rzemykiem orzeł.

A właśnie orzeł. Orzeł od początku wydawał się dziwny. Większy od tych z krain ludzi, a jednocześnie bardzo cichy. Rzadko kiedy wydawał z siebie charakterystyczny orli krzyk a podczas lotu nie słychać go było w ogóle, tak jakby unosił się na magii. Margugz nie lubił mówić dużo, lecz z jego pomrukiwań w czasie podróży zrozumieliście, że ów ptak należy do gatunku Takera, straszliwych orłów występujących tylko w górach Lucearii, i nazywa się Vuukas

Przez całą podróż ork mało się odzywał. Był raczej zamknięty w sobie. Nigdy na nic nie narzekał, robił wszystko co trzeba a nieraz nawet więcej. Rzadko kiedy wychodził z nowymi pomysłami, częściej zdając się na innych i wykonując ich polecenia. Miał problemy z ludzką mową. Orkowa krtań nie była przystosowana do ludzkiej mowy. „Zjadał” niektóre litery, nie będąc w stanie ich wypowiedzieć. Czasami śmiesznie przeciągał niektóre samogłoski. Akcentował słowa w nienaturalny dla ludzi sposób.

Teraz lustrował okolicę w poszukiwaniu znanych widoków.

Na wieść o polowaniu podszedł do Vincenta. Jedyne, co powiedział, to krótkie
-‘Nam te gohry.
Po tych słowach ork zagwizdał coś do swojego orła i odwiązał rzemyk. Takera momentalnie wzleciał w powietrze wybijając się z ramienia istoty o oliwkowej skórze. Sam myśliwy poszedł bez słowa, nie czekając na nikogo, w kierunku lasu. Orzeł zataczał koła szukając ofiar.
Ostatnio zmieniony niedziela, 24 stycznia 2010, 16:36 przez Marz, łącznie zmieniany 2 razy.
Orcs, orcs, orcs, orcs...
the_weird_one
Mat
Mat
Posty: 407
Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
Numer GG: 6271014

Re: [Legendary] Zmierzch Pegazów |sesja|

Post autor: the_weird_one »

Thalan Mayre (talan mejr)

Gdy przystanęli, zrobił głęboki oddech, raz jeszcze napawając się zimnym powietrzem. Zima była dla niego niezwykłą porą, cyklem śmierci w naturze i wielkim organizmie, jakim było społeczeństwo, a tak je przynajmniej postrzegał. Nawet mniej się zabijało w zimie.

Zdjął czarne, gustownie wyszywane srebrną nicią grube rękawice wypełnione wełną, z zewnątrz obłożone wilczą skórą, na której położony i obszyty był czarny właśnie atłas. Zaskakujące, pomyślał, spisywały się przez ten czas nadspodziewanie dobrze. Drogie rzeczy rzadko były wytrzymałe. To tylko wyjątek, oczywistym było, że są niepraktyczne - ręce i tak mu marzły i przeplatając palce dłoni zaczął oddychać na nie by użyć pary dla rozgrzania.

Rozwiązał stanowiący dodatkową ochronę przed zimnem rozgrzany więc i mokry już koc, którym owinął się pod kożuchem, i po mniej udolnym rozgarnięciu śniegu wzorem Seriandila rzucił koc na ziemię. Podejrzewał, że przez zmrożoną ziemię zmoknie jeszcze bardziej, ale przynajmniej nie zamarznie i jego własny strój nie zawilgotnieje przy dalszej wędrówce. Wciąż w kożuchu położył się na kocu, dbając by nie butami nie nawrzucać śniegu na koc. Wyciągnął się wygodnie zmęczony.

Mógłym być teraz na południu... - uśmiechnął się z myślą o ironii jego sytuacji. Na południu wojna, a on uciekał na północ. Cóż, miał swoje priorytety i niestety musiał konsekwentnie osiągnąć swój cel.

Pogładził pozbawioną rękawicy dłonią brodę, polik, czoło i głowę, zdając sobie sprawę, jak bardzo zaniedbał swój wygląd. Aby nie urazić w najbliższej przyszłości swoje nowe kontakty handlowe będzie musiał w tej wsi się ogolić. Obecnie jego kruczoczarne włosy z równej, niewysokiej czupryny przeistoczyły się w niekontrolowaną burzę przetłuszczonych, wijących się po czole i na uszach czarnych loków, zaś przez jego brodę niemal nie było już widać ostrych rysów północnej twarzy. Co było mylące, biorąc pod uwagę że jego matka wybyła z północy i przełożyło się to jedynie na jego wygląd.

Z zamyślenia wyrwały go pytania i wypowiedzi towarzyszy. Nie odpowiedział na pytanie tropiciela, wiedząc jak bardzo nie nadaje się do polowania zimą, skomentował jednak słowa młodszego towarzysza.

- Wiesz, w armii i oddziałach zaciężnych, bez względu na tabory czy zaopatrzenie, każdy żołnierz zimą zobligowany jest nosić ze sobą trochę drewna. Różnie, może być niedużo, ale jeżeli ich jest... przynajmniej kilku, mogą sobie spokojnie zapewnić palenisko. - nijak nie zasugerował rozwiązania, gdyż po prostu go nie znał. Mróz nie przeszkadzał mu aż tak bardzo, niekoniecznie z powodu przyzwyczajenia, ile raczej drogiego (tym razem naprawdę dla walorów praktycznych) kożucha z futra Lucerańskiego niedźwiedzia, obszywanego kitami białych lisów. Nie był to strój tani, ani nowy, ale nie mógł zliczyć zim w których zmuszony był spędzać noc bez ognia i źródła ciepła. Za wszystkie bardzo cenił kożuch.

Za nic mając ogień i za niewiele więcej kwestie poruszane przez towarzyszy, odpiął pas z pochwą i mieczem i ułożył obok, aby mu nie przeszkadzał i ułożył jeszcze wygodniej swą postawną sylwetkę, objawiającą dumę w sposobie bycia nawet w tak nonszalanckiej pozie.

Gdy tylko tropiciel się tylko nieco oddalił, dodał:
- W ostateczności mamy takiego tragarza, dobre kołczany chronią strzały przez wilgocią i chłodem...
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
Hethemaen
Pomywacz
Posty: 49
Rejestracja: piątek, 27 listopada 2009, 13:49
Numer GG: 0
Lokalizacja: Wrocław

Re: [Legendary] Zmierzch Pegazów |sesja|

Post autor: Hethemaen »

Fulko (dość skromnie, szczególnie w porównaniu z imieniem orka :smile: )

Obrazek

Mężczyzna idący z tyłu zwinnie kroczył przez śnieg. Gdzieniegdzie zatrzymywał się, gdy ból spowodowany odciskami na stopach był zbyt ostry. Buty przemokły mu już kilka dni temu. Od tamtej pory próbował obwijać skórę bandażami, lecz po chwili mokły i nie dawały tego samego efektu co na początku. Fulko przeklinał dzień, w którym wojna dotarła do miasta, w którym żył. Spojrzał do przodu. Dostrzegł z ulgą, że myśliwy i ork zatrzymali się pod jakimś drzewem. Wreszcie postój, pomyślał. Dzielnie przebił się przez ostatni odcinek dzielący go od karłowatej rośliny i zatrzymał się. Rozchylił nieco płaszcz i wsadził pod pachy dłonie, które już ledwie czuł. Ostatnio często doznawał tego nieprzyjemnego uczucia.

Powrócił myślami do Everneid. Hrabia Boggardi, u którego pracował, dołączył się do wojny. Można się było tego spodziewać. W końcu wykorzystywał Fulka do celów raczej prowokujących jego wrogów, niż odstraszających. Nie dziw, że jeden z hrabi wysłał w końcu skrytobójcę, któremu jednak nie powiodło się zadanie. Wtedy Boggardi wkurzył się i rozpoczął cichą wojnę. Wysyłał własnych skrytobójców, zwiększył godziny pracy Fulka i prawie nie spał, gdyż był zbyt pochłonięty planowaniem. Koniec końców udało mu się przekupić wystarczającą ilość strażników za wystarczająco dużo pieniędzy, aby pomogli oni, ba! wręcz wykonali za niego - zabójstwo. I tym razem udane. Niestety skutek był całkiem odwrotny od zamierzonego. Więcej wrogów hrabi rzuciło się do walki w desperacji. Tak zaczęła się wojna w rodzinnym mieście Fulka. Jego przyjaciele rozbiegli się po szerokich okolicach wokół miasta, a on postanowił pójść... w zasadzie na pewną śmierć.

Po chwili zaczął czuć gorąco w palcach. To był najprzyjemniejszy etap powrotu czucia w palcach. Rozejrzał się dookoła. Gdzieś na śniegu zrzucił swój niewielki plecak i podszedł do sosny. Wszedł pod nią i z samego dołu rwał garści patyczków, aż nazbierał wystarczającą ilość na pierwsze podejście do rozpalenia ogniska. Pomacał chrust i ocenił, że jest prawie całkowicie suchy, w końcu śnieg nie mógł się tam dostać. Schował zbiór w płaszczu, aby nieco ocieplić drewno.

Obrócił się w stronę myśliwego i orka, idących w las i rzucił im spojrzenie, mówiące: "Powodzenia" z lekką nutką ironii. Patrzył za nimi i jednocześnie zastanawiał się, co mogła zrobić po wybuchu wojny Anadel, piękna, niebezpieczna, piękna! Anadel. Może udała się do Gardiioru. To jedyne miejsce, gdzie, przynajmniej tymczasowo, może być bezpiecznie. Po chwili Fulko zaśmiał się z powodu swoich myśli - przecież to jej się ludzie boją, a nie ona ich.

Trzydziestoletni mężczyzna usiadł na swoim plecaku i czekał na powrót myśliwych. Miał szczerą nadzieję, że przyniosą oni coś dobrego do żarcia. Spojrzał w dal, na ciągnący się w nieskończoność chyba śnieg. Zdawało mu się, że gdzieś tam dostrzegł biegnącą sarnę, ale równie dobrze mógł to być bandyta albo jakiś nieziemski stwór, które ostatnio coraz częściej pojawiały się na ich drodze. Fulko postanowił, że nie będzie się tym przejmował, w końcu czy śmierć może być gorsza od życia tutaj?
Wevewolf
Mat
Mat
Posty: 453
Rejestracja: środa, 4 listopada 2009, 10:31
Numer GG: 0

Re: [Legendary] Zmierzch Pegazów |sesja|

Post autor: Wevewolf »

Popołudnie mijało. Drużyna, choć pewna tego że jeszcze dziś siądą przed ciepłym kominkiem w którejś z licznych karczm w Arnung, czuła się coraz gorzej. W miarę jak słońce powoli zachodziło, robiło się coraz zimniej. A przewodnika wciąż nie było widać. Trwało to tak długo, że niektórzy z nich zaczęli się zastanawiać czy coś mogło mu się stać. Ale nawet jeśli - teoretycznie wioska była blisko i nie potrzebowali go już.
Drużyna dość szybko potrafiła się zorganizować, choć niektórzy z nich wybitnie do reszty nie pasowali. Thalan, jak to zwykle miał w zwyczaju, rozłożył się na rozścielonym na śniegu kocu przybierając iście szlachecką postawę. Najmłodszy członek drużyny, Seriandil, położył na śniegu swój ekwipunek, oraz duży plecak. Nie zauważył że podczas podróży otworzył się: na śnieg wypadła niewielka figurka. Fulko, stojący nieopodal, natychmiast rozpoznał w niej prawie idealną kopię miniaturki pegaza, dzięki której jakiś czasem temu dostał się do Everneid.
Seriandil nie przypominał sobie żeby spakował taką figurkę, nie widział jej nigdy na oczy.
W tym samym momencie, Fulko zamarł. Z góry zbliżała się do nich grupka ludzi. Wszyscy ubrani byli w ciepłe kożuchy a idący na ich czele mężczyzna miał zupełnie siwe włosy i długą, srebrną brodę. Za pasem kołysał mu się piękny miecz o srebrnej pochwie. Szli bardzo szybko.
Zbyt szybko.

***
Tymczasem Vincent i ork o trudnym do spamiętania imieniu ruszyli w stronę niedużego, świerkowego lasu. Biały puch który pokrył wszystko w zasięgu wzroku, dawał wrażenie że las ten jest bardzo gęsty. Gdy znaleźli się bliżej, okazało się że nie było to wrażenie a niezaprzeczalny fakt:

Obrazek

Słońce prześwitywało przez gałęzie najpotężniejszych świerków, jednak gdy przecięli ścianę lasu, zrobiło się ciemno. Wokół panowała mroźna cisza, nie słychać było wiatru, drzewa nie szumiały uspokajająco, przeciwnie wręcz - milczały, przyglądając się dwóm intruzom którzy przyszli tu by zakłócać spokój leśnym zwierzętom.
Ork pierwszy coś wyczuł. Woń, zbliżoną nieco do woni trolli, lecz nie tak intensywną. Po chwili Vincent dostrzegł coś na pokrytej śniegiem ściółce lasu - trop. Na pierwszy rzut oka widać było że jest to trop niedźwiedzia - bądź czegoś niesłychanie do niego podobnego. Ich wątpliwości szybko się jednak rozwiały. Ślady prowadziły do niedużej polanki. Na samym środku leżał ogromny, stuwiekowy pień pod którym ktoś lub coś wyżłobiło sobie grotę. Margugz vaak Deuukz Ut Akarr, bo tak brzmiało prawdziwe imię orka, zbyt dużo razy polował na niedźwiedzie by nie wiedzieć kto obecnie zamieszkiwał tajemniczą jaskinię.

***

Nieduży lecz dość tłusty dzik rył zawzięcie w śniegu rozgarniając sypki puch na boki i usiłując dostać się do, może nieco zmarzniętych lecz wciąż smakowitych korzonków i paprotek. Mężczyzna który odagrnąwszy kaptur z głowy skradał się ku zwierzęciu, nie był myśliwym na co dobitnie wskazywała broń jaką ściskał w ręce. Był to miecz, nieco zakrzywiony na końcu. Z pewnością nie była to broń dobra w sytuacji w której się znalazł.
Ale jak w ogóle mógł się wplątać w tak durną sytuację? Zabłądził. Zboczył ze szlaku do wioski a zamieć zmusiła go do urkycia się w cieniu drzew. A potem po prostu stracił orientację. Pięć dni! Czuł że palce mu odmarzają, nóg już zupełnie nie czuł. Farby z niezbyt smaczną zawartością zamarzły, klingę miecza pokrył szron. Ale on musiał coś upolować! Od tego zależało teraz jego życie. Wioska była niedaleko, ale w tak gęstym lesie i w tej temperaturze, nie miał zbyt wielkich szans na jej odnalezienie.
Dzik chrumknął, gdy usłyszał skrzypiący śnieg pod ciężkimi, okutymi butami Mortimera.
A potem w jednym momencie dzik zorientował się że ktoś skrada się w jego stronę. Rozległ się przeraźliwy kwik i odyniec pognał jakby goniły go szwadrony psów myśliwskich, prosto przez niedużą polankę, na której leżało ogromne przewalone drzewo.


W tym samym momencie Vincent i Margugz usłyszeli jakiś ruch za pniem i równocześnie groźny pomruk zbudzonego ze snu drapieżnika wewnątrz jamy.
Osobiście to upek mi się podoba - wciągający i łączący wszystkie postacie :D
Hethemaen
Pomywacz
Posty: 49
Rejestracja: piątek, 27 listopada 2009, 13:49
Numer GG: 0
Lokalizacja: Wrocław

Re: [Legendary] Zmierzch Pegazów |sesja|

Post autor: Hethemaen »

Fulko

- O, o - powiedział mężczyzna. - Patrzcie, ktoś się do nas zbliża.
Spostrzegawczy człowiek nie odwracał wzroku od idących, prawie biegnących ludzi. Ten na przedzie wydał mu się dość dziwny. Niby miał siwe włosy i brodę, a jednak poruszał się jak młodzian. Najprawdopodobniej nie ostatni raz przyjdzie mu podziwiać jak zahartowani są ludzie północy. Fulka niepokoił fakt istnienia miecza przy pasie przywódcy. I to długiego miecza. Mógł on mieć różne przeznaczenie, choć wszystko oczywiście sprowadzało się do zabijania. Pytanie tylko: kogo?

- Gdzie ci dwaj co poszli w las? - spytał, odwracając się do pozostałych, po czym znowu zwrócił się do nadchodzących. Jeszcze raz rozchylił nieco płaszcz, aby ogrzać pod pachami ręce. Mogą mu być niedługo potrzebne. Gdy tak stał, spróbował ocenić wielkość ramion starca-młodziana. Człowiek ten był dość barczysty, ale może to tylko kożuch. Fulko wiele razy był w stresujących sytuacjach, więc spokojnie stał, czekając co się wydarzy.

Pomyślał, że zauważoną przez niego figurką pegaza zajmie się później. Mimo to nie mógł przestać myśleć, skąd ten młodzik ją miał. Cóż, może to nie jest ta sama, którą oddał strażnikom, aby wejść do Everneid piętnaście lat temu. Przecież takich ozdóbek wytwarza się od cholery. Dobra, nieważne, pomyślał, teraz nie mogę się rozpraszać.

Mężczyźni byli oddaleni od niego już niecałe trzydzieści metrów. Wyjął ręce, dopiął płaszcz i pomacał, czy jego ulubiona broń znajduje się w dwóch miejscach pod ubraniem. Tak, znajdowała się. Fulko spojrzał na innych, aby ocenić ich przygotowania do prawdopodobnego starcia z bandytami.
Sirion
Marynarz
Marynarz
Posty: 293
Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:47
Numer GG: 11883875
Lokalizacja: Warszawa

Re: [Legendary] Zmierzch Pegazów |sesja|

Post autor: Sirion »

Seriandil Athjeari

- O, o... Patrzcie, ktoś się do nas zbliża - Seriandil usłyszał głos Fulko i odwrócił wzrok we wskazanym kierunku.

Rzeczywiście na horyzoncie widać było szybkim krokiem przemieszczającą się grupkę ludzi z uzbrojonym siwowłosym i brodatym mężczyzną na czele. Nie było żadnych wątpliwości co do miejsca, gdzie aktualnie zmierzają.

"Bandyci? Miejscowi? Co to za jedni?" - Pomyślał z przerażeniem, gdyby doszło do walki napastnicy mieliby znaczną przewagę liczebną. Na ich niekorzyść działał też fakt, iż część drużyny oddzieliła się i udała się na polowanie, a ich przewodnik nadal nie dawał żadnego znaku życia. "Nie tak wyobrażałem sobie powrót w rodzinne strony..."

Odruchowo poprawił miecz zwisający u jego pasa, sprawdzając przy tym jego obecność. Nie raz ta broń ratowała mu życie. Jednak tym razem miał nadzieję, że nie będzie zmuszony jej użyć. Nic nie miał do tych ludzi i nie chciał ich zabijać. Poza tym lękał się o życie swoich towarzyszy i wiedział, że nawet jeśli wszyscy wyjdą cało z potencjalnej potyczki to wyczerpie ona ich siły i zmusi do przerwania dalszej podróży. A obawiał się, że niedługo zabraknie materiałów, które mogły by posłużyć do rozpalenia ogniska.

- Gdzie ci dwaj co poszli w las?
- Nie liczyłbym na ich szybki powrót... - Odpowiedział wciąż wpatrując się w idącą grupkę. Po chwili obrócił wzrok w kierunku swoich towarzyszy - Jesteśmy zdani tylko na siebie. Moim zdaniem musimy za wszelką cenę uniknąć konfrontacji. Nie możemy sobie na nią pozwolić... Więc panowie... Cokolwiek się zdarzy nie postępujmy pochopnie i ważmy na słowa. Postarajmy się nie prowokować dzisiaj potyczki. Ta pogoda i tak jest dla mnie wystarczająco dobijająca...

Wiedział, że gdyby doszło do potyczki wyszedł by z niej cało. Jednak nie miał zamiaru wykorzystywać swoich umiejętności. Nie teraz. Jeszcze nie.

"Proszę was nie prowokujcie mnie do tego" - Pomyślał wpatrując się błagalnie w mężczyzn, którzy zdążyli pokonać już całkiem długą drogę. "Dla własnego dobra..."
“Better to fight for something, than live for nothing”

General George S. Patton

Fortis cadere, cedere non potest
Sciass
Marynarz
Marynarz
Posty: 261
Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:37
Numer GG: 7066798

Re: [Legendary] Zmierzch Pegazów |sesja|

Post autor: Sciass »

(Avatar już wkrótce)

Mortimer Arronshackal

Śnieg chrzęszczy bielą…

Mężczyzna skradał się od dłuższego czasu. Włosy normalnie spięte w długi warkocz przerzucony przez plecy teraz spływały kaskadami dla większego zachowania ciepła wokół twarzy. Złoto-miodowe oczy lśniły jadem, mimo dojmującego chłodu - dość żywo, wpasowując się do włosów o kolorze ciemny blond.

Śnieg słychać chłodem…

Zapuścił się na północ. Wojna rozgorzała. Mortimer często podejmował decyzje na chybił trafił, tak było i teraz. Uciekać przed wojną i wrzawą!... ale gdzie? Zawirował wokół własnej osi 2 razy, otworzył oczy a jego wyciągnięta dłoń wskazywała majestatyczne góry… To i poszedł. No bo… dlaczego w sumie nie?

Śnieg czuć śmiercią…

Wędrował. Polował. Odpoczywał. Wędrował. Polował. Odpoczywał. I tak w koło Macieju, byleby przeżyć. Co jakiś czas trafiał do wioski gdzie uzupełniał zapasy a nawet, jeśli był w humorze, ‘zapolował’. Wtedy mógł sobie pozwolić nawet na większe zapasy. Martwym jedzenie i pieniądze nie są potrzebne, prawda? A i jego kolekcja w ten sposób zyskiwała.

Śnieg zabija mimochodem…


Teraz podróżował przez 5 długich dni. Marzł. Musi zjeść coś porządnego… mięso, o tak. Mortimer zjadłby mięso! Był głodny jak jasna cholera.

W końcu wypatrzył ślicznego warchlaczka. Niestety, podchody które na niego urządził spełzły na niczym przez ciężkie, okute obuwie Mortmiera. Nie miał innych butów, te były jego ulubione, wolał głodować niż z nich zrezygnować!

Ale ten warchlaczek…

Zwierze kwiknęło i zwiało tempem o jakie nie podejrzewałoby się taki tłuściutki połec mięska… Najemnikowi nie zostało nie więcej jak skoczyć za zwierzęciem w szalonym biegu. Plecak ciążył, ręce, mimo orękawiczkowania, marzły, broń szroniała a wyboru nie było. Więc ruszył chłopina w pościg pedząc jak najszybciej mógł.
„Byle szybciej, byle dalej, o tak, złap ofiarę!” – Szeptał do siebie pod nosem w szaleńczym biegu.

(Dokładny opis postaci dam gdy któryś z pozostałych graczy ujrzy Morta na oczy)
Obrazek
Marz
Marynarz
Marynarz
Posty: 166
Rejestracja: środa, 21 października 2009, 23:22
Numer GG: 0

Re: [Legendary] Zmierzch Pegazów |sesja|

Post autor: Marz »

Margugz vaak Deuukz Ut Akarr

To był tylko niedźwiedź. Wróć. To był aż niedźwiedź. Margugz spotykał takie nie raz, nie dwa razy i wiedział, ze nie należy ich lekceważyć. Niedźwiedź to nie miś z bajki. Z niedźwiedziem trzeba ostrożnie. Spojrzał na Vincenta. Nie ufał jego umiejętnościom. Nie ufał mu w ogóle. Nie ufał nikomu. Tego nauczyły go lata spędzone pośród ludzi- nie ufaj nikomu. Jedyna istota, którą darzył jakimś ciepłem nie była nawet humanoidalna. Mowa tutaj oczywiście o jego orle. Nagły podmuch wiatru wyrwał go z chwilowego zamyślenia. Należy się przygotować. Zawsze należy się przygotować!

Zdjął plecak i odłożył go na ziemi, tylko by mu ciążył. Podobnie uczynił z kołczanem, łukiem i czapą, odsłaniając liczne dredy związane w kok na szczycie głowy. Wyciągnął nóż i przy jego pomocy ściął młode, acz twarde drzewko i zaostrzył je kilkoma wprawnymi ruchami otrzymując rodzaj wideł. Spojrzał nań krytycznym wzrokiem- miał nadzieję, że wytrzymają. Naparł na nie od góry prawie całą swoją siłą. Wygięły się, ale nie złamały. Dobrze. Co prawda nie może się równać z siłą niedźwiedzia, ale wszystko powinno pójść zgodnie z planem.

Schował nóż do sakwy przy udzie i poprawił chwyt na „widłach”

Zadowolony z siebie spojrzał na Vincenta i powiedział
- ‘A go obuse gwi’dem. Ty go wyposzsz sz’ałą. Pszymam go dsz’wem, dobj’esz go. Dobsz’?

Ork czekał na odpowiedź człowieka. Wydawał się wprawnym myśliwym, jednak Margugz wątpił, czy jego wprawa przyda mu się w tych stronach. W Lucearii obowiązują zupełnie inne zasady. Człowiek pochodził z ciepłych krajów, nie wiedział jak obchodzić się ze zwierzętami z Północy. Z resztą sam ork nie wiedział czy da sobie radę. Ile czasu nie było go w domu? Będzie jakieś osiem lat. Dużo mogło się zmienić przez ten czas. On sam dużo zapomniał…
Orcs, orcs, orcs, orcs...
Acid
Marynarz
Marynarz
Posty: 320
Rejestracja: sobota, 10 listopada 2007, 17:57
Numer GG: 20329440
Lokalizacja: Dundee (UK)

Re: [Legendary] Zmierzch Pegazów |sesja|

Post autor: Acid »

Vincent

Darkholme poruszał się bezszelestnie niczym zjawa wśród poszycia leśnego idealnie wybierając drogę. Może i nie znał tych lasów, ale pewne przyzwyczajenia nigdy się nie zmieniają, zwłaszcza, gdy szkolisz się u boku jednego z najlepszych tropicieli. Idący za nim ork nie sprawił na Vincencie dobrego wrażenia od samego początku. Ale czego się spodziewać, w końcu ork to ork. Duże, silne i głupie. Póki co nie wchodzili sobie w drogę, Vincent też nie miał powodów, by wdawać się z nim w jakieś dyskusje. Las, mimo mrozu, był naprawdę wspaniały - wiszące na konarach drzew czapy śniegu, zaspy i wszechobecna cisza były iście magiczne.
Obrazek

Chwilę później zaczęło się coś dziać. Jakieś zwierzę siedziało w gęstwinie. Ork zareagował jako pierwszy, w końcu to rasa ‘w gorącej wodzie kąpana’, więc Vincent tylko nałożył spokojnie strzałę na cięciwę i skoncentrowany skupił się na celu, by w razie czego móc oddać pewny, celny strzał. Obok ork coś kombinował, ale chyba tylko on sam, w swej pogmatwanej jaźni mógł to wiedzieć.

W końcu odezwał się do niego w języku, który nieco przypominał ludzki, jednak łucznik wyłapywał co drugie słowo. Tropiciel tylko skinął mu głową, napiął strzałę, przytrzymał ją chwilę przy policzku, po czym wypuścił w najdogodniejszym momencie. Miał nadzieję, że uda mu się choćby trafić niedźwiedzia, bo nie chciało mu się marnować strzał takiej jakości tylko po to, żeby wypłoszyć zwierza.

Moment później usłyszał donośny gwizd orka.
Seks jest jednym z dziewięciu powodów do reinkarnacji. Pozostałych osiem się nie liczy.

Obrazek
the_weird_one
Mat
Mat
Posty: 407
Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
Numer GG: 6271014

Re: [Legendary] Zmierzch Pegazów |sesja|

Post autor: the_weird_one »

Thalan Mayre

Oto zwiastowanie kłopotów, niczym olśnienie - co sprawiało że ostatni tydzień dzień w dzień mordował, spijając poczytalność po miarowo zagłębianej w miękkim umyśle klindze ukutej w sposób naturalny, niczym perła powstałą na ziarnku piasku, z nudy.

To może nawet być niebezpieczne, ergo ciekawe.

Thalan podniósł się i kucnął, słuchając dwóch towarzyszy jednym uchem i licząc nieznajomych - w zależności od ich liczby zamierzał inaczej się przygotować. To mogło być wszystko od chłopskiego patrolu po infamisa z bandą złożoną z banitów. Czyli w najlepszym wypadku brudni, zahartowani, naprawdę źli goście z gatunku opiekających dzieci na rożnie i gwałcących w kilku na mrozie. Towarzystwo do którego pasował jak ulał.

Wstał, podnosząc miecz z pochwą i pasem w prawej ręce i podszedł dwa kroki, zamierzając poczekać aż podejdą. Jeżeli nie będą chcieli rozmawiać, w co naprawdę wątpił, gdyż nie mieli nic do stracenia nawet gdyby przyszli ich tu zabić dla zabawy, będą kłopoty. Jeżeli nie, będzie umiał porozmawiać z siwobrodym.

- Jesteśmy zdani tylko na siebie. Moim zdaniem musimy za wszelką cenę uniknąć konfrontacji. Nie możemy sobie na nią pozwolić... Więc panowie... Cokolwiek się zdarzy nie postępujmy pochopnie i ważmy na słowa. Postarajmy się nie prowokować dzisiaj potyczki. Ta pogoda i tak jest dla mnie wystarczająco dobijająca...
- Nie chcesz walki to się na nią szykuj. Nikt nie dostał tego co chciał pobożnymi życzeniami. Czy jeden z was reflektowałby sprawdzić, czy o wiele groźniejszy tabun uzbrojonych obdartusów z łukami nie czeka w krzakach na sygnał aby z nas zrobić poduszki na szpilki? - rzucił, nie oczekując odpowiedzi i przypominając sobie, jak się prowadzi burdy słowne na przekleństwa, przechwałki i straszenie rozmówcy bez obrażenia go na tyle by jedyną tymczasową satysfakcję mogło mu przynieść wbicie komuś noża pod żebro.
Nie liczył za bardzo na to, że biegnący im na spotkanie chcą zapytać z rozbrajającym entuzjazmem jak znajdują pogodę w ich krainie i by ich zaprosić, co więcej sądził że może mu się stać więcej niż krzywda, z doświadczenia jednak kierował się tym co zapewnia najwięcej szans na przeżycie.
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
Wevewolf
Mat
Mat
Posty: 453
Rejestracja: środa, 4 listopada 2009, 10:31
Numer GG: 0

Re: [Legendary] Zmierzch Pegazów |sesja|

Post autor: Wevewolf »

Vincent i Margugz
Ork który znał się dobrze na polowaniach na niedźwiedzie, chwycił pobliskie drzewko z zamiarem urwania go. Naprężył wszystkie swoje mięśnie, na czole sperlił się pot, drzewo zatrzeszczało złowieszczo i w końcu odpuściło - Margugz zatoczył się potężnie, niemalże wpadając w zaspę. Dobył noża i zaostrzył pospiesznie obdarty z pomniejszych gałęzi pieniek młodej sosenki i przygotował się do zaatakowania bestii. Walka była bardziej niż pewna: zbudzone ze snu zwierzę będzie chciało przekonać się co zakłóciło jego spoczynek. Vincent zręcznie nałożył strzałę na cięciwe i przygotował się do oddania strzału. Zamarli. W pieczarze kotłowało się, do ich uszu dobiegały ciche, stłumione porykiwanie, dźwięk jakgdyby piach osypujący się z przebitej klepsydry... a także... czy to możliwe? niewyraźne, ledwo słyszalne ludzkie... głosy?
W tym momencie Ork usłyszał też inny dźwięk. Ten najmilszy jego uchu. Jego orzeł nurkował ku swojemu treserowi zręcznie lawirując między ośnieżonymi choinkami i po chwili z głośnym skrzekiem wbił mu się w ramię pazurami by utrzymać równowagę. Margugz zaklął mimowolnie i w tym samym momencie lasem wstrząsnął groźny, mrożący krew w żyłach ryk. Chwilę później... coś wyskoczyło zza zwalonego pnia, pod którym bestia przygotowywała się właśnie do ataku. Coś z głośnym kwikiem zwaliło się w śnieżną zaspę.
Vincent strzelił już wcześniej, gdy tylko zauważył ciemny kształt w locie. Był to odruch, zrobił to bezmyślnie, wiedziony impulsem myśliwego. Wypuścił strzałę która utkwiła w boku sporych rozmiarów odyńca który wpadłwszy w śnieg zerwał się, jednak jakoś bez życia, podreptał kilka rozkołysanych kroków i zwalił się martwy. Strzał był celny.
W tym samym momencie rozległ się ryk zbliżony brzmieniem do poprzedniego i coś z ogłuszającym łoskotem wywaliło pień z zmarzniętej ziemi i wstało, pokazując że niewielki pagórek na środku polany nie był wcale niewielkim pagórkiem a olbrzymią, lwiopodobną bestią. Ork zamarł w bezruchu, jego oczka błądziły po potworze jakby nie mógł zrozumieć. Jednak Vincent pojął w co dali się wrobić bardzo szybko: Bestia stała teraz w rozkroku nad niewielkim dołem w ziemi - tym dołem który wcześniej przykrywał przysypany śniegiem pień. Wewnątrz dołu leżały ciała dwóch niedużych niedźwiedzi oraz półżywa matka.
Bestia zaryczała i rzuciła się do ataku.

Obrazek


reszta (oprócz Mortimera)

trzy minuty przed pierwszym rykiem bestii

Tymczasem reszta drużyny, choć może to niedokładne określenie bo podróżowali ze sobą niecałe dwa tygodnie, zaniepokojona wielce zbliżającą się grupką ludzi o podejrzliwym wyglądzie, teraz wykonywała bardzo gwałtowne ruchy. Spokojnie zachowywał się Seriandil. Thalan wstał, stanął przed resztą drużyny i spoglądał na zbliżających się mężczyzn. Jednak Fulko, mimo iż stał dalej, najszybciej dopatrzył się szczegółów które umknęły reszcie. Dostrzegł mianowicie że każdy z podejrzanych intruzów miał niedużą oznakę przyczepioną na skórzanej kurcie. Ubrani również byli podobnie: te same zielone, ciepłe kurty i w większości przypadków jednakowe uzbrojenie - prosty miecz oraz sosnowy łuk.
Byli coraz bliżej. Ten na samym przedzie o srebrnej brodzie i włosach, uniósł rękę w skórzanej rękawicy i pomachał do nich... choć może był to raczej gest taki, jakim straż zatrzymuje w mieście drobnego złodziejaszka.
'oczywiście' przemknęło wówczas przez myśl Thalanowi, który przecież nieraz miewał kontakty z takimi ludźmi. To musieli być Łowczy Królewscy podwładni samego Luceusza Nieśmiertelnego! Thalan miał z nimi kontakt czterokrotnie, nie miał jednak żadnych przyjemnych wspomnień. Za pierwszym razem spotkał jednego z nich podczas wykonywania zadania w Lucearii właśnie - tropił niedużą bestię, przypominającą wyglądem lwa ze skrzydłami, tak przynajmniej powiedział mu zleceniodawca. A nie był to byle kto, bo bardzo bogaty burmistrz z jednego z nielicznych Zimowych Miast. Wielki Łowczy wyjaśnił wówczas Thalanowi że bestia nie istnieje, a burmistrz wystryknął go na durnia. Najemnik zabił Łowczego poczym zgłosił się do zleceniodawcy. Ten zapłacił mu za jego szkodę osobistą (kłamstwo o bestii) a na dodatek musiał zapłacić podwójnie, gdyż podstępny Thalan, kawał cholery, sprytnie ukrył ciało łowczego a zarzuty zrzucił na Jego wysokość oświeconą. Zadanie zostało wykonane - bestia zabita, co z tego że wcale nie istniała? Każdy następny raz był podobny. Raz złączył się z oddziałem Łowczych by ubić groźnego Orfyxa, lecz potem ostro się z nimi pociął - poszło o udziały. W efekcie wszyscy sikali krwią, ale jemu udało się jakoś przeżyć.
Tak i teraz spoglądał na Łowczych niezbyt przychylnym wzrokiem a gdy byli na tyle blisko że nawet Seriandil domyślił się kto oni, Ten z brodą zawołał:
- Hej, wy! Moje imię brzmi Declan Vicovaro, jestem Wielkim Łowczym a oto moja kompanija - pokazał na resztę swojej załogi. Seriandil pomyślał że w życiu widział już wielu bandytów wyglądających jak dworzan oraz dworzan wyglądających jak bandytów, lecz ci... ci byli bandytami. Ich nieogolone mordy, zgniłe zęby. Seriandil wiedział doskonale że w bezpośrednim starciu nie mieli by z nim szans. Co do wali na odległość nie był tak pewien siebie. Wyglądali na sprytnych, coby tu nie mówić. 'sprytne szczury o celnym wzroku' przemknęło mu przez myśl
- A teraz sprawy ważne, by potem przejść do tych mniej ważnych. Tropimy bestię pewną, wielką, groźną jak sam Luceusz. Doszły nas słuchy że bytuje gdzieś tutaj... czy to obowiązki przygnały was w tą część Ostatniej Prowincji przed Lucearią? Jeśli nie, musimy nalegać byście zboczyli ze szlaku jak najchyżej to możliwe...
poczem spojrzał wyczekując odpowiedzi na Thalana który stał najbliżej.

Mortimer
Niestety, nie okazał się być dobrym myśliwym. Biegnąc za warchlakiem, dostrzegł że w pewnym momencie teren się podnosi. Był na niewielkim pagórku. Tam gdzie teren ponownie opadał, leżało zwalone drzewo tworzące rodzaj daszku. Za owe drzewo zwalił się właśnie odyniec. Mortimer ruszył w tamtym kierunku gdy nagle...
Nie wiedział czy to osłabły ze zmęczenia i mrozu mózg, czy raczej nogi odmawiały mu posłuszeństwa. A może rzeczywiście ziemia się "ruszała"?
W następnym momencie ta intrygująca zagadka rozwiązała się sama.
Pogórek nagle podniósł się, zrobił się bardziej stromy i Mortimer zjechał na sam dół, stamtąd skąd przyszedł. A potem koło siebie zobaczył olbrzymią czteropalczastą łapę.



weird, zapraszam na dialog... coś trzeba kopnąć tą sesję
Osobiście to upek mi się podoba - wciągający i łączący wszystkie postacie :D
the_weird_one
Mat
Mat
Posty: 407
Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
Numer GG: 6271014

Re: [Legendary] Zmierzch Pegazów |sesja|

Post autor: the_weird_one »

Thalan

- Obowiązki. Obóz jest tylko chwilowy, czekać jednak musimy na naszych kompanów nieco jeszcze, nie możemy się rozdzielić na dłużej. - odpowiedział lakonicznie i pewnie, czekając na rozwój dyskusji. Miał już ją zaplanowaną i choć Łowczy kojarzyli mu się tylko z wcale nie zabawnym sporem o kasę, cieszyło go nawet że tu przybyli. Trochę.

Na razie zamierzał odpowiadać dokładnie na zadane pytania i nie chełpić się zbędnymi informacjami, zwłaszcza, że musiał zdecydować jeszcze czy mówić prawdę o celu ich podróży czy nawet jego imieniu.
Wielki Łowczy zamyślił się gdy usłyszał słowa Thalana.

- Jak to "waszych kompanów"? Wszak to nie wszyscy których ogarniam tu wzrokiem? Gdzie reszta?

Pozostali z zaciekawieniem przyglądali się rozmowie.

- Ruszyli ulżyć pęcherzom i w chrustu szukać więcej. - odpowiedział, pogardliwym wzrokiem obejmując zawilgocone i podmarzłe drzewko. - Coś im grozi? Że niby tutaj jest ta bestia, o której mówicie, panie Vicovaro?
- Może rzeczywiście tu być. - odparł srebrnobrody - Zostaliśmy tutaj wysłani by zgładzić potwora, co oznacza również, że wszelacy niezbrojni są proszeni o natychmiastowe usunięcie się z terenu łowów... Najlepiej jeśli udacie się w stronę wioski... A wasi towarzysze powinni jak najszybciej do was dołączyć...
- No cóż, moi tu obecni kompani z pewnością nie będą mieli nic przeciwko dalszej podróży, mogliby zebrać zapasy i tak dalej. Ja zaś, panie Vicovaro, wiem o czy mowa... - zaczął, formując myśl do której z trudem się nie uśmiechnął - jako że przez burmistrza Faalhaed zostałem wynajęty dwa lata temu, między innymi najemnikami, do polowań na takową bestię, oczywiście aż do momentu, gdy nastąpiło morderstwo Marco Vaera, sprawującego wtedy urząd w tamtym miejscu Łowczego... Ja nazywam się Caern Lylyn...[/i] - przerwał na moment, podpierając się mieczem z udawaną nadzieję, że jest temu człowiekowi znany... z tego fałszywego imienia.
- W każdym razie wiem, co to jest i chciałbym udać się z wami i pomóc, jak mogę, skoro z tego co mówicie moi towarzysze - których przy odrobinie szczęścia nie zobaczę najbliższymi czasy, pomyślał - mogą być w wielkim niebezpieczeństwie.

Po krótkim monologu nastąpiła niewiele dłuższa cisza. Declan spojrzał na niego ze zdumieniem.

- Nie mam pojęcia do czego wynajął was burmistrz Huxlo oraz nie sądzę, że to ma teraz jakieś, kurwa, znaczenie. W okolicy jest szczwana bestia a wy... Zaraz... chcecie nam pomóc? To znaczy TY chcesz na pomóc? - srebrnobrody przyjrzał się dokładnie Thalanowi a ten mimo swego uspobienia poczuł delikatne ukłucie strachu... - Chyba cię skądś kojarzę nieznajomy... porozmawiamy o tym później, teraz nie ma czasu. Trzeba znaleźć waszych przyjaciół i wynosić się stąd tak szybko jak możemy! Gdzie oni poszli?

Thalan wskazał kierunek w którym oddalili się jego towarzysze. Wątpił, by szli tam prosto, ale wierzył, że jest to środek dziewięćdziesięciostopniowego kąta, w którym zamierzali polować.

- Jeden z nich to maniak polowań, a drugi... będzie razem z nim. - wyjaśnił, zapinając pas z przytroczoną pochwą i podchodząc do grupy do której właśnie dołączył. Rzucił towarzyszom znaczące spojrzenie łączące ich i jego pozostawiony koc.
- Gotów, panie Vicovaro. - potwierdził dowódcy niespokojnych leśnych strzelców.
- Ruszamy - po czym wraz z Thalanem ruszyli w stronę niedużego lasu.

W tym momencie całym lasem wstrząsnął głośny, złowieszczy ryk. W pół kroku Declan zaklął pod nosem, Łowczy sięgnęli po łuki i chyłkiem pobiegli w stronę lasu.
Mając nadzieję, że żaden z jego towarzyszy nie stwierdzi iż ma chętnę dowiedzieć się więcej lub zapolować w raźnej grupie, ruszył chyżo z tyłu grupy, trzymając miecz by nie obijał się o udo i próbując sobie przypomnieć jaką zaplanował i obrał taktykę dwa lata temu, potwora, którego przysiągłby, że według tych samych Łowczych, nie ma...
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
Hethemaen
Pomywacz
Posty: 49
Rejestracja: piątek, 27 listopada 2009, 13:49
Numer GG: 0
Lokalizacja: Wrocław

Re: [Legendary] Zmierzch Pegazów |sesja|

Post autor: Hethemaen »

Fulko rozluźnił dłonie, gdy dowiedział się, kim są ów ludzie. Znowu je napiął, gdy usłyszał, że zamierzają polować na jakiegoś dużego zwierza. Spodziewał się, że grasują tu różne potwory, ale żeby samo jego wspomnienie budziło taki niepokój wśród... łowczych z tych terenów? W każdym razie był spokojny, ponieważ zabicie stwora nie należało do jego problemów. Mógł się rozluźnić, gdy podczas rozmowy Thalan zaproponował pomoc. W końcu skoro taki laluś, bo nie wyglądał on na jakiegoś twardziela, chce mierzyć się z jakąś bestią, to albo ma nadzieję, że ktoś ją zabije zanim się zbliży albo nie jest ona taka straszna. Ta myśl od razu uspokoiła Fulka.

Schylił się on po plecak i założył go na plecy, naciągając pasy, aby ściśle przylegał on do ciała. Mocniej zasunął kaptur, poruszał przez chwilę palcami, aby choć trochę je rozgrzać, po czym włożył je do kieszeni spodni. Obrócił się twarzą do Seriandila i zmrużył lekko oczy, gdyż w tym momencie potężny podmuch wiatru o mało co go nie przewrócił, a do tego zasłonił mu widok. Po chwili jednak wiatr ustał, a Fulko znowu dostrzegł chłopaka. Wyglądał na nieco niezdecydowanego, ale trudno mu było ocenić. Może te zmarszczki utworzyły się ze względu na starania ochrony twarzy i oczu, a może na ostatnie wydarzenia.

- Hej, ty! - krzyknął. - Idziemy do wioski, zostały nam około cztery kilometry, a ja nie zamierzam tu stać i marznąć. Ognia i tak nie rozpalimy, bo nie mamy drewna, a pójście do lasu jest zbyt niebezpiecznie... tak samo, jak pozostanie tutaj. - Fulko przerwał na chwilę. - Słuchaj, spotkamy się z nimi w wiosce, tak będzie bezpieczniej. Tutaj i tak im się do niczego nie przydamy. Co do naszego przewodnika - może już tam na nas czeka. Chodź, to będą dwie godziny drogi w tym śniegu.

Mężczyzna odwrócił się i zaczął drałować przez wielkie, białe hałdy, mając nadzieję, że udało mu się przekonać Seriandila. Szedł wprzód, lecz jednym uchem dalej nasłuchiwał odpowiedzi i nie wiedział, czy się zatrzymać, czy iść dalej.
Marz
Marynarz
Marynarz
Posty: 166
Rejestracja: środa, 21 października 2009, 23:22
Numer GG: 0

Re: [Legendary] Zmierzch Pegazów |sesja|

Post autor: Marz »

Margugz vaak Deuukz Ut Akarr
Ork stał przez chwilę oniemiały. W życiu nie widział czegoś takiego. Błądził wzrokiem po kreaturze. Gigantyczny, skrzydlaty lew zrobił ogromne wrażenie na Margugzie. Był to zwierz iście majestatyczny. Na dodatek równie zabójczy, co piękny. Z transu wyrwał go orzeł. Wydał z siebie krzyk pełen wręcz przerażenia, o ile można to określić po ptasim głosie i wybił się mocno z ramienia myśliwego.

Margugz wróciwszy umysłem do swego ciała odzyskał trzeźwość myślenia. Wydał z siebie głęboki, acz krótki gwizd. Vuukas usłyszał. Usłyszał na pewno, bo przestał krążyć po niebie i skierował swój lot w stronę, z której przyszli. Tropiciel miał nadzieję, że mu się uda, że sprowadzi jakąś pomoc. Wiedział, że nie poradzą sobie we dwójkę.

Szybko rzucił okiem na ekwipunek leżący z boku. Zostawił tam swój łuk. To, co obecnie miał przy sobie nie stanowiło żadnej broni przeciw ogromnemu lwu. Zaostrzone drzewko miało służyć utrzymaniu niedźwiedzia na dystans, a nóż miał wątpliwe szanse na przebicie futra potwora. Oczywiście zakładając, że ork dałby radę dojść doń.

Krótka piłka. Margugz podjął decyzję. Rzucił się w kierunku pozostawionych rzeczy. Chwycił łuk i kołczan. Zaczął biec z dala od potwora, w bliżej nieokreślonym kierunku. Nie uciekał. Wycofywał się, aby zdobyć czas na przygotowanie się do strzału. W międzyczasie zerkał co się dzieje z Vincentem. Miał nadzieję, że nic mu się nie stanie. Może nie lubili się specjalnie, ale ork był przeciwny bezsensownej śmierci. Jak umrzeć to podczas walki z równym przeciwnikiem. Zostać zmiażdżonym jednym majtnięciem łapy to żaden honor.

Biegł jakieś dziesięć metrów zakładając w tym czasie strzałę

Zatrzymał się, odwrócił, wymierzył, strzelił.

Czy trafił...?
Orcs, orcs, orcs, orcs...
Zablokowany