Brodząc w ciemności

ODPOWIEDZ

Ocena

1
1
17%
2
0
Brak głosów
3
0
Brak głosów
4
1
17%
5
4
67%
6
0
Brak głosów
 
Liczba głosów: 6
CoB
Tawerniak
Tawerniak
Posty: 1616
Rejestracja: poniedziałek, 12 września 2005, 08:47
Numer GG: 5879500
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Brodząc w ciemności

Post autor: CoB »

Brodząc w ciemności

Kiedy mieszka się w prowincjonalnym miasteczku, nie ma się złudzeń co do faktu, iż życie człowieka nie należy od niego. To tutaj, na rubieżach, gdzie czas zwalnia i ludzie częściej patrzą sobie w twarze, w umysłach rodzi się obłęd. Puka w czaszkę jak pisklę, które rozbija od wewnątrz skorupkę jajka, wcześniej pożywiając się całą jego zawartością.

Obłęd zatacza coraz szersze kręgi. Prędzej czy później każdy z mieszkańców prowincji pada jego ofiarą. Zaczyna patrzeć na świat inaczej, chodzić jak w najgorszym koszmarze. Traci siły witalne, chęć do życia i staje się przytępiały umysłowo. Twarz takiej osoby staje się groteskowa, ruchy karykaturalne - na obraz i podobieństwo wszechobecnego obłędu.

Szaleństwo trawi także budynki. Pożera je pleśnią i wilgocią. Zdrapuje nocami farbę ze ścian na klatkach schodowych. Wymiotuje na stopnie. Kotłuje się w zsypach roznosząc, piętro po piętrze, swoje zarodniki. Dopada nawet skarłowaciałą trawę i bezlistne, czarne drzewa. Nie pozwala o sobie zapomnieć mieszkańcom, a być może nie dostrzega nawet tak marnych istot jak ludzie.

Ja także padłem jego ofiarą, co było nieuniknione. To cud, że przez tyle lat od urodzenia nie poznałem jego smaku. Niestety to siła potężniejsza od cudów - a może po prostu prawdziwsza? Musiałem w końcu upaść i zostać przetrawiony przez jej prawa i jej naturę, których nie potrafię ogarnąć umysłem, by się móc obronić. Zostałem naznaczony i wiem, że za niedługo stracę chęci do pisania i stanę się jednym z wielu skretyniałych mieszkańców. Muszę jednak pozostawić świadectwo ostatnich godzin przed przyjęciem stygmatu szaleństwa. Mam nadzieję, że da mi to przynajmniej spokój ducha, który to już dawno utraciłem...

Wszystko zaczęło się latem, nocą. Z duszą na ramieniu przechodziłem obok komisariatu, przy którym - o ironio - zbierał się najgorszy okoliczny element, ludzie, którzy zostali przekreśleni przez obłęd już przy poczęciu. Czatowali na takich jak ja. Unikałem ich wzroku i z mocno bijącym sercem przeszedłem obok. Pięćdziesiąt metrów dalej odetchnąłem z ulgą, a kolejne sto odwróciłem się do tyłu, sprawdzając, czy może za mną nie podążają. Na szczęście nikt za mną nie ruszył w mrok miasta. Uspokoiłem się całkowicie i skupiłem na tym co zwykle, czyli podziwianiu cieni oblegających ulice. Właściwie było to niezbyt ciekawe zajęcie, bo oprócz spostrzeżeń w stylu: "w nocy jest mniej hałasu" albo "dużo tu kotów" lub "ładnie wyglądają gwiazdy" ciężko było mi wysunąć jakieś sensowniejsze i ciekawsze wnioski. Wszystko wydawało mi się bezkształtne i nieciekawe. Nic nie przyciągało mej uwagi. Świat w odcieniach szarości, który oglądałem się ze znudzeniem, przepływał gdzieś obok - w brudnej plamie przygarbionych budynków, pozapadanych ulic i ziemi bez koloru trawy.

Teraz już wiem, że była to słabość mego umysłu, który nie potrafił ogarnąć ogromu szaleństwa zalegającego wokół…

Przyznać trzeba, że po upływie pewnej godziny, czułem się władcą na ulicach. Wiedziałem, że nikt mi nie zrobi krzywdy, bo nikogo nie było. I tak spacerowałem, zaliczając najbardziej gotyckie punkty miasteczka - kościoły, cmentarz, wyspę na rzece. Niestety nie czułem w tym żadnego romantyzmu. Nie pisałem w tych miejscach wierszy ani nie robiłem zdjęć. Za to siedziałem i bezmyślnie przyglądałem się zmurszałym cegłom na cmentarnej krypcie, pokruszonym nagrobkom i groteskowo powyginanym drzewom. Nie robiłem tego dla doznań duchowych. Obraz śmierci i rozkładu napełniał mnie raczej dziwnym wewnętrznym spokojem.

Teraz już wiem, że nie było to normalne uczucie. Od mojego pierwszego nocnego spaceru byłem w sidłach. Ten sam cień oblegający miasto i jego mieszkańców, ogarnął mą duszę, głowę, serce. Odbierał mi każdą cząstkę wyobraźni. Zmuszał mnie do tych nocnych poszukiwań... Wszystko jednak wytłumaczę w swoim czasie.

Wracając do owej nocy, od której zacząłem opowieść... Wykonałem swój zwyczajowy przemarsz po ulicach. Nie zauważyłem nic dziwnego. Nic mnie nie zaskoczyło. Jak zwykle.

Kiedy zbliżałem się już do swoich umierających bloków, w jednej z ciemnych uliczek zauważyłem dużą, czarną postać, zmierzającą w moim kierunku, samym środkiem jezdni. Zwykle tacy osobnicy lawirują na asfalcie, targani wewnętrznym wiatrem. Ta osoba szła jednak niezwykle prosto. Człowiek wydał mi się podejrzany, okropnie dziwny. Przyspieszyłem kroku, mając na celu wyminięcie delikwenta i modliłem się w duchu, by nie zachciało mu się wejść na chodnik tuż obok. Powoli zrównywałem się z nim, kiedy u wylotu uliczki pojawił się samochód. Człowiek na środku ulicy nie miał niestety zamiaru rzucić się pod koła i skierował kroki na chodnik, prosto na mnie. Przekląłem w duchu, patrząc na aparycję nieznajomego. Mimo iż był środek lata, człowiek ten nosił na sobie ciepłą zimową kurtkę oraz wełniane rękawiczki. Miał małe, świńskie oczka osadzone głęboko w nalanej twarzy. Włosy krótko ścięte. I usta w dziwacznym, ni to ironicznym, ni przygłupim wyrazie.

On także lustrował mnie wzrokiem. Pomyślałem sobie, że głupio by było teraz pobiec i walcząc z samym sobą starałem się trzymać miarowy krok i dawać do zrozumienia nieznajomemu, że mnie tutaj wcale nie ma. Uwagą obdarzyłem latarnie, jarzące się jak spasione świetliki. Niestety, moje zabiegi w niczym nie pomogły. Coś się stało. Dziwak przewrócił się i zajęczał cicho.

Mimo, iż byłem przerażony co niemiara, zdecydowałem się pomóc - mam miękkie serce. Odwróciłem się na pięcie i podszedłem do tego człowieka. Powoli podnosił się z ziemi, chociaż było widać, że wstawanie sprawia mu ogromną trudność. Uśmiechnąłem się do niego, (w myślach krzycząc na siebie: Co robisz!? Przestań!).

- Pomogę panu - obszedłem go dokoła i złapałem pod ręce starając się dźwignąć.

Tym razem, moje miękkie serduszko na nic dobrego się nie zdało. Przez nie wpadłem w miękkie gówno, z którego teraz już się nie wydostanę. W końcu stanę, a właściwie już się staję, jego częścią. Ale znowu ubiegam wydarzenia.

To był przełomowy moment. Kiedy objąłem dziwaka, wydał mi się przeraźliwie lekki jak na jego tuszę. Nie to było jednak najgorsze. Dłońmi czułem pulsowanie i wicie się czegoś okropnego pod jego kurtą! Równie szybko jak go złapałem, puściłem, pełen obrzydzenia. Odskoczyłem na metr od tego czegoś i z przestrachem zacząłem wpatrywać się uważniej w tę postać. Tak! Teraz już byłem pewien, szczególnie, że latarnia mocno świeciła. Coś mu się ruszało pod kurtką! Coś pełzało i przemieszczało się z miejsca na miejsce! Nie! To było nim, on cały trząsł się jak galareta!

Pełen najgorszych przeczuć rzuciłem się do ucieczki. Żółć wzbierała w mym żołądku. Nie mogłem pozbyć się wrażenia tego pulsującego dotyku, czegoś, co ludzkie na pewno nie było. Musiałem się zatrzymać i zwymiotować.

Wyrzygałem chyba wszystko co miałem w trzewiach. A kiedy to robiłem zdawało mi się, że słyszę chrapliwe krzyki i śmiech tamtego. Wołał coś w stylu, że nareszcie znalazł ucznia, a ja nawet nie chciałem zastanawiać się, co to może znaczyć. Z załzawionymi oczami spojrzałem w jego kierunku. Nie było go już... Zostało tylko echo słów: Znalazłem ucznia!

Odwagą nie grzeszę. Przeraziłem się tych słów bardziej, niż dotyku obcego ciała. Zdecydowałem się biec ile sił w nogach do domu. Myśl wprowadziłem od razu w czyn. Kiedy dotarłem do swoich blokowisk, mimowolnie westchnąłem widząc dużą grupę pijanych ludzi. Doszedłem już spokojniej do klatki. Otwierałem ją z duszą na ramieniu, bojąc się nawet zastanawiać, cóż może czyhać w mroku ciemnego korytarza.

Kiedy uchyliłem drzwi, na chwilę wstrzymałem oddech. Sięgnąłem ręką w mrok, w poszukiwaniu włącznika światła. Modliłem się, żeby coś zaraz mi tej ręki nie odgryzło. Teraz zastanawia mnie, czy już wtedy poczułem namacalną bliskość cieni, coś co dzieci widzą nocami w kątach pokoju albo pod łóżkami?
Na szczęście nic się nie stało i zapaliłem światło. Nie jechałem windą, wbiegłem po schodach na czwarte piętro i skierowałem się do mieszkania. Ze zdenerwowania upuściłem klucze na podłogę, robiąc wiele hałasu. Szybko je podniosłem i drżącymi dłońmi przekręciłem w zamku. Po wejściu do domu szybko skierowałem się do sypialni. Włączyłem światło i dwie lampki. Oprócz tego także komputer. Napawałem się jasnością, jaka ogarnęła mój azyl. Usiadłem w najlepiej oświetlonym miejscu. Zdawało mi się, że blask światła wnika w moją skórę. Sprawiało mi to niewysłowioną przyjemność. Zasnąłem na środku pokoju.

Śniły mi się wspaniałe krainy. Olbrzymie lodowe góry, pnące się prawie do gwiazd. Ich stoki porastały tajemnicze rośliny o czerwonej, krwistej barwie i łodygach powyginanych niczym węże. Liście obrastały ich pnie jak gadzie łuski. Wiatr poruszał lasami tych drzew, dając wrażenie hipnotycznego i powolnego tańca. Gdzieś tam, między nimi, wędrowały stada karłowatych istot, niepodobnych do żadnych ziemskich stworzeń. Wyglądały jak małe, różowawe kulki, które przemieszczały się za pomocą dwóch par małych płetw zaopatrzonych w haczykowate wyrostki. Co jakiś czas spoglądały, a właściwie nasłuchiwały, wysuwając ze swojego wnętrza mackę, jak peryskop, z otworem na końcu pochłaniającym dźwięki. Skądś wiedziałem, że nie tylko nasłuchują, ale także mogą nadawać tym narządem dźwięki o najróżniejszej tonacji, bardzo szkodliwej dla uszu słabiej rozwiniętych istot. Na szczęście byłem daleko, słyszałem przytłumiony pisk, gdzieś na skraju świadomości.

Na niebie blask dawał wielki księżyc. Jego powierzchnia była gładka jak perła. Gdzieś w jego tle przeleciały olbrzymie ważki z długimi ssawkami, odżywiające się żywicą wypływającą spod łusek drzew. Nie bałem się, byłem tutaj obserwatorem, a być może i... Stwórcą?

Do dzisiaj nie mogę pozbyć się myśli, że gdybym nie dopuścił się takiej herezji, mój los potoczyłby się zupełnie inaczej. Lecz stało się i prawdę rzekł ten dziwny osobnik, którego wcześniej spotkałem na ulicy - byłem niezwykle obiecującym uczniem.

Zdało mi się, że cienie wężowych drzew znacznie się wydłużyły. Jakiś mrok pojawił się między pniami. Teraz las nie tkwił w hipnotycznym i powolnym tańcu - zaczął się spazmatycznie wić i pulsować! Mrok okazał się armią cieni gotowych wszystko pochłonąć! I kotłowały się w upiornej epilepsji, pożerając każde drzewo, każdą żyjącą istotę, każdą górę w tej krainie. Księżyc już nie świecił, zaczął płonąć. A cienie wydłużały się coraz bardziej i bardziej. W końcu pode mną została już tylko czarna dziura. Wiedziałem, że nie tylko ta planeta ucierpiała. Wiedziałem, bo kiedy zerwałem się z tego koszmaru…

W pokoju było ciemno. Podbiegłem do kontaktu. Światło nie działało! Spanikowany wybiegłem na przedpokój i tam nacisnąłem włącznik. Ogarnął mnie blask starej czterdziestowatowej żarówki. Sprawdziłem żarówki w sypialni. Obie były spalone. Na dodatek monitor komputera także, o czym świadczył nieprzyjemny swąd! Zagryzłem wargi i pomyślałem, że to tylko przypadek. Chyba każdy by tak pomyślał na moim miejscu. Ale, do cholery, tych przypadków miało być wkrótce więcej!

Rozbudzony poczekałem do rana, ciesząc się, że w ramach gwarancji będę mógł oddać monitor do serwisu. Kiedy tylko pierwsze promienie słońca zaczęły nieśmiało zaglądać w okno, zasnąłem snem sprawiedliwego. Nie przyśniło mi się już zupełnie nic.

Obudziłem się późnym południem, słońce już przestawało grzać. Jeszcze zaspany rozglądałem się po pokoju. Wykręcając żarówki i sprawdzając raz jeszcze komputer, zacząłem analizować swoją sytuację i wydarzenia ostatniej nocy. Popełniłem wtedy duży błąd, ponieważ wmówiłem sobie, że coś musiało mi się przyśnić. Odłączając monitor zacząłem zastanawiać się, czy aby na pewno wszystko było tylko groteskową marą? Zimny pot wystąpił mi na czoło... I wolałem trzymać się wersji, że to tylko chory sen.

Zadzwoniłem do serwisu, dowiadując się, że pracownicy mają do końca wakacji wolne. Wzruszyłem ramionami, w końcu bez internetu da się żyć.

Reszta dnia minęła według prostego schematu. Czytałem najnowsze pozycje z antropologii, przygotowując się na kolejny rok studiów. Wyjątkowo topornie mi to szło, bo na granicy świadomości słyszałem ostatnie słowa dziwaka. W transie pokręciłem się to tu, to tam, coś zjadłem i nie wiedząc nawet kiedy, przyniosłem sobie małą lampkę do pokoju. Przyszedł wieczór, włączyłem światła. I zasnąłem.

Tym razem śniłem o wielkim Zamku. Był naprawdę wspaniały, jego mury niezdobyte, a wraz z błoniami zajmował olbrzymi obszar. Zbudowany był z ciemnozielonych kryształów, ciągle rezonujących przyjemne dla ucha dźwięki. Wokół murów ciągnęły się olbrzymie łąki, pełne żywego kwiecia, o najróżniejszych fluorescencyjnych kolorach. Nawet na mury Zamku dochodziło mrowie zapachów otumaniających zmysły.

Rezydenci Zamczyska, a wiedziałem, że gdzieś tam są, siedzieli poukrywani w jego dolnych warstwach. Ogrzewali się ciepłem planety i pławili w jej wewnętrznym blasku. Na niebie wisiały tylko pojedyncze gwiazdy, ledwo widoczne dla nieuzbrojonego oka.

Przyglądając się temu wszystkiemu z bliska, radowało się moje serce i dusza. Myślałem:

Ten świat jest piękny. Nie ma w nim niczego, co mogłoby stanowić krzywdę dla jego mieszkańców. Każdy jego atom przepełniony jest moją miłością, doglądam każdej jego części i dbam o nią bardziej niż o siebie. Jestem prawdziwie miłosiernym Stwórcą!

Gdzieś wewnątrz mnie zadrgała nisko jakaś struna. Poczułem dojmujący strach. Myślę, że działo się tak dlatego, iż mój umysł zaczął wyłapywać pierwsze sygnały nadchodzącej zagłady.

Wszystko zaczęło się od nieba. Nagle zniknęły gwiazdy. Przysłoniły je czarne kształty obłych, latających stworzeń. Zapach kwiatów zaczął najpierw mieszać się, a następnie został zagłuszony przez obrzydliwy smród gazów. Zwymiotowałem i ku mojemu przerażeniu, wypłynęła ze mnie kolejna fala dziwnych, cienistych istot! One wylatywały z mojej głowy, uszu, ust, nosa! I zaczęły oblepiać swoimi nieczystymi ciałami łąki i trawić je, powodując powolną agonię roślinności. Armia cieni zaczęła oblegać Zamek i spływać w jego podziemia jak gluty lawy. Słyszałem krzyki umierających Rezydentów, lecz nie mogłem im pomóc. Kryształowy Zamek zaczął drgać z zawrotną częstotliwością, zdawało mi się, że pękają mi kości, rozrywa mi wątrobę, serce, mózg, płuca i żołądek. Każda żyłka mego ciała pękała i wokół buchała krew, moja krew, która napełniała czarne demony i sprawiała, że rozmnażały się wciąż nowe i nowe. Zwinąłem się w kłębek, choć wibracje rozbiły mnie już na kupę mięsa, z którego wylatywały kolejne cienie. Nie mogłem tego znieść! Bardzo chciałem, by mój krzyk połączył się z krzykiem Rezydentów, bardzo, bardzo! Kres torturom przyniosła planeta, która sama nie mogła tego wszystkiego znieść. Implodowała, pochłaniając cienie, by następnie wypluć je wszystkie, wraz z moimi szczątkami w najdalsze zakątki wszechświata.

Ból. Czułem tylko ból, byłem nim.

Wydawało mi się, że to tylko mara. Z drugiej strony nie mogłem się z niej wyrwać i pożądałem czegoś takiego jak sen i spoczynek. Chciałem zamknąć oczy, lecz nie miałem powiek. Chciałem krzyczeć, lecz żaden dźwięk nie wydobywał się z moich ust. Każdy mój nerw i komórka były rozrywane na miriady części. W końcu pogrążyłem się w pustce i ciemności.

Powoli uchyliłem powieki. Nie pamiętałem, co mi się śniło, ale czułem się strasznie zmęczony, jakbym nie spał od tygodnia. Cała pościel była przepocona i mokra, strasznie śmierdziała. Na podłodze zobaczyłem stłuczoną lampkę. Musiałem ją źle postawić. Albo zrzucić podczas snu. Znowu próbowałem przypomnieć sobie, cóż takiego mi się przyśniło, ale w głowie miałem tylko pustkę i czerń. Pomyślałem, iż koszmar po prostu ulotnił się z mojej głowy. Myliłem się, ponieważ to nie mara odeszła! Stało się coś o wiele gorszego.

Przez kilka kolejnych dni czułem się coraz bardziej apatyczny i zmęczony, nie sypiałem, a jeśli zasnąłem, wykańczały mnie koszmary. Nagle wszystko się skończyło. Przestałem zupełnie śnić. Nic mnie nie cieszyło, czułem ciągły chłód i pustkę. Ciągnęło by się to pewnie w nieskończoność, gdyby nie zew, który poczułem późnym wieczorem parę dni później.

Pamiętam go jak przez mgłę, coś zmuszało mnie, bym znowu wybrał się na nocny spacer po mieście. Moja droga wiodła obok opuszczonego magazynu, niedaleko rozdzielni wody dla miasta. Ścieżka przechodziła przez błotnistą łączkę obrośniętą pożółkłą i zwiędłą trawą. Następnie wpadała na ulicę wjazdową do szpitala psychiatrycznego. Stała przed nim duża tablica, na której jakiś dowcipniś napisał spray'em "AReK to cHAM". Tyczyło się to jednego z byłych neurochirurgów, który ponoć nadużywał alkoholu i w końcu doszło do wypadku w czasie operacji. Picie było normą na prowincji, bo to obłęd poił jej mieszkańców.

Już miałem zejść ze ścieżki wprost na dziedziniec szpitalny, kiedy coś mnie tknęło i obróciłem głowę. Wtedy ujrzałem go po raz drugi. Siedział na łące i ku mojemu przerażeniu, obcinał kurom łby. Nie wiem dlaczego wcześniej nie spostrzegłem tego dziwaka, ale teraz serce podskoczyło mi do gardła na widok zakrwawionego noża w jego dłoni. Niestety nie byłem w stanie uciekać, nogi wrosły mi jak w ziemię. By po chwili ruszyć. W kierunku obcego!

Jakaś potężna siła nie dawała mi spokoju, czułem, że muszę podejść do tej istoty. Przyglądałem się z nabożną czcią, jak rysuje kurzą krwią okrąg pośród traw. Po tym oblizał ostrze noża, a ja stałem już wewnątrz kręgu, będąc prawie nieprzytomnym ze strachu.

- Kość z mojej kości, krew z mojej krwi, duch z mego ducha - szeptał, stojąc raz za mną, raz przede mną, po mojej prawicy i po lewej stronie. Po tym powoli, bez pośpiechu, w ciemności zrodzonej z najgłębszych cieni i największego szaleństwa, wycinał ze mnie kość po kości. Rozrzucił je wewnątrz kręgu, a ja znałem już tylko ból, nie wiedząc kim jestem, co robię, czy śnię, czy żyję; albo umarłem? Następnie z mojego sflaczałego ciała wypuścił całą krew do naczynia i rozlał ją po kościach. Rozerwał moje resztki, cały czas szepcząc swoją tajemniczą inkantację. Kość z kości, krew z krwi, duch z ducha. W końcu wdarł się do mojego umysłu i przelał to coś płynące pod jego kurtą, duch z ducha. Pożarł wszystkie te światy, które stworzyłem w swojej głowie, sięgnął nawet do dzieciństwa, kiedy powołałem do życia zwierzęta i rośliny, kiedy stała się światłość i ziemia - duch z mego ducha - wyłoniła się mroku. Dał mi w zamian wizję świata, kolejnego na liście światów, które żyły dzięki mnie, pochłanianego przez plugawe i obrzydliwe cienie, wypełzające z każdego zakamarka. Ludzie krzyczą, zwierzęta kwilą, rośliny usychają. Wszyscy w imieniu praw, których nie rozumieją, a istoty straszniejsze niż śmiem to sobie wyobrazić trwają i nawet nie mają pojęcia o martwych i umierających światach. I Słońce musi zgasnąć, moje Słońce, mój blask także został skażony i nie odpowiem już nikomu co, gdzie i po co.

Znaleziono mnie następnego dnia, majaczącego o przyszłej zagładzie tuż pod szpitalem psychiatrycznym. Oczywiście nikt mi nie uwierzył w moją historię, obłęd pomieszał im zmysły! Zamknęli mnie w celi, ale ja nie chciałem siedzieć z cieniami! Błagałem o światło i teraz zostałem już sam na świecie, w jasno oświetlonej celi. Moje chwile są policzone…

Wiem, że światło zgaśnie. Za ścianami mego pokoiku krzyczą ci, których dosięgło cierpienie i stali się Jego uczniami, i zabrano im sny oraz rzeczywistość, dając w zamian zrozumienie praw rządzących wszechświatem.

Prowincja umiera, wszyscy od narodzin rozkładają się w plugastwie obłędu i wydają na świat zarodniki szaleństwa, jak mózg podłączony do prądu w zimnym laboratorium, samotny i oderwany od rzeczywistości ciała, którą sam sobie stworzył. Cienie zalegają wszędzie, czają się na nieostrożnych i pochłaniają ich bezlitośnie, bo nadszedł już dzień rozliczenia.

I jak w dniu stworzenia - ciemnym, kleistym, kotłującym się i bezgłośnym - tak samo stanie się już za niedługo, w ostatnim dniu mojego Świata, gdzie wszystko, co ludzkie, powróci do pierwotnej, czarnej i bezgranicznej materii.

Żarówka w moim pokoju bzyczy... Miga... Błysk! Zgasła.
Tak oto kończy Stwórca.

-----------------------------------------------------------------

Trzy razy poprawiłem drobne błędy, ale myślę, że nikt się nie uczepi, skoro nie ma żadnych ocen ;) I może tego nie zrobiłem wcześniej, ale zachęcam do lektury. To naprawdę nie jest tak długie jak może się wydawać po długości paska przewijania bo boku strony ;P
Ostatnio zmieniony piątek, 13 marca 2009, 01:04 przez CoB, łącznie zmieniany 5 razy.
http://niwia.myforum.pl/ - forum Opolskiego klubu RPG i fantastyki
http://my.opera.com/gimnazjon/blog/ - sport, ruch, zdrowie, itepe
Braveheart
Szczur Lądowy
Posty: 10
Rejestracja: wtorek, 27 stycznia 2009, 15:07
Numer GG: 0

Re: Brodząc w ciemności

Post autor: Braveheart »

Jeśli chodzi o ułożenie zdań w spójną całość, rządzisz. Całość jest napisana bez żadnego potknięcia/błędu rzeczowego.
Ale żeby nie było różowo, mogę ci zarzucić jedynie to, że za mało przeżywasz swoje opowiadanie, przez co jest ono trochę sztywne i takie jakieś... Dobre.
Daję zasłużone 4.
PS. Skomentuj też moje opowiadanko.
Nusder
Szczur Lądowy
Posty: 4
Rejestracja: piątek, 20 lutego 2009, 21:44
Numer GG: 0

Re: Brodząc w ciemności

Post autor: Nusder »

Ogólnie jest dobrze, ale mam kilka uwag.
Są momenty bardzo niewyważone, mam na myśli przeplatanie "normalnych" zdań oznajmujących ze stosowaniem wykrzykników. Tak, jakbyś się nie umiał zdecydować, czy krzyczysz, czy opowiadasz.
Przez kilka kolejnych dni czułem się coraz bardziej apatyczny i zmęczony, nie sypiałem, a jeśli zasnąłem, wykańczały mnie koszmary. Nagle wszystko się skończyło. Przestałem zupełnie śnić. Stałem się apatyczny i zmęczony.
Mogłeś użyć jakiegoś synonimu. :)
W sumie nie ma się już o co przyczepić ;). Myślę, że zasługuje na dobre 5. Tym bardziej, że po drugim przeczytaniu całego tekstu zauważyłem rzeczy jakie wcześniej mi umknęły.
Awatar użytkownika
BAZYL
Zły Tawerniak
Zły Tawerniak
Posty: 4853
Rejestracja: czwartek, 12 sierpnia 2004, 09:51
Numer GG: 3135921
Skype: bazyl23
Lokalizacja: Słupsk/Gorzów Wlkp.
Kontakt:

Re: Brodząc w ciemności

Post autor: BAZYL »

:arrow: Tak jak się spodziewałem, opowiadanie w Twoim stylu.
:arrow: „do przedpokoju”, a nie „na przedpokój”.
:arrow: „monitor obowiązuje gwarancja” – do czego monitor jest zobowiązany gwarancją?
:arrow: „Odłączając monitor zacząłem zastanawiać się, czy aby na pewno...” …odłączam monitor?
:arrow: raz jest Zamek, a innym razem zamek…
:arrow: kilka zbędnych zaimków.
:arrow: Szału nie ma, ale jest solidna rzemieślnicza robota. W sam raz na 4+ i publikację w zinie ;)
Pierwszy Admirał Niezwyciężonej Floty Rybackiej Najjaśniejszego Pana, Postrach Mórz i Oceanów, Wody Stojącej i Płynącej...
CoB
Tawerniak
Tawerniak
Posty: 1616
Rejestracja: poniedziałek, 12 września 2005, 08:47
Numer GG: 5879500
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Re: Brodząc w ciemności

Post autor: CoB »

Nie wiem, jak ustosunkować się do pierwszego myślnika, chociaż traktuję to jak komplement ;)
Błędy poprawię (chyba powinienem? :P) i dziękuję za przyjęcie do zinu. Na szał jeszcze czas, najpierw technika ;P
http://niwia.myforum.pl/ - forum Opolskiego klubu RPG i fantastyki
http://my.opera.com/gimnazjon/blog/ - sport, ruch, zdrowie, itepe
ODPOWIEDZ