[Marvel RPG] Amazing X-Men

Miejsce na zakończone lub wymarłe sesje. Jeśli chcesz ponownie otworzyć temat to skontaktuj się z modem albo adminem.
Mekow
Bosman
Bosman
Posty: 1784
Rejestracja: niedziela, 28 maja 2006, 19:31
Numer GG: 0
Lokalizacja: A co Cię to obchodzi? :P

Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men

Post autor: Mekow »

Adam (Jennifer i Jason)

Adam denerwował się przed tym pierwszym spotkaniem ze SnowFlake. Myślał, czy by nie wypić kieliszek czegoś mocniejszego, ale nie uczynił tego, aby dziewczyna nie poczuła od niego alkoholu. Lekko wyperfumowany wodą kolońską, z bukiecikiem około tuzina skromnych kwiatków w dłoni, stanął przed jej pokojem. Ze środka dobiegała muzyka. Denerwował się trochę i oddychając ciężko czekał aż jedna z piosenek się skończy, gdy to nastąpiło zapukał do jej drzwi. Napięcie trochę opadło. Adam wziął głęboki oddech i trzymając przed sobą bukiecik kwiatków, czekał aż pozna swoją serdeczną wielbicielkę.
Po chwili usłyszał odgłos otwieranego zamka i zaraz po otwarciu drzwi stanęła przed nim Jennifer w czarnej obcisłej koszulce. Widząc bukiet kwiatków, odparła jedynie:
- Wow...
Na chwilę zapadła krępująca cisza. Dziewczyna gapiła się raz na kwiatki, raz na swoje buty, czerwieniąc się przy tym okrutnie. W końcu nieśmiałym gestem zaprosiła Adama do środka.
Adam, też był zaczerwieniony na twarzy, więc można było powiedzieć, że pod względem śmiałości pasowali do siebie.
Nic nie mówiąc, szybkim krokiem wszedł do jej pokoju, zamykając za sobą drzwi.
- Cześć. - powiedział cicho.
Nie bardzo wiedział co więcej mógłby teraz powiedzieć, więc na początek rozejrzał się po jej pokoju.
Ściany miała wyklejone plakatami zespołów takich jak The Birthday Massacre, Hollywood Undead i innych o tematyce typowo EMO. Dywan miała czarny, tak samo pościel i ubrania na sobie. Biurko zawalały rysunki. Odebrała od chłopaka kwiatki i nie wypuszczała ich z rąk, jakby były zbyt cenne, by je gdziekolwiek odłożyć.
- Cześć. - odparła, nie za bardzo wiedząc, co dalej zrobić. - Czemu mnie odwiedziłeś? - zapytała nieśmiało, nie podnosząc wzroku znad kwiatków.
Chłopak zastanowił się nad odpowiedzią. Nie bardzo wiedział, jakiej odpowiedzi oczekiwała od niego dziewczyna. Po chwili namysły i głębszym oddechu postanowił powiedzieć prawdę.
- Chciałem Cię poznać. - rzekł cicho. - Pisałaś piękne listy. - dodał szybko.
Dziewczyna zarumieniła się na twarzy jeszcze bardziej i aż sobie przysiadła na łóżku z wrażenia.
- A skąd wiesz... że to... że to ja pisałam. - opuściła wzrok skupiając się znów na kwiatach.
- Ktoś mi pomógł... W tej szkole. Uczniowie mają, różne, ciekawe, zdolności. - powiedział z lekkim trudem, uśmiechając się lekko. Podszedł do niej bliżej i przyglądając się jej dokładnie usiadł obok niej.
Pierwsze chwile przyniosły ciszę i niezręczną atmosferę w pokoju. Dziewczyna w końcu jednak poderwała się z łóżka, położyła kwiaty na biurku, jakby to była największa relikwia i odezwała się do Adama.
- Przepraszam cię za te listy... Nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Po prostu... jesteś bardzo przystojny, a ja cię lubię... BARDZO. - odparła.
Adam uśmiechnął się do niej. - Ależ nie przepraszaj, bardzo mi się podobają. - odpowiedział.
Adam poczuł się lepiej. Uspokoił się i nabrał pewnego rodzaju komfortu psychicznego. Nie wiedział dlaczego, może dlatego, że zaczęli rozmawiać, albo dlatego, że Jennifer była równie zestresowana jak on. Bał się tego spotkania a ono szło całkiem zgrabnie.
Adam obejrzał ją od stóp do głów. Podobało mu się, że droga jego spojrzenia wynosiła na oko niecałe sto osiemdziesiąt centymetrów - Jennifer była zdecydowanie wyższa niż jej rówieśniczki, a Adam lubił wysokie dziewczyny. Chcąc nie chcąc zwrócił też uwagę na figurę dziewczyny. A tą miała naprawdę zgrabną, widać było po ramionach, że spędza trochę czasu na siłowni. Mimo to zachowywała na swój sposób dziewczęcą, delikatną urodę. Spod czarnej koszulki na ramiączkach, wychylał się nieśmiało niewielki, acz dobrze zaznaczony biust, na co Adam oczywiście zwrócił uwagę. Ładna twarzyczka dziewczyny zachęcała chłopaka do dalszej rozmowy.
- Ty też mi się podobasz iiiii... - odpowiedział spokojnie wahając się przy kolejnym słowie - i chętnie poznałbym Cię lepiej. - zakończył z uśmiechem.
- Naprawdę? Chciałbyś? Znaczy... ja też... - zarumieniła się, robiąc słodką minkę. - To może coś... no wiesz... porobimy razem? Może pójdziemy gdzieś... czy coś... - nieśmiałość nie pozwalała jej mówić z taką łatwością, jakby sobie tego życzyła.
Adam uśmiechnął się lekko do niej, naprawdę cieszył się z tego spotkania. Nie wiedział jednak, gdzie mogli by pójść - nie miał pojęcia gdzie chodzi się na randki.
- Może w bilard, zagramy. - przyszło mu do głowy i wypowiedział zdanie zanim ułożył je odpowiednio w głowie.
- Są stoły, w instytucie. Moglibyśmy zagrać... I porozmawiać. - rzekł zadowolony ze swojego pomysłu.
Gdyby poszli do kina nie zamienili by ani słowa, gdyby poszli na spacer ich rozmowa mogła by się nie kleić. Potrzebowali jakiegoś konkretnego, ale nie do końca zajmującego zajęcia.
- Nie umiem grać w bilard... - powiedziała cicho. - Możemy... możemy zagrać na konsoli w jakąś grę... Widziałam, że Zack tak robi ze swoją dziewczyną... I Jason też... Chociaż chyba Jessica nie jest jego dziewczyną... - zamyśliła się. - W każdym razie... chętnie z tobą coś porobię. - spuściła wzrok.
Adam uśmiechnął się, gra na konsoli na pewno będzie jednym z tych ciekawszych zajęć... zresztą nie liczyło się czym się zajmą - ważne było, że będą to robić wspólnie.
- To może wstawisz kwiatki do wody - powiedział Adam, cały czas o nich pamiętając - i pójdziemy do salonu? - zaproponował wstając powoli z łóżka.
- Ach tak... rzeczywiście... - zmieszała się, patrząc na kwiaty. - A mógłbyś mi przynieść trochę wody z łazienki? - zapytała podając mu szklankę. - Nigdy... nigdy wcześniej... no wiesz... nie dostałam kwiatów, więc nie mam wazonu. - zrobiła dziwną minę, jakby się tego wstydziła.
- Tak, oczywiście. - powiedział Adam biorąc od niej szklankę.
- Na brak wazonika, coś poradzę. Ale, to może jutro? - powiedział cicho. Doskonale wiedział co jej sprezentuje, miał sporą kolekcję wazoników i zawsze mógł zrobić kolejne.
- To ja zaraz wrócę. - wytłumaczył się zanim opuścił jej pokój.
Dziewczyna skinęła mu głową w ramach podziękowania, a Adam szybko, niesiony jakąś wewnętrzną siłą pobiegł do łazienki i wrócił po chwili ze szklanką pełną świeżej wody. Jennifer wstawiła kwiaty do prowizorycznego wazonu i spytała.
- To co... idziemy? - spojrzała na niego, uśmiechając się lekko.
Adam jedynie skinął głową i wyszli razem do salonu. Akurat mieli szczęście, gdyż nie zastali nikogo i mieli czas dla siebie. Podczas grania na konsoli porozmawiali o sobie, Glassmaker dowiedział się od Jennifer, że ta uczęszcza do szkoły plastycznej i uwielbia rysować, kocha także przeróżną muzykę, nie tylko tę, której słucha.
- Zawsze byłam ciekawa, jak Jason gra te swoje imprezy... ale nigdy... nigdy jakoś nie miałam... no wiesz... śmiałości, żeby iść posłuchać. Poza tym, co ja bym tam sama robiła... - wzruszyła ramionami odkładając pada i uśmiechając się do Adama.
- Ja byłem, tam. Raz. Było... - zabrakło mu słowa i zastanowił się chwilę nad tym co chce powiedzieć. - Tak jak mówisz. Samemu, to nie to samo. Co z kimś. - powiedział w typowym dla siebie stylu nieśmiałej osoby.
- Możemy się tam wybrać, jeśli tylko chcesz. - zaproponował z uśmiechem.
- Oooo, naprawdę? Naprawdę chciałbyś... ze mną? - jej twarz rozpromieniła się. - Dziękuję... dawno już nigdzie nie byłam... a właściwie odkąd tutaj jestem to nigdzie nie byłam... Z wielką chęcią z tobą pójdę. - pod wpływem emocji uściskała go, jednak po chwili zachowała już stosowny dystans. Nieco zmieszana odparła. - Mógłbyś... mógłbyś porozmawiać z Jasonem, żeby wziął nas z sobą na imprezę? Ja go... w ogóle nie znam, ale wy jesteście razem w drużynie... i pewnie się kolegujecie... tobie nie odmówi. Zrobiłbyś to dla mnie? - zapytała robiąc słodką minkę. Taką, że aż Adamowi zrobiło się ciepło na sercu.
Adam uśmiechnął się do rozmówczyni.
- Ależ oczywiście. - odparł szybko. Miał nadzieję, że uda mu się to załatwić - osobiście odnosił wrażenie, że Jason niespecjalnie go lubi, ale nie szukał dawcy nerki, a jedynie podwózki na imprezę.


Adam przyszedł do pokoju Jasona, zapukał do drzwi i czekał przez moment. Po chwili drzwi się otworzyły i wyskoczył zza nich Jason w samych slipkach, poprawiając je szybko. Adam kątem oka dostrzegł, że w łóżku Ghetto zostawił Shadow.
- Adam? A co ty tu robisz? Trochę zajęty jestem, wiesz... ten tego z Jessicą. Co cię sprowadza? - zapytał na szybko składając kolejne zdania.
Wyglądało na to, że musi przejść od razu do rzeczy, a jakby nie patrzeć było mu to na rękę.
- Przepraszam, że przeszkadzam. - zaznaczył na wstępie, gdyż najwidoczniej bardzo mu przeszkadzał. - Wiem, że grasz dziś wieczorem w klubie i chciałem spytać, o której jedziesz i czy możesz kogoś ze sobą zabrać. - powiedział jednym tchem i aż sam się zdziwił, że mu sie to udało.
- Jasne, stary, jasne. - poklepał go po ramieniu. - Co tylko chcesz. - był gotów zgodzić się na wszystko. - Wyjeżdżam z Instytutu o 8, czekaj na mnie w garażu. Zaraz, zaraz! Masz randkę? - nagle chłopaka coś oświeciło. - Kogoś zabrać? Znaczy dziewczynę? No brawo. - aż klasnął. - Normalnie kolegi nie poznaję.
Chwilę później obaj usłyszeli zza drzwi głos Jessici. "No idziesz już, J.? Smutno mi tu samej".
Adam zrobił się czerwony na twarzy, zastanawiał się skąd Jason o wszystkim wiedział.
- Dzięki. Będziemy czekać w garażu. O ósmej wieczorem. - odpowiedział i nie chcąc zatrzymywać go na dłużej dodał - To... do wieczora?
- Jasne, do wieczora. - odparł szybko, znikając za drzwiami, które zatrzasnęły się tuż przed nosem Adama. "No już idę, idę, kochanie...z kolegą rozmawiałem" - usłyszał jeszcze Adam na odchodne.

Adam wrócił do Jennifer i zaczął rozmowę od przekazania jej dobrych wieści. Spędzili razem jeszcze trochę czasu, zjedli obiad i porozmawiali, a potem poszli wyszykować się na imprezę.
Gdy około godziny 20, w garażu pojawił się Jason, zastał tam Adama w towarzystwie Jennifer - rozmawiali o czymś, ale oboje zamilkli gdy tylko go zobaczyli.
Jason nieco się zdziwił i już miał coś wtrącić, ale cios łokciem w bok od Jessici skutecznie go od tego odwiódł. Shadow, nie mając kluczyków do samochodu, użyła swoich zdolności i sama prowadziła czarnego Nissana, a przez całą drogę Ghetto i Jess byli zajęci własnym towarzystwem, dając porozmawiać Adamowi i Jenn z sobą na tylnych siedzeniach. Ci jednak byli znacznie bardziej cicho - Zadko coś mówili, a jeśli już, to szeptali sobie po cichu.

W klubie, czworo mutantów podzieliło się na dwie pary. Adam i Jennifer potańczyli razem i choć Adam początkowo twierdził, że nie umie tańczyć, to jakoś spędzili na parkiecie sporo czasu, oczywiście później od czasu do czasu były także wolne tańce, które również spędzili razem. Wypili łącznie po trzy piwa i trochę porozmawiali - panujący w klubie hałas nieco im to utrudniał, ale dali sobie radę.
Wypad do klubu był bardzo udany, choć w drodze powrotnej oboje prawie zasneli już w samochodzie.


Następnego dnia popołudniu, Adam sprezentował Jennifer, ładny, zdobiony wazonik z czarnego szkła. Zdążyli juz porozmawiać o swoich mocach i zajęciach, więc dziewczyna wiedziała, że On sam go zrobił. Pod wpływem emocji przytuliła go w podzięce. Wyglądała jednocześnie na zadowoloną i ... Adam miał problem z określeniem tego, ale widział, że rumieniła się i uciekała wzrokiem.


Kolejne dni mijały bardzo szybko. Większość czasu wolnego Adam spędzał ze swoją dziewczyną i bawili się znakomicie... Choć w pewnych kwestiach nie zaszli w swoim związku tak daleko jak pewne inne pary w instytucie. Im to nie przeszkadzało i zwyczajnie nie myśleli o tym, że jakoś nie mieli okazji się całować. Ich związek rozkwitał dobrze i bez takich rzeczy.


Gdy zostali wezwani do salonu i zobaczyli w telewizji co się stało, Adam był przekonany, że niezwłocznie polecą tam na misję odbicia Belli i Petera, jednak słowa Magneto pozostawiały mu możliwość wyboru... i skłaniały nawet do pozostania w instytucie.
Gdy Adam zastanawiał się co powinien zrobić, stojąca obok niego Snowflake stwierdziła, że leci z nimi. Adam nie myślał już na ten temat ani chwili - jeśli Ona leci, to On też!
Ostatnio bardzo mało sesji się tu gra... ciekawe dlaczego?
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera :?





Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
Acid
Marynarz
Marynarz
Posty: 320
Rejestracja: sobota, 10 listopada 2007, 17:57
Numer GG: 20329440
Lokalizacja: Dundee (UK)

Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men

Post autor: Acid »

X-Men

Zebraliście się wszyscy w hangarze przed czasem, obserwując, jak Rogue żegna się czule z mężem. Zack, Chang i Jason wychwycili, że Gambit nie był z tego faktu zbytnio zadowolony, krzywiąc się na widok Magneto, całującego Ann Marie. Poza tym okazało się, że leci z wami również druga ekipa studentów z waszej grupy, a Bishop, będący zastępcą Magneto, wymyślił dwie nazwy – wasza siódemka była Drużyną Złotą, natomiast drugą w składzie: Haze, Xerox, Groundwarp, Snowflake, Inferno i Sparkling nazwano Niebieską. Gold Team był dowodzony przez Shadow, Blue – przez Dylana.

Rozkazy od Magneto były proste i czytelne – jeśli nie pokaże się Apocalypse, wyznaczeni przez Bishopa z obu drużyn będą pomagać w odnajdowaniu zaginionych pod gruzami ludzi. Jeśli przybysz zdecyduje się zaatakować, będą walczyć. Mimo iż byliście świetnie wyszkoleni, czuliście niepokój i strach przed tym, co może was czekać na miejscu. Jedynym opanowanym , który leciał z wami na fotelu pasażera, wydawał się chyba tylko Gambit pokazujący Snowflake karciane sztuczki i rzucający co chwilę jakimiś żarcikami, na co nawet dziewczyna-emo dawała się nabrać.

Dotarcie na miejsce zajęło wam jakiś kwadrans, a to, co zobaczyliście na miejscu, przeszło wasze najśmielsze oczekiwania. Wylądowaliście pośród ruin jakiegoś budynku, a na zewnątrz przywitał was odór śmierci, kurzu i krajobraz jak po wojnie.
Obrazek W milczeniu, a niektórzy z was w przygnębieniu, poszliście się za Magneto w kierunku dziwnej budowli zajmowanej przez tego, kto się dopuścił tak makabrycznej zbrodni. Pośród gruzów domów momentami unosił się dym, a kurz wbijał się w nozdrza utrudniając oddychanie. Przemierzaliście ten szlak pogrążeni w smutku, składając niejaki hołd tym, którzy tutaj polegli.

W końcu dotarliście do punktu zero.

Jakby na wezwanie, wrota fortecy otworzyły się i na zewnątrz wyszedł ten sam niebieskoskóry mężczyzna, którego młodzi X-Men spotkali w Meksyku. Tym razem wyglądał jednak na jeszcze większego i potężniejszego. Bishop, znany ze swej świetnej budowy, wyglądał przy nim zaledwie jak maskotka.

- Czemuż to zakłócacie mój cenny czas? – zapytał głębokim, nieziemskim głosem. Po plecach przeszły was ciarki.
- Kim jesteś i po co tu przybyłeś? – spytał Erik wychodząc przed szereg.
- Nazywam się En Sabah Nur. – przedstawił się nieznajomy. – Ale widzę, że homo sapiens już wymyślili dla mnie odpowiedni pseudonim. Mówcie więc na mnie Apocalypse.
- Nie odpowiedziałeś na drugą część pytania. – mruknął Magneto. W swoim hełmie i falującej na wietrze pelerynie wyglądał na godnego przeciwnika Nura.
- Nie jest to twój interes, mutancie, po co tutaj przybyłem. Dobrze ci radzę nie przerywać mi pracy.
- Pracy? Zabiłeś dwieście osób! – rzucił Magnus. – I mówisz mi o pracy?!
- To tylko koszt jaki trzeba było ponieść. Z gruntu mały, jeśli chodzi o te nikczemne kreatury, które nazywają siebie ludźmi. – powiedział spokojnie Nur. – Chełpią się tym, kim są, jaką mają pozycję, zabijają się dla religii i przekonań, a są mali w obliczu tragedii. Dlatego trzeba ich zastąpić. Zastąpić naszym gatunkiem, który jest lepszy. – mówił to z pełnym przekonaniem w głosie. – Przyłączcie się do mnie, a gwarantuję wam władzę, o jakiej żadne z was nie śniło.
- Nigdy. Ja i moje dzieci powstrzymamy cię, choćbyśmy musieli ponieść najwyższą cenę! – pewność Magneto wlała w was nieco odwagi.
Niespełna chwilę później z wrót statku wychynęła kolejna postać. Jakież było wasze zdziwienie, gdy zobaczyliście, że jest nią… Cyclops.
Obrazek - Pozwól nam się nimi zająć, panie. Nie zawiedziemy cię. – odparł patrząc na was z nienawiścią wyrytą na twarzy.
- Ponawiam pytanie. – Nur powstrzymał dziwnie ubranego Cyclopsa gestem dłoni. – Przyłączycie się do mnie, czy chcecie tutaj walczyć i zginąć.
- Lepiej walczyć i zginąć za coś, w co się wierzy, niż zaprzedać duszę komuś takiemu jak ty! – warknął Magneto.
- Szef ma rację, mon ami. – wtrącił Gambit, a w jego dłoniach pojawiły się trzy karty pulsujące fioletową energią. – Zagrajmy więc w pasjansa. I obyś miał jaja. – Cajun posłał mu szyderczy uśmiech.

- Jak sobie życzycie. – uśmiechnął się przybysz. – Poznajcie więc moich wybrańców… Jeźdźców Apokalipsy! – po chwili pojawiły się przed wami trzy kolejne osoby. – Wojnę już znacie. – wskazał na Cyclopsa. – Oto Zaraza. – odziany w pancerz mężczyzna, który niektórym z was przypominał, Ryana skinął głową swemu panu. – Oto Śmierć…

Białowłosa kobieta o hebanowej skórze uśmiechnęła się szyderczo. Bez problemów dostrzegliście, że to Bella, choć niesamowicie się zmieniła. Wreszcie widzieliście jej oczy, choć teraz nie przypominały oczu normalnej kobiety. Rządziły nimi szaleństwo i odraza do innych…
Obrazek - Głód! – mimo, że tak się teraz nazywał, patrząc na niego wiedzieliście, że to Peter.
- Hej, Peter. – usłyszeliście z prawej strony znajomy głos. – To przecież ja, Groundwarp, razem graliśmy w szachy, nie pamiętasz jak… - nie dokończył, gdy został odrzucony na ścianę jednym gestem ręki Głodu.

Pozostali Jeźdźcy, niczym dzika, wygłodniała zwierzyna rzuciła się w waszym kierunku z niesamowitą szybkością. Wojna jednym uderzeniem promieni optycznych wyłączył z walki Inferno, natomiast Śmierć rzuciła na ściany budynków Haze’a i Xerox, a następnie spaliła (!) Sparklinga!!!

Nawet nie mieliście czasu, by pomóc Reggi’emu, który tarzał się po ziemi w płomieniach i krzyczał, jakby go obdzierano ze skóry! Snowflake nieco go „przygasiła”, jednak po chwili i ona dostała telekinetycznym uderzeniem od Śmierci i została odrzucona kilka metrów dalej.

Nie wyglądało to dobrze, musieliście zacząć działać. Bishop oddał kilka strzałów z karabinu plazmowego, ale jedynie spowolnił tym Wojnę, nie czyniąc mu wielkiej krzywdy. Najwidoczniej Apocalypse dobrze wyszkolił swoje marionetki. Gambit rzucił kartami, jednak Zaraz odskoczył w porę i wybuch rozłożył się na warstwie ochronnej cytadeli Apocalypse’a.

Na domiar złego, Nur i Magneto gdzieś zniknęli, choć nie to było teraz waszym największym zmartwieniem. Bo jak walczyć przeciwko znajomym i przyjaciołom, którzy właśnie chcą was zabić? Zwłaszcza, że ekipy X-Treme X-Men jak na razie nie było widać i musieliście liczyć tylko na siebie…


Eva

Zniszczenia, jakich dopuścił się ten, kto przybył tym dziwnym statkiem, były niesamowite. Byłaś akurat na Manhattanie, jedząc obiad w dobrej restauracji, gdy dzielnicą wstrząsnął potężny wybuch. Początkowo nie było widać nic prócz tumanów kurzu unoszącego się nad ziemią, wpełzającego do każdego stojącego jeszcze budynku i ludzi uciekających przed nim. Dopiero po chwili, gdy nieco opadł, dostrzegłaś co się stało.
Obrazek Wszędzie leżały zawalone domy, spod gruzów dochodziły jęki, płacz, szczekania psów. Ludzie, ci którzy przeżyli jakimś cudem, oddalali się z tego miejsca śmierci. Ruszyłaś w tamtym kierunku, a dzięki swoim zdolnościom przy jednym z zawalonych domostw pozbyłaś się kilku betonowych płyt. Zdziwiona, pokrwawiona pięcioosobowa rodzina, nawet nie była w stanie ci podziękować za to, co zrobiłaś. Słyszałaś zbliżające się syreny, więc ratownicy najpewniej zaraz tu będą.

Straciłaś rachubę czasu, ale już od dłuższego czasu pomagałaś odgrzebywać uwięzionych pod gruzami ludzi. Godzinę? Dwie? Nie wiedziałaś. Sama też nawet nie wiedziałaś dlaczego. Bo po prostu tak trzeba? A może miałaś w tym jakiś swój cel. W końcu trafiłaś do miejsca, gdzie, otoczony grubą warstwą betonu, gruzów i innych śmieci stał statek przybysza. Był tam – wielki, niebieski morderca w pelerynie. Byli też inni w dziwnych strojach, rozmawiający z nim. Z gestów mężczyzny w czerwonym hełmie wywnioskowałaś, że nie wyglądali na sojuszników tego całego Apocalypse’a, jak go nazwała prasa i telewizja. Trafnie, bowiem chwilę później rozpętało się między nimi prawdziwe piekło. Schyliłaś lekko głowę, gdy w twoim kierunku, z niesamowitą prędkością poleciała młoda Azjatka, rozbijając się na ścianie za tobą. Padła jęcząc ciężko – z ust, nosa i głowy krwawiła łapiąc się za prawy bok. Przy każdym najmniejszym ruchu syczała z bólu. Jeżeli chciałaś coś zrobić, musiałaś działać natychmiast!
Seks jest jednym z dziewięciu powodów do reinkarnacji. Pozostałych osiem się nie liczy.

Obrazek
Ouzaru
Mat
Mat
Posty: 492
Rejestracja: środa, 18 lutego 2009, 09:39
Numer GG: 16193629
Skype: ouzaru
Lokalizacja: U boku Męża :) Zawsze.

Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men

Post autor: Ouzaru »

Jessica

Wydawało się, że powoli Remy zaczął okazywać swoje zainteresowanie Shadow, jednak – jak zwykle – nie trwało to zbyt długo. Wystarczyło spojrzeć na to, jak przygląda się Rogue i Magneto, by wiedzieć, co (kto) tak naprawdę jest w jego sercu i myślach. Na pewno nie była to Jessica. Kiedy wszyscy wsiedli do odrzutowca, przez chwilę nie miała gdzie się podziać, nie mogąc znaleźć sobie odpowiedniego miejsca. Chciała usiąść obok Gambita, ten jednak już się zajął zabawianiem Snowflake, która ewidentnie się świetnie bawiła w towarzystwie jej męża. Nie mając innego wyboru, usiadła na samym końcu, jedynie zerkając w ich stronę spode łba.
Obrazek „A mówił, że mam się trzymać blisko niego” – pomyślała Jessie. – „Nie ma mowy! Dobrze wie, że możemy tam zginąć i co? Woli ostatnie chwile spędzać z jakąś obcą dziewczyną niż ze mną?”

Złość i żal wzięły nad nią górę. Widząc, jak Gambit daje Jennifer kartę do wybrania, przywołała nieco dymu. Kiedy już Snowflake miała ją w dłoni, dziewczyna wysłała chmurkę dymu i zaciskając dłoń w pięść – po prostu zgniotła kartę. Nie czekała na reakcję, postawiła między sobą a całą resztą zasłonę z dymu i miała zamiar nie ruszać się zza niej aż do przylotu na miejsce. W swoim telefonie, Motoroli V9, włączyła piosenkę Eminema – Beautiful.
Obrazek - Musisz rzucić palenie, Jessie. – usłyszała obok siebie głos kaszlącego Jasona. Nieco rozrzedziła dym i zobaczyła, że siedzi obok niej i macha dłonią przed swoją twarzą. Szybko otarła łzę i ściszyła muzykę w telefonie.
- J.?
- No przecież nie Święty Mikołaj. – westchnął. – Za młody, za chudy i czarny. – policzył na palcach, uśmiechając się szeroko. – Co jest?
- Jeszcze się pytasz? Przecież wiesz.
- No widzisz? Mówiłem, żeby go zlać, ale ty „nie”. – stwierdził. Oboje wiedzieli, o kogo chodzi. – Może mam to teraz zrobić? – zapytał zupełnie poważnie. Złapała go za ramię.
- Nie, Jason, posiedź ze mną, ok.?
- A myślisz, że po co tutaj przyszedłem?
- Pokochać się? – zaśmiała się lekko.
- Tak, zrobimy orgietkę w odrzutowcu. – uśmiechnął się krzywo. – Może nawet Magneto się przyłączy?
- Remy na pewno – pokazała mu język. – Ale niestety Jennifer nie jest w moim typie, więc ten pomysł odpada. Ech, pewnie Adam czuje się tak samo paskudnie jak ja.
Wytworzyła nieco dymu nad dłonią i zaraz przybrał on kształt czarnej trupiej czaszki.
- Może spróbuj siekierę. – zaproponował.
- Jaką znowu siekierę?
- No z dymu. Zrób siekierę, przyda mi się. – uśmiechnął się szeroko.
Szturchnęła go łokciem w bok. Wtuliła się w ramię chłopaka, a on objął ją.
- Tylko uważaj na siebie, jak będziemy na miejscu, ok.? – rzucił poważnie.
- Niech zgadnę, mam się trzymać blisko ciebie? – zapytała, marszcząc lekko brwi.
- Lepiej blisko Bishopa, on ma większe doświadczenie. Ja mogę nie dać rady cię ochronić.
- Zmienię się w dym i po kłopocie – wzruszyła ramionami.
Ucałował ją w czoło i zaraz poczuli, jak Blackbird zniża pułap, żeby wylądować.
Obrazek Widok i ogrom zniszczeń zrobił na niej ogromne, wręcz przerażające wrażenie. Takie rzeczy do tej pory widziała jedynie w telewizji i filmach katastroficznych. Prawdziwa krew, prawdziwe łzy i jak najbardziej prawdziwe zwłoki. Wielu osobom się wydawało, że Jessie to taka twarda kobieta, teraz jednak stała blada jak ściana i wyglądała, jakby zaraz miała zasłabnąć. Nie zdążyła wykrztusić z siebie słowa, gdy zostali zaatakowani przez przyjaciół zmienionych w Jeźdźców.
- Trzymaj się blisko mnie, cherie. – powiedział Gambit i położył jej rękę na ramieniu.
- Teraz sobie o mnie przypomniałeś? – syknęła dziewczyna. Złość pozwoliła jej otrząsnąć się z szoku. Zrzuciła jego dłoń i odskoczyła kawałek. – Spadaj, LeBeau! Sama sobie poradzę! – warknęła na niego. – Biorę Scotta na siebie! – rzuciła do towarzyszy i odbiegła, zmieniając się w dym. Remy rzucił się za nią, jednak dziewczyna postawiła mu przed twarzą mur i po chwili już jej nie było.

Nie myślała logicznie, zdrowy rozsądek gdzieś zniknął w zakamarkach umysłu. Była nie tylko wściekła na Gambita, ale również przerażona… Nigdy nie miała do czynienia z kimś tak potężnym, nigdy też nie musiała walczyć przeciwko przyjaciołom. Chciała zaatakować Cyclopsa w swój ulubiony sposób. Biec na niego, kiedy by strzelał – zmieniać się w dym i tym samym unikać ataków – a gdy byłaby już dostatecznie blisko niego, wleciałaby mu do płuc. Znała nauczyciela dość dobrze i znała przewagę swoich mocy nad jego. I na odwrót… Bała się, lecz była zdeterminowana i wściekła. Może chciała się narazić na złość mężowi?
Obrazek
Echo
Szczur Lądowy
Posty: 16
Rejestracja: czwartek, 19 marca 2009, 19:28
Numer GG: 2946932

Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men

Post autor: Echo »

Eva
Obrazek

Manhattan... Eva miała wiele wspomnień związanych z tą dzielnicą Nowego Jorku, jednak pierwszy raz udało jej się przeżyć coś takiego. Kiedy tumany kurzu opadły, a sytuacja choć na chwilę się ustabilizowała, wzięła tylko głęboki oddech i wyszła z budynku. Czuła, jak jej serce przyspiesza, a źrenice powiększają się tak bardzo, że musiała założyć na nos ciemne okulary, rażona słońcem. Nie ma to jak zdrowa dawka naturalnej adrenaliny.
Pierwszy raz na własne oczy widziała tak duże zniszczenia. Kto by pomyślał, że w jednej chwili jej ukochane miasto może zamienić się w jedną wielką ruinę? Nie wiedziała nawet jak duże mogą być zniszczenia.
Przyjechała tutaj by pobyć trochę z rodziną. Zbyt wiele czasu spędzała poza domem, aktualnie miała wakacje i wypadało odwiedzić ich choć na kilka dni. Teraz żałowała, że nie zrobiła tego wcześniej. Ojciec miał wiele biur na Manhattanie, musiała się upewnić, że ten wybuch... że nie ucierpiał nikt z jej bliskich. Szła przed siebie, po drodze pomagając w odgrzebywaniu rannych. Pierwszy raz mogła użyć swoich zdolności bez obawy, że ktoś ją przyuważy – w końcu kto w takiej chwili przejmowałby się jej tożsamością? Naprawdę dziwne uczucie. Normalnie nie odezwałaby się nawet do ludzi, którzy ubierają się na wyprzedażach, a teraz pośrednio ratowała im życie. Rzeczywiście dobrze, że nikt postronny tego nie widział. Płacząca van der Berg? Wisząca w powietrzu śmierć poruszyłaby nawet skałę.
W końcu jej oczom ukazało się centrum tego całego zamieszania. Apocalypse, ten niebieski gigant, którego widziała w podniszczonych odbiornikach podczas przeszukiwania gruzów, na żywo wyglądał jeszcze bardziej przerażająco. Mimowolnie spojrzała na siebie w odbiciu jednej z porysowanych szyb – może i miała te swoje 1,81m, ale jej chude ciało dyskwalifikowało ją z potyczki na samym starcie. Właściwie to nie mogła równać się z większością zamieszanych w rozmowę osób, szybko więc przeszła jej ochota na heroiczne wystąpienie czy też włączenie się do walki, która właśnie się rozpoczęła.
Trzeba było jednak zostać w New Heaven – przemknęło jej przez myśli mniej więcej w tym samym momencie, kiedy nad jej głową poszybowała Azjatka. Dziewczyna chyba jeszcze nigdy nie tęskniła tak bardzo za uniwersytetem, wrednymi przyjaciółeczkami i towarzyskimi bataliami, które teraz wydawały się błahostką w porównaniu z prawdziwą, fizyczną bitwą. Gdyby tutaj wystarczyło kogoś ośmieszyć żeby wygrać, to wszystko byłoby znacznie prostsze.
Podbiegła do rannej dziewczyny, po czym bez chwili wahania tupnęła w podłoże jednym z czarnych czółenek od Stuarta Weitzmana.
Obrazek Tuż przed nimi wyrósł wysoki, kamienny mur, odgradzając je choć na jakiś czas od walki. Na takim pogorzelisku samotna ściana nie powinna zwracać zbytniej uwagi, a walczący wydawali się sobą dostatecznie zajęci, by jej nie zauważyć.
Klęknęła przy dziewczynie, nie bardzo wiedząc, co powinna dalej zrobić. Na zdrowy rozsądek krew nie powinna wypływać z organizmu, a przynajmniej nie głową. To nie był czas na wahanie. Zerwała biały rękaw koszuli, którym starała się zahamować krwawienie dziewczyny.
- Spokojnie, nie ruszaj się. I tak już im się nie przydasz. - Mruknęła, z niepokojem zerkając co chwila za swoje plecy. Jedyne, co zapamiętała z zajęć pierwszej pomocy, to że trzeba należycie zabezpieczyć miejsce wypadku. Szkoda, że tym razem nie chodziło o trójkąt ostrzegawczy postawiony na jezdni. Kiedy skończy opatrywać ranną, będzie mogła chociaż oglądać wszystko przez dziurę w murze.
BlindKitty
Bosman
Bosman
Posty: 2482
Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
Numer GG: 1223257
Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
Kontakt:

Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men

Post autor: BlindKitty »

Grim

Chłopak poświęcił cały czas spędzony w samolocie na wpatrywanie się w okno oczami rozszerzonymi jak po o wiele za dużej dawce narkotyków. Przynajmniej tak wyglądało to z zewnątrz, bo w rzeczywistości zastanawiał się jak najlepiej ułożyć kości, które części ciała osłonić sztywnymi płytami, a gdzie zdać się na vibranium. Gdy w końcu wylądowali, poszedł niemal na czele ponurej procesji; na pierwszy rzut oka wyglądał jak jej uosobienie. Jego marsz wydawał się równie niepowstrzymany jak zmiana pór roku, jego ciało idealnie przystosowane do każdej potyczki.
On sam wiedział wprawdzie, że można go zatrzymać i że może przegrać. Ale zapakował tę wiedzę i wsadził do najgłębszego schowka umysłu, wypychając ją poza świadomość. Jego zdeformowana, demoniczna twarz wyrażała absolutną pewność siebie. Jakiś człowiek z zachodu rzekł kiedyś, że człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać. Z pewnością miał rację.

Potem pojawił się Apocalyps, była gadka z Magneto, czterej Jeźdźcy... I ludzie zaczęli latać.
Wbrew własnej woli, a to nie było właściwe.
Grim, który połączył żebra w pancerz osłaniający witalne organy systemem kościanych płytek, podobne prokurując z kości ramion i ud, ruszył. Rzecz jasna, w stronę Wojny; Chińczycy nie znali Bibli, ale któż może być wyzwaniem godniejszym wojownika, niż sama Wojna? Zwłaszcza jeśli była Scottem.
Potężny pseudo-szpon z kości prawego przedramienia wyrósł nad dłonią Changa, skaczącego przez gruzy i wpatrującego się w ruchy głowy Cyclopsa-Wojny. Lewe przedramię uformowało się z coś w rodzaju tarczy; Grim mknął pośród gruzów, korzystając z doświadczenia w le parcour, chcąc uniknąć wszystkich ataków, a w ostateczności poświęcić lewą rękę by osłonić resztę ciała...
A potem w walce bezpośredniej wykorzystać wszystko co wiedział, umiał i mógł by potężnymi ciosami zrobić miazgę z Wojny. A jeśli to się uda, to nie dać się zabić.
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.

But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
Evandril
Mat
Mat
Posty: 559
Rejestracja: sobota, 8 lipca 2006, 16:28
Numer GG: 19487109
Lokalizacja: Łódź

Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men

Post autor: Evandril »

Ghettoblasta

Zanim wylecieli, Jason był świadkiem, jak Gambit z zawiścią w oczach patrzy na Magneto czule żegnającego się ze swoją żoną. Po Instytucie chodziły różne plotki o tym, że swego czasu ten żabojad i Rogue byli razem, ale Ghetto nie zagłębiał się w to zbytnio – w sumie nawet dobrze, że kobieta w samą porę zostawiła tego nieogolonego żula; oby to samo w końcu zrobiła Jessica, bo tylko sobie życie przy nim zmarnuje.

Gdy był już w środku odrzutowca, Magneto zasiadł na fotelu drugiego pilota, więc Jason usiadł z tyłu. Widząc, że Jessica stworzyła wokół siebie dziwną ścianę dymu, podszedł do niej i usiadł w fotelu obok. Porozmawiali przez chwilę i chyba nawet udało mu się poprawić dziewczynie nastrój, z czego był bardzo zadowolony. Pod powłoką dobrego nastroju i uśmiechu, ukryte były jednak zgoła inne emocje, a przede wszystkim dziwne przeczucie kotłujące się w trzewiach, że na miejscu nie będzie zbyt miętowo.

* * *

To, co zobaczył na miejscu, przytłoczyło go i wprawiło w dziwny nastrój. Wszędzie leżał gruz, w powietrzu unosił się gryzący gardło kurz. Atak i potęga Apocalypse’a były niesamowite – w kilka chwil zrujnował ¼ dzielnicy, pozbawiając życia wielu niewinnych ludzi. Jason zastanawiał się nawet, czy uda im się mu jakoś przeciwstawić, choć nie wyrażał swoim obaw na głos. Z nerwowym wyczekiwaniem na twarzy, ruszył za pozostałymi.

Niedługo potem pojawił się i sam sprawca wszystkich zniszczeń. Po krótkiej rozmowie z Magneto, przedstawił im swoich Jeźdźców. Jason aż oniemiał z wrażenia! Bella zmieniła się nie do poznania, to samo Peter i reszta. Nawet Scott zmienił stronę! Nie mógł uwierzyć w to co widzi… Miał walczyć z przyjaciółmi?

Nawet nie musiał się nad tym zastanawiać, gdy Bella, tym razem jako Śmierć zaatakowała wraz z pozostałymi. Chwila wystarczyła, by czwórka kolegów z drugiej drużyny została rozniesiona w pył, a Reggie… Reggie chyba oberwał najgorzej. Jason widział tylko jak Shadow biegnie w kierunku Cyclopsa, to samo robił Cahng. W końcu czarnoskóry mutant wyrwał się z odrętwienia. Był przecież drugim dowódcą, do cholery!

- Do ataku!!! - warknął. - Ja biorę na siebie Ryana! Alastair, Ike– zajmijcie się Bellą, tylko nie uszkodźcie jej za bardzo. Adam, Zack – wy bierzecie Petera. Tylko uważać na siebie! – patetyczne stwierdzenie w tym całym rabanie, ale nic sensowniejszego wymyślić się nie dało. Zresztą, to nie był czas na gadanie, tylko działanie.

Ghetto naładował ręce i ruszył w kierunku Ryana waląc w niego całą mocą jaką skumulował przez ten czas. Jeśli widział, że ktoś inny ma problemy, starał się pomóc koledze/koleżance z drużyny i modlił się, by nikt więcej nie zginął. Miał nadzieję, że w razie czego, jego też ktoś będzie asekurował.
"Trzymaj się swych zasad! To jedyne co Ci pozostało w świecie Chaosu."
WinterWolf
Tawerniana Wilczyca
Tawerniana Wilczyca
Posty: 2370
Rejestracja: czwartek, 22 czerwca 2006, 16:47
Lokalizacja: ze 113-tej warstwy Otchłani
Kontakt:

Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men

Post autor: WinterWolf »

Ike i... Bella (?)

Ike zaraz po przebraniu się odwiedziła Forge’a. Gdy stawiła się na miejscu wyznaczonego spotkania miała ze sobą kij, o którym wspominała. W tej chwili był złożony by nie przeszkadzał… Poza tym nie miała na nosie okularów, a pod oczami i na policzkach wymalowane miała czarne paski. Jedne chroniły oczy przed zbyt silnym światłem, drugie były tylko symbolem. Włosy związała w warkocz i pozbyła się wszelkich przeszkadzających w walce ozdób.
Po drodze Indianka dokładnie sobie obejrzała swoją broń, żeby ta jej niczym nie zaskoczyła w czasie walki. Denerwowała się. Jak każdy… Ale starała się tego nie okazywać na zewnątrz.
Na miejscu czuła jak włosy jej się jeżą na głowie. Odruchowo odsłoniła zęby. Bez niedźwiedzich zdolności czuła śmierć wiszącą w powietrzu. A z pomocą niedźwiedzia… Jeszcze więcej śmierci. Zacisnęła mocno dłoń na kiju. Wyrwał jej się cichy pomruk niepokoju, gdy z przedziwnej konstrukcji wyszedł Apocalypse. Jeszcze bardziej paskudny niż przedtem. Dziewczynie aż serce mocniej zabiło. Bała się. To nie był byle przeciwnik… Odetchnęła cicho.
„Strach jest twoim sprzymierzeńcem. To instynkt, który podpowiada ci skąd idzie niebezpieczeństwo. Nie lekceważ strachu i nie poddawaj się jego obezwładniającej sile. Po to człowiek ma rozum, by z niego korzystać!”
Powtarzała sobie w myślach jak mantrę, dopóki nie dostrzegła niedawnych towarzyszy przemienionych nie do poznania. Cofnęła się o krok wystawiając przed siebie zabraną z Instytutu broń. Skinęła głową słysząc słowa Jasona. Nie było z nią tak źle, skoro jeszcze słyszała co mówią do niej towarzysze.
Na polecenie Jasona Ike zwróciła się w stronę niedawnej koleżanki. Przeniosła ciężar na przednią nogę by móc się w razie czego szybko wybić. - Bella? - bąknęła głupio. - Zawsze miałaś takie oczy? - dodała, nie za bardzo wiedząc co mogłaby powiedzieć... Jakoś... Nie potrafiła od razu rzucić się do walki z kimś, z kim niedawno śmiała się w samolocie. Zwierzęcy instynkt pozostał czujny...
Słuchała wrzasków ludzi z czymś na kształt przyjemności na twarzy. Z obrzydzeniem popatrzyła na spalone zwłoki. Jaki to nietrwały materiał. Ktoś wydawał rozkazy. Bał się. Wszyscy się bali. Usłyszała czyjś głos. Odwróciła głowę w tamta stronę. Biedna, mała dziewczynka. Ruchem dłoni przyciągnęła ją blizej siebie - Przypatrz sie dobrze, robaczku. Co czujesz patrząc w oczy Śmierci?
Ike zrozumiała jedno. Ciało należy do Belli, ale jej umysłu i duszy tu nie było. Przez strach przebił się smutek - Czy ON zabrał Bellę o Słowiczym Głosie? - spytała cicho. Spięła się w sobie. Nie lubiła być zbyt blisko niebezpieczeństwa, a od tej nieszczęsnej dziewczyny w tej chwili wiało groźbą.
Nie uzyskawszy odpowiedzi stwierdziła, że tak musi być w istocie… Śmierć zawsze była początkiem. Wszystko zamykało się w kręgu życia, ale Ike naprawdę nie miała ochoty tracić życia tutaj…

„Oczy muszą być bystre, ręce szybkie, ciało zwinne,
poruszaj się jak wąż, następuj jak fala,
dostosuj się do sytuacji, bez najmniejszego nieporządku,
kontroluj przeciwnika, pozbawiając go równowagi i mocno uderzaj.”


Powtórzyła w myślach, jednocześnie oddając się w opiekę duchów przodków i wykonując błyskawiczny zamach metalowym kijem o maksymalnej teraz długości, wykorzystując fakt, że Bella - czy też ktokolwiek kim teraz była ta dziewczyna – skróciła dystans między nimi. Walczyć podobną bronią uczyła się od dzieciństwa, a znajomość wushu nie raz była w życiu przydatna. Oby i tym razem nie zawiodła. Uderzając czekała na opór ciała. Wystarczyło muśnięcie, które pozwoli przesłać impuls elektryczny węgorza. Przy rozmiarach ciała dziewczyny na normalnego człowieka taki impuls podziałałby jak paralizator. Mimo pokładanych w ataku nadziei dziewczyna była gotowa się wycofać i unikać ciosu, bądź innego ataku i dopiero w ostateczności blokować. W razie czego pomocna będzie małpia zręczność. Ike nie zamierzała się ograniczać w użyciu mocy. Skorzysta z każdej okazji by ocalić życie. Postara się też wykorzystać okazje do unieszkodliwienia Belli bez zabijania jej... Łatwiej powiedzieć niż zrobić...
Obrazek
Proszę, wypełnij -> Ankieta
the_weird_one
Mat
Mat
Posty: 407
Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
Numer GG: 6271014

Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men

Post autor: the_weird_one »

Dookoła były gruzy i popioły.
I zwłoki. Zwłoki był najważniejsze.

Szli milczących pochodem do budowli zamiast podlecieć ze względu na miejsce ale i bezpieczeństwo. Większość, poza, na przykład, Changiem pogrążyła się w smutku lub namiastce żałoby, na jaką stać osoby, które mijają zabitych samemu mogąc jeszcze zginąć. Nastrój Szkota po drodze nie stał się bardziej paskudny, ale wyobrażał on sobie wiele. Zaczął wyobrażać sobie, co by się stało gdyby miało to miejsce w jego rodzinnym Glasgow. I zaczął naprawdę się przejmować. Usłyszeć w telewizji o dwustu zgonach to jedno, ale widzieć tak wiele ciał i tak wiele gruzów, gdzie może ich być znacznie więcej - to coś zupełnie innego.

Smutek, żal, przygnębienie i ponura atmosfera panowały cały czas. Dopiero gdy doszli do budowli i wyszedł z niej Apocalypse, dla niektórych powrócił strach. W tym dla Alastaira.

Odważna, niemal pełna przekory gdy uwzględnić potęgę przybysza deklaracja Magneto podniosła nieco na duchu Alastaira. Przypomniał sobie, że zawsze w najbardziej niebezpiecznych konfliktach w historii ludzkości największe szanse na przeżycie mieli ci, którzy z góry zakładali własną śmierć. To... uwalniało. I na szczęście niemal udało się Alastairowi.

Lecz i to legło w gruzach gdy ujrzał Bellę i Petera, i pana Scotta.

Stwierdził, że się mylił, wiedział już także, że los znacznie gorszy od śmierci jest czymś więcej niż literackim zabiegiem poetów i dramaturgów dla ukazania ludzkiej niedoli. Była niewola umysłu. A przynajmniej tak to wyglądało.
Wrócił do niego strach, i to bynajmniej nie przed śmiercią, paradoksalnie też w porównaniu z częścią grupy wróciła do niego nadzieja i chęć życia, teraz, gdy był tak blisko śmierci.
A może Śmierci, jak by wynikało w jego własnego planu, po chwili dopiero potwierdzonego rozkazem Jasona, gdy pomyślał natychmiast gdy Apocalypse znikał, niczym sygnał do ataku dla obu stron i gdy tylko dzięki swej nadludzkiej reakcji Alastair uchylił się, niemal padając, przez Haze'em, co było dobrą decyzją - został ciśnięty z taką siłą, że gdyby Szkot spróbował go złapać, co najwyżej amortyzowałby ich wspolne uderzenie o ścianę.

A gdy Sparkling zapłonął, stało się tego zbyt wiele.

Ruszył błyskiem, natychmiast w bok, skacząc przez stertę gruzu, klucząc szybko pomiędzy trudnym terenem zamierzając skrócić dystans do Belli na wprost. Po sekundzie, która jemu wydała się krótką chwilą, usłyszał rozkaz Ghetto. Wiedział, że nie jest niewidoczny, ale może zbliżając się powoli, w przykucnięciu, nie będzie aż tak widoczny a zdoła się chwycić lub pozostać stabilnym, gdyby Bella zamierzała cisnąć nim w dal.
Wtedy jednak usłyszał słowa Ike i odwrócił się do niej tuż zanim Śmierć odpowiedziała. I rzeczywiście, widocznie uznany został za niegroźnego, gdyż Bella pociągnęła Ike w swoją stronę i wątpił, by Indianka była w stanie zadać cios, zwłaszcza gdy Śmierć kontrolowała jej ruch.

Mógł liczyć na to, że zdoła uderzyć pierwszy, zdecydowany i konsekwentny porzucił swój naiwny i długoterminowy plan, wiedząc, że tylko wywarcie presji więcej niż jednego przeciwnika, błyskawiczne przez niego albo Ike, da efekty. Pamiętał, że Bella była szybsza i silniejsza od jednego człowieka, zapamiętał jedną rzecz - była wrażliwsza, zapewne przez ślepotę, jak sama mu niezobowiązująco stwierdziła. A niewiele paraliżuje lepiej niż ból.

Ruszył, przekonany, że albo on ją osiągnie, albo jeżeli Śmierć zwróci uwagę na niego - zdąży - porzuci Ike, która odzyskawszy zdolność ruchu powstrzyma ją. Sądził jednak, iż Śmierć będzie jednak wolała dokończyć jednego przeciwnika, poza tym wydawała się tak nienawistna, że może i nie zwróciła uwagi na obecność Alastaira, przynajmniej dostatecznie szybko.
On z kolei przypomniał sobie z Krav Magi podstawowe obezwładniające ciosy, bolesne, w splot słoneczny, w arterię, w mostek lub żebra łokciem, pociągnięcie za włosy, przewrócenie chwytem przez rękę aby ofiara padając miała ją wykręconą. Widział, jak działała i sądził, że trzeba zrobić co konieczne - obezwładnić ją bólem, choćby miał się jej kurczowo trzymać by nie został posłany niczym kamień na bok, jeżeli o spalenie chodzi... kombinezon w Vibranium nieco go ochroni, on sam zaś był gotów wytrzymać tyle bólu, zdecydowanie mniej. Później miał dopiero przejmować się poparzeniami. Ale nie przestanie dopóki nie pozbawi jej przytomności, dopóki nie będzie się ona zwijać na ziemi niezdolna do skoordynowanego ruchu albo dopóki jej nie zabije. I wiedział, że to może być konieczna i najłatwiejsza opcja, której nie zamierzał nijak powstrzymywać - nie, kiedy inni ginęli, an on szczerze wątpił, by dla dziewczyny można było zrobić coś więcej niż ją uwolnić.
Choć nie wiedział czemu, serce potężnie go kuło na tę myśl i raptem był w stanie o tym myśleć, szczerze nie chcąc tego zrobić i mógł mieć tylko nadzieje, że starczy mu determinacji by zrobić wszystko, co konieczne.
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
Dia
Pomywacz
Posty: 49
Rejestracja: niedziela, 17 stycznia 2010, 11:31
Numer GG: 3357251

Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men

Post autor: Dia »

Ludzie. Zbyt glupi. Zbyt powolni. Zbyt zalosni by zyc. Wahanie. Ta mala kreatura naprawde sie wahala czy cos zrobic. Smierc nie znala niezdecydowania. Byla zdecydowana skrocic podla egzystencje tej istoty poprzez skrecenie jej karku. Szybkie i zdecydowane. Nie dotykala jej, nie zasluzyla na to. Chciala to zrobic sila umyslu. prawie bezbolesnie. Niemal jak cios łaski. Jesli nie zdazyla i jej przeciwniczka zdazyla sie zamachnac chciala zaslonic sie bariera
- Nieladnie - syknela i wrocila do prob skrecenia czyjegos karku.

Jesli wyczula zblzajacego sie kolejnego z przeciwnikow oslonila sie calkiem energetyczna tarcza i uniosla w gore by miec wszystko na widoku, a zlapac kolejna bzyczaca muszke w swoja siec i mentalnym uderzeniem wyrwac jej tak rozemocjonowane serce. Po tak silnych przezyciach zasluzylo na odpoczynek. Wieczny odpoczynek
To bylo na swoj sposob fascynujace. Te pelzajace larwy naprawde walczyly. Wiedzialy, ze przegraja, a jednak staraly sie. Jak szczury. Targani emocjami nie mysleli racjonalnie. Tak uczuciowi. Tak krusi. Wciaz tak samo zalosni.
Mekow
Bosman
Bosman
Posty: 1784
Rejestracja: niedziela, 28 maja 2006, 19:31
Numer GG: 0
Lokalizacja: A co Cię to obchodzi? :P

Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men

Post autor: Mekow »

Adam

Po przebraniu się w strój bojowy i stawieniu się na lądowisku, Adam niezwłocznie wszedł na pokład BlackBird'a. Denerwował się lekko zajściami i tym czemu przyjdzie im się zmierzyć... cokolwiek to będzie. Adam postanowił usiąść obok jego dziewczyny - Snowflake. Nie tyle dlatego, że stali się sobie bliscy, ale dlatego iż wiedział, że Jennifer będzie potrafiła go uspokoić i odpowiednio przygotować psychicznie na to co nastąpi.
Ku jego ogromnemu zaskoczeniu, okazało się, że jego dziewczyna siedziała w towarzystwie Gambita. Nie mając innego wyboru, Adam usiadł gdzie indziej... Sam.
Zdziwiony i smutny, zastanawiał się dlaczego Oni usiedli obok siebie. Jennifer na pewno wiedziała, że to On będzie chciał spędzić z nią tę podróż. Dlaczego, jeśli była tu przed nim, nie zajęła mu miejsca - On by tak zrobił. Dość szybko Adam doszedł do wniosku, że Jennifer na pewno tak zrobiła, ale zapewne Gambit się wprosił nie zważając na rezerwacje, a Ona, jako że była nieśmiała, nie potrafiła mu tego zabronić.
Adam siedział przybity i samotny... a w pewnym momencie Snowflake się zaśmiała. Głośno i szczerze. Rozbawiła ją bowiem jedna z karcianych sztuczek Francuza. Chłopakowi pociemniało przed oczami, które nagle zaświeciły się od łez. Podczas ich znajomości, wielokrotnie udało mu się przywołać uśmiech na jej twarzy, ale nigdy nie sprawił, żeby zaśmiała się na głos. A tamten... sprawił to w przeciągu niespełna dziesięciu minut. Rozpacz zagościła w jego sercu.


Po wylądowaniu, Adam musiał wziąć się w garść i stawić czoła nowemu wyzwaniu. Najpierw poradzić sobie psychicznie z tymi wszystkimi zabitymi ludźmi i zniszczeniami które zobaczył, potem z faktem, że znane mu osoby zostały przemienione przez ich wroga i po praniu mózgu przeszły na jego stronę. Otrząsnął się, nie miał teraz na to czasu. Jeszcze zanim do czegoś doszło, stwierdził, że właściwie może spokojnie walczyć przeciwko każdemu oprócz Belli - ona była jedyną z tej czwórki, która z nim porozmawiała... Pozostałych znał tylko z widzenia.
Skupiając się na tym co będzie robił namierzył szkło, którego było pełno po katastrofie... czy raczej ataku. Szybko przypomniał sobie też rozmowę z Changiem, która miała miejsce podczas ich pierwszego wypadu do pizzeri, zaraz po tym jak dołączył do drużyny...

- Słuchaj, Adam, mniej więcej chyba wiem co zrobiłeś nie tak w ostatniej walce - zaczął Chang, wyszedłwszy z Adamem przed knajpę.
Ten spojrzał tylko na niego z nieukrywanym zaciekawieniem.
- Wydaje mi się, że próbowałeś pomagać każdemu po trochu. Mam rację? - spytał, spoglądając na speca od szkła.
Adam zastanowił się chwilę. - To znaczy, ja. Ja nie do końca. - powiedział cicho. - Bo jak, te kamienie... jak one, okazały się odporne, na moje szkło. To wtedy, chciałem zrobić, coś innego. - wydukał.
- I jednocześnie próbowałeś pilnować szyby i miotać kulki, prawda? - Grim też mówił cicho, i do tego niewyraźnie, ale zawsze bardzo cierpliwie czekał na odpowiedź.
Adam pokiwał głową z potwierdzeniem. - Chyba, za dużo na raz.? - rzekł spokojnie i westchnął.
- Tak. Skup się na jednej rzeczy naraz, zwłaszcza w czasie walki, w stresie. W Danger Roomie jest o wiele łatwiej, ale na żywo... Po prostu jedna rzecz naraz. Dopóki nie będziesz absolutnie pewny że możesz robić więcej. No i jeszcze, uważaj na swoją szybę. Wiesz, kiedy pęka, może też kogoś uszkodzić, lepiej jej nie używać, kiedy nie jesteś pewien czy wytrzyma - dodał jeszcze Grim, wszystko niemal na jednym oddechu. Otrząsnął się lekko. - Dobra, chodźmy do środka - dodał.
- Jasne. - powiedział Adam. Wyjaśnili sobie chyba już wszystko i mogli wrócić do pozostałych. Przyjacielska rozmowa poprawiła mu humor.


Chłopak postanowił więc, skupić się na jednym - na ataku, gdyż ten był jednocześnie najlepszą obroną.
Zaraz potem się zaczęło... Przeciwnik zaatakował, i trójka jego znajomych padła... jeden wręcz tragicznie. A potem jego Snowflake... Adam miał szczerą nadzieję, że nic jej nie będzie. Smutek jaki wcześniej go opanował i strach jaki poczuł odkąd wylądowali zastąpiło inne silne uczucie - gniew. Gniew był dużo bardziej przydatny niż rozpacz.
Gdy Jason wydał im polecenia Adam już formował pancerne szklane kule wielkości piłek tenisowych, a ważących po dobre 2kg każda. Teraz wiedział już na kogo je skieruje.
Zack zagadał do niego szybko o przeciwnika, ale ten nie umiał mu pomóc swoją wiedzą - nie posiadał jej w dostateczny sposób.
Nie zwlekając ani chwili, nie wahając się ani trochę, cisnął kulami we wskazanego mu przesz Jasona przeciwnika. Rozproszył je, tak aby leciały jedna za drugą, choć różnymi trajektoriami, niczym kule z karabinu maszynowego.
Bez względu na to, czy trafi nimi swój cel, czy nie i bez względu na to, czy się rozbiją czy nie - nadal będą stanowiły jego broń. Broń którą będzie miał zamiar wykorzystać.
Ostatnio bardzo mało sesji się tu gra... ciekawe dlaczego?
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera :?





Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
Mr.Zeth
Bosman
Bosman
Posty: 2312
Rejestracja: sobota, 17 grudnia 2005, 17:15
Numer GG: 2248735
Lokalizacja: z Wrocławskiej Otchłani
Kontakt:

Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men

Post autor: Mr.Zeth »

Zachari:

Chłopak przygotował się. Pochował do schowków w kombinezonie batony. Tam, gdzie cały się nie mieścił wpakował połowę. Nie miał pojęcia czemu tak rwał się do walki. Przecież testował swoje zdolności nieraz w Danger Roomie chociażby, a jednak teraz czuł coś zupełnie innego. Coś, co powodowało, że z każdą chwilą jego uśmiech był coraz szerszy.

W samolocie milczał całą drogę. Szczerzył się tylko, wbijając spojrzenie w fotel przed sobą. Powtarzał w myślach wszystkie manewry które opracował, co jakiś czas zaciskając i rozluźniając pięści. Dotarło do niego wreszcie, czemu tak się niecierpliwi. Czemu ma wrażenie, ze ten cholerny samolot ledwo się porusza i ze już dawno powinni być na miejscu.
Gdy wylądują wreszcie będzie mógł walczyć z prawdziwym przeciwnikiem i nie będzie musiał w żaden sposób się powstrzymywać. Będzie mógł odkryć jak na prawdę wygląda wpływ jego mocy na coś z krwi i kości.

To co zastał na miejscu nie podziałało może jak zimny prysznic, ale zdecydowanie ochłodziło nieco zapał Zacka. Była "prezentacja" w trakcie której mutanta aż świerzbiło, by już zacząć atakować, na szczęście jednak nie musiał czekać długo. "Przydzielono" mu Petera. Zack natychmiast ruszył w stronę nowego przeciwnika, rzucając po drodze pytanie Adamowi.

- Kur... Peter... znasz go dłużej, jakieś rady? - mruknął Zack do Adama, gdy Jason wydał rozkaz. - Ja?! - odpowiedział Adam, o dziwo zdecydowanym głosem. Mieszkał w instytucie od jakichś dwóch miesięcy, ale nie zaczął poznawać rówieśników natychmiast po przybyciu. Peter zasadniczo nie należał do ludzi, których Adam znałby lepiej niż z widzenia. Z jednej strony, nie wiedział czym dysponuje przeciwnik - coś mu świtało o telepatii, z drugiej zaś nie przeżywał wewnętrznego konfliktu, który z pewnością by czuł atakują Bellę... i właściwie tylko Ją, gdyż była jedynym Jeźdźcem, który był Adamowi bliski.
- To podobno telepata. - powiedział Adam.
- Super - mruknął Zack. Tyle to sam pamiętał. Tak czy inaczej nadszedł czas na prawdziwą walkę. Zack zdecydował się nie skupiać zupełnie na przeciwniku, musiał mieć oczy dookoła głowy, ale celem był Peter. Skoro to telepata, to nie można dać mu chwili na skupienie. Zack planował zaprawić go uderzeniem ciśnieniowym, potem zmniejszyć mu ciśnienie krwi by go otumanić. I tak na zmianę, w momencie gdy Zack będzie miał pewność trafienia uderzy cięciem ciśnieniowym w głowę przeciwnika. Ciekawe ile takich cięć wytrzyma jego czaszka...
Zack uzna walkę za skończoną dopiero, gdy zobaczy jak mózg Petera rozchlapuje się po gruzach. Potem ruszy wspomóc innych... zakładając, że przeżyje i będzie w stanie...
UWAGA -ZŁOŚLIWY MG!

Mr.Z pisze posta
Obrazek

Miałeś to w upie? Nie miej tego w d*pie!
Acid
Marynarz
Marynarz
Posty: 320
Rejestracja: sobota, 10 listopada 2007, 17:57
Numer GG: 20329440
Lokalizacja: Dundee (UK)

Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men

Post autor: Acid »

Szybki i brutalny atak Jeźdźców nie zwiastował łatwej potyczki, a to, że nie będzie łatwa, okazało się po chwili. Na tak małym terenie, gdy idzie o walkę twarzą w twarz na nic by się zdały wyszukane taktyki, zwłaszcza, że przeciwnik, mimo iż mniej liczny, wydawał się potężniejszy od was. Tutaj walka toczyła się o życie.

Bardzo szybko przekonała się o tym Shadow. Raz i drugi udało jej się uniknąć promieni optycznych Cyclopsa, za trzecim razem nie miała już takiego szczęścia – jej moce w dziwny sposób po prostu zawiodły! Otrzymała potężny cios, który rozerwał jej bok, a siła odrzuciła ją na pobliskie ruiny. Dziewczyna uderzyła o ścianę z impetem i padła jak długa. Ból jakiego doznała, był po prostu nie do wytrzymania, a ona sama wyłączona z walki.

Grim również nie radził sobie najlepiej, choć on miał przynajmniej jakieś naturalne zabezpieczenie w postaci swojej kostnej tarczy. Le parcour nie przydał się zbytnio chłopakowi – Scott był doświadczonym, a przede wszystkim szybkim wojownikiem, który wiedział, jak zawężać pole walki, by nie dać do siebie podejść. Po uderzeniu promieniami optycznymi Wojny Chang zatoczył się do tyłu, jednak utrzymał równowagę. Tarcza póki co sprawowała się bez zarzutów. Mimo uników, kolejne ciosy Cyclopsa szczątkowo trafiały chłopaka, gdy ten zbliżał się do Scotta. Mierząc się twarzą w twarz, osłabiony Chińczyk przyjął kilka potężnych ciosów na twarz i padł pośród gruzów. Cyclops stanął nad nim i już miał uderzyć kolejną wiązką plazmy, gdy dostał metalowym kijem w brzuch i zatoczył się do tyłu. Grim uniósł głowę i zobaczył nad sobą Gambita, który ruszył na Wojnę. Chang natomiast zbierał się oszołomiony z ziemi.

Nieco wcześniej Ghettoblasta wyrzucił z rąk dwie potężne wiązki promieni w kierunku Ryana. Jeździec został odrzucony w tył, ale sam wypuścił z palców ostrza. Jason nawet nie zdołał się zasłonić, gdy ostre jak brzytwa trzy kawałki diamentu rozorały kurtkę z vibranium i wbiły się w żebra chłopaka. Mutant syknął z bólu i padł na ziemię trzymając się za prawy bok. Nagle nad nim pojawił się Bishop, który wystrzelił ze swojego karabinu, posyłając Zarazę na ścianę budynku. Przynajmniej chwilowo był wyłączony z walki.

Adam posłał w kierunku Petera pancerne kule, które telepata zatrzymał w powietrzu jednym gestem dłoni, a następnie cisnął je w kierunku nadbiegających Glassmakera i Zacka. Obaj mutanci zasłonili się w porę, jednak siła rzutu była olbrzymia i jak się za chwilę okazało, bolesna. Zack miał poranioną prawą nogę, Adam lewe ramię. Gdy walczył z bólem próbując zebrać myśli, by choć zaatakować, Głód kolejnym gestem posłał chłopaka na ścianę zrujnowanego budynku. Pech chciał, że Zack nadział się na wystający z betonu pręt, który przebił i rozerwał jego prawy bok. Ból był tak potężny, że chłopak nim upadł w gruz, stracił przytomność osuwając się w ciemność. Plama krwi obok niego powiększała się z każdą chwilą. Peter odwrócił się w kierunku Adama, jednak ten znów uderzył swoimi kulami, które tym razem dopadły celu raniąc Głód i odrzucając do tyłu.

W tym samym czasie Alastair i Ike starli się z Bellą. Indianka nawet nie miała czasu na to, by podejść do Śmierci, gdy ta użyła swoich mocy. Tylko opatrzności jakichś starożytnych bogów dziewczyna zawdzięczała to, że żyje, gdyż na chwilę przed uderzeniem Belli, wpadł na nią Groudnwarp, ciśnięty mentalnie przez poraniony Głód. Ike tracąc równowagę usłyszała jedynie chrupnięcie w karku kolegi, gdy ten martwy upadł na nią. Dziewczyna próbowała wygrzebać się szybko, jednak uciec spod martwego ciała nie było tak łatwo. Bella podleciała do Wendigo i użyła swoich zdolności. Kolejny impuls pewnie zabiły Ike, gdyby nie to, że zakradający się z boku Alastair uderzył w Śmierć z tyłu. Bella odwróciła się skupiając na chłopaku, natomiast Ike czuła, że coś jest nie tak… Że Śmierć jednak coś jej zrobiła – Indianka nie czuła prawej części swojego ciała i nie mogła nią poruszać. Martwe oczy leżącego na niej Groundwarp’a wbijały się w nią oskarżycielsko.

Śmierć natomiast kinetycznie przyciągnęła do siebie Alastaira. Chłopak uderzył dwa razy w twarz Bellę, jednak niewiele to dało. Ona natomiast chwyciła go twarz, a po chwili Al. poczuł niesamowite wręcz ciepło. Czuł, że jego skóra zaczyna się palić! W tym momencie Śmierć dostała plazmą od Bishopa i wypuściła mutanta. Alastair zatoczył się do tyłu i chwycił za poranioną twarz. Kawałki skóry zostały mu na dłoni.

Do podnoszącej się Shadow dopadł Zaraza i chwycił ją za szyję. Kobieta zaczęła sinieć, a mutant, wydawało się, zaczął wysysać z niej siły witalne. Gdy Jessica już pogodziła się ze śmiercią, dostrzegła kątem oka, jak Ryan dostaje metalowym kijem w twarz, a po chwili ujrzała Gambita, który przycisnął zaskoczonego Jeźdźca do ziemi i wrzucił mu do usta jakiś mały, naładowany fioletową energią przedmiot. Nim sługa Apocalypse’a zdążył się zorientować, nastąpił wybuch, który rozerwał szyję mutanta. I to było ostatnie co widziała Shadow odpływająca w krainę snów.

Chang wrócił do walki, tym razem nieco lepiej radząc sobie z Cyclopsem. Adam natomiast toczył nierówną walkę z Peterem, który okładał go telekinetycznie. Nagle jakiś ciężki przedmiot przeciął powietrze, a Głód został trafiony z olbrzymią siłą w tętnicę szyjną, po czym osunął się bez życia na ziemię. Chwilę potem dojrzeliście, że tym przedmiotem była tarcza z charakterystyczną gwiazdą. Ci, którzy byli w stanie odwrócili głowy dostrzegając wyłaniających się z gruzów trzech superbohaterów.
Obrazek Znaliście ich bardzo dobrze. Thor przywołał moc Asgardu i uderzył promieniem światła w Cyclopsa, który zatoczył się do tyłu. Iron Man natomiast potraktował swoimi blastami Śmierć. Jeźdźcy, widząc, że mogą mieć problemy, odpierając ataki Avengers wycofali się do cytadeli swego pana. Chwilę później budynek otoczyła energetyczna tarcza ochronna i dziwna konstrukcja zniknęła.

- Jak zwykle się grzebaliście, mes braves. – powiedział obojętnie Gambit, biorąc na ręce Jessicę. Jako jeden z niewielu wyglądał na całkowicie zdrowego.
- Odczep się, LeBeau. Mieliśmy inne problemy na Bronxie. – odparł Iron Man.
Remy już chciał coś powiedzieć, gdy Kapitan Ameryka wszedł mu w słowo.
- Co się tutaj dzieje? – zapytał mężczyzna, taksując wszystkich wzrokiem.
- A co? Wiadomości nie oglądałeś? Apocalypse zniszczył pół Manhattanu i spuścił nam ostry wpierdol! – wypalił Bishop. – Gdybyście się tyle nie ociągali, to może nadal niektórzy z naszych uczniów by żyli!
- Tony, zadzwoń do szpitala. – Kapitan wydał krótkie polecenie. – Widzę, że mamy tu rannych i zabitych.
- Zaraz zobaczysz też moją pięść, dupku!
Bishop wyglądał na nieźle wkurwionego i już ruszał na Kapitana, gdy na jego drodze stanął Thor.
- Trochę szacunku, Bishop.
- Nerwy nic tutaj nie dadzą, zajmijmy się lepiej rannymi, których nadal można uratować. Thor, rozejrzyj się po okolicy, może jeszcze kogoś znajdziesz. Tony, pomóż mi. – to mówiąc Kap. skierował się w stronę krwawiącego Zacka. Przykucnął przy nim, rozdarł kawałek kostiumu i przyłożył materiał do rany.
- Hej, ty! – zawołał do Changa. – Chodź tutaj i przytrzymaj to!
Chińczyk zaraz podszedł i pomógł.

Niecałe dwa kwadranse zajęło oczyszczanie pola bitwy z rannych i martwych. Za jednym z murów Thor odnalazł nieprzytomną Azjatkę i młodą, śliczną kobietę. Bishop zadecydował, że poleci razem z pozostałymi do Instytutu.

Panowały paskudne nastroje – Zack był nieprzytomny, krwawiąc wciąż z rozerwanego boku; Ike nie mogła poruszać prawą stroną swego ciała; Adam był solidnie poobijany i zmartwiony, gdyż Snowflake nadal była nieprzytomna; Quickblood miał poparzoną połowę twarzy i nie wyglądało to za dobrze; Jason nadal miał w ciele trzy diamentowe ostrza i praktycznie nie mógł się ruszać; a Jessica była blada i sina jak trup, spod jej czarnego kostiumu powoli sączyła się krew.

Avengers byli bardzo pomocni, użyczając wam swojego Carriera. Wraz z wami do Instytutu podróżowała Black Widow, która mając umiejętności medyczne ustabilizowała stan najbardziej rannych. Nadal potrzebowali oni fachowej pomocy i ręki Elixira. Nadal nie było wiadomo, gdzie przebywa Magneto, który w dziwny sposób zniknął, gdy rozpoczęła się walka.

* * *

W pierwszej kolejności Elixir zajął się Zackiem, któremu – przynajmniej częściowo – poskładał rozerwany bok i zatamował krwawienie. Chłopak nadal nie odzyskiwał przytomności, ale Joshua był dobrej myśli.

Następnie zajął się Jasonem, któremu był zmuszony wykonać szybki zabieg, gdyż nie było innego sposobu na wyciągnięcie z jego ciała kawałków diamentowych ostrzy. Założył mutantowi 60 szwów i położył na obserwacji.
- Masz szczęście, że w większości poszło po żebrach, ale wyczułem, iż zostały też lekko naruszone narządy. W każdym razie teraz powinno być już tylko lepiej, ale zostaniesz tu z Zackiem na jakiś czas. Wolę mieć wszystko na oku.

Alastair nie wyglądał najlepiej, a moce lecznice Elixira nie były aż tak mocne, by całkowicie zregenerować tkankę na twarzy. Zaleczył poparzenie, jednak paskudna blizna została, szpecąc Szkota na całe życie.
- Nie jestem w stanie ci bardziej pomóc, tutaj musiałbyś się już zgłosić do chirurga plastycznego. Mogę cię skontaktować z paroma. – poklepał chłopaka po ramieniu. – Masz szczęście, mogło być znacznie gorzej.

Młodej Indiance również nie mógł za bardzo pomóc – jego moc nie była w stanie naprawić uszkodzonego kręgu, który naciskał na rdzeń, powodując blokowanie połączeń nerwowych i paraliż prawej części ciała. Ike mówiła z trudem, gdyż praktycznie nie mogła otwierać ust.
- Trzeba to zoperować i potem czekają cię rehabilitacje. Ale nie martw się, znam świetnego rehabilitanta, który jest mutantem i potrafi używać swych mocy, by przyspieszać cały proces i pomagać w treningu. Jeśli się szybko i solidnie za to weźmiesz, jest duża szansa, iż wrócisz do pełni władz sprzed wypadku. – uśmiechnął się do niej ciepło, choć dziewczynie zdecydowanie nie było do śmiechu.

W końcu podszedł też do Shadow, która nadal była nieprzytomna i przebadał dziewczynę szybko, przesuwając dłońmi nad jej ciałem.
- Przestrzelony bok, kilka narządów uszkodzonych. – stwierdził i poszedł niżej. – Dwa żebra złamane… - sprawdził całą jamę brzuszną, ramiona, nogi. Westchnął, przecierając czoło dłonią, po czym jeszcze raz przebadał tułów mutantki. Gambit cały czas stał obok, przypatrując się wszystkiemu i trzymając Shadow za dłoń.
- Jessica jest… - Elixir spojrzał na nią i na Remy’ego. – Jest…
- No, dalej Josh, wykrztuś to z siebie. – mruknął LeBeau.
- Jest w dość ciężkim stanie i nie powinna wstawać przez jakiś czas. Atak Ryana wyssał z niej niemal wszystkie siły życiowe i organizm nie jest w stanie się regenerować. – westchnął lekarz. – Mam do ciebie sprawę, Remy, porozmawiamy na osobności? – zapytał. Nieco zdziwiony Gambit skinął głową, po czym panowie na chwilę wyszli z ambulatorium. Parę minut później wrócili, ale ciężko było się domyślić, o czym mogli rozmawiać. Remy podszedł do Jessie, uśmiechnął się do niej lekko i pogładził po dłoni.
- Trochę ją… ustabilizuję, jednak musi tu zostać i odpoczywać. Podłączę jej kilka kroplówek. – powiedział Joshua. – Stan Jessici naprawdę nie jest zbyt dobry.
- Jasne. – Remy skinął mu głową i pozwolił lekarzowi działać.
- Co się stało Jessice? – zapytał zaniepokojony Jason, trzymając się za pokryty bandażami bok. – Wyjdzie z tego?
Gambit słysząc pytanie, odwrócił się do chłopaka i uśmiechnął nieznacznie.
- Nic takiego się jej nie stało, po prostu jest mocno osłabiona i musi dużo odpoczywać. Ta walka mogła kosztować ją życie. – wyjaśnił spokojnie.
- Nadal może. – wtrącił Elixir, po czym zaczął wypraszać poskładanych X-Men z ambulatorium i kłaść tych w gorszym stanie do łóżek.

Dzień później odbyły się pogrzeby zabitych uczniów. Ciała Reggiego i Ryana zostały wydane ich rodzinom, a te w rozpaczy straszyły Frost i cały Instytut pozwem do sądu o morderstwo ich dzieci. Peter i Groundwarp zostali pochowani w Ogrodzie Pamięci mieszczącym się za szkołą, gdzie spoczywały ciała wybitnych, walczących o sprawę Xaviera mutantów. Cała ceremonia odbyła się w kameralnym gronie nauczycieli, mutantów z niższych grup, a także tych X-Men, którzy mogli przybyć o własnych siłach na cmentarz. Emma Frost, czego nie spodziewał się chyba nikt, wygłosiła wzruszające przemówienie, wspominając poległych i obiecując, że nigdy się o nich nie zapomni…
Seks jest jednym z dziewięciu powodów do reinkarnacji. Pozostałych osiem się nie liczy.

Obrazek
WinterWolf
Tawerniana Wilczyca
Tawerniana Wilczyca
Posty: 2370
Rejestracja: czwartek, 22 czerwca 2006, 16:47
Lokalizacja: ze 113-tej warstwy Otchłani
Kontakt:

Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men

Post autor: WinterWolf »

Ike

Początkowo przyszły przerażenie i szok, po odkryciu, że właściwie nie może się ruszać, bo połowa jej ciała w ogóle nie reaguje na nic. Jeszcze martwe oczy Groundwarpa wcale nie ułatwiały pogodzenia się z tym, że w środku bitwy Ike leży i nie może nic zrobić. Ani ratować siebie, ani nikogo innego. Nie mogła w to po prostu uwierzyć. Choć nie było już bezpośredniego zagrożenia ze strony Belli Ike nie zwracała na to uwagi. Desperacko starała się pozbyć martwego ciała niedawnego kolegi. Zaledwie jedną ręką, z walącym sercem i łzami w oczach... Właściwie niemożliwe. Poza tym duchy przodków chyba już wyczerpały swój limit cudów na dzisiaj. Matka Natura, Wielki Manitou, ani inne duchy nie dawały nawet znaku, że słyszą jej rozpaczliwe prośby. Wyciągnięto ją stamtąd w końcu. Popadła w apatię, gapiąc się tępo w swoich wybawicieli, a potem równie bez wyrazu patrząc w sufit środka lokomocji, którym odwieziono ją do Instytutu. Nawet się nie zainteresowała co to. Dopiero w Instytucie, gdy leżała w ambulatorium i obserwowała poczynania Elixira, przyszedł czas na refleksje. Jakby na to nie patrzeć właściwie miała szczęście. Widziała twarz Ala, widziała w jakim stanie była Shadow. Widziała Jasona i Zacka... Wiedziała, że wielu z tych należących do Blue Team straciło życie. Słowa Elixira pozostawiały też pewną nadzieję. Mogła zwiększyć możliwości gojenia się swoich obrażeń poprzez użycie zdolności traszki czy ośmiornicy, ostatecznie przy czyimś wsparciu i właściwej opiece byłaby w stanie zregenerować utracone oko, czy nawet, wielkim nakładem sił i czasu - kończynę, ale nie była w stanie naprawić przesuniętego kręgu. Do tego potrzebna była ingerencja z zewnątrz. Dopiero teraz, po kilku godzinach Ike doszła do wniosku, że to jeszcze nie koniec. Pojawiła się wola walki. Jeśli jest jeszcze szansa Ike nie zamierzała jej marnować. Póki co starała się zbierać siły. Spać i wypoczywać. W końcu w obecnym stanie niewiele więcej mogła zrobić.
W końcu też zaczęła się przejmować losem pozostałych X-men. Nadstawiała uszu słuchając co Elixir ma do powiedzenia na temat stanu zdrowia reszty ekipy. Szkoda, że nie mogła w żaden sposób pomóc... Musiała też przyznać przed samą sobą, że w dużej mierze życie uratował jej Al. Szpetna blizna na jego twarzy była jak dla niej oznaką niezwykłego męstwa i odwagi. I zamierzała mu to powiedzieć przy pierwszej okazji.
Obrazek
Proszę, wypełnij -> Ankieta
Evandril
Mat
Mat
Posty: 559
Rejestracja: sobota, 8 lipca 2006, 16:28
Numer GG: 19487109
Lokalizacja: Łódź

Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men

Post autor: Evandril »

Jason & Gambit (MG)

Walka przebiegła nieco inaczej, niż się spodziewał i przybrała nieoczekiwany dla niego obrót. Nie przypuszczał, że zostaną aż tak rozgromieni i tak wielu z nich polegnie. Jedynie szczęściu zawdzięczał życie i to, iż nie był w takim najgorszym stanie. Patrząc na pozostałych dziękował Opatrzności…

* * *

Był wdzięczny Elixirowi za szybkie i sprawne pozbycie się bolesnych ostrzy, a także za poskładanie go jako-tako do kupy i zatamowanie krwawienia. Wiedział, że niebawem dojdzie do siebie, gdyż energia kosmiczna przyspieszała cały proces gojenia ran. O swych przyjaciół martwił się teraz bardziej niż o siebie – Zack nadal był nieprzytomny, Ike była częściowo sparaliżowana, a Shadow wyglądała jak trup. Fakt, iż Gambit ciągle przy niej siedział nie wróżył nic dobrego i chłopak zaczynał podejrzewać, że jest znacznie gorzej, niż przypuszczał.

Następnego dnia wybrał się na pogrzeb, żegnając w ten sposób tych, którzy polegli w walce z niebieskoskórym mutantem. Tylko w tak mógł oddać im należną cześć. Przemowa Emmy wzruszyła go i wprawiła w nieco melancholijny nastrój, przez co Jason nie odzywał się za wiele. Po skromnej uroczystości wrócił do ambulatorium, gdyż Elixir nadal chciał mieć na niego oko, a i on sam wolał pozostać przy najbardziej potrzebujących przyjaciołach. Widząc, jak Remy wpatruje się w Jessicę i głaszcze ją po dłoni, zasępił się nieco. Może źle go ocenił? Póki co nie zaczepiał mutanta, sam musiał nabrać sił i dojść do siebie, a na rozmowę jakoś nie miał ochoty. Jednak gdy następny dzień nie przyniósł żadnych zmian, a Francuz nadal siedział w ambulatorium, Jason w końcu się do niego odezwał.

- Może byś zrobił sobie przerwę, co? Ja też się martwię o Jess, ale takie siedzenie i tak nic nie da. – stwierdził.
- Zostanę. – odparł Cajun wpatrując się w nieprzytomną kobietę.
- Słyszałem, że to ty uratowałeś Jazz… Sam się dziwię, że to mówię, ale dziękuję.
- Nie zrobiłem tego dla ciebie, więc nie musisz dziękować, mon ami. – mruknął.
Na chwilę zapadła krępująca cisza.
- Wiesz coś, o czym jako jej przyjaciel powinienem wiedzieć? – wypalił Jay i syknął z bólu przekręcając się na bok.
- Powoli wraca do zdrowia. Elixir mówił, że była już jedną nogą po drugiej stronie tęczy.
- No to się nie dziwię, że tu nadal siedzisz. – chłopak westchnął. – Jak sobie poradziłeś z Ryanem? – zapytał po chwili.
- Wrzuciłem mu do gardła obrączkę, którą Jessica oddała mi przed akcją. – mruknął Gambit. W jego głosie jednak nie było radości z wygranego pojedynku. – Przynajmniej na coś się ten ślub w Vegas przydał.
- Chłopak się nieco rozerwał. – skwitował Ghetto z kwaśną miną. Zauważył, jak Remy’emu nieznacznie drgnął kącik ust w czymś na kształt lekkiego uśmiechu. Nadal czuło się napięcie między panami, jednak z każdą chwilę ono słabło. – Myślisz, że damy radę Apocalypse’owi?
- Nie wiem. – Gambit wzruszył ramionami. – Teraz zostało tylko dwóch Jeźdźców, więc teoretycznie mamy większe szanse, homme.
- Nie możemy zabić Belli. – powiedział Jay.
- Jeśli będzie trzeba, zrobimy to. Ona nie będzie miała skrupułów, by nas zabić, mon ami. – mruknął.
- Też racja, ale jeśli to będzie możliwe, to wolałbym tego uniknąć…
- Każdy by wolał, X-Meni nie zabijają, a w każdym razie nie z własnej woli, homme.
- Ty dziś zabiłeś. – zauważył.
- Bo nie miałem innego wyjścia. Wolałbyś, żebym dał zginąć Jessice? – powiedział spokojnie.
- Nie, oczywiście, że nie… - Jason odparł szybko, po czym zamyślił się nad czymś. – Co znaczy „homme”? – zapytał po chwili.
- Człowiek bądź człowieku, jeśli pytasz o to, co powiedziałem niedawno. – mruknął Remy.
- A „connard”?
- Nie chciałbyś wiedzieć. – odpowiedział i uśmiechnął się krzywo.
- Try me! – Jay rzucił wyzwanie, uśmiechając się szeroko.
- To znaczy „dupek”.
- Aha, miło wiedzieć, jak mnie nazywałeś…
- Ty myślałeś o mnie podobnie, więc jesteśmy kwita. – odparł Remy. Choć gadali już od paru minut, dopiero teraz się odwrócił i usiadł przodem do chłopaka. Do tej pory mówił„przez ramię”, sporadycznie zerkając w jego stronę. – Co się stało, że nagle ze mną rozmawiasz? Aż tak ci się tutaj nudzi, mon ami?
- W tej sytuacji nie ma sensu szukać wewnętrznych wrogów, gdy ten prawdziwy, potężny, jest gdzieś tam. – Jason skinął głową na okno.
- Ale wiesz, że to i tak nic między nami nie zmienia?
- Przecież nie chcę się z tobą umówić na randkę. – mruknął Jay.
- Nigdy nie wiadomo. – skwitował Remy. – Gdy walka się skończy, znowu wrócimy do etapu różowych sukienek?
- Nie do mnie to pytanie, ja nie miałem z tym nic wspólnego.
- Wiem, że masz mnie za idiotę, ale wierz mi, że nim nie jestem. Poza tym gadasz z kanciarzem i nie potrafisz dobrze kłamać. – uśmiechnął się krzywo.
- Zobaczymy, czy ty potrafisz. – uśmiechnął się kwaśno Jay. – Kochasz Jessicę? – wypalił.
- To nie twój interes, homme. – Gambit chwycił kobietę za dłoń nawet nie patrząc na chłopaka.
- Chyba mój, bo się o nią martwię i jest moją przyjaciółką. A ty nie powinieneś być tym connard, który ją cały czas rani. – Jason skrzywił się, gdy bok przeszył ostry ból.
- Niektóre rzeczy tylko powierzchownie wydają się być tymi, jakimi są w rzeczywistości. Nie powinieneś się w to wtrącać, mon ami. To sprawa między mną a Jessicą. – powiedział szorstko.
- Mimo wszystko będę cię obserwował.
- Rób co chcesz.
- Zawsze byłeś dupkiem, czy trochę nad tym pracowałeś? – Jason nie owijał w bawełnę.
- Posiedzisz tu trochę, to też przestaniesz być chevalier en eclatant armour. – mruknął Remy.
- Możesz gadać po ludzku?
- Rycerzem w lśniącej zbroi. – przetłumaczył Cajun.
- Nigdy nie będę taki jak ty.
- Przekonamy się, homme. – mężczyzna uśmiechnął się krzywo. – Jeszcze mało wiesz o życiu…

Jason westchnął. Nie zależało mu w tej chwili na budowaniu tego konfliktu, skoro mięli inne sprawy na głowie. Poza tym podczas walki zdał sobie sprawę, że lepiej czynić dobro niż zło, bo życie jest jak szkło – jedno solidne uderzenie i już cię nie ma… I to od ciebie zależy, jak zapamiętają cię inni. Może i spośród poległych zdążył jedynie dobrze poznać Petera, ale szkoda mu było każdego życia poświęconego w tej walce.

Postanowił odpoczywać i zbierać siły, gdyż wiedział, że to tak naprawdę dopiero preludium. Apocalypse wciąż gdzieś tam był i zapewne znów niebawem uderzy. Ghetto, jeśli tylko poczułby się lepiej, miał zamiar znów porozmawiać z Forge’em – miał kilka pomysłów, jak wykorzystać swoje moce, a technologiczna wiedza Indianina mogła się bardzo w tym celu przydać.
"Trzymaj się swych zasad! To jedyne co Ci pozostało w świecie Chaosu."
WinterWolf
Tawerniana Wilczyca
Tawerniana Wilczyca
Posty: 2370
Rejestracja: czwartek, 22 czerwca 2006, 16:47
Lokalizacja: ze 113-tej warstwy Otchłani
Kontakt:

Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men

Post autor: WinterWolf »

Ike i Alastair
Ike i Eva
Ike i Adam


Al po przyjrzeniu się Jess i krótkim wypytaniu Elixira o jej stan podszedł z kolei do łóżka Ike, nieco komicznie wyglądając w kominiarce, przez którą widać było spękane i pozbawione skóry usta i okolice oczu, które cudem nie ucierpiały za bardzo. Klęknął z boku łóżka na jednym kolanie i zapytał:
- Wiem, że nie powinnaś mówić, pewnie Elixir mnie wyrzuci za to, że Cię pytam, ale chciałem... chciałem zapytać, czy coś ci przynieść?
Ike spojrzała na Ala i uśmiechnęła się słabo kącikiem ust. - Mało jest rzeczy... Które można robić... Jedną ręką - powiedziała powoli starając się mówić wyraźnie. Już się przekonała, że jej zdolności mowy zostały bardzo mocno okrojone. Usta nie zawsze chciały się układać tak jakby sobie tego życzyła. - Wstydzisz się... dowodu... odwagi? - spytała.
- Dowodu... odwagi? Znaczy... twarzy? - zapytał. Zastanawiał się, jak Indiance wytłumaczyć, jak była postrzegane w zachodniej cywilizacji takie oszpecenie. - Znaczy... Nie, ale musisz wiedzieć że zazwyczaj dla ludzi jest to tylko... kwestia wypadku lub jakiejś porażki... pretekst do litości i raczej nie powód do dumy... - ściszył głos.
- Uratowałeś mi życie - powiedziała cicho. - Za co... dziękuję - dodała wolno chcąc by słowa były wyraźne. - Twoje... lizny o tym świadczą - nie udało jej się poprawnie wypowiedzieć wszystkich słów. - Czy liczy się dla cieie zdanie innych, którzy nie wiedzą co... zro-biłeś? - Indianka się zacięła. Brew jej drgnęła. Nie była zadowolona z ograniczeń.
- Niestety, nieco tak... - westchnął. - Niezwykle cenię osoby, które nie oceniają człowieka po wyglądzie, ale choć Jason niezwykle optymistycznie podchodzi do kwestii operacji plastycznej... obrałem karierę, która wyklucza raczej osoby o moim wyglądzie. Byłaś w teatrze, prawda? - zapytał zaintrygowany.
- Nie - powiedziała krótko, z westchnieniem. - Nigdy nie -yło okazji - zacięła się. - Ale słyszała w-iele - dodała. - -iem, że teatr... wymaga zdolności. Ale też często... gra się głosem. Widziałam ludzi w... mmaskach - powiedziała i uśmiechnęła się kącikiem ust. - Teatr dla ciebie... to do-iero przyszłość. Teraz to ci nie jest potrze-ne - powiedziała i sprawną ręką wskazała kominiarkę.
- Być może, ale... to w sumie może i bardziej złożona kwestia - zastanowił się. - Wiem, że dla Ciebie to może brzmieć niezwykle dziwnie, ale choć, choćby i związek kobiety i mężczyzny budowany jest na miłości i wzajemnym zrozumieniu, najpierw dwie osoby muszą się poznać i zaakceptować, co dosyć rzadko jest możliwe dla osób tak pokiereszowanych jak ja. W pewnym sensie nasze społeczeństwo nie wybacza żadnych wad, żadnych ułomności, na margines spychając większość niedoskonałych. Tutaj rzeczywiście mam przyjaciół, ale myślę, że kiedy zjawię się na Konserwatorium w przyszłym tygodniu, początkowo na sali wykładowej zapadnie niezręczna cisza. - dzielił się swymi wątpliwościami, niemal zupełnie wracając do szkockiego akcentu, miętosząc prowizoryczną osłonę twarzy w dłoniach.
- I-m dłużej... żyje w Nowym Yorku... Tym większe... -ątpli-ości... m-am odnośnie tego, który świat - mój i Irokezów, czy ten poza rezer-atem - jest rzeczywiście bardziej cy-ilizo-any - mruknęła. - Ale widzę jedno. Od tego jak ty to p-otraktujesz... zależeć będzie jak potraktują to inni. B-lizna nie czyni cię słabym. Ale może cię uczynić... - powiedziała. - Jeśli bardzo... ci to przeszkadza... p-osłuchaj Elixira - powiedziała. O chirurgii plastycznej co nieco słyszała w ramach lekcji biologii i ciekawostek związanych z osiągnięciami współczesnej medycyny. Jess pokazywała jej też kiedyś różne sławne osobistości (których nawiasem mówiąc Ike w ogóle nie znała), które ponoć ciągle odwiedzały kliniki chirurgii plastycznej. Słyszała też komentarze dziewczyn mijanych na korytarzach Instytutu oraz na studiach. Wierzyła więc święcie, że tacy ludzie w razie potrzeby będą w stanie pomóc Alowi.
Przez chwilę rozmyślał posępnie, po czym uśmiechnął się krzywo.
- Wiesz, kiedyś byłem uznawany za przystojnego faceta, a teraz chyba tylko ślepa by mnie zechciała... - przez chwilę zamilkł zdając sobie sprawę, co właściwie powiedział. Znowu, wspomniawszy ostatnie godziny się strasznie zasępił.
- Przepraszam, niefortunny dobór słów. Przemyślę, to co mówisz, wiem, że masz rację i co musisz sobie myśleć o naszej kulturze, ale... z resztą... zaparzyć ci może redbusha?
- Mądra ko-ieta -atrzy na zalety, nie na t-warz - powiedziała Ike powtarzając słowa swojej babci. Na wzmiankę o czerwonokrzewie twarz Ike się rozjaśniła. - To będzie... kłopotliwe - powiedziała. Wyraźnie ta propozycja ją rozbawiła. - Masz cier-liwość mi z tym później pomóc? - spytała z wyzwaniem w oczach. Nagle zwykłe picie herbaty mogło się okazać skomplikowane...
- Oczywiście, od tego tu jestem. I niedługo wracam... - wstał, uśmiechnąwszy się do Indianki, co przez obrażenia było trudne do zauważenia i wyszedł, cały czas z trudem znosząc ponaglające spojrzenie Foleya, który chciał, aby Ike miała trochę spokoju. Wyszedł tuż przed wejściem nieznanej dziewczyny, którą zabrali ze sobą z miejsca akcji...
Ike z westchnieniem przymknęła oczy. Rozmowa choć w obecnej sytuacji stanowiła jedyną rozrywkę i była miłym oderwaniem od przykrej rzeczywistości była jednak męcząca.

………………………………………

Eva zirytowana weszła do ambulatorium. Naprawdę musiała się komuś wygadać, a rozmowa z lustrem byłaby co najwyżej jeszcze bardziej frustrująca. Uważnym wzrokiem omiotła salę, po czym na jej twarzy wykwitł pełen zadowolenia uśmiech.
- Idealnie - Szepnęła sama do siebie i pewnym krokiem podeszła do jednego z łóżek. Spała na nim drobna dziewczyna o dość egzotycznych rysach twarzy. Ładna, zgrabna i milcząca – z powodzeniem mogła udawać jedną z jej przyjaciółeczek. Sięgnęła po stojący obok stołek i usiadła obok Indianki, dla rozluźnienia zakładając nogę na nogę.
- Nie mam pojęcia, jak się nazywasz, więc niech będzie Jane Doe. - Zaczęła po chwili, w myślach przekonując samą siebie do własnego pomysłu. Bezgłośnie kaszlnęła i wzięła głęboki oddech, po czym wypuściła z siebie potok słów. - Och, Jane, nawet nie wiesz, jak ja tu cierpię! Najpierw przyjechałam do rodziców - nie widziałam się z nim od wieków, chciałam zrobić im niespodziankę, a oni co? Pojechali na urlop do Paryża! Czy naprawdę tak trudno powiedzieć własnej, jedynej, cudownej córeczce, że jadą obściskiwać się pod Wieżą Eiffela? Może, gdyby mi powiedzieli, to nie pojechałabym na ten cholerny Manhattan, który postanowił wylecieć w powietrze akurat tego samego dnia! Zrozumiałabym jeszcze, gdyby ktoś się wysadził w powietrze, rozbił samolot, czy podłożył bombę – Mówiąc to wyliczała możliwości na palcach. - … ale to coś?! I musieli zabijać się akurat teraz! Na dodatek telefon mi się prawie rozładował, nie mam swoich rzeczy i trafiłam do jakiegoś cholernego instytutu, gdzie nawet nie mam z kim porozmawiać. - Ciągnęła, przestając już zwracać uwagę na dziewczynę.
Indianka wysłuchała bez słowa cały ten potok słów, który był dla niej skrajnie niezrozumiały. Mimo to uśmiechnęła się blado. Wyczuła, że chyba nie do końca chodziło tu o treść... - Mów mi... Ike... rzmi lepiej... Niż Jane - powiedziała cicho i powoli. Usta nie chciały składać się tak jak życzyła sobie tego Indianka.
Słysząc głos, który nie należał do niej, Eva momentalnie zgromiła rozmówczynię surowym spojrzeniem. - Dlaczego jesteś przytomna? - Zapytała z wyrzutem. - Nie, nie, nie rozumiesz. Ja mówię, a ty milczysz i potakujesz - Wyjaśniła spokojnym tonem, przyglądając jej się z ciekawością. - Ale i tak wybiłaś mnie już z rytmu. Ike, tak? Nie wyglądasz za dobrze - Stwierdziła oczywistość tonem ekspertki.
Kącik ust Ike drgnął w rozbawieniu. Ciekawa istota. - Ciężko wyglądać... do-brze - Ike się wysiliła. - Gdy ołowa ciała nie chce... cię słuchać... - i dobre chęci diabli znowu wzięli. - Nie lepiej... - zastanowiła się dłużej jakiego słowa użyć - rozmawiać? Niż tylko... m-ówić - spytała. Westchnęła.
- To zależy, czy ten, z kim rozmawiasz, ma coś ciekawego do powiedzenia. Przyzwyczaiłam się już do tego, że osoby w moim otoczeniu zwykle nie mają. - Odparła, uśmiechając się na myśl o swojej uniwersyteckiej świcie. - Zresztą ty chyba powinnaś teraz odpoczywać. Nie jestem lekarzem, ale paraliż połowy ciała to poważna sprawa. Wyjdziesz z tego? - Zapytała, jednak w głosie miała raczej ciekawość niż troskę.
- Zależy też... co cię interesuje - rzuciła. - Tu jest... dużo ciekawych... rzeczy. Trzeba je... znaleźć - powiedziała. Skracała swoje wypowiedzi. Nie chciała by stały się niezrozumiałe.
Ta przedziwna dziewczyna bardzo zaintrygowała Ike. Reagowała inaczej niż znaczna większość ludzi, których Indianka do tej pory spotkała. Odezwała się w niej ciekawość etologa z zamiłowania. - Konieczna operacja... Da radę - odpowiedziała na pytanie. Wierzyła, że tak będzie. Duma Irokezów nie pozwalała sądzić teraz inaczej. - Reagujesz... inaczej - powiedziała. Uśmiech na twarzy Indianki, choć blady i krzywy z powodu paraliżu, pozostawał przyjazny.
- Ciekawych rzeczy... Chciałaś powiedzieć: nienormalnych. - Stwierdziła, krzywiąc się nieznacznie. - Ale to nic, odkąd umarłam na swoim balu maturalnym, wiedziałam, że mogę się pożegnać ze spokojnym, perfekcyjnym życiem. - Ciężko westchnęła. Widząc, że Indianka nie rozumie, wzruszyła lekko ramionami. - Długa historia. Tak czy siak, mam nadzieję, że doprowadzą cię do porządku. Szkoda takiej ślicznej buźki, biała pościel gryzie się z twoją urodą. - Odparła ze szczerym uśmiechem. Nawet ona nie miała serca wytykać dziewczynie paraliżu, przez który wyglądała, bądźmy szczerzy, po prostu dziwnie. - Inaczej? Nie rozumiem.
- Jak na martwą jesteś zdumiewająco żywa - powiedziała Ike. Na chwilę zamilkła sama szczerze zdumiona jak jasno i wyraźnie udało jej się to powiedzieć. - I dzię-kuję - dobra passa się skończyła, ale Ike nie wydawała się tym specjalnie przejmować. - Zapamiętam... Nie nosić... białego - rzuciła wesoło. - Inaczej... Hhhm... Wyczuwa-m nastroje. Jak z... Jak pies - zmieniła wyraz zauważając, że nie da rady zrealizować założenia.
Trochę zdziwiło ją porównanie Indianki, po chwili jednak przytaknęła. - No tak, wszyscy są tutaj "specjalni", co? A co do moich reakcji, to być może byłyby odrobinę normalniejsze, gdyby wszystko wokół mnie również takie pozostało. - Po raz kolejny dramatycznie westchnęła. - Właściwie, to czuję się już znacznie lepiej. Jako że po części to też twoja zasługa, to pozwól mi się odpłacić, potrzebujesz czegoś?
Kącik ust Indianki znów zadrżał w rozbawieniu. - Po wszystki za-raszam... na całk-iem normalną... wycieczkę konną - rzuciła Indianka. Gdzieś głęboko w oczach Ike, poza maską spokoju i rozbawienia była determinacja. Dziewczyna stawiała sobie cel w życiu. Jeden mały krok naprzód, by móc w końcu dotknąć gwiazd. Na pytanie czy czegoś potrzebuje Ike znów się uśmiechnęła. - Chciała-by-m poznać... twoje imię - powiedziała spokojnie.
Jakoś nie wyobrażała sobie siebie na koniu, ale w końcu trzeba próbować nowych rzeczy. Pod warunkiem, że nie chcą cię zjeść, naturalnie, ale Ike obiecała, że wycieczka ma być normalna. - To ja zapraszam na SPA i manicure. - Odparła zadowolona. - Fakt, ciągle zapominam, że nie jestem u siebie. Mów mi Eva. - Powoli wstała, odstawiając stołek na bok. Była tak zaabsorbowana rozmową, że dopiero teraz zauważyła czarne paski na policzkach Indianki. - Nie powinnaś tak długo trzymać... erm... makijażu... na twarzy. - Stwierdziła w końcu, nie za bardzo wiedząc, jak nazwać te malunki. - Zablokują ci się pory.
Ike przez chwilę milczała. O słodka ignorancjo! Indianka postanowiła, że na pierwszy raz nie będzie dobijała nowej znajomej swoją niewiedzą i nieświadomością. Później dowie się o co chodziło z tym SPA i tym dziwnym czymś czego nawet nie potrafiła wymówić. Uśmiechnęła się tylko - Umowa stoi i... Miło... poznać - powiedziała. - Makijaż? - Ike w pierwszej chwili nie skojarzyła. Z pewnym wysiłkiem sięgnęła osłabioną, ale jeszcze sprawną ręką do twarzy. Wyraz jej się z czymś kojarzył, ale od nadmiaru wrażeń miała problemy nie tylko z mówieniem, ale i z językiem. - A to? - bąknęła upewniając się i przyglądając się pozostałości czarnego barwnika na palcach. - Malunek wojenny - powiedziała, ale nie była pewna czy właściwie dobrała słowa. Dlaczego nikt jej nigdy nie powiedział jak to się przekłada na angielski?
- Hmm... Teraz chyba już ci się nie przyda, no, chyba, że do walki z własnym ciałem. - Powiedziała zamyślona, po czym sięgnęła po ręcznik, który leżał na stoliku obok. Zmoczyła końcówkę w szklance wypełnionej wodą, po czym pochyliła się nad dziewczyną i nie zważając na ewentualne protesty dokładnie wytarła czarne bohomazy. - Gotowe. Ty mnie wysłuchałaś, a ja uratowałam twoją cerę. Jesteśmy kwita. - Uśmiechnęła się szeroko, rzucając ręcznik z powrotem na stolik. - Powinnaś odpoczywać. Właściwie to nie wiem, dlaczego mnie teraz zagadujesz, idź spać i zbieraj siły. - Nakazała rozbawiona.
Ike cierpliwie zniosła zabieg. - Chyba... kiedyś będziesz... -usiała-mi wytłumaczyć parę... rzeczy - powiedziała z lekką konsternacją w głosie. - Ciężko spać... i słuchać - dodała z uśmiechem. Przetarła ostrożnie twarz. Dziwne to było uczucie. - Dziękuję - westchnęła. Przez chwilę wyglądała na znacznie bardziej zmęczoną niż to okazywała do tej pory... I szczerze mówiąc mocno przygnębioną. Znacznie mocniej niż wydawało się na pierwszy rzut oka. Te wrażenia jednak szybko zniknęły, gdy dziewczyna znów się uśmiechnęła. - Jeśli cię tu... zabrano, to znaczy, że... powinni cię oprowadzić - powiedziała. - Chang albo Al dużo... wiedzą o... ty... Instytucie - powiedziała.
- Pewnie, wytłumaczę ci wszystko, co będziesz chciała. Nie ręczę tylko, że będę miała rację. - Eva nie za bardzo wiedziała co w jej słowach było takiego niezrozumiałego, ale nie chciała teraz jeszcze bardziej męczyć dziewczyny. Kiedy zobaczyła, jak przez chwilę na twarzy Ike zagościł smutek, odwróciła jedynie wzrok w stronę szafki. Nie była z gatunku osób, które znały się na pocieszaniu. Praktycznie od zawsze ignorowała problemy innych. - Nie mam pojęcia o kim mówisz, ale fakt, szczerze, to przyszłam tutaj tylko dlatego, że wiedziałam jak trafić. Chyba po prostu złapię pierwszą lepszą osobę, jaka mi się nawinie i poproszę o wycieczkę. - Postanowiła, na zachętę popierając samą siebie kiwnięciem głowy. - A tymczasem, no wiesz, trzymaj się. - Pożegnała się wesoło, po czym skierowała się do wyjścia.
- O:nen ki' wahi' - rzuciła Ike odprowadzając dziewczynę spojrzeniem aż do drzwi. Potem po powrocie, a później ponownym zniknięciu Ala z Rooibosem szybko zasnęła, gdy już nie miał jej kto wyciągać z objęć Morfeusza.

………………………………………

Do czasu… Najwyraźniej pielgrzymki do na wpół sparaliżowanych towarzyszy broni były teraz w modzie.

Odwiedziny w ambulatorium nie były czymś, co zalecał Elixir, ale i nie sprzeciwiał się temu. Adam i Jennifer przyszli do skrzydła szpitalnego - oboje mieli małe szklane wazoniki z kwiatkami, co by poszkodowanym było raźniej. Położyli na stoliku nocnym obok każdego łóżka.
- Cześć - powiedzieli nieomal chórem i posłali Ike przyjacielski uśmiech.
Ike uniosła jedną brew - Shekon - rzuciła nieco niewyraźnie. Szczerze mówiąc ten chórek ją nieco zaskoczył.
Adam spojrzał na cierpiącą Indiankę z wyraźnym współczuciem. Nie dość, ze oberwała podczas walki, to jeszcze spotkało ją to z rąk ich przyjaciółki Belli.
- Jak, się czujesz? - spytał nieśmiało Adam.
Ike westchnęła. - Dość... Dorze - mruknęła. Miała problemy z mówieniem. Spojrzała na Adama twardo, niczym wojownik rzucający wyzwanie - Nie p-atrz na... mnie... jak na ofiarę - powiedziała ze spokojem. Jej duma poczuła się co najmniej kopnięta w zadek... - Wojo-wnicy... ponoszą koszt - dodała. Zaraz się uśmiechnęła kącikiem ust.
- Przepraszam - mruknął zawstydzony Adam i uciekł wzrokiem, kierując go na Jennifer. Po dłuższej chwili ponownie spojrzał na Ike, tym razem po prostu zamyślony. Wyglądało na to, że dziewczyna nie potrzebuje wsparcia psychicznego... On by potrzebował i to bardzo.
- Może, potrzebujesz czegoś? Jakąś książkę Ci przynieść? - zasugerował, nie bardzo wiedząc co mógłby zrobić.
- Czytanie... oże... jest... teraz trudne - mruknęła zmieniając w połowie zdania jego budowę. - Ale jest książka: Land of the Tiger: A Natural History of the Indian Su-continent Tha-para - Ike cieszyła się, że nazwa choć długa nie jest trudna do wymówienia. Trudniejsze było nazwisko autora. - Na łóżku - dodała. Była to książka, której czytanie przerwała, gdy Magneto wezwał ich do siebie...
- Oczywiście, przyniosę ją. - powiedział Adam. Ze słów Ike wywnioskował, ze mówienie sprawia jej pewną trudność. Istniały dwa dobre rozwiązania - albo zakończyć rozmowę, albo niech to On mówi, a Ona słucha. Z uwagi na to, iż Adam nigdy nie był zbyt dobrym mówcą, wybór stawał się jasny.
- To Ja może od razu? - zaproponował. Gotów był natychmiast spełnić życzenie Ike.
- To nie ja robie... sobie spacer... po Instytucie - powiedziała z rozbawieniem w oczach.
Adam uśmiechnął się lekko, choć nie był pewien czy zrozumiał żart, to udzieliło mu się dobre samopoczucie poszkodowanej. Ruszył w stronę wyjścia.
- A klucz? - mruknęła Jennifer.
Istotnie, jeśli Ike zamknęła swój pokój, nie wejdą do środka, aby móc zabrać książkę... chyba, że przez okno na co pozwalała by moc Adama, ale przecież nie o to chodziło.
- Zamknęłaś swój pokój? - spytał delikatnie Adam. W instytucie większość osób nie zamykała swoich pokoi, ale niektórzy zamykali je nawet będąc w środku.
- Nie... Ale... Nakarmisz ptaki? - spytała enigmatycznie nagle sobie o czymś przypominając.
Adam zdziwił się lekko. Nie wiedział, że Ike ma jakieś zwierzątka w pokoju. Lubił zwierzęta i była to jedna z przyczyn jego diety.
- Oczywiście - odpowiedział uśmiechając się.
Zaraz potem wyszli wraz z Jennifer i udali się do pokoju Indianki. Gdy weszli do środka ich oczom ukazały się gigantyczne wręcz ilości książek z zakresu biologii i zoologii. Adam znalazł też książkę w całości poświęconą mrówkom. Akurat otwarta była na rozdziale dotyczącym diety tych stworzeń. Na łóżku leżała też książka, o której wspominała dziewczyna. Na biurku było kilka zaczętych szkiców i wyłączony laptop. Poza tym gdzieniegdzie na półkach i wszelkich poziomych powierzchniach powyżej podłogi widać było małe, białe muszelki. Przy łóżku, na ścianie wisiało kilka kolorowych piórek pospinanych i powiązanych razem oraz długi wampum. Czuć było delikatny zapach mięty, melisy i czerwonokrzewu. Okno było uchylone, zaczepione tylko na haczyk, żeby nie trzaskało i tam chłopak dostrzegł karmnik. Na parapecie stało opakowanie ziaren dla ptaków.
Razem z Jennifer zajęli się ptaszkami, w milczeniu wysypując do karmnika nieco ziaren, może około 2 czubatych łyżek stołowych. Zabrali odpowiednia książkę i nadal nic nie mówiąc ruszyli z powrotem do ambulatorium.
Wchodząc wraz z trzymaną za rękę dziewczyną, uśmiechnięty Adam pokazał Ike, że przynieśli jej książkę.
Ike uśmiechnęła się półgębkiem. Chociaż jakieś zajęcie na czas największego kryzysu. - Nia:wen - powiedziała.
Adam podał jej książkę do ręki.
- Mamy nadzieję, że szybko wrócisz do zdrowia - powiedział.
- Ja też - powiedziała krótko. - Póki tu leżę... -ożesz karmić ptaki? - spytała. Trzymała teraz książkę jedną ręką. Czytanie nie będzie szczególnie komfortowe, ale lepsze to niż nuda.
- Z przyjemnością. Lubię zwierzątka - odpowiedział z uśmiechem - Ile im sypać? Dwie łyżki stołowe dziennie? - zapytał.
- Tak - powiedziała. Z powodu dużego ruchu w Instytucie niewiele ptaków tu przylatywało, ale zawsze wystarczająco by jakiś zajrzał Ike przez okno... Dziewczyna nie chciała tracić tych krótkich i bardzo jej miłych wizyt z powodu głupiego paraliżu...
Obrazek
Proszę, wypełnij -> Ankieta
Mekow
Bosman
Bosman
Posty: 1784
Rejestracja: niedziela, 28 maja 2006, 19:31
Numer GG: 0
Lokalizacja: A co Cię to obchodzi? :P

Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men

Post autor: Mekow »

Adam

Chłopak nie był zachwycony wynikiem walki. Może i nie znał ofiar zbyt dobrze, ale sam fakt, że ponieśli straty był ciężki do zaakceptowania. Nie tak miało to wyglądać... Choć z drugiej strony, po tym jak dowiedzieli się z kim walczą, można się było spodziewać, jaki będzie ostateczny wynik potyczki. Jednak Apocalypse dopuścił się mordu na dużą skalę, a jeśli Oni byli jednymi z tych nielicznych, którzy mogli go powstrzymać to jak najbardziej powinni byli spróbować.
Jakby tego było mało, nie udało im się odbić przyjaciół z rąk wroga, a oznaczało to, że jeszcze kiedyś będą musieli się z nimi zmierzyć. Niestety niektórzy z nich, za tą walkę zapłacili najwyższą cenę. A nie będzie to łatwe zadanie, nie tyle dla ich umiejętności, ile dla ich psychiki - bo jak mogą walczyć przeciwko swoim?

W osobistych sprawach i budowaniu relacji z Jennifer, Adam postanowił przemilczeć sprawę flirtu Gambita ze Snowflake i udawać, że nic takiego się nie stało. Ona też zdawała się o tym zapomnieć. W sumie nie byli jeszcze stałą parą i nie mieli na siebie wyłączności. On też gdyby chciał, mógł iść poflirtować z kelnerką w niedaleko położonej pizzerii. Gdyby chciał... i umiał.
Dobrze się dogadywali a ich wzajemne relacje ciągle się rozwijały. Spędzali razem sporo czasu, odwiedzili rannych w ambulatorium, z czego akurat gdy tam byli, przytomna była tylko Ike...
Indianka dała im zadanie domowe - dokarmianie ptaszków. Było to bardzo miłe i budujące zajęcie, które poprawiało im nastrój. A do tego zajmowali się tym wspólnie, co pozytywnie wpływało na rozwój ich związku. Wspólne radości, podobnie jak wspólne smutki - takie jak na pogrzebie, były nieodzowną częścią życia. A życie trzeba przeżywać razem.

Adama zastanawiało się, co się stało z ich dyrektorem. Ale ponieważ nawet Pani Emma nie podała im żadnych nowych informacji, to w sumie nadal niczego nie wiedzieli.

Choć nieco trudniej było o dobry nastrój, to życie jakoś szło na przód. Kolejne trzy dni minęły bez większych atrakcji, a Adam zachowując wyraźny spokój i ciszę spędził je głównie ze Snowflake i na swojej pracy.
Ostatnio bardzo mało sesji się tu gra... ciekawe dlaczego?
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera :?





Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
Ouzaru
Mat
Mat
Posty: 492
Rejestracja: środa, 18 lutego 2009, 09:39
Numer GG: 16193629
Skype: ouzaru
Lokalizacja: U boku Męża :) Zawsze.

Re: [Marvel RPG] Amazing X-Men

Post autor: Ouzaru »

Trzy dni po walce dziewczyna nadal była w ambulatorium, podłączona do kilku maszyn. Obok niej siedział Gambit i wpatrywał się w ekran monitora, na którym co chwilę podskakiwała jakaś linia, obrazująca bicie serca Jessici.
- Możesz ją jakoś szybko przywrócić do stanu używalności, mon ami?
- Wiem, że się martwisz, ale teraz Shadow potrzebuje odpoczywać. Organizm musi się sam zregenerować. – powiedział spokojnie Josh. – Mogę zaleczyć fizyczne rany, ale siły musi odzyskać sama. Ciało człowieka jest jak zamknięty obwód – uszkodzisz jedną część, to potrzeba czasu, by wróciła do formy, a na co pracuje CAŁY organizm.
- Nie musisz gadać jak ksiądz, Josh. – mruknął Remy, patrząc na bezwładne ciało Jessici.

Westchnęła cicho, co od razu zwróciło uwagę obu panów. Dosłownie kilka chwil później otworzyła oczy i półprzytomnym wzrokiem rozejrzała na boki. Byli tylko oni i krzątający się Elixir. Widząc Remy’ego, uśmiechnęła się do niego słabo i wyciągnęła dłoń w stronę mężczyzny. Zauważyła, że nadal jest w stroju bojowym i ma na sobie resztki zaschniętej krwi. Jej? Jego? Wrogów? Skrzywiła się, trzymając dłoń w powietrzu. Remy z dość poważną miną ujął ją i zmarszczył brwi, gdy poczuł, iż jest lodowato zimna.
- Wszystko ok., cherie?
- Miałam o to samo zapytać. Jesteś cały we krwi i masz minę, jakby ktoś umarł – powiedziała, zmuszając się do uśmiechu. Czuła się paskudnie. Słabo. Było jej zimno, wszystko bolało i w głowie się kręciło. Miała ochotę wrócić dalej do spania.
- Na szczęście nikt nie umarł. – pochylił się i pocałował ją w dłoń. – Może nie będę ci przeszkadzał? Może chcesz odpocząć?
- Nie przeszkadzasz. Miło, że chociaż teraz jesteś – lekko ścisnęła jego rękę, ale czuł, iż jest niemal zupełnie pozbawiona sił.
- Niewielu z nas wyszło z tego ataku bez szwanku, cherie. – powiedział poważnie. O Jasonie nic nie wspominał, by nie dodawać jej zmartwień i stresów.
- Rozumiem – westchnęła. – Tobie nic nie jest? – zapytała. – A reszta mojej drużyny? J.?
- Trochę oberwali, ale żyją. – z głosu Gambita wyczytała, że nie jest za dobrze.
- Nie mówisz całej prawdy – zmarszczyła brwi. – Co się stało?
- Dostaliście od jeźdźców Apocalypse’a, ale nie powinnaś się teraz tym przejmować. Najważniejsze, że wszyscy żyją. No, pomijając Ryana i Petera.
- Peter nie żyje? – zapytała, a dziwny ból złapał ją za serce.
- Kapitan Ameryka go zabił, nie miał innego wyjścia. – odparł zupełnie poważnie Cajun.
- A Ryan? To on mnie tak urządził razem z Cyckiem, prawda?
- Sam go zabiłem. Nie mogłem pozwolić, by coś ci się stało. – wyraz twarzy Gambita sugerował, iż jest z nią zupełnie szczery. Uśmiechnęła się do niego delikatnie. Wskazał na ślady krwi. – To właśnie on mnie tak pochlapał, kiedy wysadziłem go w powietrze.
- Możemy już stąd iść? Czuję się dobrze, chcę wracać do pokoju – powiedziała. Nieprzyjemne dzwonienie w uszach nieco ją drażniło.
- Musisz tutaj zostać, dopóki wszystko nie będzie ok. – Remy czule pogłaskał ją po policzku.
- Żyję i mam się dobrze, nie chcę tu zostawać!
- To nie moja decyzja, ale tak będzie najlepiej. – upierał się przy swoim. Jego głos sugerował, iż tak łatwo go nie przekona, o ile w ogóle jej się to uda.
Westchnęła. Nie podobało jej się to, że chcą ją tutaj trzymać. Przecież zwykle Elixir wszystkich wypuszczał, kiedy nie chcieli zostawać w ambulatorium. Nawet po paru dniach bycia nieprzytomną, nie robił problemów, by poszła do siebie.
- A Bella? Wróciła z nami? – zapytała, zmieniając temat.
- Nie, nadal jest z Apocalypse.
- Remy, nie zostanę tutaj długo, ok.? – spojrzała mu w oczy. Widziała dwie pary czerwonych punkcików, wpatrujących się w nią i przetarła powieki. Czuła się paskudnie zmęczona.
- Zostaniesz, ile będzie trzeba. – powiedział zupełnie poważnie. – Musisz wrócić do formy.
- Szybko stanę na nogi, zobaczysz. I wtedy polecimy jeszcze raz i skopiemy dupę temu niebieskiemu frajerowi! – prychnęła.
- Nie wątpię, cherie, ale teraz musisz wypoczywać.
- Będziesz zaglądać do mnie?
- No oczywiście, przecież wiesz. Jak mógłbym zostawić swoją ukochaną w takiej potrzebie?
- Tobie chyba też przydałoby się poleżeć i odpocząć – odpowiedziała śmiertelnie poważnie, patrząc się na niego tak, jakby właśnie wyznał, iż jest gejem. – Dziwnie się zachowujesz.
- Dziwnie, dlaczego? Bo się przejmuję?
- No.
- Je vous demande pardon, ale nie jestem facetem bez uczuć.
- No i właśnie to jest dziwne w twoim zachowaniu.
- A jak ty byś się zachowywała, gdyby ktoś z twoich bliskich został ranny?
- To nie jest w twoim stylu, znam cię tyle lat, więc wiem, jaki jesteś. Ech, ale dobrze. Nie będę cię zatrzymywać, bo pewnie masz coś do zrobienia. Pogadamy później, nie? – zapytała i było słychać, iż tej nagłej zmiany w zachowaniu męża nie traktuje na serio.
- Muszę pogadać ze Storm. Trzeba się zastanowić, co dalej zrobimy z tym Apocalypse. – mruknął, podnosząc się. Jessie złapała go za rękę i nieznacznie pociągnęła w swoją stronę. Pochylił się nad nią i dostał delikatnego całusa w policzek.
- Kocham cię – wyszeptała. – Ale jak to wszystko się skończy, a my nadal pozostaniemy żywi, będziemy musieli pogadać o pewnych istotnych sprawach… cywilnych – dodała ściszonym głosem. – Nie chcę być z facetem, który zaczyna mi okazywać uczucia dopiero w takich okolicznościach jak ta teraz lub na osobności. Kiedy jesteśmy tylko we dwoje, jest super. Jednak gdy pojawia się na horyzoncie JAKAKOLWIEK inna dziewczyna, spychasz mnie na dalszy plan bądź zupełnie zapominasz o moim istnieniu. Nie jestem dostatecznie atrakcyjna i interesująca dla ciebie? Za głupia? Za nudna? Może za mało ci okazywałam uczuć? Oboje wiemy, iż niebawem między nami wszystko wróci do normy i będziemy jechać dawnym torem. Ja cię będę wiecznie kochać, a ty mnie w nieskończoność olewać. Może tobie się taki układ podoba, ale mi nie. Przemyśl to, bo mam zamiar wrócić do tego tematu jak najszybciej, Remy – powiedziała śmiertelnie poważnie i na tyle cicho, by pozostało to wyłącznie między nimi. W głowie się jej kręciło, jakby właśnie zeszła z karuzeli, ale chciała mieć tę sprawę jak najszybciej za sobą. Już się raz przyłapała na tym, iż żałowała, że Gambit w ogóle przeżył ten wybuch w fabryce. Ekran, na którym pojawiał się obraz monitorowanego bicia serca, zaczął wydawać z siebie coraz szybsze dźwięki, a linia podskakiwała niespokojnie. Widać było, iż cała rozmowa kosztuje ją dużo nerwów.

Ciężko było cokolwiek wyczytać z twarzy Cajuna, kiedy się wyprostował i spokojnym krokiem skierował w stronę wyjścia z ambulatorium.
- Zajrzę do ciebie później, minette. – rzucił na odchodnym, jakby nic się nie stało.
- Nie musisz – powiedziała chłodno. – Nie dziwię się Rogue, że cię olała. Jedynie sobie się dziwę, że tego nadal nie zrobiłam.
Remy – jak się spodziewała – nic nie odpowiedział, po chwili znikając za drzwiami. Jessie odetchnęła z ulgą.
- Joshua? – zapytała, rozmazanym wzrokiem szukając mutanta.
- Tak? – odpowiedział po chwili, wychodząc zza zasłonki, która oddzielała jej łóżko od tego stojącego obok.
- Mogłabym cię o coś prosić? – spojrzała na niego, a gdy skinął głową, kontynuowała. – Nie wpuszczaj nikogo do mnie, ok.? Chciałabym trochę odpocząć i jak najszybciej wrócić do sił, by móc spać we własnym łóżku – uśmiechnęła się słabo. Rozmowa z Gambitem mocno ją wycieńczyła i teraz dziewczyna marzyła jedynie o kilku dniach błogiego snu. – Tylko naprawdę nikogo. Ani osób z mojej drużyny, ani Remy’ego. Jedynie obecność Jasona nie będzie tak męcząca…
- Obawiam się, że Jason nie będzie tu przychodził. – stwierdził mężczyzna, nieco pochmurniejąc.
- To znaczy? Czemu? Coś mu się stało? – zapytała przerażona Jessica, a serce jeszcze bardziej przyspieszyło. Momentalnie ciśnienie podskoczyło, powodując nieprzyjemne piszczenie w uszach.
- Żyje, ale jest w kiepskim stanie. Leży obok. – odsłonił zasłonkę. Zerknęła na łóżko za Elixirem i mało się nie rozpłakała widząc, że leży tam Ghetto. Spał z maską tlenową na twarzy, barkiem obwiązanym bandażem i kilkoma kroplówkami – wyglądał tragicznie. Do tego jego skóra miała nienaturalnie jasny, niemal szary odcień.
- Spokojnie, Jessico, jest w dobrych rękach, nic mu nie będzie. – powiedział mutant, uśmiechając się do niej ciepło. – Nie martw się, nie będę nikogo wpuszczał.

Odetchnęła z ulgą i położyła się, niemal natychmiast zasypiając. Miała zamiar jeszcze pogadać z Jasonem, kiedy tylko oboje poczują się nieco lepiej...
Obrazek
Zablokowany