[Steampunk] 1861

Miejsce na zakończone lub wymarłe sesje. Jeśli chcesz ponownie otworzyć temat to skontaktuj się z modem albo adminem.
BlindKitty
Bosman
Bosman
Posty: 2482
Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
Numer GG: 1223257
Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
Kontakt:

Re: [Steampunk] 1861

Post autor: BlindKitty »

William rzucił swoje rzeczy na przyczę, pokręcił głową z niezadowoleniem i wyszedł na zewnątrz, rozglądając się po okolicy. Wypatrywał jakiegoś znudzonego żołnierza z którym mógłby zamienić parę słów..
Doskonale wiedział w końcu jak to jest zajmować się pilnowaniem ogólnie pojętego spokoju. Mało to razy stał na warcie całą noc w trakcie szkolenia? Na szczęście na poligonie takich zmartwień nie miał, jako oficer zajmował się cięższymi, ale za to ciekawymi sprawami. Teraz, spokojnym krokiem przemierzał plac budowy szukając właściwej osoby. A gdy zobaczył, uśmiechnął się pod nosem nie wierząc szczęściu. Za jednym z dużych robotniczych baraków w kształcie litery „L”, w samym rogu skrzydeł budyneczku, znalazł trójkę dekowników z butelką przeszmuglowanego samogonu, paroma polanami za krzesła i stół oraz talią kart.
Podszedł do żołnierzy, obijając się rękami o boki.
- Czołem ludzie - zaczął wesoło - można się dosiąść? Zawsze we czterech grać weselej!
Jeden z żołnierzy, najwyższy, a przy tym szeroki w barach i zarośnięty niczym niedźwiedź, co było zresztą niezgodne z regulaminem, spojrzał na Williama podejrzliwie. Przeorana swego czasu odłamkami twarz z pewnością robiła wrażenie, choć niekoniecznie dobre i z pewnością wzbudzała silne uczucia, choć niekoniecznie ciepłe. – A ty kto?
Potarł się po policzku dłonią starając się na szybko wymyśleć jak ująć swoją rolę.
- Jestem Rupert - wzruszył ramionami. - Przysłali mnie tu diabli wiedzą po co i teraz marznę tu sam, i na dodatek nikogo nie znam.
Niedźwiedziowaty jeszcze przez chwilę przyglądał mu się podejrzliwie, aż wreszcie wybuchnął śmiechem. – To tak jak my wszyscy tutaj. – Pozostała dwójka zaśmiała się krótko, ale szczerze z żartu towarzysza. – Nu, siadaj. Ja jestem Iwan, to Siemon a to Anton.
Usiadł na ostatnim wolnym miejscu.
- W co gracie? - spytał najpierw.
- A w co można spokojnie pograć o żołd? W pokera! Wejście dwadzieścia rubli. – Po chytrym uśmieszku odpowiadającego Antona Szkot poznał, że dla tych ludzi dwadzieścia rubli musi być już sumą wykraczającą poza groszowe. On sam miał przy sobie, rozlokowane częściowo wśród bagażu a częściowo w różnych zakamarkach ubrania, prawie trzy tysiące „kieszonkowego” od Dio. – Wchodzisz?
Z niepewną nieco miną podrapał się po głowie, a potem machnął ręką.
- A co mi tam, wchodzę!
Iwan zaczął tasować. Szło mu dość niesporo, choć trudno się dziwić, przy takim mrozie ręce szybko sztywnieją. Rozdał szybko po pięć kart, resztę położył na pełniącym rolę stołu pniaku. William zajrzał w swoje karty. Nic specjalnego, para dziewiątek a do tego siódemka trefl, dama karo i as pik. Patrzył po swoich przeciwnikach, co prawda nie można było czytać z ich twarzy niczym z otwartych ksiąg, ale i tak od razu zorientował się, że Iwan i Anton nie mają nic ciekawego, pewnie, co najwyżej parę. Za to Siemon uśmiechał się pod nosem. Nie można było wprawdzie wykluczyć, że blefują, ale to nie był raczej ten poziom rozgrywek. Z kolei jego własna twarz nie wyrażała w zasadzie nic, a w każdym razie nic co dałoby się odczytać spod blizn.
Westchnął ciężko, zastanawiając się co z tym zrobić, i w końcu odłożył dwie karty - siódemkę i damę, ciągnąc nowe. Rzucił współgraczom jeszcze jedno szybkie spojrzenie. Przy takich stawkach można by zacząć ich pytać już przy drugim rozdaniu.
Siemon nie wymianiał, Iwan z Antonem po trzy każdy. William, a raczej Rupert spojrzał w kary. Poszczęściło mu się w sumie. Siódemkę zmienił co prawda na kolejną, tyle że pik, za to zamiast damy trafił kolejną dziewiątkę.
Wyłożył karty na pniak, służący za stół.
- Trójka. Szczęście nowicjusza, co? - zaśmiał się lekko.
Anton i Iwan złożyli karty i odłożyli koszulkami do góry, nawet nie ujawniając co im się trafiło, ich kolega za to szczerząc nie za czyste zęby rzucił karty zakrywając trójkę Szkota własnym kolorem. Szóstka, Ósemka, Piątka, Król i Walet karo. Osiemdziesiąt rubli przeszło na jedną stronę pniaka. Bogatszy teraz o połowę miesięcznego żołdu Rosjanin uśmiechnął się szerzej i zaczął tasować. – W następnym rozdaniu można by już zacząć licytować, co chłopaki? – Karty trafiły do graczy. Tym razem William miał więcej szczęścia, trójkę szóstek, nieco złowróżbną, miał na wejściu, brakowało tylko 6 trefl. Do tego król i dama kier. Po Iwanie i Antonie zasępionych przegraną nie poznał nic, Siemon wciąż się uśmiechał, choć już nie tak bardzo. Cóż, szczęście kiedyś cię opuści...
Pokiwał głową. Dobrze, będzie o o ich pytać. Głupio byloby zacząć ich ogrywać.
- No, ja bym dorzucił jeszcze po piątce do puli... - powiedział nieco niepewnie. Postanowił odegrać rolę niekumatego miśka. Niekumatym łatwiej się zwierzać.
Tym razem więcej szczęścia miał Iwan, niedźwiedziowaty zdołał położyć na stół trójkę waletów przeciw dwóm parom Siemiona i parze, Antona. Kolejne dwa rozdania pozwoliły Szkotowi przegrać do Rosjan jeszcze pięćdziesiąt rubli i mógłby przysiąc, że z rozdania na rozdanie coraz bardziej go lubią. Wreszcie padło na niego żeby pełnił rolę rozdającego. Postanowił zacząć zbieranie informacji.
Przetasował karty dwa razy, dla pewności, po czym zaczął rozkładać, powoli i z namaszczeniem. Miną próbował wyrazić że teraz będzie starał się odbić od dna, ale chyba i tak nie dało się tego zauważyć.
- A tak właściwie czego wy tu pilnujecie? Ktoś wam tory kradł? - wyszczerzył zęby, podnosząc swoje karty.
Odpowiedział zdający się pełnić nieformalnie rolę dowódcy Iwan. – e, my tu mamy pilnować żeby – zmarszczył brwi przypominając sobie trudne sformułowanie – defetyzm nie szerzył i żeby sabotażyści nie mogli – zaciął się na chwilę, widać było, że nie miał okazji odebrać starannego wykształcenia, może nawet nim wzięli w sołdaty mieszkał na wsi – sabotażywować!
Zamarł w pół ruchu, wymieniając karty, jakby zaczął trawić rewelacje Iwana. Dopiero po chwili wziął do ręki nowe karty, uśmiechając się w duchu. Trójka, tym razem może uda się coś odzyskać. W końcu ile można przegrywać, mimo wszystko?
- Och żesz... - stęknął, udając zaszokowanego. - A to poważne zadanie tu macie. Ktoś tu wcześniej sabo... sabotażowywował, znaczy, że tu pilnują tak?
Żołnierz podrapał się po brodzie. – A jak! Zagraniczne szpiony co i raz tu coś knują! Dobrze, że my tu jesteśmy, bo inaczej już dawno by wszystko – znów się zaciął – zaszpiegowali! A to państwowa budowa jest! Bo trzeba do Carskich Kołowrotów materiały dowozić dla rozbudowy – zamyślił się – tego, no... Przemysła! – Zajrzał w karty. – Dużo stali trza dowieźć, szwagier mój magazynów pilnuje, na saniach to dla fabryki wywożą, no a na saniach to daleko, nie? – Splunął na ziemię. A do rozmowy włączył się Anton. – Ale w Kołowrotach ten cholerny angol, Aszpuldn czy jak mu tam siedzi. – Krążąca wraz z okrążeniami i powoli już pusta flaszka samogonu rozwiązywała języki równie skutecznie jak wygrane pieniądze.
- Ano, na saniach to daleko jak diabli - Szkot oddał karty następnemu, odzyskawszy kilka rubli. Czas znów przegrać. - To i nic dziwnego że kolej budują.. - Zamyślił się na chwilę, po czym dodał. - A to w Kołowrotach Angol przeszkadza?
Popatrzyli na niego zdziwieni. – No, bo to wiesz, co takiemu do łba strzeli? Nie dość, że ichni to jeszcze, ten arystokrata. Ciągle, co buduje, maszyneryje jakieś, za miasto jeździ, tu się pojawia. – Tym razem Siemion, który w ciągu ostatnich trzech rozdań zdołał wrócić do stanu wyjściowego udzielił wyjaśnień. – A tam przeca na poligonie ważne rzeczy bud... – Nie skończył, zdzielony po łbie przez zarośniętego przyjaciela. – Ty durak. Co na poligonie w podziemnym hangarze budują to nikogo nie obchodzi! Narobiłeś się łopatą co trza to zawrzyj gębę i patrz w karty!
- A prawda, taki Angol to dziwak jak mało co - Szkot pokiwał ze zrozumieniem głową i jeszcze raz przegrał dwadzieścia rubli. - Pewno co jeszcze po tym mrozie we fraku chodzi, durak - Rupert podchwycił słówko. - A to już mnie nawet tu zimno się robi, czort to nadał. Nieprzyzwyczajony do tego jestem - podniósł karty.
- Ha musi, co tam u was na prowincji zimy ciepłe macie, nie to co tu u nas. – Anton pociągnął z flaszki, po czym podał ją do Szkota. – Nasci, rozgrzewa dobrze. Nie tak jak młoda dupcia przy boku, ale tu tajga, chętnej nie znajdziesz ni czorta, a flaszkę zawsze. – Cała trójka roześmiała się rubasznie.
- A prawda, tu u was to na jesień jak u nas na zimę! - pokręcił głową, pociągając łyka i podając flaszkę dalej; zdaje się że zostało tam na góra dwa pociągnięcia - To i nie dziwota że alkohol u was lepszy jak u nas - pokiwał głową z uznaniem.
- Łoj tam, taka berbelucha... Nie to, co się doma pędziło. – Iwan wyraźnie przyjął komplement bardziej osobiście i nie przejął się nawet tym, że właśnie przegrali do Williama łącznie sto czterdzieści rubli, jeszcze się odegrają. – W ogóle w służbie ciężko je. Jak budowalimy ten hangar com wcześniej żem mówił, to dopiero było gówno. – Nie przejął się specjalnie tym, że parę rozdań i kolejek rozgrzewającego bimbru temu zgnoił za mówienie o tym swojego kolegę. – Miejsca po chuj, wiorsty całe w każdą stronę, jeno pusto i pędzić nie było gdzie. – W międzyczasie flaszka dopełniła swojej funkcji jako pojemnika i wylądowała w śniegu, podczas gdy spomiędzy narąbanego drewna wyciągnięto kolejną. Zapobiegliwy naród ci Rosjanie. – Bimber przyczyną ślepoty! – Najbardziej wstawiony Anton zakrzyknął propagandowe hasło z plakatów rozlepianych przez Carskie gorzelnie. – Ale za to jak umysł rozjaśnia!
Rupert starał się skupić na tym żeby nie pociągać zbyt solidnych łyków z butelki, z nadzieją że coś jeszcze uda się zapamiętać z tego co mówili rozochoceni Rosjanie. Jego głowa przyzwyczajona do raczej niewielkich ilości whisky ratowała się tylko dzięki wielkiej masie ciała, ale ciężko było powiedzieć jak długo góra mięśni będzie jeszcze w stanie absorbować alkohol.
- Wiadomo, że co sam człowiek zrobi, to lepsze. Jak to, urzędasom pędzenie wódki zostawić, to co im wyjdzie? Woda im wyjdzie! To trza dobrych ludzi, takich jak wy, a nie urzędasów w gorzelniach - pokiwał głową na potwierdzenie swoich słów
- No ba! Ja żem raz był w gorzelni! – Siemion trzymał się całkiem nieźle. – Pojechaliśmy z takim jednym porucznikiem... Rżewski się nazywał. Oficyjer, ale swój chłop. – Pobudzone rozmową wspomnienia napędziły rozplątany alkoholem język i żołnierz zaczął opowiadać kolejne anegdoty o wyczynach zbereźnego porucznika. - Ale było, nie wróci. Matuszka Rosiija wzywa! – Kolejne łyki pociągnięte z krążacej butelki przy kolejnych rozdaniach przesunęły go w stronę melancholii. – A miałem za trzy miesiące wyjść z wojska. Mieli mi ziemię dać, ożeniłbym się...
Rupert ograniczał się już tylko do kiwania głową i słuchania, szukając dobrej okazji do oderwania się od towarzystwa; czuł że niewiele już zdoła się dowiedzieć w swoim stanie, a jeszcze może się z czymś zdradzić. Po chwili stwierdził, że musi już wracać, spoglądając na słońce.
- Pewnie mnie pogonią, jak mnie na miejscu nie będzie, miałem się zameldować - pokręcił głową i pożegnał się wylewnie z nowymi kompanami, obiecując że jeszcze kiedyś z nimi zagra, po czym wrócił do baraku i walnął się na pryczę, z lekkimi zawrotami głowy gapiąc się w sufit.
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.

But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
Artos
Kok
Kok
Posty: 928
Rejestracja: sobota, 17 grudnia 2005, 19:37
Numer GG: 1692393
Lokalizacja: Świnoujście - Koszalin -Szczecin
Kontakt:

Re: [Steampunk] 1861

Post autor: Artos »

Shimazu Nagasumi

Przebudzenie niedaleko niego Shushou no Shikyo było dość zaskakujące. Niewiele myśląc, nadal niepełny swych sił intelektualnych z powodu zamroczenia w poprzednich myślach podszedł powoli do ożywającej maszyny. Przyjrzał się jej ze zdziwieniem i pooglądał przez kilka sekund działanie mechanizmów. Przypomniało mu to trochę o dzieciństwie podczas którego wielokrotnie miał styczność z podobnymi mechanizmami, służącymi jednakże do celów wytwórczych. Uśmiechnął się na moment i trochę niezdarnie wdrapał się na maszynę by zajrzeć do kabiny pilota. Gdy już tam dotarł odparł spokojnie.

- Czyżbym widział mały trening?

Uśmiechnął się jeszcze bardziej i porządniej złapał.

- Jeśli nie uszkodzisz niczego na pokładzie to myślę, że wszyscy z przyjemnością będą podziwiać Twe ruchy.

Zdążył niemal w ostatniej chwili, by zamienić kilka słów z Hikoushi, ponieważ hydrauliczny wysięgnik z fotelem pilota właśnie powoli wsuwał się do wnętrza maszyny. Shikyo odwróciła głowę i zauważył, że zasłaniającą z reguły jej twarz chustę zastąpiła otwarta maska gazowa, zaś na oczach znajdują się gogle. Choć szkła były grube, Shimazu dostrzegł w oczach Shikyo coś na kształt rozbawienia. O ile mu się nie przewidziało.

– Nie ma się, co martwić pokładem. Jeśli już coś uszkodzę to cała ta balia pójdzie na dno nim zdążysz powiedzieć „ichi, ni, san”! [raz, dwa, trzy]

Właz zatrzasnął się z sykiem ulatującej pary a Oootoko zaczął coś na kształt Kata. Pierwsze parę łagodnych ruchów nie wpłynęło specjalnie na pozycję zdezorientowanego Shimazu, lecz rychło, gdy tylko sekwencja ćwiczenia weszła w gwałtowniejszą fazę, najpierw zsunął się a potem spadł, boleśnie obijając tę część ciała, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Spoglądając z obolałą pewną częścią ciała powoli podniósł się na równe nogi i przyjrzał się poczynaniom swej damy do opieki (a może raczej przetrenowania). Gdy zabawiała się ona w swym Oootoko kiwnął głową na znak politowania dla siebie samego, gdyż w końcu dotarło do jego myśli to co zrobił. Uśmiechnął się w jej stronę i wybył na mostek kapitański. Tam u swego przełożonego zamówił paczkę fajek, tak jak to jest w zwyczaju na pokładach wielu jednostek pływających. Nie wiadomo kto był bardziej zaskoczony tą całą sytuacją. Komandor Yūto, czy też sam Shimazu, jednakże gdy tylko Nagasumi otworzył paczkę odparł z przerażeniem myśląc o jej agresywnym treningu.

- Mam nadzieję, że nas nie pozabija

Po tych słowach wycofał się z mostka i zapalił zaraz za drzwiami, próbując jednocześnie znaleźć dostatecznie dobre miejsce obserwacyjne na poczynania Shikyo. W pewnym momencie jednostka, która niemalże tańczyła na wąskim pokładzie, obrócił się w stronę Shimazu. Na chwilę Oootoko zamarł, jakby jego operatorka nad czymś się zastanawiała. A w sekundę potem biała, niemalże szkieletowa dłoń wystrzeliła w stronę krztuszącego się nieco dymem Nagasumiego. Stał spokojnie, bo wiedział, że jest za daleko, nie było możliwości by sięgnęła tak daleko. Właśnie w chwili, gdy to pomyślał z ręką Shushou no Shikyo stało się coś dziwnego, jakby stawy się poprzemieszczały i jakby znikąd pojawiły się nowe. Stalowy pazur zatrzymał się centymetry od jego twarzy, zahaczając o wystającego z ust papierosa i zrzucając go na podłogę.

- Więc jednak do tego służy ta dziwna konstrukcja.

Odparł zielony od dymu papierosowego Shimazu.

- Przynajmniej to mnie nie zabije.

Spojrzał na leżącego na ziemi peta i zgasił go butem równocześnie chwile klaszcząc i zastanawiając się ile jeszcze ta jej maszynka może zrobić. Raczej latać nie potrafi, ale tak czy inaczej ta mała niespodzianka z ręką była wystarczająca dla większości przeciwników. Pewnie dla tego właśnie taką a nie inną nazwę dostała, a może po prostu projektant przewidział jaki diabeł będzie go prowadził? Po kilku kolejnych chwilach trening się skończył. Shikyo wyskoczyła z maszyny i dopilnowała czynności związanych z unieruchomieniem jej. Gdy wreszcie skończyła skierowała się w kierunku mesy, mijając po drodze Nagasumiego. Po raz pierwszy miał okazję zobaczyć jej twarz w całości. Blizna sięgała aż do podbródka, a lewy kącik ust sąsiadujący z nią wygięty był w imitującym półuśmiech skurczu. Mimo to Shimazu uznał, że dziewczyna nie była brzydka, a przed walką z własnym bratem musiała być wręcz bardzo ładna. Skinęła mu lekko głową i powiedziała cicho.

– Może jeszcze będą z ciebie ludzie.

Chciał już odpowiedzieć, kiedy dokończyła.

– Ale pewnie jednak nie.

Minęła go i ruszyła dalej. Spojrzał ponownie na papierosa którego niedawno zgasił i wyciągnął kolejnego. Dławiący i nieprzyjemny dym już był łatwiejszy do zniesienia. Jednak to prawda co mówią o nim – uspokaja. Stał spokojnie. Sam nie wiedział co ma uczynić w tej chwili. Teoretycznie Shikyo jednak okazała się nie być taką złą osobą, lecz z drugiej strony ten brak zasad i etykiety mocno do niej go zrażał. Złapał się za głowę, gdyż nadmiar dymu jednak był nie do wytrzymania. Oczy zaczęły delikatnie mu łzawić. Wyrzucił więc kolejnego ledwo napoczętego papierosa i ruszył w kierunku swego pomieszczenia służbowego. Tam przeglądał ostatnie raporty załogi i wywiadu jakie dotarły i do jakich miał dostęp. Jednakże nie dawała mu spokoju myśl o Hikoushi. Ta kobieta przez to coraz bardziej działała mu na nerwy. Nie mogąc się skupić postanowił zamienić z nią kilka słów.
Obrazek
Obrazek
War, war never changes...
Perzyn
Bosman
Bosman
Posty: 2074
Rejestracja: wtorek, 7 grudnia 2004, 07:23
Numer GG: 6094143
Lokalizacja: Roanapur
Kontakt:

Re: [Steampunk] 1861

Post autor: Perzyn »

28 Paździenika, Budowa Kolei, Gdzieś w Kraju Nadmorskim

Mówi się, że czwarta nad ranem to najlepsza pora na dokonywanie aresztowań. Wyrwani nagle ze snu i wyciągnięci na dwór William i Christine zapewne by się z tym zgodzili, lecz oślepieni blaskiem reflektorów i ogłuszeni wrzaskami w obcym, choć przecież znanym, języku byli zbyt skołowani by w ogóle się nad tym zastanawiać. Dopiero po paru minutach, w ciągu, których zdążyli poczuć wdzięczność za zimno panujące w baraku, przez nie spali w ubraniach, doszli do siebie. Dwójkę Rosjan stojących wyjątkowo przed nimi, a nie za ich plecami, rozpoznali od razu. Hrabia Ulianow z synem. Zdjęcia musiałby pochodzić sprzed kilku lat, pomimo, że rysy pozostawały te same, a charakterystyczne bródki się nie zmieniły, ojciec zaczynał już łysieć.

- Christine Emma Troy i Rupert Murdoch, jesteście oskarżeni o planowanie zamachu na Siergieja Witte, szpiegostwo przemysłowe, demoralizację carskiego wojska i próbę sabotażu. – Głos Ulianowa był wyraźny i donośny. Ze spokojem wymienił zarzuty i spojrzał na nich z pogardą. – Konsulat Brytyjski zostanie powiadomiony o waszym zatrzymaniu tak szybko, jak będzie to możliwe, póki co zostaniecie odtransportowani do aresztu śledczego we Władywostoku, gdzie zostaniecie przesłuchani. Macie coś na swoją obronę?

Christine próbowała złożyć jakieś wyjaśnienia, choć biorąc pod uwagę, że jej umysł wciąż pracował na znacznie obniżonych obrotach szło jej niezbyt składnie. Włodzimierz, znudzony najwyraźniej na pół rosyjskim, na pół angielskim wywodem uderzył ją grzbietem dłoni w twarz. Kobieta zachwiała się i cofnęła o parę kroków. Jedynym co powstrzymało Williama od rzucenia się na młodego prawnika, a przy okazji agenta Ochrany był trzask odwodzonych kurków w karabinach Mosin.

- Obawiam się, że nic z tego panie hrabio. – Wszyscy jak na zawołanie odwrócili się w stronę głosu. Wysoki i wychudzony mężczyzna uśmiechał się łobuzersko. Duże, okrągłe okulary w drucianych oprawkach odbijały światło reflektorów, w którym jego włosy zdawały się białe, choć był zbyt młody na siwiznę. – Obecni tu Christine Emma Troy i Rupert Murdoch, poddani jej królewskiej mości Wiktorii, Królowej Anglii, Królowej Szkocji, Królowej Walii, Królowej Irlandii, Protektorki Egiptu, Protektorki Sudanu, Cesarzowej Zimbabwe, Królowej Afryki Zachodniej, Protektorki Kapsztadu, Wielkiej Księżnej Boliwii, Protektorki Kolumbii – mężczyzna wciąż wymieniał kolejne tytułu – Królowej Indii, Protektorki Nepalu, Królowej Syjamu – na twarzy Hrabiego Ulianowa zaczynało się malować zniecierpliwienie – Księżnej Falklandów, Księżnej Wyspy Man – wreszcie niespodziewany wybawca skończył wymieniać tytuły, spośród których nie pominął nawet najdrobniejszego – są dyplomatami akredytowanymi przez jego wysokość Aleksandra II, Cara Moskwy i Wszechrusi, Króla Litwy, Króla Polski, Cesarza Chin – Ulianow omal nie wpadł w szał, ale najlepsze miało się dopiero zacząć – Margrabiego Brandenburgii, Palatyna Nadrenii – William i Christine przypomnieli sobie, że przed aneksją przez Cesarstwo, państewek niemieckich było około trzystu. – Księcia Saksonii... – Wreszcie Rosjanin nie wytrzymał. – Dosyć! Wiemy, kim jest nasz umiłowany Car! Za to chcielibyśmy zobaczyć dokumenty dowodzące pańskiego twierdzenia hrabio Asplund.

Mówi się, że Słowianie znają najwięcej wulgaryzmów. Zdawało się, że Ulianow, z pomocą syna, chce to potwierdzić. W czasie, gdy agenci miotali klątwy Asplund zaprowadził Williama i Christine, po drodze odbierając ich bagaż z baraku, do dziwnych sań bez zaprzęgu. – Nie wiedziałem, że jesteśmy akredytowanymi dyplomatami. – William nietypowo dla siebie odezwał się pierwszy. Lloyd, od którego czuć było silny zapach chemikaliów tłumaczący odbarwienie włosów, uruchomił parowy silnik i roześmiał się. – Bo nie jesteście. Podrobiłem dokumenty wzorując się na moich. – Powiedział to takim tonem, jakby fałszowanie międzynarodowych dokumentów było czymś równie łatwym jak zawiązanie sobie butów. Parowe sanie poruszały się szybko, na pewno szybciej niż zaprzęg. Po niecałych trzech godzinach dojechali do Carskich Kołowrotów. William miał to szczęście, że zdołał się w tym czasie zdrzemnąć, Christine zaś wdała się w dyskusję na temat budowy mostów, o której to hrabia wiedział nadspodziewanie dużo.

Apartament na trzecim piętrze, wynajęty przez Asplunda był naprawdę duży i luksusowy, choć bez ostentacji. O dziwo znać było w tym miejscu kobiecą rękę. Zaprowadzeni do przestronnego salonu Christine i William, zgodnie z prośbą gospodarza rozgościli się, podczas gdy ten wyszedł załatwić parę spraw. Wrócił wreszcie jakieś dwie godziny później. – No, załatwiłem nam transport do kraju! – Opatrzność musiała nad nim czuwać, gdy wypowiadając te słowa schylił się by rozwiązać buty, naraz huknął strzał i brzęknęła rozbita szyba. Kula przeznaczona dla hrabiego minęła jego głowę o centymetry i uderzyła w ścianę za jego plecami.

25 Października, Fregata Abukuma

Shimazu siedział w mesie, przed nim na stole leżała konserwa z mielonką, kubek wystygłej kawy i sterta map. Kilkoma energicznymi ruchami dokończył potrawę opiewaną w popularnej wśród załogi piosence i zaanektował konserwę na popielniczkę. Od wczoraj nauczył się już palić bez towarzyszących każdemu, kolejnemu papierosowi napadów kaszlu. Doszedł do wniosku, że zaczyna lubić uczucie, gdy tytoniowy dym spływa do płuc. I faktycznie udawało mu się zachować spokój w obliczu Shikyo.

Nie był do końca pewien, co czuje do tej kobiety. Fakt, uosabiała wszystko, czego nie znosił, ale nie potrafił jej tak po prostu bezinteresownie znienawidzić. Przypomniał sobie, jak próbował wczoraj nawiązać rozmowę. Zastał Hikoushi wypełniającą raport na temat systemu żyroskopów stabilizujących jednostkę na chwiejnym lub niepewnym podłożu i nie była zbyt rozmowna. W zasadzie to w ogóle nie była zbyt rozmowna, ale tym razem nawet nie rzuciła żadnego złośliwego komentarza.

Wydmuchnął kolejną chmurę dymu i strzepnął popiół do improwizowanej popielniczki. Patrzył z nienawiścią na mapę, kopię tej, jaka była użyta podczas narady na mostku. Z tyłu głowy zagnieździło mu się uczucie, że coś przegapili. To było jak ból zęba, irytujące a na dodatek jego myśli krążyły wokół tej sprawy, jak język raz po raz muskający dziurę w zębie. Im dłużej patrzył na mapę tym bardziej to uczucie go dręczyło, do tego stopnia, że doszedł do przekonania, że jak nie rozwiąże tej sprawy to oszaleje. Nagle coś go olśniło. Wymazał naniesione ołówkiem linie kursu, zostawił tylko miejsca ataków. Przyglądał się przez chwilę powstałemu obrazowi a potem wyjął swój notatnik. Na mapie brakowało miejsca spotkania z Abukumą oraz zatopienia Shenhu. Szeroki uśmiech rozjaśnił jego twarz.

- Taisa-dono! Niech pan spojrzy na to! Nagły krzyk przerwał ciszę na mostku kapitańskim.
Jabberwocky
Majtek
Majtek
Posty: 100
Rejestracja: sobota, 23 sierpnia 2008, 03:29
Numer GG: 12017892
Lokalizacja: Cieplice

Re: [Steampunk] 1861

Post autor: Jabberwocky »

Christine Emma Troy

Zdenerwowana Christine spała lekko i nerwowo, to czego dowiedziała się od Siergieja mogło spokojnie zapewnić wyrok śmierci dla niej, Williama i Witte, niełatwo było ją zdenerwować ale kiedy już się to udawało, trzymało długo.

Gdy została brutalnie zerwana z łóżka w pierwszym odruchu zaczęła szukać rewolweru, zapomniała go jednak położyć gdzieś w pobliżu gdy kładła się na pryczy, zresztą nie miało to wielkiego znaczenia, była ospała a reflektory, uderzające oślepiająco białymi światłami, skutecznie uniemożliwiłyby jej jakiekolwiek próby celowania, poprzez zmrużone oczy dojrzała sylwetki dwóch ludzi.

- Christine Emma Troy i Rupert Murdoch, jesteście oskarżeni o planowanie zamachu na Siergieja Witte, szpiegostwo przemysłowe, demoralizację carskiego wojska i próbę sabotażu. – Głos był , silny i wyraźny, nawykły do wydawania rozkazów które inni wykonują, tak szybko jak tylko mogą... – Konsulat Brytyjski zostanie powiadomiony o waszym zatrzymaniu tak szybko, jak będzie to możliwe, póki co zostaniecie odtransportowani do aresztu śledczego we Władywostoku, gdzie zostaniecie przesłuchani. Macie coś na swoją obronę? - Przywykłe już nieco do blasku oczy zdołały wreszcie zidentyfikować osobników stojących naprzeciw, Ulianow i syn.
-Bzdura! Zamach na Witte? Toż to idiotyzm, nie wiem jak pan ale ja nie zwykłam likwidować znajomych – powiedziała nieco zaspanym głosem, starała się mu nadać tyle godności na ile tylko było ją stać, Ulianow zignorował jednak jej słowa i uderzył ją w twarz, spojrzała na niego wrogo.
-Ulianow bin mbwa na danguro [Ulianow, syn psa i dziwki]* - mruknęła ze złością w głosie, „Jeszcze się policzymy” pomyślała.

Przybycie Asplunda co najmniej ją zaskoczyło a monolog nieco rozbawił, Ulianow był wyraźnie wściekły ale najwyraźniej nic nie mógł zrobić, to było miłe uczucie obserwować jak wścieka się czytając podane mu przez naukowca dokumenty, gdy tylko oswobodzono jej ręce ruszyła za ekscentrycznym naukowcem o którym czytała w aktach przekazanych jej przez RIS, jeśli choć połowa danych na jego temat była prawdziwa rozmowa z nim może być naprawdę ciekawa.

Zanim dotarli do wynajmowanego przez Asplunda apartamentu Christine zaczęła poważnie wątpić w kilka omawianych teorii naukowych o których to dyskutowała z Asplundem a które uważała dotąd za doskonałe, ten człowiek, choć lekko zwariowany, był prawdziwą skarbnicą wiedzy na dowolny temat, zastanawiała się właśnie nad jego pomysłem na budowę tunelu pod kanałem Angielskim gdy wprowadził ich do swojego apartamentu, sam opuścił go by załatwić „Sprawy”, przez dwie godziny jego nieobecności Christine przysnęła lekko nie zdając sobie nawet z tego sprawy.

No, załatwiłem nam transport do kraju! - Obudził ją głos hrabiego, podniosła się i spojrzała na jego, wyraźnie zadowolone, oblicze.
- Soo? - mruknęła – a powrót, hmm, tak szybko poszło? Dziwne, myślałam że Rosjanie zechcą nas tu zatrzymać za wszelką cenę – zastanowiła się.
- Kto płaci ten ma – powiedział zadowolony Asplund, schylił się i zaczął rozwiązywać buty, kula śmignęła obok jego głowy, spojrzał dziurę w ścianie lekko oszołomiony – a to już przesada - zdążył powiedzieć nim siedzący w pobliżu William powalił go na podłogę, Christine znalazła sobie osłonę pod oknem, powoli podczołgała się do leżących za kanapą Williama i hrabiego.

- Ty tu jesteś wojskowym, co powinniśmy zrobić? - spytała Williama, jego odpowiedz była błyskawiczna.
- Wyjdźcie stąd i znajdźcie jakieś spokojne miejsce by to przeczekać – mówił szybko – w budynku na pewno są jakieś piwnice – Asplund pokiwał głową na potwierdzenie – trzymajcie się z dala od okien, ale zawsze przy tej ścianie od strony snajpera, nie uciekajcie na dwór.

Christine w towarzystwie hrabiego wyskoczyła przez drzwi na korytarz, odbezpieczyła rewolwer, tak na wszelki wypadek.
- Którędy? - zapytała.
- Albo głównymi schodami do holu i stamtąd do piwnic albo tamtymi, tyle że one prowadzą na podwórze i dopiero z niego można dostać się do piwnic. - powiedział poprawiając okulary Asplund
Zastanowiła się szybko, główne schody mogły zostać obstawione, ale raczej tak się nie stało, w innym wypadku na korytarzu również stała by grupa powitalna, za to nie wiadomo co może się dziać na zewnątrz.
-Główne schody - rzuciła i ruszyła szybko w dół – lepiej trzymać się z dala od okien i otwartej przestrzeni tak jak mówił William - powiedziała do hrabiego.

W holu Asplund wskazał drzwi do piwnicy, przytrzymała go nim je otworzył, kto wie czy i tam kogoś nie umieścili, szarpnęła drzwi wyciągając rewolwer przed siebie, a raczej chciała tak zrobić gdyż drzwi tkwiły niewzruszone na swoim miejscu.
-Pozwoli pani - powiedział z uśmiechem Asplund odsuwając ją od drzwi, z kieszeni wyjął klucz dziwacznego kształtu – chyba nie sądzi pani że pozostawiłbym moje prace pod ochroną zwykłych drzwi – rzucił schodząc na dół.
Christine spojrzała na wewnętrzną stronę drzwi, drewno stanowiło tylko cienką warstwę ozdobną, prawdziwą ochronę stanowiły metalowe płyty i zamki, oparte najwyraźniej na mechanizmach zegarowych, pokręciła głową, co on tam takiego trzymał? Nic to, nie było czasu na rozmyślania, zeszła więc za Asplundem w głąb piwnicy.

*postanowiłem się troszkę wysilić i dodać nieco obcego akcentu do słownictwa Christine, suachili w moim wykonaniu jest zapewne całkiem niegramatyczne i pozbawione interpunkcji więc jeśli na forum jest jakiś znawca tegoż języka to niech nie bije za błędy ;)
"Beware the Jabberwock, my son!
The jaws that bite, the claws that catch!
Beware the Jubjub bird, and shun
The frumious Bandersnatch!"

Wkrocz w świat mrocznego milenium
Artos
Kok
Kok
Posty: 928
Rejestracja: sobota, 17 grudnia 2005, 19:37
Numer GG: 1692393
Lokalizacja: Świnoujście - Koszalin -Szczecin
Kontakt:

Re: [Steampunk] 1861

Post autor: Artos »

Shimazu Nagasumi

Pracując spokojnie w swej kajucie przeglądał mapy. Coś mu jednak nadal nie pasowało. Musiała być w końcu jakakolwiek podpowiedź co do miejsca umiejscowienia bazy przeciwnika. Każdą w końcu operację cechują cechy wyróżniające. Tak jak maszyny tak i ludzie zawsze postępują schematami. Raz mniej, a raz bardziej wyraźnymi dla przeciętnego obserwatora, jednakże zawsze występują. Szczególnie gdy tak jak w tym przypadku rzecz trwa od dłuższego czasu. Kapitan tej łodzi podwodnej, na pewno ma swe ulubione trasy i ich się trzyma z racji tak wygody jak i przyzwyczajenia, a przyzwyczajeń jak wiadomo trudno się pozbyć. Nanoszenie jednak dat spotkań i połączeń między nimi jest żmudną pracą, przez co często wiele osób ją sobie omija. Jednakże Nagusami nie należy do tych. Jak już się czegoś chwyci to musi dopiąć swego.
Spod kłębu dymu papierosowego, przy mnóstwie dokumentacji na biurku porozwalanej i stojącej w nieładzie, tam gdzie popielniczka robi za przycisk do papieru na którymś z kolei raporcie, a mapy krzątają się wokół, w końcu spod szmerów przewracanych dokumentów dało się usłyszeć przyjemny, lecz ochrypły odrobinę głos Shōi

- Odkryłem!

Szybko też biorąc ze sobą część dokumentacji poleciał Nagusami na mostek by poszczycić się swym okryciem, które być może umożliwiłoby choć zmniejszenie czasu trwania rejsu, co już byłoby dla niego błogosławieństwem.

- Taisa-dono! Niech pan spojrzy na to! – Nagły krzyk przerwał ciszę na mostku kapitańskim.

Zaskoczeni oficerowie, aż delikatnie podskoczyli na swych miejscach wyrwani nagłym okrzykiem ze swych myśli i prac. Kapitan natomiast przyglądał się jak Shōi Shimazu rozkłada stertę papierów i map na jego biurku

- Taisa-dono, melduję spostrzeżenie co do naszego przeciwnika proszę spojrzeć na to.

Na mapie wraz ze swymi słowami zaczął zaznaczać po kolei poszczególne lokalizacje.

- Nasz przeciwnik spotkał po raz pierwszy liniowiec Posejdon dnia 24.03.1859 roku w tym miejscu (6). Następnie już w przeciągu zaledwie dwóch tygodni doszło do spotkania z Akai Juugatsu (10), czyli naszą łodzią podwodną, o czym posiadamy szczegółowy raport. Następne spotkanie z Posejdonem miało miejsce na wschód od Petropavlovsk-Kamchatchsly (11) dnia 14.04. To wszystko doprowadziło do zatonięcia Posejdona (12) po tygodniu od tego spotkania, a zarazem do zakończenia rajdu naszego przeciwnika w tym obszarze w roku 1859.

Komandor przysłuchiwał się temu z zaciekawieniem, aczkolwiek po przestudiowaniu wszystkich tych informacji nie był zbyt zdziwiony i prawdę powiedziawszy gdyby przedstawił mu to ktoś niższy rangą najprawdopodobniej byłby za to zbesztany.

- Kontynuując, kolejne ataki przeciwnika nastąpiły rok później. Zaczęły się od spotkania z pancernikiem Patiomkin (1) dnia 1.05. By następnie przejść do prawdopodobnie zatopienia (7) pancernika Bismarck 5.05 i spotkaniu pancernika Musachi tydzień później (8). Ataki w tym roku zakończone zostały dnia 6.06 zatopieniem frachtowca Duma Primorska (9).

Kapitan spojrzał na rozpisane trasy z coraz większym zrozumieniem tematu i sedna do którego prawdopodobnie chciał dojść jego podwładny, co można było rozpoznać po delikatnym uśmiechu na jego twarzy.

- No i tegoroczne wydarzenia, czyli frachtowiec Tysiącletni Sokół, który spotkał naszego przeciwnika i zatonął (2) dnia 1.09.1861, następnie spotkanie z wielorybnikami (3) dwa dni później i zatopienie naszego frachtowca (4) Shenhu 18.09. Nie możemy również zapominać o spotkaniu z nami (5) które odbyło się nie tak dawno temu. Tak więc mamy trzy wyraźne powody do sądzenia, iż zasięg tej jednostki jest dużo większy aniżeli początkowo zakładaliśmy, a jej baza wypadowa znajduje się w okolicy takich miejsc jak Magadan, Khayryuzovo, Nikolayevsk-na-Amure czy Enken jeżeli spojrzymy na dogodne i mało zamieszkałe rejony tej części świata.

- Dobrze się spisałeś Shimazu. Przedyskutuję to z dowódcami pozostałych jednostek i przemyślimy te spostrzeżenie.

Odparł komandor spoglądając na przyglądającego mu się Nagasumiego.

-Możecie już odejść Shōi Shimazu.
Obrazek
Obrazek
War, war never changes...
BlindKitty
Bosman
Bosman
Posty: 2482
Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
Numer GG: 1223257
Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
Kontakt:

Re: [Steampunk] 1861

Post autor: BlindKitty »

William MacKennet

William spojrzał czy oboje zniknęli. Miał nadzieję że jakoś sobie poradzą. W końcu, było nie było, tyle się nagadał... Przyjrzał się zza osłony pomieszczeniu. Nie spieszył się specjalnie. Jeśli strzelec chciał zmienić pozycję po strzale, to i tak zdąży to zrobić zanim on dopadnie karabinu. Otaksował wzrokiem wszystko co mógł nie wychylając się zza osłony, a potem rzucił się do przodu, w stronę płóciennego worka skrywającego walizkę z karabinem. Chciał go porwać i przykleić się do ściany pod parapetem okna przez które przeszła kula.
Odetchnął wyraźnie, wydobywając broń z opakowania. Położył worek obok siebie, otwarł walizkę i wziął karabin do ręki. Teraz zaczyna się ta bardziej kłopotliwa część, trzeba znaleźć wroga. Jeszcze raz ogarnął wzrokiem pokój, jednocześnie zastanawiając się czy gdzieś w ich walizkach nie ma jakiejś lornetki.
Był pewien, że jeśli w ogóle jakąś mieli to nie w jego worku. Próbował sobie przypomnieć czy Christine pakowała lornetkę, ale mocno w to wątpił. Rozważył czy warto ryzykować skok przez pokój i wystawianie się na strzał żeby to sprawdzić.
Spojrzał krótko w górę, na okna, ale uświadomił sobie żę okiennice są zewnętrzne. Wychylanie się nie wyglądało na dobry pomysł... Ujął mocniej karabin i zamyślił się głęboko. Gdyby miał obserwatora... Podszedł wzdłuż ściany do drugiego okna, i błyskawicznym ruchem pokazał na chwilę pierwszą lepszą rzecz znalezioną na podłodze.
Stojąca, elektryczna lampa z abażurem wysunęła się na widok, trzymana pewnie niewidoczną ręką Williama. Postarał się żeby ruch wyglądał jak osoba próbująca ostrożnie wyjrzeć, ale jak podejrzewał Zajcev nie był nowicjuszem. Szkot westchnął, wystawienie hełmu na kiju to pierwsze sztuczka, na którą uczono ich się nie nabierać, a lampa jest jeszcze prymitywniejsza. No, ale cóż warto było spróbować.
Teraz już miał pewność, że Rosjanin nie nabierze się na to tak łatwo. Ale ponieważ tamten jeszcze nie wiedział czego się spodziewać po pozostających we wnętrzu, zdjął z lampy abażur, założył go sobie na głowe i wyjrzał ostrożnie, dając sobie jakąś sekundę na to żeby zorientować się w sytuacji; póki jego nieosłonięte abażurem oczy nie pojawią się w oknie, Zajcev nie powinien domyślić się podstępu...
Myślenie kreatywne jak się okazało, miało przyszłość. Rosjanin leżał na dachu kamienicy naprzeciwko, niemal doszczętnie zasłonięty kominem. William nie zdążył się za dobrze przyjrzeć, bo szybko się wycofał, ale mógłby przysiąc, że broń Zajceva do złudzenia przypomina staromodne muszkiety, najwyraźniej rosyjskie karabiny wyborowe rozwinęły się zupełnie inaczej niż brytyjskie. Za to znał już pozycję przeciwnika.
Sięgnął ręką do głowy, ale po chwili zrezygnował. Nawet jeśli zostanie zauważony, to z abażurem na głowie istnieje szansa - nawet jeśli minimalna - że snajper zawaha się przez ułamek sekundy widząc kogoś tak dziwacznego. W sumie najlepiej byłoby teraz przejść do innego pomieszczenia. Popatrzył w jedną i w drugą stronę, sprawdzając czy są jakieś drzwi do których można doskoczyć.
Spojrzał w prawo. Miałby do przejścia cały pokój i na dodatek drzwi prowadzące dalej były zamknięte. Po lewej, może ze trzy metry dzieliły go od drzwi do pozbawionej okien sieni.
Nabrał powietrza w płuca i wyciągając się wzdłuż ściany i podłogi tak, żeby jak najdłużej nie być widocznym z okna, zaczął sięgać do drzwi. Kiedy uznał, że może zostać zauważony, skoczył jednym, zwinnym ruchem do drzwi otwierając je i wpadając do sieni.
Odruchowo już chciał rzucić się do przodu, ale w ostatniej chwili powstrzymał się i po prostu pobiegł w stronę korytarza. Błyskawicznie odwrócił się do klatki schodowej i pobiegł w tamtą stronę, z zamiarem wyjrzenia przez okno. Teraz już wiedział gdzie szukać Zajceva, więc mógł szybko skonstantować co tamten robi.
Szeroki uśmiech przeciął szpetną, szkocką twarz. Gdyby nie powaga sytuacji William wybuchnąłby dzikim śmiechem na myśl o takiej ironii. Pod tym kątem, komin niemal całkiem zasłaniał Zajceva, widać było tylko nogi i wystającą zza komina lufę jego karabinu. Jednocześnie, Zajcev nie mógł zobaczyć Williama. Padł w ostatniej chwili rzuciwszy przekleństwo, kula zaryła się w tynk. Poza Zajcevem na dachu był drugi snajper. Stara dobra doktryna działania w parach, pocieszające było, że jeśli nie wykorzystał tak wspaniałej sytuacji to był przeklętym partaczem.
Mruknął przekleństwo pod własnym adresem i zdjął z głowy abażur. Jakkolwiek nie mógł wykluczyć, że to właśnie on uratował mu teraz życie. Okazuje się jednak że ci przeciw którym teraz działał są bardziej wojskowymi, niż zabójcami. Z jednej strony to źle, z takimi będzie trudniej. Z drugiej... Lepiej znał się na wojskowych, niż na zabójcach. Szanse na opuszczenie budynku miał i tak marne, więc przykleił się teraz do ściany. Spojrzał na schody; balustrady zwykle bywały ażurowe i jako takie raczej nie oferowały ochrony przed pociskami, ale nie pamiętał, jakie były te konkretne.
Tak jak się spodziewał, nici z wykorzystania balustrad, zapewniłyby mu równie skuteczną obronę, co zdjęty przed chwilą abażur. Choć nie, abażur przynajmniej służył za kamuflarz...
Pokręcił głową przyglądając się schodom. Może i ktoś zaryzykowałby użycie balustrady jako osłony, ale zapewne w tej sytuacji byłaby to ostatnia rzecz jakąś by zrobił. Zeskoczyć niżej nie było sensu, bo wrogowie zniknęliby z oczu. Wbiec wyżej z kolei było zbyt ryzykownie. Przy oknie wreszcie nie było sensu zostawać. Rzucił okiem w głąb korytarza w poszukiwaniu inspiracji.
W zasadzie nie bardzo widział wyjście z sytuacji. Na dodatek pewnie tamci zdążyli w międzyczasie zmienić pozycję i od nowa zaczynała się zabawa w kotka i myszkę. Zrezygnowany opuścił głowę i spojrzał w porytą bliznami twarz odbitą w kawałku strzaskanej przez kulę szyby.
Podniósł kawałek szkła i zacisnął zęby. Póki leżał na ziemi, całkiem nieźle mógł imitować lusterko, ale podniesiony przestawał się do tego nadawać. Wciągnął głęboko powietrze. Czy oni dalej obserwują to cholerne okno? Pewnie tak...
Rozważał co dalej. Mógł spróbować wrócić do mieszkania. Przyjżał się jeszcze raz z nadzieją ścianie po swojej lewej, ale niestety nie było tam drzwi. Tym razem jego spojrzenie pełne rezygnacji powędrowało pod sufit. Z karnisza zwieszały się smętnie podrygujące na wietrze zasłony.
Pokręcił głową i zmówił krótką modlitwę do opatrzności Bożej, próbując ręką sięgnąć do zasłon tak, żeby zaciągnąć je na okno.
Pomimo, że wiązało się to z koniecznością wystawienia dłoni na widok przeciwnika, wątpił by Rosjanie pokusili się na strzelanie do samej ręki. Brakowało już tylko pięciu centymetrów. Trzech. Gdy palce musnęły gruby, sztywny materiał, William ucieszył się, że ma zasięg niemal jak orangutan.
Szybkim, ale nie nazbyt gwałtownym ruchem zasunął gruby materiał na okno, starają się je dokładnie zasłonić.
Ciężko było to zrobić nie wychylając się nadto, ale ostatecznie mu się udało. Osłona raczej marna, ale za to znacznie utrudni celowanie.
Pokręcił głową zastanawiając się nad swoim szaleństwem, ale zamknięty w budynku i pozbawiony wsparcia musiał decydować się na karkołomne zagrania. Takie które na ogół udawały się tylko w nędznych powieściach. Przygotował się, odetchnął i ruszył sprintem w górę schodów, tak żeby jak najmniejszą szansę dać tym, co na zewnątrz. Chciał wbiec na górę i przypaść do ziemi pod górnym oknem. Może nawet go nie zauważą...
Stopnie były szerokie i pomiędzy półpientrami było ich sporo. Biegł najszybciej jak się dało biorąc pod uwagę jego gabaryty. Zakręt wziął w jakimś szaleńczym poślizgu, uderzając w ścianę. Bark trochę zabolał, ale nie zwrócił na to zbytniej uwagi. Rzucił się pod ścianę gdy tylko dotarł na piętro. Zobaczył Zajceva, który przeniósł się za inny komin i wpatrywał się w okna piętro niżej, jego pomocnik siedział na dalekim końcu przeciwległego dachu i wyglądał jakby wciąż liczył na to, że Szkot pojawi się w dopiero co opuszczonym oknie.
Na początek zaciągnął zasłony, teraz nieco mniej uważając na to żeby się nie wychylić - ale za to o wiele wolniej, by nie zwrócić uwagi na ruch materiału w oknie. Potem równie powolnym, wystudiowanym ruchem podniósł do oka karabin i wycelował najpierw w pomocnika Zajceva. Jeśli pojedynek, to na równych prawach, Rusku...
William uspokoił oddech. Zgrał przyżądy celownicze na celu. Przez kilka chwil dobierał odległość, aż wreszcie głowa rosyjskiego żołnierza znalazła się idealnie na linii łączącej muszkę i szczerbinkę. Jednym, płynnym ale nie zbyt gwałtownym ruchem Szkot pociągnął za spust. Suchy trzask odpalanego czerwonoprochowego ładunku i lekki podrzut lufy. A kilkadziesiąt metrów dalej o chodnik uderzył martwy strzelec wyborowy.
Natychmiat przeniósł wzrok w miejsce, w którym leżał Zajcev. Nie liczył na to że zdąży strzelić, ale w jakiś irracjonalny sposób chciał na niego spojrzeć zanim się schowa, zwinięty w kłębek pod parapetem.
Omal nie przypłacił swojej fanaberii życiem. Rosjanin był niesamowity, niemal natychmiast poderwał swój karabin do oka i niemal bez celowania strzelił. Gdyby miał pół sekundy więcej, albo gdyby dzień był bezwietrzny, Szkot zginąłby niechybnie. Kula drasnęła go tylko, zerwała jednak spory płat skóry tuż przy skroni i urwała kawałek lewego ucha. Leżąc pod parapetem William czuł jak krew spływa mu na policzek i kapie na podłogę.
Szybkim ruchem wyciągnął rękę po zasłonę i zerwał ją najsilniejszym pociągnięciem, na jakie było go stać. Szybki jest drań, oj szybki, pomyślał Szkot rwąc pas tkaniny.
Owinął sobie głowę, tak żeby ograniczyć jak najbardziej krwawienie, i ruszył skulony wzdłuż ściany korytarza, przyglądając się drzwiom.
A te były dość solidne, nie znał się na stolarce, ale chyba dębowe. Jeśli były takie same jak w mieszkaniu piętro niżej, to z pewnością ciężko byłoby je wyważyć.
Nacisnął klamkę, z cieniem nadziei, drzwi jednak były zamknięte.
Wstał i załomotał w drzwi kolbą, z nadzieją że ludzie wewnątrz nie będą zadawali głupich pytań.
Widać było, że przestraszył mieszkańców bo szepty natychmiast ucichły.
- Otwierać! - zawołał, zagryzając wargę. Był cholernie, ale to cholernie ciekaw czy to zadziała...
Tym razem głosy usłyszał znacznie wyraźniej, za drzwiami trwała cicha narada. - A jeśli to Ochrana? - Przywołanie carskiego kontrwywiadu przesądziło sprawę. Drzwi otworzyły się a Williamowi ukazało się podstarzałe małżeństwo.
- Proszę zaczekać na korytarzu - stwierdził ostro, z groźnym wyrazem twarzy. Jego głos przez lata przywykł do wydawania rozkazów, może nie tak bardzo jak głosy funkcjonariuszy Ochrany, ale zwykle i tak to wystarczało.
Nie był pewien czy to broń w ręku, ton głosu czy może twarz a najpewniej wszystko razem, ale staruszkowie których wyprosił wyglądali na śmiertelnie przerażonych.
Wszedł do pomieszczenia, nie patrząc na nich zbyt uważnie, i błyskawicznie dopadł okna, gotów schować się na pierwszy objaw tego, że Zajcev go zauważył
Rosjanin znów się przeniósł. Tym razem aż na skrzydło przeciwległogo budynku. Ustawił się idealnie, pomiędzy dwoma ceglanymi kominami stojącymi blisko siebie. Omiatał wzrokiem cały budynek i Szkot schował się niemal od razu, nie mając pewności czy mimo to nie został jednak zauważony.
Skończył się pojedynek na spryt, a zaczął na szybkość i szczęście. Szkot przeniósł się pod drugie z okien w pokoju, przygotował karabin i przeżegnał. Teraz albo ja, albo on, pomyślał, prostując się i podrzucając karabin do oka. Celował natychmiast w miejsce w którym ostatnio był Zajcev.
Rosjanin wypatrzył go od razu i jak poprzednio natychmiast podrzucił karabin do oka. Dwa strzały huknęły jednocześnie. William poczuł ukłucie bólu w prawym barku, oberwał tak, że niemal go obróciło. Za to Zajcev dostał prosto w twarz, nie było dobrze widać ze względu na odległośc, ale Szkot przysiągłby, że oberwał w żuchwę.
Zacisnął z całej siły zęby i przerzucił karabin do lewej ręki, świadomy że prawa jest praktycznie bezużyteczna w tej chwili, w ułamku sekundy wycelował i dla pewności strzelił jeszcze raz. Jedna kula w barku to nie tak dużo, w żuchwie nieco więcej... Ale to i tak mogło nie wystarczyć. Wolał nie ryzykować.
Ciężko celuje się z karabinu jedną ręką, w zasadzie się nie da bo dłoń zbyt łatwo się męczy. William również raczej za bardzo nie mógł celować, ale wymierzył na ile zdołał i strzelił. Trafił gdzieś w korpus, choć tylko szczęśliwym rykoszetem od jednego z kominów.
William opadł na tyłek i złapał się lewą ręką za krwawiący bark.
- Pomóżcie - krzyknął, zaciskając zęby. Karabin leżał przy nim, chwilowo chyba już niepotrzebny.
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.

But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
Perzyn
Bosman
Bosman
Posty: 2074
Rejestracja: wtorek, 7 grudnia 2004, 07:23
Numer GG: 6094143
Lokalizacja: Roanapur
Kontakt:

Re: [Steampunk] 1861

Post autor: Perzyn »


28 Października, Carskie Kołowroty, Laboratorium hrabiego Asplunda


Drzwi zatrzasnęły się za ich plecami z trzaskiem, któremu towarzyszyło znacznie cichsze klekotanie zegarowych mechanizmów. Długie schody w dół były strome, na szczęście dobrze oświetlone, dzięki rzędom zawieszonych pod sufitem żarówek. Gdy wreszcie przekroczyli próg samego laboratorium Christine nie mogła nie zastanowić się, ile czasu zajęło jej gospodarzowi urządzenie tego wszystkiego.

Pomieszczenie było naprawdę ogromne, a strop był zadziwiająco wysoki jak na piwnicę. Dopiero drzwi, a właściwie wrota obsługiwane elektrycznym silnikiem, wyjaśniły jej przyczynę. Słyszała już kiedyś, że na wschodzie kupcy mieli magazyny we własnych domach, piwnica, w której teraz miał pracownię Lloyd kiedyś musiała być takim właśnie magazynem. Sam wystrój przynosił na myśl popularne wyobrażenia na temat pracowni Leonarda DaVinci, choć z pewnością panował tu większy porządek. W rogu stała parowa prądnica, pracująca nad zapewnieniem oświetlenia a pod ścianami stoły, na których leżały znajdujący się w różnym stanie skompletowania mechanizmy. Mimo, stanowiącej jej dumę, niemalże instynktownej znajomości mechaniki potrafiła rozpoznać może połowę z nich, ot tu silnik, tam żyroskop a gdzie indziej coś, co wyglądało na pompę. Na innych stołach, po drugiej stronie, pełno było retort, butelek z chemikaliami, znalazły się nawet alembik i atanator. Im dłużej rozglądała się po pomieszczeniu, tym dłużej zastanawiała się nad tym, czego w nim nie ma, była nawet mała kuźnia i coś, co przywodziło na myśl warsztat stolarski.

Na samym środku pomieszczenia zaś wznosił się metalowy graniastosłup. Inżynier zmarszczyła brwi, zastanawiając się, czym może być dziwna konstrukcja. Skupiona na tym, nie zauważyła kobiety, która zza niej wyszła. W momencie, gdy wreszcie na jednej z krawędzi, Christine wypatrzyła zawiasy usłyszała zupełnie obcy, ewidentnie kobiecy głos.

- Dzień dobry panie hrabio. – Właścicielka głosu była średniego wzrostu, długie czarne włosy spięła z tyłu w kucyk. – O, widzę, że mamy gościa. – Uśmiechnęła się sympatycznie. Christine zauważyła, że w jej ręku znajduje się niedokończone urządzenie wyglądające na element jakiegoś skomplikowanego układu hydraulicznego, a jej palce poplamione są smarem. Lloyd skinął głową i coś mruknął, lecz widać było, że nie ma głowy do konwenansów towarzyskich. Ruszył w kierunku wydzielonej części pomieszczenia i po chwili zniknął między stalowymi ścianami. – Jestem Cecylia, asystentka hrabiego. – Kobieta uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę, lecz zaraz zreflektowała się i z przepraszającym uśmiechem ją cofnęła. – Pani jest Christine Troy, prawda? Dostaliśmy depeszę od Dio Brando, na temat pani i pana MacKenneta. – Christine przywitała się z nią. Cecylia wydawała się sympatyczna i inżynier miała wrażenie, że da się ją lubić. – Można się spytać, co też się kryje za tą żelazną kurtyną? – Christine była ciekawa, co jest na tyle niezwykłe by w tym miejscu, pełnym przecież małych cudów techniki, dodatkowo to zabezpieczać. – Skoro hrabia już tu panią zaprosił, sądzę, że nie będzie z tym problemu.

Oprócz stanowiącej wrota same w sobie ściany, do pokoiku prowadziły jeszcze normalne drzwi. Christine myślała, że nic już jej nie zdziwi, ale myliła się.

Golem klęczał na jednym kolanie, nieco pochylony, ale nawet w tej pozycji musiał mieć dobre trzy i pół metra, czyli więcej niż wszystkie maszyny przemysłowe, na których dotychczas pracowała. Zresztą, brakowało siedziska dla operatora. Oparte na kolanach ręce zakończone były dłońmi. Nie chwytakami, hakami czy inną typową dla znanych jej golemów konstrukcją, ale dłońmi, wzorowanymi na ludzkich, pięciopalczastymi i z przeciwstawnym kciukiem. Przywodził na myśl zakutego w ciężką zbroję kolosa. Głowa, wyglądała niemal jak hełm, miała nawet przyłbicę osłaniającą przyrządy optyczne! Lloyd odwrócił się do nich i z uśmiechem, niemalże dziecięcej radości wskazał biało – złotą maszynę. – Oto moje opus magnum! Lancelot!

28 Października, Fregata Abukuma

Korzystając z tego, że Shikyo przystosowała się już jakoś do trybu życia na pokładzie i nie potrzebowała wiele pomocy, Nagasumi znalazł chwilę czasu by zapalić. Po raz kolejny już stał opierając się o reling, tym razem zapatrzony w brzeg. Jego sugestie uznano za całkiem prawdopodobną i teraz powoli posuwali się na północ wzdłuż skalistych wybrzeży Khabrovska. Ukształtowanie terenu zdawało się wręcz idealne na bazę wypadową dla łodzi podwodnej, wysokie klify smagane wiatrami i falami obfitowały w jaskinie, lecz póki, co wszystkie dostrzeżone znajdowały się wysoko nad poziomem wody.

Zdążył już zapomnieć o porannym papierosie i kilku kolejnych, zajęty przeglądem stanu jednostki i całą resztą męczących obowiązków, gdy wezwano go na mostek.

- Proszę spojrzeć na to. – Kapitan Yūto podał mu równocześnie lornetkę i zapis informacji przekazanych semaforem z Koushoku no Sensuikan. Nagasumi najpierw przejechał wzrokiem po kartce zapisanej stawianymi w pośpiechu znakami. Przyrządy Koushoku no Sensuikan wykryły silny prąd morski mający źródło gdzieś w okolicach brzegu i szybko słabnący. To znaczyłoby rzekę, uchodzącą w tym miejscu do morza... Chwilę później lustrował wznoszący się na niemal trzydzieści metrów klif, w tym miejscu wyjątkowo gęsto usiany jaskiniami. Mimo to, najniżej położona znajdowała się jakiś metr nad powierzchnią. Chciał już skomentować ten fakt, lecz po pierwsze nie można było wykluczyć jaskini pod powierzchnią a po drugie zauważył, że wydawało mu się, że w głębi jednej z jaskiń zauważył coś jakby odblask światła.

Gdy potem próbował to sobie wszystko dokładnie przypomnieć nie mógł uwierzyć jak szybko wszystko się potoczyło. Podczas gdy Koushoku no Sensuikan spróbowała wpłynąć do wrogiego doku, rozpętała się prawdziwa bitwa. Korzystając z sieci jaskiń załoga bazy stworzyła prawdziwy punkt oporu, wyposażony nawet w trzydziestomilimetrowe działa przeciwpancerne!

28 Października, Carskie Kołowroty

Małżeństwo z wyraźnym wahaniem wróciło do środka. Kobieta nieco nieudolnie, korzystając z prześcieradeł, które podarła i wódki do przemycia ran, opatrzyła rany Williama. Ten nie odzywał się przez cały czas improwizowanego zabiegu. Krzywo spojrzał na amatorski opatrunek na ramieniu, trudno, musiał na razie wystarczyć. Miał nadzieję, że znajdzie kogoś, kto zdoła wyciągnąć kule.

- To, co tu zaszło to sprawy Ochrany. – Na poczekaniu wymyślił kłamstwo korzystając ze strachu, jaki wzbudzała w ludziach ta nazwa. – Powstrzymaliśmy groźnego zamachowca, członka terrorystycznego ugrupowania. Dla dobra walki z tymi buntownikami, dzisiejsze zdarzenie ma pozostać tajemnicą! – Ostatnie słowa niemal wykrzyczał. Żal mu było, gdyż widział, że staruszkowie są o krok od zawału, ale musiał przynajmniej chwilowo zapewnić sobie bezpieczeństwo. W normalnych okolicznościach maskarada pewnie by się nie udała, jego rosyjski daleki był od ideału, lecz lęk prostych ludzi zamaskował ewentualnie niedostatki.

Powoli, opierając się o ścianę zszedł po schodach. Prawy bark rwał go niemiłosiernie a rany na głowie piekły i swędziały. Przypomniał sobie, że radził Christine i Lloydowi schować się do piwnicy, toteż, gdy dotarł na parter zaczął rozglądać się za pasującymi drzwiami. Pierwsze dwie próby, jakie podjął zaprowadziły go do prywatnych mieszkać, za to w trzecich drzwiach otworzył się judasz, z którego wyjrzała kobieca twarz. William nie poznał tej osoby, ale zdawało mu się, że ona jego najwyraźniej tak. Gdy tylko kobieta zobaczyła Szkota, usłyszał szczęk rygli i drzwi stanęły otworem. Nim zdążył cokolwiek wyjaśnić został sprowadzony po schodach do czegoś, co przypominało mu laboratorium szalonego naukowca ze szmatławych powieści, jakie czasem czytywał w koszarach. – Zaraz pana porządnie opatrzę panie MacKennet. – William spojrzał na kobietę z autentycznym zdziwieniem. – Ah, zapomniałam się przedstawić. Jestem Cecylia, asystentka hrabiego. Pani Troy już tu jest.

W przeciwieństwie do Rosjanki z czwartego piętra, Cecylia zdawała się znać na tym co robiła. Sprawnie wyciągnęła kulę, posypała ranę substancją, którą nazywała sulfonamidem i założyła mu opatrunki z prawdziwego zdarzenia a nawet zaaplikowała, laudanum by uśmierzyć ból.

Christine i hrabia akurat wychodzili z dziwacznego, wydzielonego metalowymi ścianami działowymi pokoju, gdy z zewnątrz rozległ się okropny hałas. Najpierw dał się słyszeć warkot potężnego parowego silnika i potężne uderzenie a zaraz po tym w bramę prowadzącą na podwórze uderzył pocisk. Pancerna stal wygięła się pod siłą uderzenie z działa, ale jeszcze wytrzymała, choć było kwestią czasu, kiedy puści...
Jabberwocky
Majtek
Majtek
Posty: 100
Rejestracja: sobota, 23 sierpnia 2008, 03:29
Numer GG: 12017892
Lokalizacja: Cieplice

Re: [Steampunk] 1861

Post autor: Jabberwocky »

Christine Emma Troy

Drzwi nieco ją zastanowiły, co mogły chronić? Schodziła stromymi, wąskimi schodkami w głąb piwnic posiadłości, gdy zeszła na dół zajęła się myśleniem nad tym jakim cudem Lloyd zdołał tu znieść wszystko co można było dookoła zobaczyć. A było co oglądać, silniki, mechanizmy i części walające się po stołach co do których miała podejrzenie że Asplund wniósł je tutaj jako szczapy i posklejał bo nie było mowy by inaczej je tu znieść. Ciężko było jej oderwać wzrok od co ciekawszych „eksponatów”, zauważyła za to wreszcie wielką bramę która rozwiała jej teorie o transporcie wyposażenia do piwnic w postaci puzzli.

Potężny metalowy graniastosłup na środku pomieszczenia nieco ją zdziwił, „Po jaką cholerę on to budował” myślała podchodząc do czegoś co uznała za pomnik dziwactwa profesora.
- A co takie...- chciała spytać Asplunda gdy gdzieś z tyłu odezwał się kobiecy głos.

- Dzień dobry panie hrabio. – Właścicielka głosu była średniego wzrostu, długie czarne włosy spięła z tyłu w kucyk. – O, widzę, że mamy gościa. – Uśmiechnęła się sympatycznie. W jej dłoniach znajdowało się niedokończone urządzenie, wyglądające na element jakiegoś skomplikowanego układu hydraulicznego nad którym najwyraźniej pracowała, palce wciąż miała poplamione smarem.
Lloyd skinął głową na obie kobiety i mruknął coś co mogło być próbą przedstawienia przybyłej, chyba jednak nie czuł się dobrze w takich sprawach gdyż po chwili ruszył w kierunku wydzielonej części pomieszczenia i zniknął między stalowymi ścianami.
Jestem Cecylia, asystentka hrabiego. – Kobieta uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę, lecz zaraz zreflektowała się i z przepraszającym uśmiechem ją cofnęła. – Pani jest Christine Troy, prawda? Dostaliśmy depeszę od Dio Brando, na temat pani i pana MacKenneta. – Christine przywitała się z nią. Cecylia wydawała się sympatyczna i inżynier miała wrażenie, że da się ją lubić.
Można się spytać, co też się kryje za tą żelazną kurtyną? – Zapytała Christine
Skoro hrabia już tu panią zaprosił, sądzę, że nie będzie z tym problemu.

Christine ruszyła za asystentką hrabiego, ta otworzyła małe, w porównaniu z metalowymi ścianami, drzwi i wprowadziła ją do środka.
-Hiki ni kitu kikubwa kabisa... [Wielka rzecz...] - Mruknęła na widok, ustylizowanego na rycerza, wielkiego golema, podeszła powolnym kokiem do maszyny.
- Proszę, proszę, że mu się chciało – mruknęła z uznaniem widząc dłonie golema, będzie trzeba się dowiedzieć jak zdołał je wykonać, o ile działały, chwyciła na próbę jeden z palców, choć nie było to lekkie to jednak dało się zmienić jego pozycję, poruszał się tak jak jego biologiczny odpowiednik, „Ciekawe jak tym można sterować” myślała Christine spoglądając z coraz większym zainteresowaniem na maszynę, szukała kabiny pilota..
Oto moje opus magnum! Lancelot! - Z dumą w głosie ogłosił Lloyd, nie dziwiła mu się, jeśli ta maszyna działała to miał być z czego dumnym.

Cecylia opuściła pomieszczenie w sobie tylko znanych celach, Christine przesuwała powoli dłonią po maszynie, dojrzała potężny pistolet, a raczej działo, „38-40 milimetrów” oceniła szybko, z drugiej strony przymocowany był.... miecz, chyba, nie potrafiła tego inaczej określić, nie posiadał ostrza, zamiast tego potężne łańcuchy pokryte zębami przebiegały pomiędzy dwoma ściankami niknąc gdzieś w rękojeści, widniało na niej gniazdo pasujące do wtyczki na dłoni, najwyraźniej miało dostarczać parę do mechanizmów miecza, przyjrzała się zębom łańcucha, wyglądały niczym zrobione ze szkła...
-Ach, z tego jestem dumny, proszę obserwować - powiedział Lloyd, zagłębił się na chwilę w maszynie, ta ożyła, z niewielkich kominów na plecach buchnęła para, cała maszyna zaczynała powoli przechodzić w stan gotowości, prawa dłoń ożyła i chwyciła miecz, zabrzmiał odgłos zatrzasków gdy połączył się z dłonią. Ręka uniosła się i wykonała kilka teatralnych cięć po czym „odpaliła” miecz i z łatwością rozcięła grubą rurę stanowiącą najwyraźniej pozostałość po budowie Lancelota. Lloyd wychylił się na zewnątrz z uśmiechem.
-Prawda że robi wrażenie? - Christine pokiwała tylko głową, ten miecz mignął kilka razy stanowczo zbyt blisko jej głowy...
-Albo to! - Rzucił radośnie ekscentryczny profesor, z łydki golema, jak na zawiasie, opadła listwa z rzędem kół. Dwa ruchy stopą później i Lancelot stał na czymś co wyglądało trochę jak dziwaczne wrotki, co było zresztą całkiem niezłym skojarzeniem gdyż po chwili maszyna jeździła po sali, nieco sztywnie ale zawsze.
-Zadziwiające profesorze Asplund, ale czy mogłabym sama spróbować poprowadzić Lancelota? - Spytała Christine, Lloyd jednak zdawał się być całkowicie pochłonięty radością ze swojego wynalazku, najwyraźniej od dawna nie miał komu się pochwalić, dopiero po chwili zwrócił uwagę na inżynier.
-Hmm, w zasadzie nie widze przeciwwskazań, ale muszę nauczyć panią jak tym sterować, różni się mocno od typowych modeli.
Christine podeszła do wysiadającego profesora – Tu siedzi pilot – wskazał na dziwnie ukształtowany fotel – Wbrew pozorom jest bardzo wygodny – powiedział widząc jej zdziwione spojrzenie – Nogi obsługujemy za pomocą tych pedałów, tą dźwignią uruchamiamy napęd na koła – tłumaczył spokojnie wskazując kolejne elementy, jednak można by powiedzieć, był nieco za Christine, sterowanie było stosunkowo intuicyjne, przynajmniej dla niej, więc to co mówił Lloyd bardziej potwierdzało jej własne przypuszczenia niż mówiło jej coś nowego – W tamte dwa rękawy wkładamy ręce, palce umieszczamy w pierścieniach na ich końcach, muszę przyznać że z tego mechanizmu jestem szczególnie dumny, bardzo precyzyjny. - oznajmił zadowolony.
-A jak się ma sprawa z optyką? Gdzie jest otwór lub peryskop? - Zapytała rozgryzając w myślach kolejne mierniki, tu poziom pary, to ciśnienie zbiornika, wagowo ukazany zapas kamienia filozoficznego... Asplund uśmiechną się tajemniczo słysząc pytanie, najwyraźniej to była wisienka na szczycie tego tortu.
-Do tego musi pani zasiąść w środku i pociągnąć tą małą wajchę, po zamknięciu drzwi oczywiście.
Christne wzruszyła ramionami, ciekawe co on tam dał.... Zasiadła na fotelu i dźwignią zamknęła płyty stanowiące wejście. Na dotyk wyczuła dźwignię o której mówił profesor i powoli pociągnęła ją w dół... Przed nią pojawiła się sala, spojrzała na dźwignię podejrzliwie, wyciągnęła rękę, zastukała tam gdzie powinny być drzwi, wydały solidny metaliczny odgłos, z zewnątrz usłyszała śmiech Lloyda.
- Camera obscura moja droga, dzieła starożytnych sprawdzają się i dziś, choć oczywiście nieco zmodyfikowałem dawne projekty. - W jego głosie brzmiała wielka duma, to naprawdę było jego największe dzieło.

- Dobrze, chyba wszystko już rozumiem, więc pierwszy krok – zagryzła lekko dolną wargę.
- Mówiłaś coś? Mów do tej małej tuby po lewej – krzyknął Lloyd
Christine spojrzała na wspomniany obiekt, chrząknęła lekko.
- Mówię że zaczynam – jej głos poniósł się po sali o wiele głośniej niż było by to możliwe bez krzyku. Asplund odsunął się pod ścianę.
-Zaczynaj! - krzyknął

Dłoń golema powoli uniosła się w górę i obróciła kilkakrotnie, Christine była zaskoczona precyzją ruchów maszyny, ciekawe czy działałaby poza laboratorium. Wyjęła miecz i wykonała kilka cięć, choć umiała walczyć na noże jeśli było trzeba, to walka mieczem była zapewne inna, do tego walka TAKIM mieczem, włączyła go i poprzez genialną optykę Lancelota obserwowała wirujące zęby miecza. Po chwili wyłączyła go i odłożyła na miejsce, zwolniła zaczepy ruchem dźwigni, wyjęła „pistolet” i wycelowała, nie było to nazbyt wygodne.
-Dźwignia po prawej! - krzyknął hrabia.
Pociągnęła ją a przed nią wysunął się system drucianych kółek i krzyżyków najwyraźniej ułatwiających celowanie ze środka pojazdu.

- A więc... Pierwszy ruch! - mruknęła do siebie
Golem ruszył do przodu, jego stopy opadały zadziwiająco cicho jak na jego rozmiary. Po chwili inżynier uznała że warto by wypróbować koła, pociągnęła za dźwignię, chwila wahania i golem stał już na kołach, choć dawało się w ten sposób poruszać to tu było na to stanowczo za mało miejsca by to wykorzystać, wyłączyła więc ten system. Po kilku minutach wewnątrz Lancelota, musiała przyznać że golem dawał poczucie potęgi, podnosiła wielkie kawałki metalu lekko niczym słomki, zgniatała je w kulki i rozwijała niczym papier....

Na zewnątrz rozległ się huk, najwyraźniej ktoś starał sie rozbić wrota, Christine ruszyła przed siebie, chwyciła potężne klamki i wyszła z pomieszczenia nie zwracając uwagi na krzyki Lloyda.
"Beware the Jabberwock, my son!
The jaws that bite, the claws that catch!
Beware the Jubjub bird, and shun
The frumious Bandersnatch!"

Wkrocz w świat mrocznego milenium
BlindKitty
Bosman
Bosman
Posty: 2482
Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
Numer GG: 1223257
Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
Kontakt:

Re: [Steampunk] 1861

Post autor: BlindKitty »

William MacKennet

Pokręcił głową, zadziwiony tym co się tu wyrabiało. Ogromny golem wyłaził z pomieszczenia na środku, ktoś strzelał z działa w pancerne wrota i ogólnie zaczynało się robić nieprzyjemnie. A jego karabin, teraz na skórzanym pasku przewieszony przez lewe ramię, był raczej bezużyteczny z przestrzelonym prawym barkiem. To znaczy, jego barkiem, nie karabinu, rzecz jasna.
Przycisnął się więc plecami do ściany. Widział raz czy dwa działanie potężnej maszynerii - może niekoniecznie takich golemów, ale sam rozmiar mówił o jego mocy. Stał i przyglądał się, czekają na rozwój wypadków...
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.

But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
Perzyn
Bosman
Bosman
Posty: 2074
Rejestracja: wtorek, 7 grudnia 2004, 07:23
Numer GG: 6094143
Lokalizacja: Roanapur
Kontakt:

Re: [Steampunk] 1861

Post autor: Perzyn »

28 Października, Carskie Kołowroty, Laboratorium hrabiego Asplunda

William siedział na taborecie nieco oszołomiony zaaplikowanym mu laudanum. Patrzył z niemałym zdziwieniem na wychodzącego zza żelaznej kurtyny stalowego olbrzyma. Dobiegający z jego strony głos pozwolił Szkotu zorientować się, że to golem i to ewidentnie model bojowy, pierwszy, jaki miał okazję zobaczyć na własne oczy. W równe zdziwienie wprawił go hałas z zewnątrz, jednak jego źródło, znacznie bardziej znajome niż widok, jaki przedstawiał sobą Lancelot, rozpoznał dość szybko – czołg.

Christine z każdą chwilą coraz lepiej sobie radziła, mimo dość znacznych różnic w porównaniu z golemami przemysłowymi Lancelot zdawał się niemal odgadywać jej intencje a sterowanie było wyjątkowo intuicyjne. Ruszyła w stronę wygiętych wrót, zastanawiając się, z czego muszą być zrobione skoro wytrzymały bezpośrednie trafienie z działa.

Huk wystrzału rozległ się po raz drugi i tym razem wrota ustąpiły, wyrwane z szyn we framudze z ogłuszającym trzaskiem runęły do środka. Kłęby pyłu i dymu szybko się rozstąpiły ukazując przytłaczający, szary kształt na podwórzu. Pancerz był brudny z ceglanego pyłu i przysypany nieco gruzem, co związane było z koniecznością siłowego powiększenia bramy. Czołg, model NK-2, zdawał się zajmować całą dostępną przestrzeń.

Cecylia odbiegła i chwytając po drodze coś ze stołu ruszyła w stronę hrabiego. Dość bezceremonialnie chwyciła arystokratę i zaczęła ciągnąć go w stronę schodów nie zważając na niemrawe protesty, które jak William zdołał usłyszeć, gdy się do niego zbliżyli dotyczyły raczej tego, co Christine wyprawia z golemem niż zachowania jego asystentki. Kobieta odwróciła się do Szkota i podała mu coś, co wyglądało jak bękart strzelby na słonie i rewolweru, który wdał się w ojca, drugi taki dzierżyła dość pewnie w prawej dłoni. – Da pan radę to obsłużyć lewą ręką? Musimy się przedostać na ulicę.

W czasie, gdy trójka dotarła do drzwi i wbiegła na schody, pozostawiając za sobą laboratorium i rosyjski czołg, Christine znalazła się w zasadzie naprzeciw opancerzonego monstrum. Przez głowę przeleciała jej myśl, czy Lancelot jest w stanie przetrzymać strzał z potężnego działa. Wątpiła w to. A zatem musiała zrobić coś żeby tego nie sprawdzać.
Jabberwocky
Majtek
Majtek
Posty: 100
Rejestracja: sobota, 23 sierpnia 2008, 03:29
Numer GG: 12017892
Lokalizacja: Cieplice

Re: [Steampunk] 1861

Post autor: Jabberwocky »

Christine Emma Troy

Golem był cudem techniki temu nikt nie mógł zaprzeczyć, ale mimo to wszystko co miało szansę przedostać się przez potężne wrota w laboratorium Lloyda musiało być potężne, nie było czasu na zmianę pilotów, Christine działała szybko, ruszyła do wrót, po chwili, nie wystarczającej nawet na ustawienie się obok ściany, potężny rosyjski czołg zdołał wreszcie rozbić bramy i dostać się do środka, nie było już odwrotu, musiała walczyć i zwyciężyć, nawet jeśli zdołają uciec z piwnic porzucając Lancelota dopadną ich żołnierze, bez golema byli by wtedy niemal bezbronni, w nim więc cała nadzieja na ucieczkę.

-Sukinsyny..- mruknęła pod adresem załogi, trzeba działać szybko, na szczęście Lancelot znacznie przewyższał czołg swoją mobilnością, Christine ruszyła najszybciej jak mogła w stronę wrogiego pojazdu, po pierwsze musiała zniszczyć działo, bez niego jedyną szansą czołgistów będzie rozjechanie golema, zdołała bez zadraśnięcia dostać się do pojazdu, najwyraźniej załoga nie wiedziała na co trafi w środku, nie zdołali nawet przeładować gdy chwyciła potężnymi, mechanicznymi dłońmi lufę i spróbowała ją wygiąć, golem nie powinien mieć z tym problemów a wróg nie zdoła wystrzelić z tak „zmodyfikowanego” działa.

W kabinie wyraźnie było słychać pracujące silniki i skrzypiące przekładnie, nim golem zdołał odkształcić działo, wieża czołgu zaczęła się obracać, powoli znosząc pojazd, wraz z Christine pod ścianę kamienicy, przeceniła jednak możliwości golema, jego masa była zbyt mała by pokonać moc silników czołgu, szybkim ruchem wyjęła miecz, to już powinno być w stanie zaszkodzić nawet takiemu monstrum wśród czołgów jak NK-2, miecz szybko połączył się z gniazdem w dłoni, zęby tworzące ostrze ożyły w zabójczym tańcu a inżynier wyzwoliła ich furię na połączeniu w którym lufa znikała w środku wieżyczki, może uda się i otworzyć ta puszkę, „Zresztą”, myślała, „byle by nie mogli strzelać i jeździć, sama załoga nie stanowi problemu”

Jeszcze nim opuściła miecz usłyszała serię głośnych metalicznych stuknięć. Zorientowała się, że to karabin maszynowy umieszczony na tyle czołgu otworzył ogień w kierunku Lancelota, ostrzał, choć celny, rysował jednak jedynie lakier. Nie przejmując się na razie małym kalibrem z całą mocą uderzyła w podstawę lufy działa. Nawet ją zdziwiło, z jaką łatwością diamentowa piła przegryzła się przez pancerz i zagłębiła w kadłubie.
-Tak!- niemal krzyknęła, punkt dla niej, nie miała problemów z doborem następnego celu, odskoczyła od resztek lufy i, ignorując nadgorliwego strzelca z przy karabinie maszynowym, przejechała ostrzem po gąsienicach czołgu.

Jeśli lufa i pancerz stawiały zaskakująco niewielki opór, to gąsienice nie stawiały żadnego. Ostrze nawet na ułamek sekundy się nie zatrzymało, równie łatwo Christine mogła ciąć papier.
„Jeśli za ścianą nie czeka cały pluton takich zabawek to mamy szansę” pomyślała inżynier, to co zostało z, jeszcze niedawno, majestatycznego czołgu mogło teraz jedynie niemrawo kręcić się w jednym kierunku, a i to nie długo, obeszła pojazd spokojnie i zamierzyła się na pozostałe gąsienice, starała się nie uszkodzić przy tym nazbyt czołgu, można by go użyć jako tarczy na wypadek gdyby za ścianą czekały inne maszyny.

Po chwili czołg był już tylko wrakiem, uderzeniem pięści Christine zgniotła jeszcze gniazdo karabinu maszynowego, teraz miała przed sobą jedynie ciężką puszkę, odłożyła miecz na jego miejsce i przesunęła czołg tak by ten zasłaniał częściowo otwór, który to sam zresztą wybił, nie dość że nie dopuści to do łatwego wjazdu kolejnych maszyn to da jej osłonę. Gdy pojazd był ustawiony wyjęła pistolet w który wyposażono golema, powinien mieć dosyć mocy by choć trochę uszkodzić czołg, a i nie wymagał biegu do wroga, wyjrzała więc ostrożnie przez otwór

Ze zdziwieniem ujrzała zaledwie kilku piechociarzy, najwyraźniej ochrana nie miała pojęcia co tu trzymał Asplund.... albo szykowali na nią zasadzkę, nie miała jednak wyjścia, to była jedyna droga która mógł przedostać się golem, pistolet schowała, z takim kalibrem marnowałaby tylko amunicję strzelając do żołnierzy, w dłoniach Lancelota pojawił się znów miecz, ruszyła na ulicę

Ogień broni ręcznej nie robił na Lancelocie najmniejszego wrażenia. Nie przejmując się zanadto daremnymi wysiłkami carskich sołdatów Christine wydostała się na ulicę. Akcję zorganizowano dość sprawnie, poza otaczającymi dom członkami obławy nie widziała nikogo i choć nie była entuzjastycznie nastawiona do zabijania żołnierzy to jednak nie miała wyboru, nie uciekali a musiała ich przepędzić aby William i reszta mogli bezpiecznie opuścić budynek, ruszyła więc w kierunku najbliższej grupy tnąc mieczem i uderzając pięścią, „A może by tak...” pomyślała przysuwając tubę głosową do ust, po chwili wzmocniony głos przedzierał się poprzez odgłosy broni Rosjan
- WYNOŚCIE SIĘ Z TĄD PSIE SYNY – Christine krzyczała do głośników po rosyjsku, miała nadzieję że nie są tak głupi by długo tu pozostać

Wiele można powiedzieć o żołnierzach armii rosyjskiej. Że są szaleńczo odważni. Że są świetnie wyszkoleni. Że prędzej zginą niż oddadzą pola. Ale na pewno nie, że są skończonymi kretynami lub samobójcami, zwłaszcza oficerowie. Podobnie jak uczyniliby napotkawszy czołg zaczęli się wycofywać. Christine nie znała się na wojsku, ale i tak musiała przyznać, że działali w pełni profesjonalnie. Zamiast panicznej ucieczki cofali się w zorganizowany sposób, ubezpieczając się nawzajem i etapami, z pozycji na pozycję, by w rezultacie stworzyć improwizowany przyczółek w narożnej kamienicy jakieś trzysta metrów dalej.

-Taaak, Car będzie z was dumny, ale matki powinny obić wam dupska, choć raczej nie będą już miały okazji- Christine westchnęła, głupota czy odwaga, na jedno wychodziło, wyjęła więc pistolet, wreszcie na coś się przyda, pociągnęła dźwignię celownika, zestaw dziwnie powyginanych drutów opadł przed jej twarzą, „Pytanie tylko jaki to ma zasięg” pomyślała, „nic to, najwyżej zmarnuję jeden pocisk” wycelowała w okno gdzie ujrzała przed chwilą jednego z żołnierzy, poczuła szarpnięcie wywołane pociągnięciem za spust i usłyszała suchy, nieco metaliczny stuk zaskakującego mechanizmu w dziale, bluznęła przekleństwami po rosyjsku, angielsku i w swahili. Lloyd nie załadował broni!
-Job twoju mat! Bidi kinyeshi! [bezużyteczny śmieć!] – narzekała dalej, odłożyła broń do kabury, jak na razie była bezużyteczna, miecz też się raczej nie przyda, dłonie Lancelota spokojnie poradzą sobie z cegłami a i pozwolą na większą swobodę ruchów, ruszyła w stronę kamienicy, karabiny nie mogły jej zaszkodzić, rozglądała sie naokoło czy aby z innej uliczki nie nadjeżdża nowy czołg.
"Beware the Jabberwock, my son!
The jaws that bite, the claws that catch!
Beware the Jubjub bird, and shun
The frumious Bandersnatch!"

Wkrocz w świat mrocznego milenium
BlindKitty
Bosman
Bosman
Posty: 2482
Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
Numer GG: 1223257
Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
Kontakt:

Re: [Steampunk] 1861

Post autor: BlindKitty »

William MacKennet

Zakręcił rewolwerem na palcu i złapał go pewnie. W porównaniu do tego z czego ostatnio strzelał na poligonie, to i tak była to broń lekka, wręcz poręczna. Wprawdzie był zdecydowanie praworęczny, ale na bliską odległość powinien być w stanie trafić bez większych trudności.
- Tak, myślę że sobie z tym poradzę - stwierdził, ruszając w ślad za asystentką profesora.
Cecylia skinęła głową. - Na ulicy jest zaparkowana ciężarówka, musimy się do niej dostać i uciekać. Ruszyli w trójkę po schodach, podczas gdy za ich plecami Lancelot ruszył na podwórze zająć się czołgiem. Tuż przed drzwiami asystentka w zasadzie podcięła nogi swojemu pracodawcy i kazała mu leżeć i nie wychylać się dopóki nie upewnią się, że na zewnątrz jest bezpiecznie. Dała Szkotowi znak, żeby ją osłaniał i pchnęła ciężkie, stalowe drzwi do przodu. Szybkim skokiem wypadła na zewnąrz.
Nie skomentował. Uznał, że skoro jest zorientowana w sytuacji, to w sposób naturalny powinna przejąć dowodzenie i przyjął jej słowa jako rozkaz, a nie wyjaśnienie. Przypadł do drzwi, w taki sposób żeby lewa ręka miała możliwie jak największe pole manewru w razie pojawienia się przeciwnika. Na wszelki wypadek, przyklękając, lekko oparł kolano na Aspalundzie, żeby mieć pewność że ten nie zrobi nic głupiego, co czasem zdarza się geniuszom.
Na klatce nie było nikogo. Zdziwiło go, że Rosjanie nie dostali się jeszcze do środka. Albo atak czołgu i wsparcie piechoty były wyjątkowo nieskoordynowane, albo coś było nie tak. Cecylia rozejrzała się i ruszyła do drzwi na ulicę, znajdujących się po drugiej stronie korytarza naprzeciw schodów. William musiał przyznać, że choć brakowało jej lat do Czerwonych Płaszczy brakowało jej całych lat, a nawet zwykli żołnierze piechoty byli ewidentnie lepiej wyszkoleni, to jak na amatorkę radziła sobie zadziwiająco dobrze. Przez myśl przeszło mu, że Asplund pewnie jest prawdziwym geniuszem, skoro jego asystentka nabrała doświadczenia w takich sytuacjach. I jak prawdziwy geniusz ładuje się w kłopoty. Dała im znak dłonią by ruszyli za nią. Sama przypadła plecami do ściany przy drzwiach, szykując się do wyjścia.
- Masz więcej amunicji do tego monstrum? - rzucił do niej dość cicho, żeby nie dać się zbyt wyraźnie usłyszeć po drugiej stronie ściany - Warto byłoby otworzyć te drzwi z bezpiecznego dystansu - spojrzał na nią. Nadawałaby się do wojska. Z jednej strony, to dziwne, z drugiej... Jeśli nabierała doświadczenia w praktyce i przeżyła, to znaczy, że z łatwością mogłaby stać sie tak dobra jak on. A może nawet lepsza, choć jego siła stanowiła w walkach, zwłaszcza na krótki dystans, naprawdę sporą przewagę.
Skinęła głową. Rewolwery były potężne, ale w bębenku mieściły się raptem cztery naboje. Kobieta podała mu ładownicę i ustawiła się tak, by po otwarciu drzwi mieć pole do ostrzału. W tym momencie Williamowi wydało się, że słyszy gdzieś ciche szuranie.
Skupił się przez chwilę, układając palec na ustach. Strzelanie może zaczekać te pięć sekund nasłuchiwania, choć na wszelki wypadek i tak trzymał rewolwer wycelowany w drzwi.
Teraz był pewien. Dźwięk dochodził od strony schodów. Nie był pewien na jakiej wysokości, ale był przekonany, że między pierwszym piętrem a półpiętrem prowadzącym na parter.
Powoli odwrócił się, gestem wskazując dziewczynie żeby pilnowała na wszelki wypadek drzwi. Skoro i tak mają tu ekipę, to na sto procent na zewnątrz będzie trzeba się przebijać, teraz nie ma już pośpiechu. Wycelował w stronę schodów, patrząc uważnie i wciąż nasłuchując. W razie czego z takiej broni nawet trafienie w nogę zwykle rozwiązuje problemy egzystencjalne.
Dźwięk się przybliżał. Szkot powoli zbliżył się do schodów i zaczął po nich wspinać wyglądając przez barierkę. Nagle zobaczył powoli wychylającą się zza górnej krawędzi schodów niewielką stopę obutą w czarny zimowy but.
Zamarł w bezruchu. Jedna osoba? Trochę za mało. A i stopa jakaś taka mało żołnierska. Wstrzymał oddech, czekając na następny ruch nogi.
Za kolejny krok pozwolił uznać, że spodnie schodzącej osoby zdecydowanie nie są wojskowe. A i gdy widać było nieco więcej William stwierdził, że to chyba dziecko. Wychylił się bardziej i potwierdził swoje podejrzenia. To nie sołdaci skradali się ku nim, tylko nieco usmarkany chłopaczek powoli schodził na dół. Pewnie, próbował uciec, widać było, że jest wystraszony tym, co się dzieje. W tym momencie od podwórza huknęła seria z CKMu.
Pokręcił głową i machnął na dziecko lufą, każąc mu wchodzić na górę. Nie patrzył nawet czy chłopiec posłuchał, ruszył z powrotem na dół, czując w kieszeni ładownicę, po czym wycelował w drzwi, kręcąc głową na znak że na schodach nie ma żadnego niebezpieczeństwa.
Chłopak zszedł na półpiętro i patrzył z otwartymi ustami na działania Brytyjczyków. Na znak Cecylii, Lloyd otworzył drzwi, stając jednocześnie z nimi a jej i Williamowi umożliwiając względnie bezpieczny i wygodny ostrzał ulicy, na której zauważyli raptem kilku żołnierzy. - TERAZ! – Nieco piskliwy krzyk rozległ się echem po kamienicy a dzieciak jak wystrzelony z procy pomknął na górę. Na pierwszym piętrze trzasnęły drzwi a na drewnianej podłodze załomotały ciężkie, podkute kamasze!
Biegnijcie! - rzucił William do Cecylii, odwracając się na pięcie i celując w górę schodów. - Ja się nimi zajmę! - miał wrażenie że Rosjanie popełniają błąd. Będę się pchali jeden po drugim prosto pod lufę, przecież to im nic nie da. Chyba że... Spiął się do skoku na wypadek, gdyby usłyszał cokolwiek o dźwięku choćby podobnym do toczącego się granatu.
Usłyszał cztery szybkie strzały z rewolweru a także krzyk z zewnątrz. Nie był pewien jak Cecylia i Lloyd sobie poradzą, ale teraz miał inne problemy. Pierwszy żołnierz wypadł na półpiętro jak idiota, z mosinen w ręku. Pocisk nieco zniosło, ale i tak wyrwał w piersi Rosjanina budzącą szacunek dziurę. Pozostali rozegrali nieco mądrzej, na pół ślepo zaczęli ostrzeliwać się z własnych rewolwerów przez barierki. Gdyby celowali, Szkot pewnie by zginął, ale na razie tylko kule obłupały tynk na przestrzeni paru kroków od niego.
Cofnął się o krok, chowając się za rogiem. Wystawiał teraz plecy na ostrzał zza drzwi, ale miał wrażenie że to i tak rozsądniejsza wersja. Wrzasnął nagle rozdzierająco, jakby właśnie został trafiony. Liczył na to, że kolejny Rosjnian da się na to nabrać i dostanie kolejną kulkę. A właściwie kulę.
Nie był pewien ilu wrogów zostało. Jego krzyk nie był chyba zbyt przekonujący, ale ostrzał ustał. Z zewnątrz znów usłyszał cztery potężne huki wystrzałów a w kilka sekund później, wzmocniony przez tubę golema głos Christine, miotającej przekleństwa i próbującej odstraszyć Rosjan. Tymczasem ci na schodach zaczęli powoli i ostrożnie schodzić. Po odgłosach kroków uznał, że jest ich, co najmniej trzech.
Jego podstawowy problem był taki, że wprawdzie miał zapasową amunicję do swojego słonia... Ale załadowanie rewolweru jedną ręką, i to w dodatku lewą, raczej nie zanosiło się na proste zadanie. Oto są chwile w życiu, kiedy człowiek zaczyna rozumieć że nie tylko rozmiar ma znaczenie. Schował się za ścianą tak bardzo, jak tylko mógł, wciąż obejmując polem widzenia schody. Czekał. Cholera, żeby któryś po trafieniu upuścił karabin tak, żeby spadł tu blisko...
Rosjanie wciąż schodzili. Zmęczenie dawało mu znać o sobie. Dopiero teraz, gdy przez kilka sekund dookoła panował względny spokój poczuł spływający z czoła pot i przyśpieszone tętno. Czuł, że serce waliło mu o żebra jak młot. Podziękował w duchu za laudanum, które zdążył dostać w laboratorium, ponieważ gdyby nie ono te lekko ćmiący ból w prawej ręce byłby pewnie nie do zniesienia. Byli już blisko, był pewien, słyszał i kroki parę stopni wyżej. Zatrzymali się, dobiegły do niego szepty choć nie był w stanie rozróżnić słów.
Śrut pasowałby teraz bardziej, ale jak się nie ma co się lubi... Wychylił się gwałtownie, celując w Rosjan, i strzelił dwa razy w ich stronę, dając sobie pół sekundy na przymierzenie, a czwarty pocisk zostawiając na później... Pewnie na za chwilę. Po strzałach gwałtownie cofnął się do tyłu, znów chowając za ścianą.
Gdy wyjrzał, zorientował się, że Rosjan zostało czterech. A po chwili już tylko dwu, choć zapłacił za to, stojący najwyżej sołdat miał w ręku gotowego do strzału mosina. Kula drasnęła Williama w lewe ramię, nieco powyżej łokcia. Gdy schował się za rogiem ocenił obrażenia, niby niewiele, ledwie otarcie, ale i tak z czerwonej pręgi powoli sączyła się krew.
Jego ręce wyraźnie nie miały dzisiaj szczęścia. On sam też zresztą nie. Pewnie gdyby miał czas zastanowić się trochę nad geometrią doszedłby do wniosku, że ma go nawet mniej niż mu się wydaje, bo zmieszczenie w bębenku pięciu kul zamiast czterech wymagałoby zwiększenia jego średnicy może o milimetr... Zdziwiłby się też pewnie czemu hrabia o tym nie pomyślał. Ale nie miał teraz tego czasu. Zaczął się cofać, skulony, idąc tyłem, cały czas celując w miejsce, w którym mógł pojawić się następny Rosjanin.
Nim w jego polu widzenia znów pojawiły się schody, dotarł prawie do drzwi. Żołnierze na schodach zareagowali szybciej niż on, laudanum opóźniło jego reakcję o ułamku sekund. Kula z karabinu świsnęła mu tuż koło głowy i zahaczyłaby ucho, gdyby nie fakt, że jego kawałek urwał już wcześniej strzał Zajceva. Tymczasem znajdujący się niżej Rosjanin zaczął strzelać z rewolweru, choć półmrok panujący na korytarzu w połączeniu z cieniem zasłaniającego okno kolegi utrudniały celowanie. Nagle z zewnątrz usłyszał odgłos pracującego silnika, zbliżający się dość szybko.
Rzucił się do tyłu, na plecy, licząc na to że jak największy kawałek wyląduje już za drzwiami, i strzelił jeszcze raz w korytarz, z nadzieją że kogoś trafi. Podciągnął nogi i przetoczył się w bok, niemal krzycząc z bólu kiedy przez moment całym cięzarem ciała spoczął na prawym ramieniu, ale już po chwili toczył się dalej. Z niezbyt wygodnej, leżącej pozycji rozejrzał się w poszukiwaniu ciężarówki, szybko otwierając bębenek rewolweru i łapiąc kolbę w zęby, lewą ręką szukając kul po kieszeniach.
Nie widział, jaki efekt przyniósł jego ostatni desperacki strzał, i może to i lepiej. Rozerwana głowa i rozchlapany mózg nie jest najprzyjemniejszym widokiem pod słońcem. Jakoś podniósł się na nogi. Nieco rzęził przy oddychaniu a rany z poprzedniego starcia zaczęły boleć. - Wsiadaj na pakę! Ciężarówka zatrzymała się kilka metrów od niego. W kabinie, za kierownicą siedziała asystentka profesora, on sam, zdaje się był z tyłu, bo w kabinie nie było go widać.
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.

But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
Perzyn
Bosman
Bosman
Posty: 2074
Rejestracja: wtorek, 7 grudnia 2004, 07:23
Numer GG: 6094143
Lokalizacja: Roanapur
Kontakt:

Re: [Steampunk] 1861

Post autor: Perzyn »

28 Października, Carskie Kołowroty

William nieco niezdarnie wskoczył na pakę ciężarówki, zgodnie z jego przewidywaniami hrabia już tam był, siedział na wąskiej ławeczce wystającej z dzielonej z kabiną kierowcy ściany. Szkot, zatoczywszy się, gdy pojazd ruszył, podszedł do Lloyda i ciężko opadł na miejsce obok niego. Naruszone wysiłkiem i akrobacjami rany bolały go jak cholera, nawet pomimo otulającej umysł delikatnej opiumowej mgiełki. Przymknął oczy i oddychał ciężko.

Niszczenie budynków okazało się znacznie większym wyzwaniem niż Christine przypuszczała. Owszem, pięści golema uderzały jak tarany a każde uderzenie odłupywało spore kawałki elewacji, ale gdy dobrała się do cegieł, okazało się, że grube ściany stawiają spory opór. W obliczu tej frustracji przeniosła się do najbliższego okna. Potężne ramię sięgnęło do środka zupełnie jakby szyba i rama nie istniały. Pechowy sołdat nie zdążył odskoczyć, pochwycony w stalową dłoń mógł jedynie dokonać żywota zmiażdżony jak natrętny owad. Od niechybnej śmierci ocaliła go przypadkiem Cecylia. – Czas stąd uciekać! Ładuj się do środka!

Lancelot z poważnym trudem wsunął się do ciężarówki, w której i tak musiał klęczeć pochylony do przodu, tak, że siedząca w środku Christine mogła oglądać, co najwyżej podłogę. Na szczęście, mimo pewnych problemów udało jej się otworzyć klapę i wysiąść z maszyny.

Ciężarówka pędziła dość pustymi ulicami miasteczka, ludzi było niewielu a samochodów jeszcze mniej. Zresztą o tej porze, kto miał pracę ten w niej był, a kto nie miał ten ze sporą dozą prawdopodobieństwa upijał się jakąś berbeluchą. Dopiero po wjechaniu do dzielnicy przemysłowej, jeśli można tak szumnym mianem określić kilka niewielkich uliczek, przy których leży wszystkiego półtuzina fabryk, notabene równie niewielkich, i ze dwa lub trzy razy tyle magazynów, poprzetykanych tu i ówdzie szopami, budami i innymi prowizorycznymi konstrukcjami, asystentka hrabiego ściągnęła nogę z gazu. Zresztą pośpiech okazał się najwyraźniej zbędny, ponieważ nie zauważyli żadnych śladów pościgu. Albo odpowiedzialni za akcję oficerowie planowali jakiś podstęp, albo nie założyli, że uda im się przełamać oblężenie i zbiec.

Wreszcie po jakiś trzydziestu minutach od udanej ucieczki zatrzymali się przed niewyróżniającym się niczym magazynem, którego wrota zaraz stanęły przed nimi otworem. Gdy już znaleźli się w środku hrabia wysiadł nie przejmując się niczym, zupełnie jakby codziennie próbowała go zabić armia nieprzyjaznego mocarstwa. Albo był nieludzko opanowany albo zbyt oderwany od rzeczywistości by zdawać sobie sprawę z wszelkich możliwych implikacji tego stanu rzeczy. Magazyn okazał się być całkiem nieźle wyposażonym mieszkaniem, lub raczej kryjówką. Fakt, że większość sprzętów była praktyczna i prosta, ale i tak z pewnością całość była lepsza niż pusta podłoga, albo rzędy skrzyń i pakunków. Lloyd wyciągnął Lancelota z ciężarówki i nie zwracając na nikogo ani na nic uwagi przystąpił do przeglądu technicznego. W międzyczasie jego asystentka już po raz drugi opatrywała rany Williama.

- Mamy trochę czasu zanim nas tu znajdą, jeśli szczęście dopisze to nawet do jutra do wieczora, choć nie ryzykowałabym zostawania tu tak długo. Statek, którego kapitan ma nas przemycić do Indii odpływa dopiero pojutrze, choć i tak trzeba było dopłacić, żeby wcześniej wyruszył. Póki, co, trzeba się zastanowić, co robimy dalej. – Sprawnie połatała komandosa i zajęła się przygotowaniem w pobliskiej quasi kuchni jakiegoś posiłku.
Jabberwocky
Majtek
Majtek
Posty: 100
Rejestracja: sobota, 23 sierpnia 2008, 03:29
Numer GG: 12017892
Lokalizacja: Cieplice

Re: [Steampunk] 1861

Post autor: Jabberwocky »

Christine Emma Troy i William MacKennet

„Te budynki są o wiele bardziej solidne niż sądziłam” Pomyślała z irytacją Christine, choć tynk odpadał ze ścian niczym liście jesienią to cegły stawiały zadziwiający opór, w zasadzie można było to zrozumieć, jeśli mieszkańcy chcieli przetrwać takie mrozy musieli solidnie budować, za to okna nie stawiały jakiegokolwiek oporu, zdołała co prawda pochwycić niemrawego żołnierza ale musiała porzucić swoją zdobycz, wreszcie mogli się ewakuować. Choć było to trudne zdołała umieścić cielsko Lancelota w ciężarówce, próba opuszczenia golema zakończyła się czymś pomiędzy wyjściem a wypadnięciem na podłogę, jednak większym zmartwieniem dla Christine była możliwa reakcja profesora, bądź co bądź postąpiła wyjątkowo impulsywnie, nigdy wcześniej nie pilotowała tej maszyny a kilka czołgów na zewnątrz mogło by spokojnie zakończyć jej żywot, na szczęście możliwa połajanka musiała poczekać, najwyraźniej dojechali na miejsce.

„To na pewno pomysł Cecyli” pomyślała oglądając wnętrze kryjówki, Lloyd, choć genialny w pewnych aspektach, zdawał się być osobą całkiem nie życiową, zapewne nawet nie wpadł na to że kiedyś będzie trzeba uciekać z laboratorium.
- Mamy trochę czasu zanim nas tu znajdą, jeśli szczęście dopisze to nawet do jutra do wieczora, choć nie ryzykowałabym zostawania tu tak długo - Mówiła Cecylia zakładając kolejne opatrunki Williamowi - Statek, którego kapitan ma nas przemycić do Indii odpływa dopiero pojutrze, choć i tak trzeba było dopłacić, żeby wcześniej wyruszył. Póki, co, trzeba się zastanowić, co robimy dalej.
- Uciekać, taaak, tyle że jest pewien problem, nie jestem może specjalistką ale zostawienie czegoś co ma wielką szansę stać się pierwszą działającą kopią sterowca Avalon, nie wydaje mi się rozsądne - powiedziała Christine lekko zagryzając dolną wargę, wolałaby jednak uciec i zostawić to innym ale była pewna że teraz carscy sprowadzą tu całą armię do ochrony obiektu, jedyną szansą zdawało się być szybkie działanie.
-To chyba jednak twoja działka Wiliamie? Jesteś wojskowym, jak sądzisz, mamy jakiekolwiek szanse na zniszczenie sterowca i ucieczkę?

- Szczerze mówiąc, to nie wiem jakie mamy szanse. Wygląda na to, że po pierwsze, już jest nieźle chroniony, po drugie, do jutra będzie chroniony jeszcze lepiej, a po trzecie, nasza główna siła uderzeniowa - wskazał głową na golema - raczej nie nadaje się zbytnio do skradania się. Ja bym nie próbował. Zresztą, i tak nie mogę w takim stanie nic zrobić, jak mam być szczery, a wy chyba nie macie żadnego przeszkolenia w tym kierunku...

- Nieco walczyłam, ale z ludźmi uzbrojonymi w dzidy i muszkiety- mruknęła Christine - Mimo wszystko nie wydaj mi się właściwe zostawiać tak potężną broń w rękach potencjalnego wroga, widziałeś Avalon, a to ma być jego kopia - powiedziała juz głośniej, ogarnęła kosmyk włosów spadający na oczy – A co pan sądzi profesorze? Była pan tu wczesiej, widział pan poligon gdzie konstruują sterowiec?

Lloyd oderwał się od golema, przy którym już zaczął majsterkować. - Poligon? Autentyczne zdziwienie wyraźnie pobrzmiewało w jego głosie. - A jest jeden. Mają tam zdaje się taki ogromny podziemny hangar. Wiecie może, co tam trzymają? Chętnie rzuciłbym na to okiem.
- Zdaje się że robią tam wielki, ale to naprawdę wielki sterowiec - odpowiedział William, próbując ułożyć się w miarę wygodnie.
- Sterowiec? Możemy tam pojechać? Może zrobiłbym parę szkiców, przydałoby się. Kapitan Lamperouge chciał tę listę usprawnień dla Avalonu... Głos naukowca stopniowo opadł do szeptu, a ostatnie zdania były wyraźnie skierowane do niego samego.

Szkot spojrzał żałośnie na swoją towarzyszkę - wyraźnie nie miał zbytniego obycia z aż tak szalonymi naukowcami.

-Obawiam się że teraz to może być trudne- mruknęła Christine - Ale jeśli nie zdołamy go unieszkodliwić admirał szybko się o nim dowie, i obejrzy go sobie na miejscu, w Angli...- westchnęła – Cecylio, jak szybko możesz doprowadzić Williama do sprawności, bez niego nie mamy szans na zniszczenie sterowca

Asystentka profesora wzruszyła ramionami. - Większość to zadrapania i za dzień dwa nie będą sprawiać kłopotu. Gorzej z postrzałem w bark, pozszywałam pana MacKenneta jak się dało, ale tydzień do minimum. Może jak nie będzie się pan obciążał i weźmie zastrzyk przeciwbólowy to kilka strzałów zdoła pan jutro oddać.
- To niewiele da, obawiam się. Sterowiec, żeby poważnie mu zaszkodzić, trzeba by było wysadzić w powietrze, a to nie przejdzie chyba niezauważone. Uciekając będziemy potrzebowali ognia zaporowego, a nie snajperskiej dokładności, choć z tym ktoś inny może sobie nawet poradzić. Czy mamy dostęp do materiałów wybuchowych?
- I tak nie możemy pozwolić sobie na walkę, a jeśli chodzi o wysadzanie... powinni mieć tam zapasy wodoru... - na twarz inżynier wpłyną niemiły uśmiech

- Tak, jeśli tylko ktoś da mi pociski zapalająco - przeciwpancerne i wskaże słaby punkt oraz wprowadzi do wnętrza hangaru, to mogę się tym zająć. Avalon ma pancerz zewnętrznego balonu rzędu kilku milimetrów blachy, balonów wewnętrznych zapewne dwumilimetrowy. Ze zwykłego karabinu tego nie przestrzelimy. A nawet jeśli, to tak mała przestrzelina w najlepszym razie spowoduje tylko pożar...
Christnie spojrzała na Williama
- Chyba nie sądzisz że trzymają zapasy w sterowcu? Wodór pompuje się pod koniec, zapewne mają gdzieś zbiorniki, nie tak dobrze chronione jak sama maszyna – powiedział skrobiąc lekko nos - Choć możliwe że są pod ziemią

Cecylia zmniejszyła gazowy płomień, na którym gotował się gulasz i podeszła do ściany, pod którą stały skrzynie. Otworzyła jedną z nich i podniosła coś, co wyglądało na niewielki pocisk artyleryjski. - Kaliber 3.46 cala, prawie trzy funty materiału wybuchowego. Łatwo przerobi się na ładunki jakby było trzeba.
Popatrzył na nią z niedowierzaniem.
- Widziałem kiedyś zbiorniki na wodór na lądo... - przerwał, widząc to co wyciąga Cecylia. - Dobra, myślę że to kończy dialog. Powinno wystarczyć do zdetonowania zbiorników, jeśli się do nich dostaniemy, względnie do uszkodzenia sterowca lub jakiejś maszynerii.
- No, to jeden problem z głowy, tyle że i tak trzeba by uszkodzić zbiorniki wcześniej, sam wodór nie wybuchnie, potrzeba jeszcze powietrza, ale zapalnik z mechanizmem zegarowym nie powinien być problemem, prawda profesorze?- spojrzała na Lloyda
Lloyd, znów pochłonięty dopieszczaniem Lancelota, odburknął coś nie odrywając się od pracy. Dopiero ponowienie pytania zaowocowało zwróceniem jego uwagi, na bardziej aktualne problemy. - Ładunek z zapalnikiem czasowym? Hm. Dajcie mi kombinerki...

Asystentka profesora skinęła głową. Wydobyła skądś mapę i rozłożyła na stole.
- Znacie może dokładniejsze położenie poligonu? Nie jestem pewna czy ciężarówka przejedzie, trzeba by dobrać trasę pod tym kątem.
- Taaak, powinien być gdzieś tutaj – Christine wskazała palcem miejsce zapamiętane z mapy torów

Żołnierz oparł się spokojnie i patrzył jak reszta zajmuje się planowaniem. Miał zamiar czepiać się gdyby coś było ewidentnie głupie, poza tym nie zamierzał się wtrącać. On nie byl od planowania, tylko od wypełniania planów.

Cecylia zaznaczyła wskazane miejsce na mapie. Postukała ołówkiem w dolną wargę w zamyśleniu.
- Da radę. Trzeba będzie założyć łańcuchy na opony, ale za to dojedziemy omijając główne drogi.

- Teraz pozostaje kwestia dostania się do kompleksu, oficjalnie już się nie da, choć zapewne i wcześniej by nie wyszło- Christine myślała gorączkowo, jak planować taką akcję? - Williamie, jak sądzisz, jak mogli się zabezpieczyć? Czego możemy oczekiwać na miejscu?
- Wartowników. Co gorsza, zapewne czujnych. Może nawet trzeźwych. Jak znam Rosjan, to również psy. Ale kompleks jest na tyle duży że można by ryzykować przekradanie się przez płot...

Druga kobieta, wciąż studiująca mapę włączyła się do rozmowy. - Większość terenu w tej okolicy zajmują lasy. Jeśli udałoby się ominąć patrole można by podejść pod sam kompleks, może nawet na jego teren. W zależności od jego dokładnego usytuowania.

- Hmm, jeśli dobrze pamiętam to i u nas są podobne budowle, mam na myśli podziemne hangary, widziałam kiedyś plany w biurze jednego profesora, kiedy jeszcze byłam na uniwersytecie- dodała wyjaśniającym tonem - Nigdy w takich nie bywałeś? – mówiła do Williama - Nie powinny się wiele różnić, jeśli coś działa dobrze to ludzie chętnie to kopiują a tamte projekty tajne specjalnie nie były...
- Raczej rzadko w takich miejscach odbywają się strzelania z broni maszynowej, jeśli mam być zupełnie szczerzy - odpowiedział zapytany.
-Czyli będę musiała odtworzyć tak wiele z pamięci jak tylko zdołam - zagryzła wargi – Cecylio, macie tu papier i ołówki jak zgaduję? - asystentka skinęła głową na potwierdzenie -więc ja zabieram się za pracę, może odtworzę choć częściowo plany kompleksu -powiedziała- pozostaje tylko liczyć że będą podobne do tego tutaj...- mruknęła nieco mniej pewnie
- Nie chciałbym nikomu patrzeć na ręce, więc spróbuję się położyć, może ręka choć trochę mniej będzie bolała jak wstanę.
Ostatnio zmieniony środa, 4 marca 2009, 08:13 przez Jabberwocky, łącznie zmieniany 1 raz.
"Beware the Jabberwock, my son!
The jaws that bite, the claws that catch!
Beware the Jubjub bird, and shun
The frumious Bandersnatch!"

Wkrocz w świat mrocznego milenium
Artos
Kok
Kok
Posty: 928
Rejestracja: sobota, 17 grudnia 2005, 19:37
Numer GG: 1692393
Lokalizacja: Świnoujście - Koszalin -Szczecin
Kontakt:

Re: [Steampunk] 1861

Post autor: Artos »

Shimazu Nagasumi

Sytuacja nie wyglądała dobrze. Wbrew wszelkim założeniom nie spodziewano się zastać tak silnego oporu w przypadku gdy nie stacjonowałby tam okręt przeciwnika. Jednakże sam fakt zabezpieczenia tego miejsca w tak silną bron dawało wyraźnie znać, iż przeciwnik posiada nie tylko zaawansowane zaplecze techniczne, lecz również stać go na porządnie wyszkoloną załogę wraz ze specjalistycznym sprzętem obronnym. Nie było to pocieszające, szczególnie gdy Abukuma zaczęła być zasypywana gradem pocisków przeciwpancernych, które niczym w masło przelatywały przez kadłub okrętu na którym skupiła się większość ognia przeciwnika, który albo nie zauważył Koushoku no Sensuikan, albo co gorsza miał jeszcze jeden as ukryty wewnątrz, którym niemile zaskoczyłby ewentualnych intruzów.

Z powodu intensywnego ognia skierowanego w jednostkę na której się znajdował Nagasumi, było mnóstwo roboty. Jednym jednak z pierwszych rozporządzeń do trzech marynarzy było przygotowanie stanowiska w jednym z pomieszczeń, by po powrocie Koushoku no Sensuikan można było jak najszybciej doprowadzić ją do stanu użyteczności. Następnie z mostka szybko padły słowa do wszystkich mechaników:

- Pierwsza grupa inżynieryjno-techniczna ma natychmiast pojawić się w pomieszczeniach kadłuba i meldować o uszkodzeniach. Druga, trzecia i czwarta ma się zająć śródokręciem, natomiast piąta rufą. W razie uszkodzeń poniżej powierzchni wody natychmiast dokonujcie napraw. Resztę zostawcie na później.

Wziął głęboki wdech i kontynuował.

- Powtarzam. Pierwsza grupa inżynieryjno-techniczna ma natychmiast pojawić się w pomieszczeniach kadłuba i meldować o uszkodzeniach. Druga, trzecia i czwarta ma się zająć śródokręciem, natomiast piąta rufą. W razie uszkodzeń poniżej powierzchni wody natychmiast dokonujcie napraw. Resztę zostawcie na później.

Czekał cierpliwie na rozwój wydarzeń, lecz już wiedział, że jak tylko pojawią się pierwsze meldunki o uszkodzeniach, trzeba będzie przyspieszyć operacje naprawcze, gdyż jest to zaledwie początek bitwy.

Bez względu na uszkodzenia wiedział, że prawdopodobnie uda mu się z nimi poradzić. Ma w końcu zaufanych do tego ludzi, jednakże martwiła go jedna rzecz – jak sobie z tą sytuacją poradzi Shikyo. W końcu planując tą operację nie zakładali tak silnego ognia z dział przeciwpancernych, tak więc jeśli tylko ogień skupi się na niej, może się okazać, iż misja zakończy się niepowodzeniem z powodu utraty najważniejszego atutu, a także kogoś... kogoś... kogoś kto wbrew jego rozumowi i logice spodobał mu się.

Przepraszam za ciągnące się niemalże w nieskończoność opóźnienia – problemy techniczne i personalne wystąpiły :?
Obrazek
Obrazek
War, war never changes...
Perzyn
Bosman
Bosman
Posty: 2074
Rejestracja: wtorek, 7 grudnia 2004, 07:23
Numer GG: 6094143
Lokalizacja: Roanapur
Kontakt:

Re: [Steampunk] 1861

Post autor: Perzyn »

29 Października, Gdzieś w Rosji

Ciężarówka z trudem przedzierała się przez zaspy, ale potężny silnik i łańcuchy na kołach, którym zresztą niewiele brakowało, by można je uznać za namiastkę gąsienic, pozwalały jakoś brnąć do przodu. Cecylia, na oczach Williama, który ze względu na ranę dostał miejsce w szoferce, dokonywała cudów za kierownicą, by jakoś utrzymać masywny pojazd na wąskich leśnych drożynach ledwie zasługujących na miano przecinki.

Tymczasem z tyłu, na pace, Christine podróżowała w towarzystwie raczej małomównego Lloyda i jeszcze bardziej małomównego Lancelota. Inżynier zastanawiała się czy hrabia w ogóle spał tej nocy. W pół godziny skonstruował bombę, po czym wygrzebał skądś narzędzia i zaczął przerabiać Lancelota. Gdy wstali, jeszcze w nocy by opuścić miasto przed świtem, Asplund już, albo jeszcze, grzebał przy swoim dziele. Nawet w trakcie jazdy nie przestawał pracować. Mimo, że trzęsło niemiłosiernie a światła padało tyle, co kot napłakał, zdawało mu się to zupełnie nie przeszkadzać. Christine nie wiedziała jak i kiedy zdążyły zajść zmiany, ale przez noc pancerz został nieco przerobiony, całość sprawiała teraz nieco bardziej opływowe wrażenie. W każdym razie na tyle na ile może być opływowa czterometrowa zbroja. Na dodatek działo, jeszcze wczoraj przypominające wyglądem pistolet, obecnie nosiło ślady dalekiego pokrewieństwa z karabinem Lee Enfield Williama. I na dodatek miało zintegrowany parowy karabin maszynowy. Kobieta pokiwała głową, gdyby nie była racjonalną i twardo stąpającą po ziemi osobą, przysięgłaby, że Lloyd podpisał pakt, co najmniej z diabłem.

Słońce wciąż wspinało się do zenitu, gdy dotarli do końca trasy, którą asystentka profesora zaplanowała.
- Jeśli mapy są dokładne, poligon powinien być jakiś kilometr stąd przez las.

Kilometr wydaje się niewielką odległością, ale w śniegu po kolana jego przebycie może potrwać trochę czasu. Wreszcie dotarli na skraj lasu. Na pierwszy rzut oka widać było, że całość nie jest typowym poligonem. Wykarczowano teren o powierzchni może ze czterech kilometrów kwadratowych z dużym wzniesieniem pośrodku. Zresztą stojący na środku wzgórza budynek, wyraźnie przywodzący na myśl koszary, był obok leżącego niżej niewielkiego baraku, wyglądającego na jakąś stację przeładunkową jedynym elementem kompleksu. Obserwacja przez lornetkę pozwoliła stwierdzić, że albo o bezpieczeństwo nikt specjalnie nie dba, albo że zadbano o nie wyjątkowo dyskretnie. Poza parą wartowników stojących przy baraku widać było tylko wachmana przy wejściu do „koszar” i kilku robotników ładujących leżące obok torów skrzynie na wozy i zabierających je gdzieś za wzgórze.

28 Października, Fregata Abukuma

Shimazu czekał na raport o uszkodzeniach. Miał dobrą pozycję do obserwowania rozwoju wydarzeń. Co prawda flota dysponowała przeważającą w ostatecznym rozrachunku siłą ognia, jednak przeciwnik był na to przygotowany. Pomimo bezlitosnego ostrzału z broni pokładowej Abukumy oraz Hisan no Rankokujin i Kyokukou, sieć jaskiń i liczba wylotów, z których prowadzono obronę, sprawiały, że przypominało to strzelanie do cieni.

Okrzyk wzmocniony zamontowanymi w kabinie pilota megafonami, przedarł się przez bitewny zgiełk. - Bliżej! Podpłynąć bliżej do cholery, albo sama zatopię tę pieprzoną balię!
Nie można się było mylić, tylko jedna osoba w promieniu wielu mil morskich mogła być autorem tych słów. Tokugawa Shikyo. Kolejne komendy utknęły w połowie drogi pomiędzy ustami Nagasumiego a rurą prowadzącą pod pokład. Z wyrazem nieludzkiego zdziwienia, zresztą takim samym jak na twarzy kapitana, patrzył na Oootoko, którego działko wycelowane było w mostek, na którym shōi się znajdował.
BlindKitty
Bosman
Bosman
Posty: 2482
Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
Numer GG: 1223257
Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
Kontakt:

Re: [Steampunk] 1861

Post autor: BlindKitty »

William MacKennet

Nie czuł się najlepiej. Rany dawały sie we znaki.
- Więc jak, próbujemy się tam zakraść, prawda? - spytał, głaszcząc karabin. Zastanawiał się co można zrobić żeby jakoś załatwić tę sprawę, aż wreszcie wpadł na pomysł.
- Zaraz, zaraz, czy przypadkiem nie mamy może czegokolwiek z tłumikiem? Albo... Bo ja wiem, łuku? Niech chociaż będzie saperka, nóż do rzucania czy coś podobnego.
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.

But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
Zablokowany