"Bogowie też są śmiertelni" 1/3

ODPOWIEDZ

ocena

1
0
Brak głosów
2
0
Brak głosów
3
1
25%
4
2
50%
5
0
Brak głosów
6
1
25%
 
Liczba głosów: 4
Wevewolf
Mat
Mat
Posty: 453
Rejestracja: środa, 4 listopada 2009, 10:31
Numer GG: 0

"Bogowie też są śmiertelni" 1/3

Post autor: Wevewolf »

Wstęp

Stary, bezzębny i niezwykle wścibski uczony Joseph zwykł mawiać, że noc jest najciekawszą częścią doby, ponieważ nie da się jej pomylić z żadną inną.
"Ranek można pomylić z południem, południe z wieczorem, a jeśli jest się spitym chlejmordą, to i ranek z wieczorem pomylić można." - twierdził. "Natomiast jaka jest noc, każdy skurwysyn widzi. Wystarczy wyjrzeć za zasnute pajęczynami okna, albo choć oczy otworzyć, by dostrzec że ciemno jest jak w dupie u starego dżinksa z Estonii, że na niebie świeci księżyc, koty po rynsztokach miauczą a po lasach wilcy wyją."
Tak, stary, wścibski żak z Gairtar miał rację.

Martin westchnął, pociągnął z kufla i otarł usta z piany.
- Ech Joseph, jakbyś tu był to skopałbym ten twój uczony tyłek i wysłał do samego lucyfera. Na dno piekła.
Martin mówił do siebie. Nikogo to nie dziwiło. Albo dlatego że Martin zawsze gadał do siebie, albo dlatego że nie miał przyjaciół. Ba, nawet znajomych.
- Romantyzować o nocy mu się zachciało, zasranemu piernikowi. "Noc jest taka magiczna, w przeciwieństwie do dnia!" - najemnik ścisnął w dłoni majdan łuku - Chciałbym go zobaczyć na moim miejscu. Nasrałby w gacie, szybciej niż dostrzegł by tą swoją noc, otwierając zaklejone powieki i otwierając okna które zaparowały mu od dymów, niechybnie z retorty w której parzy bimber całymi dniami. Tfu, kurwa, uszanowanie przepraszam, nocami, oczywiście, nocami! - splunął przez ramię, odstawił kufel piwa na trawę i podniósł się, zakładając strzałę na cięciwę.
Odetchnął głęboko i zrzucił kaptur. Włosy miał jasnobrązowe, spięte w kucyk. Z ucha zwisał mu kolczyk w kształcie kła, oczy były jasnozielone choć złe, a podbródek ostry i okolony kilkudniowym zarostem. Martin odetchnął raz jeszcze i napiął łuk do samego polika, stając nieco bokiem.
Piaszczystą drogą przejeżdżał wóz. Cztery siwe rumaki ciągnęły olbrzymi obijany złotem i srebrem wehikuł osadzony na czterech kołach, równie bogato zdobionych co reszta pojazdu. Na koźle siedział woźnica, na około wozu krążyło kilku strażników, odzianych w skórznie i kolczugi. U pasa każdego z nich kołysał się miecz, a ponadto dwóch z nich ściskało w dłoniach olbrzymie, dwuręczne topory. Jeden wyposażony był w łuk, a u boku jednego z koni kołysał się buzdygan.
Martin wstrzymał oddech.
Strzała świsnęła, tak jak tysiące razy przedtem, przecięła powietrze tak, jak rozzłoszczony drapieżnik pikuje na stado gołębi. Trafiła niechybnie, prosto w gardło siedzącego na koźle woźnicy. Krew karminową strugą polała się na konie, a te wpały w szał i rzuciły się do galopu. A oto Martinowi chodziło. Płynnie dobył kolejnej strzały i wystrzelił, zabijając rumaka biegnącego pośrodku, trafiając go niechybnie pod lewą łopatkę w pełnym pędzie. Zwierze potknęło się o własne nogi i wywaliło jak długie, łamiąc dyszel. Trzy pozostałe siwki, korzystając z ułamania żerdzi, pognały do przodu, niknąc w oddali, w akompaniamencie pyłu i kurzu, wlekąc za sobą ułamanego drąga.
Strażnicy z dobytymi mieczami rozglądali się niepewnie, szukając sprawcy całego zamieszania. Jeden z nich pochylił się by odczepić buzdygan od siodła swojego konia. Martin wykorzystał to, i wpakował mu strzałę w plecy.
- Ta zawszona murwa jest tam! - zaryczał ten z toporem. Martin zaklął, uskoczył za pień drzewa. Hałłakując i pokrzykując, strażnicy pognali w jego stronę. Miał szczęście że stał na szczycie niewielkiego wzniesienia terenu, inaczej nie zdołałby napiąć ponownie łuku i zabić strażnika z toporem który zaplątał się w korzenie leciwej i pochylonej sosny. Najemnik wpakował mu grot w żebra, a gdy uparciuch podniósł się ponownie, trafił go w czoło, przebijając czaszkę na wylot.
Trzech strażników, z czego jeden wciąż na koniu, biegło jednak wciąż w jego stronę. Odrzucił łuk i chwycił miecz cofając się gwałtownie, wciąż kryjąc się za pniami drzew. Zauważył jak jedna z jego niedoszłych ofiar napina swój łuk, usłyszał szczęk cięciwy, rzucił się w bok, strzała musnęła go i z głośnym stukiem wbiła się w pień dębu.
- Teraz już nam nie ucieknie - warczał strażnik z toporem, najbliższy, biegnąc już na równym terenie w stronę leżącego ale nie bezbronnego najemnika - Mamy ptaszka!
Martin zerwał się z ziemi, potknął się, byłby wywalił ale uderzył plecami o pień sosny. Topór świsnął, najemnik uchylił się w ostatniej chwili a ostrze broni zaklinowało się w drzewie. Martin wykorzystał moment kiedy strażnik, kląc na czym świat stoi, próbował wyszarpnąć swój topór z pnia, i ciął mocno, mierząc pod żebra, rozpruwając brzuch. Strażnik zacharczał, zwalił się na ziemię, darł ją obcasami przez pewien moment. Następnych dwóch doganiało go, dwa skoki i znaleźli się przy nim. Martin wyszarpnął topór z drzewa, zamachnął się potężnie, strażnicy odskoczyli, impet ciosu sprawił że najemnik musiał się odwrócić. Strażnicy zaatakowali go równocześnie, sparował ciosy z trudnością, najpierw mieczem, potem styliskiem topora podbijając broń do góry. Miecz jednego z przeciwników utknął między ostrzem topora a rękojeścią. Martin wykorzystał to i złamał drabowi miecz, potem sparował kolejny cios drugiego strażnika, i odkręcając się, z zamachu rozrąbał przeciwnika, posyłając go w połać pokrzyw, które natychmiast ugięły się pod naporem tryskającej krwi. Martin cisnął toporem w ostatniego strażnika, ale ten uskoczył w bok. Kląwszy na czym świat stoi, ostatni z przeciwników rzucił się na najemnika unosząc broń do ciosu z góry. Martin poczekał aż cios dojdzie do niego, uderzył mieczem w ostrze strażnika, strącając je z kursu, odbijając w bok, a sam płynnie przerzucił broń do lewej ręki i ciął przeciwnika przez pierś. Sikający krwią strażnik zwalił się na trawę i tak zastygł w swoim ostatnim spoczynku.
Martin uspokoił oddech i natychmiast rzucił się w stronę karety, w końcu przygotowywał ten atak tak długo...
Drzwiczki wehikułu były otwarte. Najemnik zaklął i wskoczył do środka. Tak jak się spodziewał, nie było tam już niedużego stalowego kuferka ze srebrną kłódeczką do której klucz miał tylko on. Natomiast ślady na drodze mówiły, że kuferek ten jest niedaleko.
- Pięknie, kurwa. - zaklął - Ależ ja mam dzisiaj zły dzień...
Oddychając głęboko wrócił na swoją pierwszą pozycję. Zabrał stamtąd swój największy i najdrogocenniejszy skarb. Był to łuk długi, wykonany z cisu, specjalnie konserwowany i natłuszczony. Runy wyryte na ramionach oznaczały "pokój przyjacielom, śmierć wrogom", a majdan wykonany był ze skóry najprawdziwszego bazyliszka, kleił się wręcz do dłoni, był wygodny i przyciągał wzrok. Strzały miały srebrne groty, lotki pochodziły od zamorskich kruków, a kołczan został wykonany przez najlepszego myśliwego z zachodniej puszczy, Ashtona Gerharda von Lie'a.
Wrócił na drogę. Zbadał trupy, zabrał czternaście złotych koron które znalazł przy jednym z nich, odpiłował złote guzy z drzwiczek i ruszył w lewo, szukając swojego konia i juków. Po chwili znalazł niewielką kotlinkę w której ukrył dobytek. Kasztan, któremu Martin nadał imię Hircyn, zarżał radośnie na widok swojego przyjaciela. Plecak leżał obok. Martin założył na siebie zieloną pelerynę i zapiął ją dokładnie. Na pelerynę nałożył kołczan do którego wsadził też swój łuk. Otarł miecz z krwi i wsadził go do pochwy, przy okazji poprawiając jego ułożenie, przesuwając pochwę bardziej na biodro. Poprawił też swoje wysokie buty, rozwiązując i zaciskając ponownie wiązania. Morderczy puginał uwierał go w udo, więc przesunął go do przodu. Był to ładny sztylet który kupił w zeszłym miesiącu. Do tej pory użył go tylko raz, do zagrożenia karczmarzowi w Belley. Niedługo miał nadzieję na okazję ukąpania go nieco w czerwonych rubinach. Rozpuścił włosy, które teraz sięgały mu karku. Poruszył ramionami poprawiając, już od niechcenia położenie kołczana, i odwiązał Hircyna. Wsadziwszy stopę w strzemię, wskoczył na jego grzbiet i wrócił na drogę po raz drugi. Hircyn był niespokojny. Brykał. Martin Cykada chwycił mocniej wodze i ruszył tropem wiodącym prosto w las po drugiej stronie miejsca odzyskiwania mienia własnego. Ale to już inna historia...


Rozdział I
O kuferku, testamencie, Martinie i jego ojcu
Leon Corristo, przez przyjaciół nazywany Cykadą, uniósł lewą dłoń rozwierając palce, i wpatrzył się w kielich wina stojący na dębowym blacie starego, Estońskiego biurka. Zamknął oczy, wymówił formułę i zaczerpnął mocy, czyniąc dłonią klasyczny gest próby schwytania czegoś niewidzialnego. I jak zwykle, setki razy temu, poczuł przypływ mocy. Bardzo silny, stara wieża na skraju portowego miasteczka Hyllon była idealnym źródłem. Tętniła magią. Cała, od fundamentów po spiczastą kopułę.
Wyprostował się, jęknąwszy z rozkoszy. Pobieranie energii magicznej zawsze kojarzyło mu się nieco z doznaniami podczas szczytu rozkoszy w trakcie igraszek w łóżku. Tym razem było to wyjątkowo mocne przeżycie. Jego usta same wymówiły formułę, dłonie same wykonały zawiły gest.
Świeca zgasła.
Leon Corristo wstał z krzesła, zwalił zagracające blat biurka papiera, strącił kielich z winem. Naczynie brzęknęło głośno o kamienną posadzkę, czerwony płyn rozlał się po płytach, wypełniając rowki niczym krew. Corristo jednak tego nie zauważył. Leżał przed nim nieduży amulet z osadzonym pośrodku czerwonym, nieobrobionym i dziwnie błyszczącym się kamieniem. Wewnątrz kamienia, czy raczej kryształu, coś się znajdowało. Jakieś maleńkie... stworzenie?
Cykada ostrożnie, jakgdyby bojąc się strzaskać cenny przedmiot, ujął amulet dłońmi i ostrożnie włożył do stalowego kuferka stojącego pod biurkiem. Ponownie przywołując energię, zapieczętował skrzyneczkę, założył kłódkę i zapieczętował raz jeszcze. Skomplikowanym gestem zakończył pracę, tworząc niewielki kluczyk na rzemyku, który włożył do kieszeni. Otarł pot z czoła.
- Martin! - krzyknął głośno.
Na schodach rozbrzmiały szybkie kroki i do komnaty wpadł młody chłopak w wieku szesnastu lat. Miał jasne włosy i jasnozielone, choć złe oczy.
- Tak, tato?

***

Javier zakręcił się na fotelu, wykonał serię piruetów i zatrzymał się, łapiąc się ręki służącego Linxa.
- Linx! - wrzasnął ze złością - Po co podałeś mi ramię?
- jaśnie oświecona wysokość chwycił mnie sam...
- Mogłeś się odsunąć, niewierny psie! - ryknął, poczem ze złością trzasnął pięścią w stół - Wołaj tu Raya. Już!
- Ray czeka od trzech godzin, panie. Natychmiast każę po niego posłać...
- idź sam, leniu - Javier wstał, wskoczył na stół, kopniakiem rozrzucił całą srebrną zastawę. - Radujmy się, bo o to przyszedł dzień chwały!
- Poślij po Raya - szepnął Linx do błazna nudzącego się przy kominku - I to migiem.
- Ta jest!
- LINX! myślisz że dobrze w tym wyglądam? - rozwrzeszczał się na dobre jaśnie oświecony.
- Och, oczywiście, my lord - odrzekł posłusznie sługa, chcąc powiedzieć coś innego o niebieskozielonym szlafroczku i jasnożółtym meloniku tego błazna. Szczerze powiedziawszy, gdyby nie fakt że Javier był genialny, Linx nie powstrzymałby się.
- A tak? - Javier szybkim ruchem rozszerzył szlafrok prezentując swoje całkiem nagie ciało. A raczej ciałko.
Linx westchnął.
Do sali wkroczył Ray.
Był umorusany i brudny, srebrną oniegdyś zbroję pokrywały strugi zakrzepłej krwi. Jego krwi. Prawą rękę trzymał na temblaku. Rękę. Bo dłoni nie miał. Był tylko rudy od krwi kikut i bielejący zaczątek kości. Za pasem jednak kołysał się wielki miecz, a czarne oczy nie utraciły zawadiackiego błysku. W lewej ręce ściskał worek.
- Jesteś, Ray! - wykrzyknął Javier i zeskoczył ze stołu, zapominając o zasłonięciu się swoim przekomicznym szlafroczkiem. - I co?
- Zadanie wykonane - rzekł czarny rycerz i uniósł worek, poczym cisnął go na stół.
Linx wrzasnął.
Z worka wystawały kępy siwych włosów.
- Czy to jest...
- Tak. - potwierdził Ray ponuro.
Javier doskoczył do worka i zszarpnął go ze zdobyczy rycerza. Kiedy zobaczył co było w środku, zaśmiał się histerycznie. To była głowa. Twarz zastygła w wykrzywionym grymasie. Zęby były wykruszone. Oczy przewrócone, całość sina.
- To Cykada. - rzekł czarny rycerz - Jego syn żyje jeszcze. Niedawno skończył osiemnaście lat i wyjechał. Z dziewczyną. Konkretniej, wypłynął. Na niewielką wysepkę zwaną Ghelem, niedaleko stąd. Dwie godzin łodzią, jeśli ma się mocne mięśnie. Kiedy się z nim rozprawię, zapłacisz.
Javier pokiwał głową. Nie był to już ten poprzedni, nieopanowany i chory jaśnie oświecony. Teraz był to hrabia całego zachodniego wybrzeża, pan w mieście portowym Hyllon i od niedawna poszukiwacz starożytnych artefaktów.
- W porządku - rzekł rzeczowo - Pod warunkiem że wyeliminujesz go po cichu. I humanitarnie. Nie tak jak Cykadę.
- Jak to?
- Myślisz że jestem ślepy? - uśmiechnął się ironicznie - Twarz jest sina. Dusiłeś go. Ale przedtem go torturowałeś.
- Ja?
- Popękały mu zęby. Zaciskał je z bólu. Widzę szczypce w twojej sakwie, Ray. Tymi...?
- Tymi.
- Świetnie. Nie popełnij tego błędu więcej. Możesz odejść.
- Dziękuję.
Był w połowie drogi do drzwi, gdy odwrócił się raz jeszcze.
- Straciłem prawą dłoń. Cykada obciął mi dłoń. Czy przewidywana jest premia?
- Spieprzaj - powiedział odwrócony tyłem Linx, bo Javier rozpoczął przegląd swoich klejnotów i to bynajmniej nie tych które nosił na szyi.

***

Łódka gładko przybiła do brzegu. Martin i Elisa wyskoczyli z niej lądując w czystym piasku, podmywanym przez fale. Szczęśliwi, pobiegli brzegiem przeskakując zwalone pnie i sterczące głazy. Minęli zatokę syren, posłuchali tylko chwilę ich śpiewu, zachwycając się czystymi głosami półbogiń. Zjedli prowiant i ułożyli się na najdzikszej z najdzikszych plaży, gdzieś na krańcu wysepki, pod wielką wierzbą która jakimś niewyjaśnionym sposobem wyrosła z połaci egzotycznych roślin.
Rozmawiali dosyć długo, aż słońce poczęło czerwienieć i chować się za horyzontem.
Ręka Martina spoczęła na piersi Elisy i pocałowali się gorąco, chłonąc się w każdej sekundzie.
A potem wieczór, stał się nocą. Uczony Joseph był idiotą, Martin twierdził tak zawsze, nawet po lekturze jego najbardziej znanej księgi zatytuowanej "Losy". Ale teraz zgodziłby się z nim. Kiedy gwiazdy zajaśniały milionem srebrzących się, niby krople rosy punktami na całym niebie, a jego ukochana kobieta dała mu miłość, poczuł, że w tej chwili świat mógłby zniknąć, a go by to nie obchodziło. Tej nocy dawali sobie miłość jeszcze wiele razy. Aż umęczeni i rozgrzani zasnęli, wsłuchani w szum fal, krzyk mew, i odległy, piękny, syreni śpiew.
Obudził go niepokój.
Martin otrząsnął się. Jaśniało, ale był pewien, na ile pozwalał mu niewytrzeźwiały do końca umysł, że nie minęła siódma godzina. Zresztą nie zastanawiał się: Elisa zniknęła.
Wstał natychmiast, zatoczył się. Ślady prowadziły w dżunglę, plątaninę pnączy i wysokich paproci.
- Elisa! - ruszył w stronę ściany lasu, bez przerwy ją nawołując. Przedarł się przez pierwsze paprocie i zamarł. Na niedużej polance leżała jego kobieta.
Białą koszulę znaczyły krople krwi, nie ruszała się. Rozpaczliwie rzucił się w jej stronę. I wówczas dół stał się górą a góra dołem.
Poleciał do góry ciągnięty za sznur, który zacisnął się wokół jego kostki. Zadyndał gwałtownie krzycząc ze strachu. Zza zarośli wyszedł wysoki mężczyzna odziany w czarną zbroję, lśniącą, wypolerowaną. Nie miał prawej dłoni, potężny miecz ściskał w lewej, ale kroczył pewnie i bez strachu. Nie miał złego spojrzenia. Miał gorsze. Obojętne. Czarne włosy opadały kaskadami na ramiona, a usta wykrzywiły się w uśmiechu.
- Martin Corristo, syn Leona Corristo, maga z wieży. Twój ojciec krzyczał bardzo długo, gdy przypalałem go nieco.
Martin zaszamotał się.
- Nie żyje - odpowiedział na nieme pytanie czarny rycerz - Twoja kobieta również. Spójrz.
Podszedł do leżącej Elisy i z okropnym chrzęstem wbił miecz w jej klatkę piersiową. Martin wrzasnął i wybuchł płaczem.
- Cóż, masz szczęście - rzekł rycerz wyszarpując ostrze. Elisa nie ruszała się, tylko jej oczy odnalazły jego i wargi uchyliły się.
- Javier Allan... - wyszeptała. - Pomścij...
i wtedy jej usta zalała fala krwi. I umarła.
- Biedna suczka - westchnął udawanie czarny rycerz - Cóż, owszem, Javier Allan zagiął na was parola, chłopcze. Chodzi o pewien bardzo starożytny artefakt który posiada twój ojciec. Wiesz coś o tym?
Wiedział. Ale nie mógł powiedzieć. Od tego zależało jego życie.
- B-być może - wydukał Martin.
- A zatem mów, bo inaczej szczypce posłużą po raz drugi dzisiejszego dnia.
Martin zamknął oczy. On kłamie. Jego ojciec nie może być martwy...
- Mdleję - wyszeptał - Nie mogę... dłużej...
Czarny rycerz podszedł bliżej, uniósł miecz.
- Mów!
- Mdleję...
- Mów!
- ach...
Miecz syknął. Martin zwalił się na ziemię, boleśnie obijając sobie barki. Nie patrzył na stygnącą Elisę. Nie mógł. To było zbyt bolesne... Czarny rycerz chwycił go za włosy, szarpnął nim. Martin patrzył teraz na martwe ciało swojej ukochanej, tak zniszczone, okrwawione. Tak... inne. Zwymiotował żółcią, otrzymał silny cios w kark. Czarny odwrócił go ku sobie i podwlekł do drzewa.
- Gadaj. Masz trzy sekundy. Raz, dwa...
Martin krzyknął. wyszarpując zza paska nieduży sztylet o wąskim ostrzu, cisnął bronią w przeciwnika trafiając w ramię. Brzeszczot wbił się w całości, Czarny rycerz zaryczał boleśnie. Martin z okrzykiem rzucił się w bok, umykając w dżunglę niczym zając.
Nie odbiegł daleko, rycerz chwycił go po dziesięciu metrach szalonej ucieczki, przygwoździł do ziemi Martin zaszamotał się, kopnął go w goleń. Czarny zapląsał na jednej nodze puszczając go, a wtedy ten kopnął go, odrzucając w paprocie. Rzucił się ponownie do ucieczki, ale tym razem wbiegł pomiędzy bambusowe, gołe pręty, sterczące z ziemi aż ponad korony drzew. Zaczęło się szatańskie przeciskanie. Gdy Rycerz dotarł do bambusów, zaklął siarczyście. Jego zbroja nie pozwalała mu przeciskać się śladem Martina. Osierocony osiemnastolatek uciekł.

***

Martin upadł na kolana. Komnata w wieży jego ojca, była zrujnowana. Papiery, dębowe biurko z Estonii oraz sprzęty taty spłonęły. Zwęglone szczątki walały się po podłodze. Szczury, którym płomienie również zaszkodziły, wyzdychały, niektóre miotały się jeszcze w agonii po całym pomieszczeniu. Resztki drewna jarzyły się jeszcze, śmierdziało siarką. Martin rozglądał się bacznie, aż w końcu dostrzegł to, czego szukał. W ścianie widniał niewielki przycisk. Nacisnął go. Cegłówki na lewo od niego, zniknęły. Teraz była tam wnęka, w której stał niewielki kuferek. Stalowy. Na jego wieczku leżał mały kluczyk na rzemieniu. Martin ostrożnie podniósł skrzyneczkę. Gdy zbliżył ucho do ścianki, usłyszał dudnienie, jakgdyby pompowanej krwi. Serce? artefakt.. Wtedy zauważył coś jeszcze. Pod kuferkiem ujrzał mały plik papierów. Odłożył znalezisko, i chwycił je, zdarł pieczęć.
To był testament.

Drogi Martinie
Czuję że niebawem wybije moja godzina. Odchodzę, pamiętaj jednak że na zawsze pozostanę w twoim sercu. I znajdę cię, kiedy będziesz mnie potrzebował. Zostawiam ci wszystko czego nie zniszczą, ale nie tylko wieżę. Chcę ci podarować mojego najlepszego wierzchowca, Hircyna. Podaj się za mnie, a wydadzą ci go w stajni. Zostawiam też sporo pieniędzy, na broń i na przyjemności. To pierwsze może ci się przydać.
Drogi synu, czuję że pozostawiam cię w niewiedzy. W kuferku który stoi na tym testamencie, znajduje się bardzo stary i potężny artefakt. Amulet Odrodzenia, zwany też Alleasyjas. Posiada olbrzymią moc, bowiem pochodzi od samego boga Allea. Sam odkryjesz być może jaką. Proszę cię jednak, byś zaniechał zemsty i zaniósł ten kuferek do mojego przyjaciela w Jammas, to miasto na zachód o rzeki Breiny, u samego brzegu morza Szponów. Weź do pomocy stajennego Brain'a. Przekonasz się że nie jest tym za kogo się podaje. Powiedz mu tylko, że Cykada rzekł, że już czas.
Za tym artefaktem oglądają się siły nieczyste. Pewien zły człowiek chce cię skrzywdzić, więc zachowaj ostrożność. Podróżuj nocą i zmień nazwisko. Ale pozostań Cykadą. Daję ci to przezwisko w darze, noś je z dumą. I spraw, aby Cykady miał powód do dumy, my only one, little son
Kocham cię.

Leon, tata.

Martin rozpłakał się, opierając się o zwęgloną, ceglaną ścianę.

Dlaczego ci, których kochamy najszybciej nas opuszczają?
Minął rok. Rok od tragicznych wydarzeń w miasteczku portowym o dziwnej nazwie Hyllon. Martin Cykada Corristo siedział w gospodzie, w najciemniejszym kącie, i czekał. Na plecach widniał jego przepiękny cisowy łuk, za pasem miał miecz, a na głowie kaptur. Spod kaptura wyzierały zielone, choć złe oczy.
Gospoda była zadymiona, w kominku trzaskał ogień. Karczmarz przechadzał się roznosząc piwo, dziewka służebna podawała natomiast jadło. Koński ogon który zwisał jej niemal do pośladków, był sławny w całym miasteczku. Właścicielka owych pięknych włosów nazywała się Talmina, a jej elfia uroda i zgrabne ciało przyciągało niejeden wzrok mężczyzny. Martin nie patrzył na nią. Skupił wzrok na podróżniku który właśnie wszedł do karczmy. Był to wysoki mężczyzna ubrany w płaszcz, spod którego lśniły jednak srebrne blachy pancerza rycerskiego. Miał niegdyś ciemne a teraz podszarzałe włosy do ramion, a prawej ręki nie miał. Jednak potężny miecz ciążący mu przy pasie wskazywał że jego właściciel nie wyszedł z formy.
Martin spiął się. Rok. Tyle czasu zajęła mu nauka u Brain'a, stajennego ojca, który okazał się jednym z ostatnich fechmistrzów na wybrzeżu. Kiedyś ojciec uratował mu życie, a nauczając Martina walki i pojąc go miksturami czarodziejskimi, zwiększając umiejętności, spłacił dług. Bowiem Martin nie zamierzał wcale wybierać się do Jammas. Kuferek ukrył przezornie głęboko w puszczy, a klucz nosił na piersi pod pazuchą. Teraz był gotów. Pałał żądzą zemsty, i dziś miał jej dokonać.
Nie był to jednak impuls, nieprzewidziane pojawienie się Czarnego rycerza w karczmie "Pod minotaurami". Wszystko zostało zaplanowane. Cykada zdawał sobie sprawę, że czeka go banicja, jeśli zaatakuje człowieka chronionego prawem miecza, które nałożył Javier Allan, pan wybrzeża i burmistrz Hyllon. To jemu należała się śmierć. Ale Martin wiedział że do niego nie dotrze. Nie, najpierw zginie Czarny.
Ray zamówił kufel piwa i usiadł w kącie, sącząc go cicho. Miecz położył na stole stojącym przed nim, a czarnymi oczyma omiotał całą gospodę. Jego wzrok zatrzymał się na krasnoludach rżnących w karty, potem minął zgrabną Talminę aż w końcu zatrzymał się na Martinie.
Minęła sekunda, a Cykada zrozumiał że Czarny rycerz już wie, co się dzieje. Powiedział mu to jego gwałtowny ruch - sięgnięcie po miecz.
Martin wyprysnął do przodu, przesadził stół, dobył miecza, przekoziołkował pomiędzy przewalonymi krzesłami. Czarny kopnął swój stół, Cykada przewalił się przez niego nie tracąc impentu, wpadł na wroga, z zamachem ciął z lewej. Ostrze napotkało opór, Ray z cichym, gardłowym okrzykiem sparował uderzenie i odepchnął Martina który tym razem wpadł na wolne krzesła, wywrócił się, boleśnie obijając sobie łokieć. Nie miał czasu badać obrażeń, miecz syknął, odturlał się w bok, brzeszczot Raya zadzwonił o posadzkę.
Ludzie i nieludzie obecni w karczmie rzucili się do ucieczki, wybuchła panika. Czarny rycerz zawył gdy Martin rzucił się w tłum, znikł w dymie z fajek i pomiędzy dziesiątkami ciał.
Otarł czoło z potu, odetchnął i zamachnął się. Rozpoczął masakrę. Parł do przodu, a cięci przez niego spanikowani ludzie padali tryskając krwią, pozbawieni kończyn i głów.
- Where the hell you are!? - zawył po Estońsku wyrąbując sobie drogę do alkierza - Where the hell...
Odpowiedź przyszła szybciej, niż się spodziewał. Martin wyskoczył z lewej, ciął go mocno po łydce, przyskakując z drugiej strony i korzystając z tego że Czarny zrobił trochę miejsca, rozrąbał mu plecy, ale za słabo by uszkodzić kręgosłup. Ray zawył, odwracając się niezgrabnie, wpadając na tłum który natychmiast rozniósł go na sztyletach. A raczej rozniósłby, gdyby nie blachy pancerza, które skutecznie to udaremniły. Tłum wypchnął go na Cykadę, który uniknął niezgrabnego, ciężkiego ciosu, zafurkotał w szybkim półpiruecie i ciął go przez pierś, szeroko, mocno. Czarny rycerz, stał się rycerzem czerwonym. Tracił orientację, do karczmy wpadli strażnicy miejscy, jakoś przepychając się przez wylewający się z budynku tłum rozwrzeszczanych klientów "Pod minotaurami".
Martin chwycił za rękę cofającego się Rycerza, nadział go na miecz odrąbując płytę pancerza która z brzękiem i pluskiem upadła w kałużę krwi. I ponownie chwycił padającego na plecy Raya i ponownie przebódł go mieczem. Tym razem jednak, przebił go na wylot. Czerwony koniec miecza wyzierał z szybko rosnącej czerwonej plamy na płaszczu Czarnego.
Zabójca Leona Cykady Corristo, umierał. Za trzecim razem Martin puścił go i rozdygotany, okrwawiony i umierający Ray Czarny Rycerz, zwalił się z hukiem na podłogę, rozchlapując dookoła krew.
W karczmie przerzedziało. Większość ludzi już uciekła. Natomiast strażników przybywało, szukali sprawców całego zamieszania. Martin zrozumiał że musi się ewakuować, bo zostanie wzięty za głównego sprawcę. Rzucił się do okna, kiedy drogę zakroczył mu jeden ze straży.
- Morderca - syknął i rzucił się nań z mieczem.
Martin gładko sparował zadany cios, wykręcił nadgarstek, podbił ostrze do góry i ciął go po ręce, a gdy ten wypuścił miecz, odwrócił się płynnie i rozrąbał mu tętnice szyjną. Nie czekając na resztę strażników i czując ruch za sobą, rzucił się w stronę okna. Wtedy świsnęła strzała i z chrzęstem ugodziła go w ramię przebijając mięsień. Zawył i rzucił się przez szybę, wybijając ją i wpadając do chlewu, między cielska ogromnych, Estońskich świń. Zerwał się, z krzykiem popędził ulicą w stronę stajni. Usłyszał odgłosy pościgu, strażnicy już grali na rogach. Grali na alarm.
Przesadził niską barierkę. W niewielkiej zagrodzie stał jego koń, Hircyn. Odbił się od ziemi i wylądował na jego grzbiecie. Brain był dobrym człowiekiem, osiodłał go. Przygotował. Martin już spinał konia, gdy sam Brain pojawił się obok niego.
- Cykado.
- Tak?
- Dokonałeś to, co chciałeś dokonać?
- Tak.
Westchnięcie.
- Co?
- Nic, miałem nadzieję że zaniechasz.
- Jak mógłbym. To morderca mojego ojca i mojej kobiety, do tego główny poddany Javiera, który dalej mnie ściga. Mam dość życia w ukryciu, wolałem już zakończyć ten rozdział... i zacząć rozdział życia banity.
- Rozumiem cię, jednak twój ojciec pragnął byś zabrał amulet odradzania do przyjaciela twojego ojca, Arnolda Gre!
- Mam w dupie co chciał mój ojciec! - ryknął Martin. Hircyn zatańczył, rogi grały.
- Mam w dupie jego i to czego chciał! Mam w dupie życie, nie interesuje mnie własna skóra! Mam w dupie to miasto! Mam w dupie ciebie!
Oczy Braina błysnęły.
- Powiadasz? Świetnie, wobec tego jedź. Jedź. I weź to, przyda ci się - wyjął zza pazuchy niedużą mapę - Jedź.
- Zaczekaj, Brain... ja nie chciałem.
- Jedź. Ale nie kontaktuj się ze mną. I nie wracaj tu. Nigdy. Rozumiesz? Nigdy.
Martin przyjął mapę. Popatrzył na swojego nauczyciela. Koń tańczył.
- Rozumiem.
I wystartował, nabierając prędkości szybciej, niż mknąca strzała.

***

- Leon?
- Wejdź, Mario.
niewysoka, przysadzista kobieta o wodnistych oczach i starszy mężczyzna o podszarzałych włosach i zmarszczonej twarzy, weszli do komnaty zamykając za sobą starannie drzwi.
- Brain?
- Chłopak poi konie - zarechotał starszy mężczyzna - Chłopak byłby świetnym stajennym.
- Mam nadzieję że ma nieco większe ambicje - Leon nie patrzył na gości, bawił się pierścionkiem zaręczynowym który zostawiła mu jego żona, wiele lat temu. - Bez obrazy, Brainie.
- Nie ma problemu.
- O co chodzi? - zapytała Maria.
Leon wstał.
- Trzydzieści... trzydzieści trzy dni temu, przyszła do mnie niepokojąca wiadomość od Arnolda. Rozpracował tajny manuskrypt, w świątyni, w Jammas, na skalnym klifie nad Morzem Szponów.
Maria krzyknęła cicho, oczy Braina zabłysły spod czupryny.
- To, co mówi manuskrypt jest straszne, i nikt oprócz was nie może się tego dowiedzieć. Rozumiecie?
Odpowiedź nie padła, lecz przecież nie musiała.
- Tłumaczenie jest bardzo mętne, jednak mówi o tym, że szesnasty syn ze szlachetnego rodu, pierwszy po trzech córach i jednym synu z nieprawego łoża, zostanie odebrany naszemu światowi i wcielony do boskiej szóstki bogów.
- Co w tym takiego strasznego?
- Mitologia, Brain. Wiem, że w twoim zawodzie znajomość mitologii nie jest wymagana, ale ty Mario...
- Była bibliografem - rzekła dumnie - Wiem wszystko o bogach.
- Wiesz zapewne więcej ode mnie - uśmiechnął się Leon - Przybliż stajennemu wszystkich bogów, tylko ogólnie, bo zajęłoby to nam dziesięć lat.
- W skrócie, to sześciu bogów reprezentuje sześć najbardziej niszczących uczuć. Jest więc miłość, nienawiść i żal, oraz ból, obojętność i strach. Każdy Bóg włada jednym z nich. Lyninx to miłość. Ass to nienawiść, Angryun to żal, Kher to ból, Samon to obojętność... i kostucha bez imienia. Strach. Według mitologii Estońskiej...
- Moment - przerwał Brain - A którzy z nich to kobiety?
- Tak trudno się domyślić? Lyninx i Angruyn. Dwie niszczycielskie boginii, obydwie piękne, władcze... i złe. Miłość niszczy najbardziej, gdyż jest najsilniejsza. Lyninx jest samotna. Angruyn jest brzydką kobietą. Obrazy przedstawiają ją jako klasyczną wiedźmę. Garb, pajęczyna we włosach, zakrzywiony nos... stereotyp. Angruyn jest żoną Samona, obojętności. Przeciwieństwa się przyciągają... Natomiast zabawne że swoim pytaniem akurat naprowadziłeś nas na właściwy trop. Lyninx jest samotna, a na dodatek jest kobietą. Czyli może przybierać postaci i przychodzić do naszego świata.
- Co proszę?
- Według mitologii i wierzeń Estońskich, tylko kobiece bogini mogły przybierać cielesne powłoki i odwiedzać nasze brudne krainy.
- A dlaczego jeśli można wiedzieć?
- Nieważne.
- Przeciwnie - odezwał się Leon, wciąż bawiąc się pierścionkiem - Mnie to również ciekawi.
Maria westchnęła.
- Kobiety Bogini schodziły do naszego świata, by wiązać się z naszymi mężczyznami. By mieć z nimi dzieci, które obdarzone cząstką mocy zostawały kiedyś wspaniałymi bohaterami.
- A faceci nie mogli tego robić? no wiesz, zejść na ziemię, załatwić co trzeba i spieprzyć znowu do niebios narobiwszy tuzin dzieciaków?
- Nie.
- Dlaczego?
- Ponieważ dziecko musiało urodzić się w siedzibie Boskiej, inaczej utraciłoby swą moc.
Nie zadawali więcej pytań.
- Według wierzeń - podjęła - Lyninx szuka dla siebie idealnego męża. Jest jednak dzika i zła, i pragnie męża. Człowieczego męża. Szesnasty syn po trzech córach i synu z nieprawego łoża, miałby zostać mężem Lyninx i zostać wcielony do szóstki bogów, jako Siódmy bóg.
Zapanowało krótkie milczenie.
- To świetnie - powiedział w końcu Brain - Ale co ma mitologia do... faktów? dlaczego, dalej nie rozumiem czemu to takie złe nowiny...
- Nie chodzi o bogów, to tylko metafora. - odparł Leon - Tak naprawdę... myślę, że tak jest... że chodzi o cząstkę boskiej mocy zaklętą w pewnym potężnym artefakcie. Nie traktujmy dosłownie bogów, oni nie istnieją, to tylko wymysł. Ich nie ma. Ale potężny artefakt... owszem. Musimy go zdobyć, bo inaczej syn po szesnastu córach odszuka go. Pojawi się wiele mężczyzn o podobnych korzeniach i wszyscy rozpoczną poszukiwania w świątyni na skraju morza Szponów. Ale który będzie tym prawdziwym wybrańcem? cóż prawdopodobnie każdy. Oznacza to że potężny artefakt, zostanie zabrany w wir intryg, wydarzeń i tak dalej. Jeden zabierze go drugiemu, bo będzie uważał że to on jest prawdziwym półbogiem i tak dalej. A kiedy Lyninx - miłość, metaforycznie połączy artefakt z właścicielem... wtedy się zacznie.
- Co masz na myśli?
- Pisma i opowieści na temat Lyninx pozwalają stwierdzić że była to kobieta twarda, nie dająca się ujarzmić mężczyznom, zdecydowana, władcza i okrutna. Nie bez powodu ów syn ma się począć z jej łona a nie tej drugiej. Myślę że to metaforyczne nawiązanie. Ten artefakt musi być zły. Musi posiadać cząstkę Lyninx, cząstkę jej mocy. Rozumiecie? - Leon wstał, zaczął krążyć po komnacie. Na dworze lało, przez wysokie okna widać było chmury, co jakiś czas rozjaśniane przez migające błyskawice. - To aluzja do tego, jak działa ten artefakt. Jakie moce posiadała Lyninx?
- Władała ogniem.
- Wszystko się zgadza. Ogień. Władczy, okrutny. Zdecydowany. Nie, ten artefakt nie może dostać się w niepowołane ręce. Musimy znaleźć go szybciej.
- Bo bogowie będą źli - powiedziała Maria.
-Oczywiście.
Osobiście to upek mi się podoba - wciągający i łączący wszystkie postacie :D
luxray
Szczur Lądowy
Posty: 1
Rejestracja: czwartek, 4 listopada 2010, 15:17

Re: "Bogowie też są śmiertelni" 1/3

Post autor: luxray »

Świetne, mówię ci, na sreio. :smile: :smile: :smile: :smile: :smile: :smile: :smile: :smile: :smile: :smile: :smile: :smile: :smile: :smile: :smile: :smile: :D
ODPOWIEDZ