Krew Elfa - wstęp - piszcie komentarze
: sobota, 11 października 2008, 15:52
Czego się boisz?
Niczego.
Ciemności?
Nie. Mroku? Nieprawda
Śmierci?
Śmierć czeka każdego niezależnie od przeznaczenia. To jest jak ruletka: nikt się jej nie boi, każdy obawia.
Czego zatem się boisz, Corathcie?
Przeznaczenia.
Przeznaczenia?
Tak, bowiem ja z nim igrałem, i dlatego stoję tu przed tobą.
Opowiedz mi to. Jak to jest igrać z przeznaczeniem?
Mężczyzna odwrócił wzrok, aby nie patrzeć w blade oblicze upiora.
Bardzo ciekawie.
*
Dziwne było, że gdy przybył do miasteczka Damawend, od początku wszystko zaczęło się dziwnie układać: Pierw ścięto człeka na jego oczach, potem kometa gruchnęła w miasto niszcząc jej wschodni kwartał, a na koniec nadeszła okrutna plaga komarów, niosących ze sobą zarazę, śmiertelną zarazę, która po kawałku niszczyła życie mieszkańców.
Corath był jak łatwo się będzie domyślić, elfem. Ciemne włosy i długie uszy sprawiały, że nie sposób było go nieodróżnić od drowa, człowieka czy leśnego elfa.
Ten osobnik był Elfem wyrzutkiem, potomkiej legendarnej rasy Dinn. Obecnie wygnaniec, z jedyną rzeczą po swym ojcu: trzyfuntowym łukiem z drzewa Idy, celnym niczym zaklęcie.
Corath był młody, nawet jak na elfa, i dotarł do miasta dziwnym zbiegiem okoliczności: wpierw porwał go zamęt bitwy w Dol Tyrga. Uciekając z ludzkimi rebeliantami trafił do Puszczy Curchen, i stamąd zawędrował aż dotąd: do miasta zwanego Damawend, u podnóży gór Sinych. Tam dziwny trafem dostał najelpszy pokój w najlepszej karczmie w mieście. Nazywała się "Pod Glutem Smoka".
I czego się spodziewać po takim elokwentnym elfim draniu? Znalazł niezłą pracę, wynajmował pokój na stałe, wszedł w dobre stosunki z ludźmi. Bo miasto, choć ogarnięte plagą, trzymało się wcale nieźle.
Tak dotarł do wieku trzydziestu sześciu lat.
Wówczas to, został zmuszony do przypomnienia sobie walki i biegu.
To był październik, gdy kąsliwe komary zdechły wreszcie, a do karczmy gdzie bytował zaczęli zajeżdżać podjerzani osobnicy o nieznanym pokroju.
Corath wylazł w taki dzień z łóżka, i zszedł po schodkach do sali głównej, gdzie dziś unosił się w powietrzu dym z fajek, a kufle pito jak kieliszki.
Z tyłu, w kącie nad którym wprawione było okno, siedziało dwóch handlarzy futrami, rozprawiając żywo. Corath nie przysiadł się, po tym jak przeszedł obok i usłyszał ich dyskusję:
- Mówisz, Tern?
-Tak, tak było nie inaczej. Drowy w pień wycielim... krasnoludy już ziemię gryzą z której to się karły wylęgły.
- Cholerne nieludzie. - mruknął ten pierwszy. - A co z elfami czystej krwi?
- Wytłukli. Koczownicy. - odparł czkając ten o imieniu Tern. - Ani jednego elfa nie znajdziesz w Armerii.
- Teraz... Widać na placach szubienice. Ludzi wieszają...
- Tych co... - Tern znów czknął. - Co z elfami godoli.
- Ni wim czy to dobrze. - handlarz spojrzał na drugiego bystro. - Że się tak wszystkie elfy katuje.
- W Damawend - rzekł czkając Tern - Każdego elfa kazano powiesić. Ostatnie elfy tu gdzieś ponoć bytują.
Corathowi serce zaczęło mocno bić. A zatem... stryczek grozi jemu?
Nerwowo nasunął włosy na uszy. Ma uciekać? Jasna cholera... Ale przecie nikt nie wie... Że jest elfem... prócz.
Jasna, pieprzona cholera! Muszę dotrzeć do mojego pokoju, nim zrobią to inspektorzy!
Ruszył szybko w stronę schodów.
- A gdzie się pan tak spieszysz?
Corath zamarł. Powiedział to stojący za nim strażnik w haftowanym stroju. U pasa miał miecz.
- Czyżbyś na sumieniu coś miał?
Corath nadal stał do niego plecami, liczył, spokojnie i chłodno.
- Ogłuchłeś!?
Elf obrócił się szybko. Strażnik nawet nie wychwycił ruchu, odebrał tylko impent uderzenia. Stracił równowagę, poleciał do tyłu, wpadł na stół rozlewając piwo, spadł na drugą stronę.
Corath puścił się biegiem.
Musiał być bardzo szybki.
OD WASZYCH KOMENTARZY ZALEŻY CZY OPOWIADANIE TE BĘDĘ PISAŁ DALEJ.
Niczego.
Ciemności?
Nie. Mroku? Nieprawda
Śmierci?
Śmierć czeka każdego niezależnie od przeznaczenia. To jest jak ruletka: nikt się jej nie boi, każdy obawia.
Czego zatem się boisz, Corathcie?
Przeznaczenia.
Przeznaczenia?
Tak, bowiem ja z nim igrałem, i dlatego stoję tu przed tobą.
Opowiedz mi to. Jak to jest igrać z przeznaczeniem?
Mężczyzna odwrócił wzrok, aby nie patrzeć w blade oblicze upiora.
Bardzo ciekawie.
*
Dziwne było, że gdy przybył do miasteczka Damawend, od początku wszystko zaczęło się dziwnie układać: Pierw ścięto człeka na jego oczach, potem kometa gruchnęła w miasto niszcząc jej wschodni kwartał, a na koniec nadeszła okrutna plaga komarów, niosących ze sobą zarazę, śmiertelną zarazę, która po kawałku niszczyła życie mieszkańców.
Corath był jak łatwo się będzie domyślić, elfem. Ciemne włosy i długie uszy sprawiały, że nie sposób było go nieodróżnić od drowa, człowieka czy leśnego elfa.
Ten osobnik był Elfem wyrzutkiem, potomkiej legendarnej rasy Dinn. Obecnie wygnaniec, z jedyną rzeczą po swym ojcu: trzyfuntowym łukiem z drzewa Idy, celnym niczym zaklęcie.
Corath był młody, nawet jak na elfa, i dotarł do miasta dziwnym zbiegiem okoliczności: wpierw porwał go zamęt bitwy w Dol Tyrga. Uciekając z ludzkimi rebeliantami trafił do Puszczy Curchen, i stamąd zawędrował aż dotąd: do miasta zwanego Damawend, u podnóży gór Sinych. Tam dziwny trafem dostał najelpszy pokój w najlepszej karczmie w mieście. Nazywała się "Pod Glutem Smoka".
I czego się spodziewać po takim elokwentnym elfim draniu? Znalazł niezłą pracę, wynajmował pokój na stałe, wszedł w dobre stosunki z ludźmi. Bo miasto, choć ogarnięte plagą, trzymało się wcale nieźle.
Tak dotarł do wieku trzydziestu sześciu lat.
Wówczas to, został zmuszony do przypomnienia sobie walki i biegu.
To był październik, gdy kąsliwe komary zdechły wreszcie, a do karczmy gdzie bytował zaczęli zajeżdżać podjerzani osobnicy o nieznanym pokroju.
Corath wylazł w taki dzień z łóżka, i zszedł po schodkach do sali głównej, gdzie dziś unosił się w powietrzu dym z fajek, a kufle pito jak kieliszki.
Z tyłu, w kącie nad którym wprawione było okno, siedziało dwóch handlarzy futrami, rozprawiając żywo. Corath nie przysiadł się, po tym jak przeszedł obok i usłyszał ich dyskusję:
- Mówisz, Tern?
-Tak, tak było nie inaczej. Drowy w pień wycielim... krasnoludy już ziemię gryzą z której to się karły wylęgły.
- Cholerne nieludzie. - mruknął ten pierwszy. - A co z elfami czystej krwi?
- Wytłukli. Koczownicy. - odparł czkając ten o imieniu Tern. - Ani jednego elfa nie znajdziesz w Armerii.
- Teraz... Widać na placach szubienice. Ludzi wieszają...
- Tych co... - Tern znów czknął. - Co z elfami godoli.
- Ni wim czy to dobrze. - handlarz spojrzał na drugiego bystro. - Że się tak wszystkie elfy katuje.
- W Damawend - rzekł czkając Tern - Każdego elfa kazano powiesić. Ostatnie elfy tu gdzieś ponoć bytują.
Corathowi serce zaczęło mocno bić. A zatem... stryczek grozi jemu?
Nerwowo nasunął włosy na uszy. Ma uciekać? Jasna cholera... Ale przecie nikt nie wie... Że jest elfem... prócz.
Jasna, pieprzona cholera! Muszę dotrzeć do mojego pokoju, nim zrobią to inspektorzy!
Ruszył szybko w stronę schodów.
- A gdzie się pan tak spieszysz?
Corath zamarł. Powiedział to stojący za nim strażnik w haftowanym stroju. U pasa miał miecz.
- Czyżbyś na sumieniu coś miał?
Corath nadal stał do niego plecami, liczył, spokojnie i chłodno.
- Ogłuchłeś!?
Elf obrócił się szybko. Strażnik nawet nie wychwycił ruchu, odebrał tylko impent uderzenia. Stracił równowagę, poleciał do tyłu, wpadł na stół rozlewając piwo, spadł na drugą stronę.
Corath puścił się biegiem.
Musiał być bardzo szybki.
OD WASZYCH KOMENTARZY ZALEŻY CZY OPOWIADANIE TE BĘDĘ PISAŁ DALEJ.