Re: [X-men]Sesja X
: sobota, 26 kwietnia 2008, 21:52
Gwen Mobius
Dowd był przygotowany na taki rozwój sytuacji. Zresztą w końcu po to wyciągnął ją z tamtego ośrodka. Przygotowanie umowy zajęło jednak trochę czasu, ponieważ każdy jej punkt był omawiany i dopracowywany tak, aby dziewczyna nie miała powodów do narzekania. Nie do końca świadoma ekonomicznych zależności, Gwen nie przypuszczała, że za taką pracę wielu gotowych byłoby zabić. Poza tym, co wymienił jej nowy pracodawcy, gdy spytała o przywileje nastolatka dostała apartament w centrum Nowego Yorku, którego koszty utrzymania pokryć miała Dowd Corp. Jednak tym, co wywarłoby na kimś lepiej znającym wartość pieniądza była pensja. Przez pierwsze sześć miesięcy, które miała spędzić na szkoleniu na konto dziewczyny, co miesiąc miało być wysyłane dziesięć tysięcy dolarów, następnie, gdy zacznie już pracę suma ta miała ulec podwojeniu by po pełnym roku jeszcze raz wzrosnąć dwukrotnie. Po tym okresie kontrakt miał zostać odnowiony. Gdy wreszcie formalnościom stało się zadość mężczyzna się uśmiechnął. - Zostawię cię teraz tej dwójce, zabiorą cię do ośrodka szkoleniowego. Ja muszę wracać i zająć się sprawami firmy. Gwen pożegnała się z nim na tyle grzecznie na ile była w stanie.
***
„Oceania” była transatlantykiem. Istniały jednostki większe lub bardziej luksusowe, ale i tak był to imponujący statek. A co najważniejsze należał do armatora, który był w jakiś sposób powiązany z Jasonem Dowdem. Koszty wycieczki na pokładzie przekraczały wyobrażenie Gwen, koszty wynajęcia go na sześć miesięcy nie wydawały się sumą istniejącą na tym świecie. A jednak statek ten, posiadający 4 pokłady pasażerskie, 200 pokoi mieszkalnych o najwyższym standardzie, kino, basen, siłownię wraz z salą gimnastyczną, pięć sal konferencyjnych, lądowisko helikoptera, dwie restauracje oraz kilkanaście sklepów miał stać się jej domem na najbliższe pół roku. Patrzyła zdziwiona stojąc obok trapu wiodącego na pokład. Francuz stanął obok niej. - Proszę śmiało. Pan Dowd uznał, że trening i nauka odniosą najlepsze efekty w otoczeniu, które uzna pani za przyjemne. Poza tym sądzę, że będzie to przyjemna odmiana po latach spędzonych w laboratorium.
Dominik Strider
Gruby babsztyl za biurkiem był jakby ucieleśnieniem biurokracji. Tona makijażu na parszywej gębie, przywodzącej na myśl raczej buldoga niż jakiegokolwiek przedstawiciela naczelnych, sprawiała odstręczające wrażenie. A jej postawa wzbudziła w chłopcu wątpliwości odnośnie tego czy zdoła radę wyrwać się ze znienawidzonego sierocińca. Nagle pojawiło się tyle formalnych wymagać dla jego adopcji, że można, co najmniej było pomyśleć, że stara raszpla uważa go, co najmniej za syna i ostatnią rzeczą, jakiej pragnie jest się go pozbyć. Ten nagły przypływ matczynych uczuć stał w jawnej sprzeczności z tym, do czego Dominik doszedł na podstawie tego jak był traktowany. Jednak Erik nawet przez chwilę nie przestawał się uśmiechać. Gdy wreszcie ze złośliwą satysfakcją biurwa skończyła swoją litanię, mężczyzna sięgnął do kieszeni i położył na stole zwitek banknotów spiętych gumką. Zarówno protegowany jak i jego opiekunka otworzyli szerzej oczy. Ciasno zwinięte, leżały na stole setki dolarów. Sądząc po grubości zawiniątka było tam, co najmniej dziesięć tysięcy. Jak nietrudno było przewidzieć od tego momentu ton rozmowy znacznie się zmienił a zachowująca się wcześniej jak Cerber kobieta przestała czynić jakiekolwiek trudności na drodze Dominika do opuszczenia jej sierocińca.
***
W drodze na lotnisko w Erika wpadł jakiś Latynos, bąknął przeprosiny po hiszpańsku i poszedł. Lensherr przez chwilę mu się przyglądał, ale tylko pokiwał głową i mruknął coś do siebie. Na samolot ledwie zdążyli, ale jednak zdążyli. Gdyby babsko w sierocińcu robiło więcej kłopotów musieliby czekać na kolejny lot. To wszystko przypominało nieco sen. Jeszcze dziś rano nic nie wskazywało na to, że poleci do Nowego Yorku zamieszkać z podobnymi sobie, a jednak siedział w startującym samolocie, czekając na spotkanie z nową ‘rodziną’.
Angela Weisskopf
Łysy mężczyzna kiwnął głową i uśmiechnął się. - Owszem. Chciałbym wyjaśnić parę spraw odnośnie nauczania w instytucie. Dziewczyna spojrzała na niego zdziwiona. Spodziewała się, że w tym względzie będzie to normalna szkoła z internatem. Jednak nie była to do końca prawda. - Poznałaś już całą kadrę jaką na razie dysponujemy. Ani Ororo ani Piotr nie posiadają wykształcenia pozwalającego na nauczanie, ja zaś mógłbym nauczać najwyżej przedmiotów ścisłych. Dlatego tradycyjna, akademicka edukacja pozostaje w twojej gestii. Jeżeli chcesz mogę załatwić dla ciebie miejsce w jednej ze szkół w mieście. Mina dziewczyny zdradzała coś na kształt lekkiego zawodu. A także pytania, co w takim razie będą robić tutaj? Xavier nie musiał nawet uciekać się do telepatii by zorientować się, o czym dziewczyna myśli. - Zajęcia w instytucie będą dotyczyły głównie posługiwania się twoimi umiejętnościami. Poza tym nieco umiejętności praktycznych. Jazda samochodem, opieka nad zwierzętami czy pilotowanie helikoptera. Ten ostatni punkt zdziwił Angelę. Widząc to Charles po raz kolejny wyjaśnił. - Jeden z naszych sponsorów wypożycza nam jeden na naprawdę korzystnych warunkach. Ale za paliwo płacimy sami, więc nie będzie wypadów po zakupy helikopterem Dziewczyna uśmiechnęła się. - To byłoby najważniejsze, co chciałem ci powiedzieć. Masz jakieś pytania?
Pedro Alvarez
Siedział wysoko nad miastem. Patrzył z góry na malutkich ludzi. Zastanawiał się nad tym, co dalej. Pewnie jutro jak zwykle pójdzie do pracy i kolejne dni będą takie jak poprzednie. Jednocześnie bał się, że to, co wydarzyło się z drzwiami to nie przypadek. Magia. Nigdy nie wierzył w takie rzeczy, a jednak... Coś musiało być na rzeczy skoro spalono za to tylu ludzi. Zbiorowa psychoza, owszem, ale przecież psychozy nie rodzą się same z siebie. Prawda? A może to jego umysł płata mu figle? Równie dobrze mógł po prostu otworzyć drzwi a całe zdarzenie jest tylko początkiem szaleństwa. Tak się to ponoć zaczyna, od omamów. Ciekawe, co potem? Ubzdura sobie, że ma jakąś moc? Ta myśl tak go rozśmieszyła, że wybuchnął głośnym, acz nieco gorzkim śmiechem.
- Co ty tu robisz? Nikogo nie powinno tu być.
Odwrócił się. Za nim stał wysoki murzyn w mundurze ochroniarza. No tak, siedział na dachu jakiegoś biurowca. Może trzeba było wybrać sobie miłą, spokojną kamienicę?
Amelia Rinal
Toczyli się spokojnie przez kolejne kilka godzin. Nagle samochód się zatrzymał. Amelia nie mogła widzieć, co się stało, ale po chwili usłyszała głos. Wytężyła słuch starając się dociec przyczyny zatrzymania. Z niewyraźnego dialogu prowadzonego za ścianą wywnioskowała, że jej porywaczy zatrzymała policja. Przez całe swoje życie starała się unikać psów, uważała ich za wrogów. Cóż, ciężko oczekiwać innej postawi po osobie traktującej prawo jako wskazówki a nie zasady, których trzeba się trzymać? A jednak teraz serce żywiej zabiło jej nadzieją z powodu obecności przedstawiciela władzy. Zaczęła wołać, w nadziei, że ją usłyszy. Niewola miała okazać się tak krótka, a zemsta, jaką już planowała miała być słodka. Jej wołanie nie pozostało bez odzewu. - Kogo tam wieziecie? Co to ma znaczyć? Podniesiony głos gliniarza słychać było wyraźnie nawet na pace. Również odpowiedź kierowcy była dość głośna. - Widzisz ten dokument kolego? To rzuć jeszcze okiem na to. A teraz spierdalaj. Niczym świeczka zdmuchnięta nagłym powiewem wiatru, nadzieja zgasła a w jej miejsce wpełzł strach. Policja nic nie zrobi? To, kim byli ci skurwiele, co ją porwali? O co tu chodzi?
***
Przez dwa dni jak mogła próbowała sabotować ich podróż na północ, ale mimo to niewiele mogła zdziałać skuta i zamknięta z tyłu. Każdy posiłek, każdy postój wiązał się z Philipem trzymającym ją na muszce i pomagającą jej kobietą. Pomimo, że była pomywaczką to i tak Amelia zaczynała odczuwać dla niej coś na kształt sympatii. Siedząc tak na pace obliczyła w przybliżeniu, bardzo dużym, że w takim tempie dotrą na miejsce jakoś tak w tydzień. A to oznaczało, że ma jeszcze pięć dni na ucieczkę. Zastanawiała się, co zrobić, jak zlikwidować pewnego oszusta. Jedną z głównych przeszkód był fakt, że niemal bez przerwy jechali. Owszem robili przerwy na sen, gdy oboje było zmęczonych, ale i tak większą część doby jechali. Z tego, co zdołała się zorientować zawsze zatrzymywali się na jakimś pustkowiu, pewnie po to, żeby nie miała, dokąd uciec. Po raz setny obracała wszystkie fakty w myślach, gdy nagle dotarły do niej dwie rzeczy. Byli w mieście, sądząc po odgłosach ruchu za ścianą w jakimś małym miasteczku. I złapali gumę. Odgłos pękającej opony zaskoczył ją, lecz podobnie jak policjant dwa dni temu dał jakąś nadzieję.
Dowd był przygotowany na taki rozwój sytuacji. Zresztą w końcu po to wyciągnął ją z tamtego ośrodka. Przygotowanie umowy zajęło jednak trochę czasu, ponieważ każdy jej punkt był omawiany i dopracowywany tak, aby dziewczyna nie miała powodów do narzekania. Nie do końca świadoma ekonomicznych zależności, Gwen nie przypuszczała, że za taką pracę wielu gotowych byłoby zabić. Poza tym, co wymienił jej nowy pracodawcy, gdy spytała o przywileje nastolatka dostała apartament w centrum Nowego Yorku, którego koszty utrzymania pokryć miała Dowd Corp. Jednak tym, co wywarłoby na kimś lepiej znającym wartość pieniądza była pensja. Przez pierwsze sześć miesięcy, które miała spędzić na szkoleniu na konto dziewczyny, co miesiąc miało być wysyłane dziesięć tysięcy dolarów, następnie, gdy zacznie już pracę suma ta miała ulec podwojeniu by po pełnym roku jeszcze raz wzrosnąć dwukrotnie. Po tym okresie kontrakt miał zostać odnowiony. Gdy wreszcie formalnościom stało się zadość mężczyzna się uśmiechnął. - Zostawię cię teraz tej dwójce, zabiorą cię do ośrodka szkoleniowego. Ja muszę wracać i zająć się sprawami firmy. Gwen pożegnała się z nim na tyle grzecznie na ile była w stanie.
***
„Oceania” była transatlantykiem. Istniały jednostki większe lub bardziej luksusowe, ale i tak był to imponujący statek. A co najważniejsze należał do armatora, który był w jakiś sposób powiązany z Jasonem Dowdem. Koszty wycieczki na pokładzie przekraczały wyobrażenie Gwen, koszty wynajęcia go na sześć miesięcy nie wydawały się sumą istniejącą na tym świecie. A jednak statek ten, posiadający 4 pokłady pasażerskie, 200 pokoi mieszkalnych o najwyższym standardzie, kino, basen, siłownię wraz z salą gimnastyczną, pięć sal konferencyjnych, lądowisko helikoptera, dwie restauracje oraz kilkanaście sklepów miał stać się jej domem na najbliższe pół roku. Patrzyła zdziwiona stojąc obok trapu wiodącego na pokład. Francuz stanął obok niej. - Proszę śmiało. Pan Dowd uznał, że trening i nauka odniosą najlepsze efekty w otoczeniu, które uzna pani za przyjemne. Poza tym sądzę, że będzie to przyjemna odmiana po latach spędzonych w laboratorium.
Dominik Strider
Gruby babsztyl za biurkiem był jakby ucieleśnieniem biurokracji. Tona makijażu na parszywej gębie, przywodzącej na myśl raczej buldoga niż jakiegokolwiek przedstawiciela naczelnych, sprawiała odstręczające wrażenie. A jej postawa wzbudziła w chłopcu wątpliwości odnośnie tego czy zdoła radę wyrwać się ze znienawidzonego sierocińca. Nagle pojawiło się tyle formalnych wymagać dla jego adopcji, że można, co najmniej było pomyśleć, że stara raszpla uważa go, co najmniej za syna i ostatnią rzeczą, jakiej pragnie jest się go pozbyć. Ten nagły przypływ matczynych uczuć stał w jawnej sprzeczności z tym, do czego Dominik doszedł na podstawie tego jak był traktowany. Jednak Erik nawet przez chwilę nie przestawał się uśmiechać. Gdy wreszcie ze złośliwą satysfakcją biurwa skończyła swoją litanię, mężczyzna sięgnął do kieszeni i położył na stole zwitek banknotów spiętych gumką. Zarówno protegowany jak i jego opiekunka otworzyli szerzej oczy. Ciasno zwinięte, leżały na stole setki dolarów. Sądząc po grubości zawiniątka było tam, co najmniej dziesięć tysięcy. Jak nietrudno było przewidzieć od tego momentu ton rozmowy znacznie się zmienił a zachowująca się wcześniej jak Cerber kobieta przestała czynić jakiekolwiek trudności na drodze Dominika do opuszczenia jej sierocińca.
***
W drodze na lotnisko w Erika wpadł jakiś Latynos, bąknął przeprosiny po hiszpańsku i poszedł. Lensherr przez chwilę mu się przyglądał, ale tylko pokiwał głową i mruknął coś do siebie. Na samolot ledwie zdążyli, ale jednak zdążyli. Gdyby babsko w sierocińcu robiło więcej kłopotów musieliby czekać na kolejny lot. To wszystko przypominało nieco sen. Jeszcze dziś rano nic nie wskazywało na to, że poleci do Nowego Yorku zamieszkać z podobnymi sobie, a jednak siedział w startującym samolocie, czekając na spotkanie z nową ‘rodziną’.
Angela Weisskopf
Łysy mężczyzna kiwnął głową i uśmiechnął się. - Owszem. Chciałbym wyjaśnić parę spraw odnośnie nauczania w instytucie. Dziewczyna spojrzała na niego zdziwiona. Spodziewała się, że w tym względzie będzie to normalna szkoła z internatem. Jednak nie była to do końca prawda. - Poznałaś już całą kadrę jaką na razie dysponujemy. Ani Ororo ani Piotr nie posiadają wykształcenia pozwalającego na nauczanie, ja zaś mógłbym nauczać najwyżej przedmiotów ścisłych. Dlatego tradycyjna, akademicka edukacja pozostaje w twojej gestii. Jeżeli chcesz mogę załatwić dla ciebie miejsce w jednej ze szkół w mieście. Mina dziewczyny zdradzała coś na kształt lekkiego zawodu. A także pytania, co w takim razie będą robić tutaj? Xavier nie musiał nawet uciekać się do telepatii by zorientować się, o czym dziewczyna myśli. - Zajęcia w instytucie będą dotyczyły głównie posługiwania się twoimi umiejętnościami. Poza tym nieco umiejętności praktycznych. Jazda samochodem, opieka nad zwierzętami czy pilotowanie helikoptera. Ten ostatni punkt zdziwił Angelę. Widząc to Charles po raz kolejny wyjaśnił. - Jeden z naszych sponsorów wypożycza nam jeden na naprawdę korzystnych warunkach. Ale za paliwo płacimy sami, więc nie będzie wypadów po zakupy helikopterem Dziewczyna uśmiechnęła się. - To byłoby najważniejsze, co chciałem ci powiedzieć. Masz jakieś pytania?
Pedro Alvarez
Siedział wysoko nad miastem. Patrzył z góry na malutkich ludzi. Zastanawiał się nad tym, co dalej. Pewnie jutro jak zwykle pójdzie do pracy i kolejne dni będą takie jak poprzednie. Jednocześnie bał się, że to, co wydarzyło się z drzwiami to nie przypadek. Magia. Nigdy nie wierzył w takie rzeczy, a jednak... Coś musiało być na rzeczy skoro spalono za to tylu ludzi. Zbiorowa psychoza, owszem, ale przecież psychozy nie rodzą się same z siebie. Prawda? A może to jego umysł płata mu figle? Równie dobrze mógł po prostu otworzyć drzwi a całe zdarzenie jest tylko początkiem szaleństwa. Tak się to ponoć zaczyna, od omamów. Ciekawe, co potem? Ubzdura sobie, że ma jakąś moc? Ta myśl tak go rozśmieszyła, że wybuchnął głośnym, acz nieco gorzkim śmiechem.
- Co ty tu robisz? Nikogo nie powinno tu być.
Odwrócił się. Za nim stał wysoki murzyn w mundurze ochroniarza. No tak, siedział na dachu jakiegoś biurowca. Może trzeba było wybrać sobie miłą, spokojną kamienicę?
Amelia Rinal
Toczyli się spokojnie przez kolejne kilka godzin. Nagle samochód się zatrzymał. Amelia nie mogła widzieć, co się stało, ale po chwili usłyszała głos. Wytężyła słuch starając się dociec przyczyny zatrzymania. Z niewyraźnego dialogu prowadzonego za ścianą wywnioskowała, że jej porywaczy zatrzymała policja. Przez całe swoje życie starała się unikać psów, uważała ich za wrogów. Cóż, ciężko oczekiwać innej postawi po osobie traktującej prawo jako wskazówki a nie zasady, których trzeba się trzymać? A jednak teraz serce żywiej zabiło jej nadzieją z powodu obecności przedstawiciela władzy. Zaczęła wołać, w nadziei, że ją usłyszy. Niewola miała okazać się tak krótka, a zemsta, jaką już planowała miała być słodka. Jej wołanie nie pozostało bez odzewu. - Kogo tam wieziecie? Co to ma znaczyć? Podniesiony głos gliniarza słychać było wyraźnie nawet na pace. Również odpowiedź kierowcy była dość głośna. - Widzisz ten dokument kolego? To rzuć jeszcze okiem na to. A teraz spierdalaj. Niczym świeczka zdmuchnięta nagłym powiewem wiatru, nadzieja zgasła a w jej miejsce wpełzł strach. Policja nic nie zrobi? To, kim byli ci skurwiele, co ją porwali? O co tu chodzi?
***
Przez dwa dni jak mogła próbowała sabotować ich podróż na północ, ale mimo to niewiele mogła zdziałać skuta i zamknięta z tyłu. Każdy posiłek, każdy postój wiązał się z Philipem trzymającym ją na muszce i pomagającą jej kobietą. Pomimo, że była pomywaczką to i tak Amelia zaczynała odczuwać dla niej coś na kształt sympatii. Siedząc tak na pace obliczyła w przybliżeniu, bardzo dużym, że w takim tempie dotrą na miejsce jakoś tak w tydzień. A to oznaczało, że ma jeszcze pięć dni na ucieczkę. Zastanawiała się, co zrobić, jak zlikwidować pewnego oszusta. Jedną z głównych przeszkód był fakt, że niemal bez przerwy jechali. Owszem robili przerwy na sen, gdy oboje było zmęczonych, ale i tak większą część doby jechali. Z tego, co zdołała się zorientować zawsze zatrzymywali się na jakimś pustkowiu, pewnie po to, żeby nie miała, dokąd uciec. Po raz setny obracała wszystkie fakty w myślach, gdy nagle dotarły do niej dwie rzeczy. Byli w mieście, sądząc po odgłosach ruchu za ścianą w jakimś małym miasteczku. I złapali gumę. Odgłos pękającej opony zaskoczył ją, lecz podobnie jak policjant dwa dni temu dał jakąś nadzieję.