„Ach, niełatwe jest życie szlachcica...”
- Zwykł mawiać Angus w chwilach opadających go wątpliwości. Zdawał sobie bowem sprawę, że na dworskie salony psim swędem trafił, niejako w myśl teorii, jakoby szczęście głupcom sprzyjało. Zrodzony został z łona hrabiny DeVollaile jako czwarty z kolei dziedzic rodzinnej fortuny. Znaczyło to nic innego, jak to że z rodowego skarbca zaczerpnie dopiero gdy starsi bracia wyciągną poszłusznie nogi i przeniosą się w stan wiecznego spoczywania. Tedy ojciec Angusa, hrabia Siegfried Mond, kazał szczyla najmłodszego na skrybę do klasztoru posłać. Stało się wedle jego życzenia i najmłodsze swe lata spędził chłopak pod czujnym okiem srogiego opata Erkhartda. Tamże poznał Angus tajniki słowa pisanego, mądrość pradawnych, wyciszył ducha swego, żyjąc niemal ascetycznie.
Aż nadszedł dzień, w którym dworem Mondów wstrząsnęła wieść okrutna a straszliwa. Posłaniec doniósł, iż syn najstarszy, dziedzic Albrecht Mond, odniósł był ranę śmiertelną podczas wojskowej wyprawy, kiedy to na pograniczu szlachetni rycerze czoła stawiali bandom krwiożerczych najeźdźców.
Niedługo potem żałoba znowusz zawitała pod dach rodziny Mond. Otóż drugi syn hrabiny DeVollaile, przebiegły Markus, co to do interesów głowę miał nie lada, utonął był podczas sztormu diabelskiego, gdy szlakiem kupieckim w rodzinne strony po miesiącach nieobecności wracał.
Niewiele czasu upłynęło, gdy posępne chmury ponownie zebrały się nad głowami rodu Mond. Syn trzeci zacnego Siegfrieda, szacowny, pełen ogłady i uroku Heinrich padł ofiarą spisku podstępnego, którego inspiratorem był zawistny Gustav Brahm. Ów człowiek pogodzić się nie mógł, iże wybranka serca jego, przepiękna Edith, odurzona urokiem Heinricha oddała mu się była nim w ogóle pomyślała o ślubnym kobiercu.
Takie oto nieprzyjemne okoliczności wyniosły zapomnianego światu Angusa zza zimnych klasztornych bram wprost na świetliste salony. Zasromał się tedy ojciec jego, Siegfried, nie lada, gdyż wiedział, że z chłopaka człek szlachetny i światowy, jak z przysłowiowego koziego zadka trąba. Dodać należy, iż nie mylił się zanadto, jako że Angus nijak się w mężnego, pewnego siebie, tryskającego energią ojca nie wdał. Z kolei wielce się upodobnił do matki swojej, pięknej, romantycznej, lirycznej marzycielki Aurelii DeVollaile. W dodatku lata spędzone za bramą klasztorną i mores rygorystyczny stamtąd wyniesiony odcisnęły piętno na świata przez Angusa postrzeganiu. Do interesów głowy nie miał, bo i nikt go tego nigdy nie uczył. Ogłady dworskiej brak mu było, gdyż za towarzystwo miał klasztorną jeno pryczę, stos ksiąg zakurzonych i mnichów współbraci, z którymi czas na dysputach licznych spędzał z lubością. O odwadze i męstwie wspominać nie ma potrzeby, bo kogo on bronić miał wśród kadzideł woni, jeśli nie liczyć niezmordowanej walki z pchłami, pluskwami i komarami.
Ojciec zrezygnowany posłał w akcie desperacji ogromnej syna najmłodszego na nauki do miasta. Nadzieję cichą pokładał w opatrzności, by choć trochę dodała Angusowi splendoru szlacheckiego, co by rodzinę swą godnie w przyszłości reprezentował. Lecz albo bogowie głusi pozostali albo modły Siegfrieda zbyt mało były żarliwe, tudzież jakikolwiek inny zły losu kaprys postanowił siwą ojcowską głowę smutkami dodatkowo przyprawić. Nici z zamysłu głowy rodu Mond wyszły, gdyż Angus niewiele się pod wpływem kilkuletnich nauk u najznamienitszych mistrzów zmienił. Wciąż miast dbać o rodowe finanse i koneksje pożyteczne a prestiżowe wolał godzinami wsłuchiwać się w błogą muzykę, gwiazdy na nieboskłonie licząc. Zamiast na balach brylować i zacnych panien serca zdobywać, siedział przyczajony i z oddali wzdychał do dziewcząt, o lirycznej, nie politycznej, miłości marząc. Zamiast studiowania taktyk wielkich generałów, co to losy świata geniuszem swym zmieniali, on godzinami toczył na skwerach filozoficzne debaty, wyobraźnią daleko poza ziemskie świata ramy wybiegawszy.
Lecz wola ojca nieugięta była. Ponadto kostucha kijem z daleka do drzwi jego stukała, oznajmiając, że dni Siegfrieda Mond policzone już są. Stary szlachcic, nieszczęściem potomków wartościowych pozbawion, rozpaczliwie błagał syna jedynego, by opamiętał się i w ojcowskie ślady podążał.
Męczy się tedy Angus biedaczysko, za wszelką cenę pokazać chcąc, że godzien jest miana syna ojca swego, brnąc pod prąd na przekór wszelkim losu przeciwnościom.
I tu kończy się i zaczyna jednako opowieść moja o chłopcu-szlachcicu, co to z mnicha dziedzicem stworzonym został, zupełnie wbrew sobie i na przekór logice wszelakiej.
Na razie ogólnie dość i oględnie, więcej informacji z pewnością pokaże się, gdy sytuacja wymagać tego będzie.

Odwzajemniam powitania.

Bóg mi wybaczy. To jego zawód. - Heinrich Heine
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek