Gaming-related

ODPOWIEDZ

Jak oceniasz pracę:

1
1
17%
2
0
Brak głosów
3
0
Brak głosów
4
1
17%
5
1
17%
6
0
Brak głosów
brak skali :P
3
50%
 
Liczba głosów: 6
Avitto
Majtek
Majtek
Posty: 132
Rejestracja: sobota, 29 września 2007, 15:25
Numer GG: 0
Lokalizacja: Północna Kraina Betonu

Gaming-related

Post autor: Avitto »

Ostatnim czasem postanowiłem zacząć spisywać przygody moich bohaterów. Trafiła się akurat odświeżona nieco drużyna(starej ekipie powodzenia na nowej drodze życia, z tego miejsca życzę), wiecie, elementy napływowe ;) razem z moim najbardziej doświadczonym i sensownym graczem rozpoczęliśmy pisanie. Prologu nie cenzuruję(jeśli za stosowne uznają to moderatorzy to i tak na pewno to zrobią :>). Jedno, co nie zależało ode mnie, wybryki graczy testujących moją cierpliwość. Dałem im się wyszumieć, po czym przeszedłem do meritum(THE QUEST). Nie jest to specjalnie ambitna lektura, ale coś w sam raz do poczytania. Nasilenia bluzg i przekleństw są następstwem charakterów postaci i miały miejsce podczas sesji, więc przeniosłem je również do treści Prologu. Zastrzegam sobie prawa autorskie.

TREŚĆ

W salonie z owłosionymi kanapami zaczęli zbierać się ludzie. Pokój był nieduży, z białymi ścianami i ławą przy kanapach. W drugim końcu pomieszczenia stał stół i krzesła. Za beżowymi sofami znajdowały się okna i drzwi na balkon, w których żaluzje zasłonięto. Na stole owi młodzieńcy ustawili segregator, stosy papieru, ołówki i wielobarwne, różnokształtne kości do gry. Małe bryłki błyszczały w prześwitujących między żaluzjami promieniach słońca. Zaczęła się rozmowa:
- Zaczynamy. Tomek. – Zwrócił się brunet o postawie ochroniarza do szczupłego, wysokiego chłopaka, bawiącego się kijem hokejowym. – Maszerowałeś wiele dni w sielankowej atmosferze. Znajdowałeś owoce, którymi się żywiłeś. Nie zostałeś napadnięty ani przez oprychów, ani strażników czy urzędników. Jednak wszystko, co dobre musi się skończyć. Oto stoisz przed - jak ci się wydaje - najważniejszym wyborem na aktualnej drodze, od którego zależeć będzie wszystko… Jesteś na trakcie, widzisz rozwidlenie drogi. Idziesz w prawo czy w lewo?

***************************

Początek jesieni. Słońce trochę po południu. Na utwardzonej drodze piechur bez namysłu skierował się w prawe rozgałęzienie. Pokonał wesoło kilkanaście metrów. Gwiżdżąc, spostrzegł chatkę. Nęcony ciekawością oraz okazją dla łatwego zdobycia łupu dobył topór zza pasa i podszedł do ściany budynku. Wtedy banita posłyszał podniesiony głos kobiecy „Roman, przynieś olej!” - Na co odruchowo się uśmiechnął. Wyjrzał za róg, a widząc szczuplutkiego, łysawego człowieczka i dużo postawniejszą od niego kobietę pochyloną nad kotłem wiszącym nad paleniskiem z dużą metalową chochlą w dłoni chciał schować topór i grzecznie ich przywitać. Jednak było już za późno – Roman stał kilka kroków od niego. Szybko zdecydował się, wybiegł zza winkla i natarł na facecika. Topór ze świstem ciął powietrze nad głową zaskoczonego chudzielca. Nie tracąc pędu zbój pobiegł w stronę domniemanej żony Romana koncentrując się na trafieniu. Nastąpiło kolejne pudło, po nim potrójne trafienie chochlą w głowę włóczęgi. Zmotywowany wziął zamach i wycelował w klatkę piersiową. Sprytna kobieta cofnęła się krok w tył, topór wbił się w ziemię, a banita wylądował twarzą na jej dekolcie. Młodzieniec poczuł uderzenie dużo mocniejsze od poprzednich, po którym obraz zwęził się do poziomej białej linii podobnej horyzontowi, następnie znikając całkowicie. Obudził się jak przypuszczał chwilę później, kiedy związany leżał pod ścianą budynku. Mocarna baba trzymała w rękach wygiętą o dziewięćdziesiąt stopni chochlę i podejrzliwie spoglądała na włóczęgę, który próbował nawiązać dialog.
- Proszę, nie! Mogę dla Ciebie pracować, gotować, prać…
- Milcz łobuzie! Mój mąż zaraz wróci ze strażą. Pójdziesz do pierdla, a wątpię, żeby tam dobrze karmili, jeśli w ogóle. Nauczysz się, że na urzędników państwowych się nie napada! – Mówiła z zawistną miną, to uderzając chochlą w dłoń, to znów starając się ją wyprostować.
- Mam pieniądze! Może jakoś się dogadamy? - Mówił, starając się jednocześnie wydobyć nóż z cholewy buta. Niefortunnie, żona mytnika zauważyła podejrzany ruch dłoni banity, co skwitowała szybkim i zdecydowanym ciosem w czoło i rękę młodzieńca.
- Plugawy psie! – Mówiła tłukąc go do metalową łychą. – Nowa chochelka!

--------------

Chwilę wcześniej na trakcie pojawił się mężczyzna ubrany podobnie jak związany młodzieniec. Również wybrał prawe rozwidlenie. Przed sobą zauważył odzianego w błękit jeźdźca. Podszedł szybkim tempem w jego stronę, ten jednak spiął konia i ruszył galopem. Po prawej stronie mężczyzna zauważył drewnianą chatkę. Wiedziony ciekawością zajrzał do środka. Jego oczom ukazała się czysta, choć ciasna izdebka. Omiótł ją wzrokiem i złapał za klamkę otwieranych do wewnątrz drzwi, powoli je zamykając. Wtem jak spod ziemi pojawiła się przed nim postawna kobieta z metalową chochlą w dłoni i kurwikami w oczach. Wymachując łychą przed twarzą wędrowca niebacznie zahacza go w skroń.
- Asz ty głupia kurwo. – Warknął sięgając po miecz zarazem cofając się krok w tył. – Pałka się przegła. - Błysnęło naoliwione ostrze wystawione na słońce. Żona mytnika widząc zaciętą minę przybysza poczęła cofać się na tył domku. Ten trzymając broń w pogotowiu podążył za nią. Kobieta skierowała swoje kroki ku palenisku, o które oparty stał topór banity. Żwawo podniosła go do bloku. Mężczyzna uderzył z góry, bez zbędnych ruchów. Chybił, zadał cios zbyt krótko. Kobieta odpowiedziała cięciem z prawej, pod pachę. Sprawny unik wędrowca połączony z wyrokiem prawą nogą sprowokował następny cios. Związany banita krzyczał panicznie. Na głowę dzierżącej topór spadł miecz, trysnęła krew. Nie zdążyła go zablokować, wyraźnie oszołomiona. Padła na plecy na ziemię, niewładna ręka puściła topór. Przybysz dopadł do niej, wbił miecz w pierś i z beztroską miną począł nim kręcić. „To chore – pomyślał, – ale przyjemne”.
Wrzask się urwał. Spojrzenia obu mężczyzn się spotkały.
- Proszę uwolnij mnie! – Odezwał się skrępowany banita. – Zostałem napadnięty przez to szalone babsko!
- Jak cię zwą? – Odparł tamten.
- Vargo Hout. – Wyjąkał ze spojrzeniem zbitego psa.
- A mię Romuald. Miło mi. Pewnie chcesz, żeby cię rozwiązać. – Były ogrodnik miał jakiś cel w spowolnieniu sytuacji.
- Tak, kurwa! Szybciej! Zaraz będzie tu Roman ze strażą! – Gdy jest się związanym, kultury zaczyna brakować.
- A proszę? – No cóż, kultura przede wszystkim.
- Proszę mnie rozwiązać! – Próbował dogodzić Romualdowi Vargo. Ten zbliżył się do związanego, lecz coś zatrzymało go w połowie drogi. Tym czymś był jego materializm.
- A co ja z tego będę miał? – Złowieszczy uśmiech ogrodnika mówił wszystko.
- Kompana! – Nie tracił nadziei skrępowany.
- Milcz! Co umiesz?!
- No, więc – w takich sytuacjach elokwencja Varga zanikała – czytać, pisać umiem… Walczyć, żołnierzem byłem… No, kurwa! Rozwiąż mnie!
- A zrobisz wszystko?
- Zrobię! Tylko mnie rozwiąż… - Wzrok Romualda spoczął na zupie. I na chochelce.
- Ale, ten, no… Ta chochelka… Złe wspomnienia.
- Taaak… - Sadyzm Romualda dawał o sobie znać. Zaczął mieszać łychą w czymś, co w jego założeniu miało być zupą.
- Nie pij tego! Tam nie ma oleju! Roman nie przyniósł oleju! Nie!
- Och… Ja nie. – Teraz podszedł do banity zupełnie blisko, z pełną chochelką w dłoni.
- Tam nie ma oleju! – Krzyczał Vargo w niemocy znalezienia lepszych argumentów.
- Chcesz być rozwiązany?
- No, chcę.
- To smacznego. - Przyrząd kuchenny zbliżył się do ust banity. W jednej chwili wziął ciecz do ust, odwrócił dyskretnie głowę i wypluł za siebie.
- Świetna zupa! – Romuald pierwszy raz w życiu widział pełny uśmiech od ucha do ucha. Nieszczery, bo nieszczery, ale jednak był.
- Dobrze… - Oprawca wrzucił chochlę do kotła. Trochę płynu chlapnęło na trawę, trwale dezintegrując część ekosystemu pasikoników i biedronek.
- Ja pierdolę. – Jedyny komentarz Romualda dobitnie podsumował sytuację. Tymczasem banita uspokoił się.
- To jak będzie? – Zagadał. – Rozwiążesz mnie? - Romuald zbliżył się do niego w milczeniu, wyciągając nóż. Rozciął jeden z więzów. Vargo szybko wyplątał się z lin. Również bez chwili zwłoki zebrał swoje przedmioty. Podszedł do trupa i zabrał topór. Chwilę patrzył z nienawiścią na stygnącą kobietę, po czym obdarował ją sakramenckim kopniakiem w głowę. Obrócił się w stronę wybawcy.
- To jak, idziemy? – Spytał poprawiając plecak banita.
- Na dobry początek znajomości proponuję małą demolkę. – Głową skinął na chatkę, znów złowieszczo się uśmiechając. Odpowiedział mu tylko ten sam serdeczny uśmiech, co wcześniej. Chwilę później obaj znajdowali się w mieszaninie powietrza, kurzu, szmat, odłamków drewnianych, metalowych i glinianych wewnątrz chałupy. Co rusz coś trzaskało, łamiąc się, po czym świszczało, przelatując obok jednej z obecnych głów.

-----------

Stary i wielki orzech rósł na zboczu wzgórza. Co jakiś czas zjawiał się tu zapewne jakiś druid, podziwiający ciemną korę i czerpiący z niej energię. Dookoła drzewa rozlegał się właśnie gwizd. Lecz żadnego ptactwa w pobliżu nie uświadczysz.
- Tum tu rum tum. – Zanucił zamaskowany, ciemnoskóry, długouchy obcy. – Czas zrobić bum! Hyc! – Zeskoczył z drzewa. – Ale mam ochotę coś rozjebać! – Z entuzjazmem zauważył w oddali drwa palisady jakiegoś miasteczka.
- Ho ho ho! Będzie bum! – Ciągnął uradowany. Nie tracąc ani chwili dłużej skierował swoje kroki zboczem w dół ku palisadzie, przeciągle gwiżdżąc.

-----------

Palisady miasteczka Jork. Południe. Pogoda? Dość słonecznie, gdzie niegdzie chmury, niezwiastujące niczego szczególnego. Niczego. Zupełnie. Lecz znikąd na horyzoncie pojawia się jakiś człowiek. Brunet, niezbyt wysoki. Niezbyt. Naprawdę. Alkohol czuć naokoło niego. Ręce lekko pożółkłe od tytoniu. W oczach można by dostrzec poczucie winy za przeżyte lata. Bohater romantyczny. Trochę autystyk. Trochę. Niestety. I tak idzie. Widać, że za długo. I że szuka schronienia. Tylko tyle. Na szczęście.
- Stać, kto idzie? – Nieprzyjemny wrzask dobiegł z wieży strażniczej. Nieprzyjemny i nieprzyjazny.
- Don Vasyl de Roma, medyk. Szukam schronienia. Tylko tyle. – Starał się wzbudzić zaufanie. To potrafił. Jeszcze.
- Nie wejdziesz! Spierd… - Coś przerwało strażnikowi. A raczej ktoś.
- Przepraszam. Jestem jego przełożonym. Czego chcesz?
- Wejść. Wyspać się. Znaleźć może jakąś pracę. – Don Vasyl nie kłamał. Niewiele już chciał.
- Hmmm. Za wejście dwie złote korony.
- Nie.
- Co?
- Nie. – Ludzie pokroju Don Vasyla uważają na pieniądze, bo nie mają ich wiele. Za mało.
- To nie wejdziesz.
- Byłem tu kiedyś. Nie płacono wtedy za wstęp.
- Nam się płaci. - Wszystko się zmieniało za szybko dla niego. Grunt osuwał się spod nóg. Nic nie jest już stałe. Niczego się nie da trzymać. Nikomu się nie da ufać. Odszedł, gdyż przypomniało mu się, że po drugiej stronie palisady z tyłu była dziura. Można przez nią przejść. Jak to przez dziury w palisadzie. Zawsze.

------------

Banita Vargo Hout oraz były ogrodnik, pan Romuald, schowani w krzakach obserwowali dziwaka łażącego wokół palisady i rozmawiali ze sobą.
- Właściwie, to ty w jakimś konkretnym celu byłeś w domku Romana? – Dopytywał się zafrapowany niedawnym zajściem Romuald.
- Akurat przechodziłem obok. Poszedłem się przywitać i dostałem wpierdol. – Wypowiedzi Varga, nie licząc faktu, iż były mutacją prawdziwych wydarzeń, brzmiały kurewsko szczerze.
- Zostałeś powalony przez babę? – Docinał z szyderczym uśmiechem.
- Porównaj sobie nasze wymiary. Byłem bez szans!
- I tak jesteś ciota. – rzekł szczerze już rozbawiony.
- To, że wygrałeś było czystym przypadkiem. Byłeś w woju czy jak?
- Hmmm… Byłem ogrodnikiem.
- Czym, przepraszam? – Wyraz twarzy Varga zdawał się zastępować szereg wulgarnych słów, które prości ludzie mówią w chwilach zdumienia.
- Wiesz, no… Przycinałem krzaczki, podlewałem kwiatki. Strzelałem do królików jak wpierdalały sałatę. Normalny zawód. Niezbyt emocjonująca praca, więc się wyrwałem. – Recytował beznamiętnie swój życiorys, jakby był wyuczoną regułką.
- Eee… Bo wiesz. Mnie wygnali z miasteczka. – Banita po wielu dniach samotnej wędrówki czuł bezwzględną potrzebę wygadania się. – Za… Za rozboje. He he. Bo ja jestem taki trochę awanturnik. Nie siedzę w miejscu tylko napierdalam od razu jak ktoś obraża moją matkę. Albo jest krasnoludem.
- Rasista?
- Nie, mam uraz. Z dzieciństwa.
- Aha. – W głosie był odczuwalny lekki bojkot dla przeżyć banity. Romualda w ogóle niezbyt wiele ruszało.
- Tylko tyle? Żadnych fanfar, wyrazów współczucia? Jedynie jakieś jebane „aha”?
- No.
- Spierdalaj. – Siedzieli w milczeniu. Po chwili Romuald wstał i odszedł. Vargo za nim.

------------

Długo już się szło Don Vasylowi. Rozkojarzony, odurzony brakiem alkoholu chodził w kółko, gubił drogę zarówno w rzeczywistości jak i w wyobrażeniu o niej. Ludzie w takim stanie często potykają się o jakieś dziwne rzeczy wystające z ziemi. Ten incydent nie ominął Don Vasyla.
Uderzenie. Strata równowagi, buty. Nie był tak wygimnastykowany, by przewracając się widzieć swoje buty. To były czyjeś buty. Ich właściciel przewrócił się na niego. Złapał się jeszcze jednej osoby i obaj w masowym ataku utraty równowagi upadli na nieogarniającego Don Vasyla.
- Kurwa. Przepraszam. Kurwa. – Pijaczek wydawał jęki w dezaprobacie przyjmowania na siebie ciężaru dwóch obcych.
- Czuję się jak jakaś jebana konserwa. – Powiedział Vargo. To porównanie było adekwatne i bardzo obrazowe, gdyż znajdował się pomiędzy byłym ogrodnikiem a obecnym alkoholikiem.
- Moglibyście panowie nie narzekać, tylko ze mnie łaskawie zejść? – Zdeterminowany jest ten, kogo naciska ciężar dwóch debili. Mieszanina łokci Varga oraz gróźb i wulgaryzmów miotanych przez Romualda wylądowały na Don Vasylu. Wstali, otrzepali się i, jak nakazywała rutyna kulturalna, podali sobie dłonie.
- Don Vasyl de Roma. – Powiedział Don Vasyl de Roma.
- Vargo Hout. – Oświadczył z dumą Vargo Hout.
- Romuald! – Wrzasnął Romuald. Nastała chwila milczenia. Gdy wyuczone nawyki przestawały dawać o sobie znać, trzeba było dla odmiany pomyśleć jak tu sprowadzić rozmowę na dalszy tor. W tej kwestii banita doznał olśnienia.
- Co tak popierdalasz bez celu dookoła palisady?
- Szukam. – Odpowiedział spokojnie Don Vasyl.
- Czego?
- Dziury szukam.
- Po co ci dziura?
- A po co są dziury? – Brak porozumienia, różnice temperamentów i skrajnie różne charaktery obnażały się zaskakująco szybko.
- Znaczy, że na druga stronę chcesz przejść. – Domyślił się pan Romuald, któremu udało się uniknąć typowych dla Varga spojrzeń.
- Tak. – Lekko zażenowany pijaczek rozważał odejście w swoją stronę.
- A czemu? Nie możesz tak normalnie wejść przez bramę? – Coś kotłowało się pod czaszką ogrodnika.
- Chcą dwie złote korony za wejście. Stwierdziłem, że nie opłaca się taka zabawa i poszedłem poszukać przejścia w palisadzie. Kiedyś tu było.
- A może tak byśmy jednak spróbowali wrócić na trakt i wejść normalnie, bramą. Wiecie, razem raźniej. – Zaproponował Vargo. Jak się okazało, całkiem trafnie.
Po krótkim spacerku po lesie dotarli na trakt. Niebo zaczynało się robić trochę pochmurne. Zapowiadało się całkiem sympatyczne popołudnie. Po przygodach i spotkaniach wszyscy poczuli pragnienie i głód. Droga była spokojna, co sprzyjało rozmowie. Oczywiście, do czasu.
- Ktoś nas obserwuje, czuję to. – Zakomunikował Vargo.
- Nikogo nie ma przecież. – Powiedział, uważnie rozglądając się, pan Romuald.
- Ja nie widzę, ja czuję. A to jak dotąd mnie, kurna, nie zawodziło. – Powiedział banita, poniekąd mając rację.
Nagle zasadniczo znikąd pojawiła się czwarta postać na froncie. Z sylwetki był to mężczyzna, ubrany na czarno w masce. Nie miał rękawic, a karnacja jego dłoni była znana każdemu mieszkańcowi północy. Mroczny elf wymienił spojrzenia ze wszystkimi na drodze.
- O kurwa, murzyn. – Nieśmiało zaczął Vargo. Czwarty milczał, bojkotując w myślach dość specyficzną interpretację zwrotu „nawiązać kontakt” dokonaną przez banitę.
- Jak masz na imię wędrowcze? – Don Vasyl wpadł na pomysł, by poprowadzić rozmowę w przyjaźniejszym tonie.
- Nie powinno was to wiele obchodzić. – Odpowiedział elf. – Dokąd idziecie?
- Do Jork. Też się tam wybierasz?
- Tak.
- Może byś tak, wiesz, poszedł z nami. Trzeba płacić za wstęp, a grupą może nas wpuszczą. – Zaproponował Vargo. Był mocno zaintrygowany ta postacią. Czuł, jakby skądś go znał.
- Pewnie. – Odpowiedział czwarty.
Powędrowali dalej. Mroczna postać krępowała rozmowy integracyjne reszty, jakkolwiek żenujące by one nie były. Czasem lepiej pomilczeć niż gadać próżnie bez sensu. Tak więc maszerowali w ciszy. Gdy stanęli przez wartownią wytoczył się z niej zwalisty strażnik.
- Nnnnne… Ne mogę was wpuścić… - Pijany wartownik bramy Jork był stanowczy, a w każdym razie próbował.
- Ależ wpuść nas, nie będziemy robić problemów. Szukamy tylko schronienia i pracy. – Tłumaczył pan Romuald. Don Vasyl patrzył znacząco na cynowy dzbanek wina w ręku strażnika. Głód zaczął dawać o sobie. Vargo w tym czasie błyskał kreatywnością.
- Zdzichu! Zdzichu, pamiętasz mnie?
- Eee… - W głowie odźwiernego trwało eksplorowanie zakurzonych obszarów pamięci.
- Jestem synem siostry twojej matki! Mam na imię Marian. Pamiętasz jak się schlaliśmy tym spirytusem na weselu?
- Marian, kuzyn, Marian! – Już po chwili wołał w pijackim transie ekstazy na zmianę.
- Tak, to ja. Wpuść nas, potrzebujemy znaleźć jakąś karczmę. – Tym sposobem brama stała przed nimi otworem. Parę kroków dalej zaczęli rozmawiać.
- Nie było aż tak źle. – Powiedział Vargo.
- Mhm, ale teraz rzeczywiście znajdźmy jakąś knajpę.
- Tam coś jest. – Don Vasyl trzymał się kurczowo za brzuch. Było źle.
Normalna karczma. Ludzie biegający po sali, przepychanki przy co drugim stoliku, tanie dziwki w odpowiednich kątach, gburowaty i zarazem gruby barman, dużo dymu i innych oparów. Całkiem zwyczajnie. Ekipa z trudem znalazła wolny stolik.
-Barman, podejdź. – Rozkazującym tonem zawołał pan Romuald, który chciał w końcu po raz pierwszy w życiu poczuć się obsłużony, a nie służyć.
- Sam se kurwa podejdź. – Odpowiedział stanowczo właściciel. Myślał, że postawił sprawę jasno, lecz złota moneta obracająca się w dłoni Varga przyciągnęła go jednak do stolika. – Czego panowie sobie życzą? – Don Vasyl zwykle rzygał na hipokryzję, lecz w tym stanie nie miał na to nawet siły. Już miał składać zamówienie, kiedy moneta wypadła z rąk Varga. Barman próbował schylić się by błyskawicznie ja podnieść, lecz ze względu na tuszę ubiegł go pan Romuald.
- Na takie zachowanie się, kurna, nie godzę. – Odparł zuchwale.
- Masz chuju robić, co ci każemy. – Zripostował Romuald. Tak wiele razy wcześniej musiał tego słuchać, że radość, z jaką rzucał obelgi zdawała się go podbudowywać. Barman mimo pozorów miał jednak swój honor, wrócił więc za ladę.
- Wracaj tu chamie! – Wrzeszczał Romuald. Zawołanie było bardzo warzywne, bowiem nie zaowocowało żadną reakcją. Były sługa podenerwowany ostentacyjnym bojkotem wstał, przewracając stół.
- Tak się nie będę bawił! – Ruszył w kierunku barmana z rozpędu przewracając następny stolik. Siedzący przy nim jegomoście momentalnie przenieśli całą możliwą uwagę na Romualda. I tak zaczęła się burda. Część bywalców postanowiła czasowo zawiesić penetrację kolejnych kufli piwa wychodząc po angielsku. Z karczmy wyszedł także barman, z prośbą o czyjąkolwiek interwencję. Na próżno. Jednym słowem nastąpił rozpierdol. Don Vasyl nie mógł nie skorzystać z okazji – wstał i podszedł do baru. Wódka stojąca obok kusiła jego nałóg. Pociągnął zdrowy łyk i… Odżył. Tak, odżyło wszystko, stawało się lepsze. Bójka w barze, śmierdzący pijacy, brud na podłodze. Nie obchodziło go to. Było pięknie. Cudownie. Jako, że nie uciekała z niego chęć życia i zabawy stwierdził, że czas na teatrzyk. Stanął przed barem:
- Wódki proszę. – Przeszedł na drugą stronę – Ależ oczywiście, panie Vasylu. – Powrót. – Dziękuję bardzo. – Łyknął zdrowo i z radością powtórzył scenę kilka razy.
Tymczasem walka wrzała. Mroczny elf przyjął pozycję pasywną, stał i obserwował. Nie wzdrygał go widok kolejnych łamanych nosów czy szczęk, brawurowych padów na podłogę czy ściany, a nawet, gdy barman całą swoją osobą przygwoździł Varga do ziemi, wgniatając twarz banity w syf pokrywający podłogę. Wzdrygnęła się natomiast psychoza banity. Nastąpiło coś, co nazywamy epizodem psychotycznym. Vargo wstał i z obłędem w oczach i wściekłością na twarzy przerzucił karczmarza w stronę ogrodnika i rozejrzał się. Jego wzrok spoczął na Don Vasylu.
- Ty jebany krasnoludzie. – Dało się wyczuć gniew w rozchodzących się dźwiękach.
- Kmpfmumpf. – Rozpoczął zdziwiony pijaczek.
- Zabiję cię! – Okrzyk wzbudził pewne obawy popijającego po drugiej stronie baru. Banita wskoczył za ladę, a tamten szybko odstawił trunek. Bluzgi i bełkoty Varga stawały się coraz intensywniejsze i bardziej nienawistne. Don Vasyl w sekundę wytrzeźwiał i skoczył przez ladę, jednak z niepełną skutecznością. W efekcie Vargo widział jedynie nogi urojonego krasnoluda wiszące po drugiej stronie baru. Do słownika bełkotu doszedł nowy wyraz: ”wykastrować”. W szale uniósł topór i wymierzył nim potężnie w krocze, lecz nie trafił. Ostrze wbiło się w drewniany blat. Don Vasyl wstał, schował się za elfem, podczas gdy Vargo stanął obok, oparł się o trzonek topora i sapiąc analizował mijającą już wizję.
W międzyczasie wszyscy zdążyli się ulotnić. Wszyscy, oprócz półprzytomnego gospodarza, wcześniej próbującego załagodzić swary w lokalu, obecnie leżącego nieprzytomnego na panu Romualdzie. Vargo szybkim uderzeniem w krtań skutecznie skrócił jego życie. Don Vasyl zabrał do plecaka kilka cennych butelek wódki. Mroczny elf odciął karczmarzowi środkowego palca u dłoni. „I tak mu się już nie przyda” pomyślał. Tymczasem pan Romuald gdzieś się ulotnił. Przepadł, żadne nawoływania nie przyniosły rezultatu.
- Nie wiem jak wy, - skomentował roztaczający się wokół widok Vargo - ale ja na dziś mam dosyć. – Wyszarpnął topór z blatu, zatknął go za pas, wziął leżącą na pobliskim stoliku kromkę chleba, po czym żując ją wyszedł jakby nic nie zaszło. Kompani postąpili podobnie. Gdy mijali stróżówkę banita zastał swojego grubymi nićmi przyszywanego kuzyna w pozycji poziomej na chybotliwej ławeczce.
- Hej, Zdzichu! Mam coś dla ciebie. Te, Vasyl, zarzuć no flaszką! – Wyrwał ociągającemu się medykowi butelkę z rąk i wręczył wartownikowi. – Pamiętaj, rodzina nigdy cię nie zostawi. Bywaj tymczasem, mam jeszcze kilka drobnych interesów na zewnątrz. – Wyjaśniał banita, kierując się powoli w stronę lasu. Odpowiedziały mu tylko pomruk, którego nie dało się zakwalifikować jako żadną znaną filologom onomatopeję. Don Vasyl tęsknym wzrokiem pożegnał butelkę i oddalił się wraz z resztą. Mroczny elf przemknął oczywiście niezauważony.
Zdążyło ściemnieć wokół, gdy maszerowali traktem. Ciemny las przywoływał z pamięci historie posłyszane w dzieciństwie o potworach gnieżdżących się w takich właśnie ciemnych lasach. I o bohaterach, jakich te potwory pożerały. I o skarbach, które potwory gromadziły. Skarby, które leżą gdzieś w jaskini, zupełnie same, na wyciągnięcie ręki. I wszytko byłoby pięknie, lecz tym razem nic z tego. Za zakrętem robiło się coraz jaśniej, pojawiła się łuna małego światełka, może świeczki. Przygodna trójca przystanęła w milczeniu, czekając widoku właściciela owego światełka. Po chwili zza zakola wyłonił się koń, latarnia, kapelusz i peleryna, wóz z szarą plandeką na żebrach. Woźnica zatrzymał się przed piechurami bez słowa. Vargo gdzieś znikł.
- Witam. – Przerwał ciszę powożący w kapeluszu z szerokim rondem. – Panowie dokąd zmierzają? Może gdzieś podwieźć? – Dwaj piesi stali jak stali na drodze z oczyma wlepionymi w nicość. Po chwili pojawił się trzeci.
- A dobry wieczór. Wybaczy pan na moment. – Pociągnął za sobą Don Vasyla w krzaki. – Słuchaj, kurwa. – Szeptał, gdy znaleźli się sam na sam. – Tam na wozie śpi jeszcze jeden, między workami. Wielki chłop. Co robimy?
- Tylko spokój może nas uratować. Jakoś się dogadamy. – Nie było sensu siać paniki. – Idziemy normalnie rozmawiać, żadnego mordobicia na chwilę bieżącą. – Uspokajał początkujący medyk, wciąż pamiętał kurwiki w oczach banity podczas niedoszłej kastracji „krasnoluda” w karczmie. Wyszedł z krzaków, banita za nim. Zastali elfa siedzącego na koźle i raczącego się pętem kiełbasy i płynem z bukłaka.
- Zapraszam panów. – Powiedział miękko woźnica. – Myślę, że dojdziemy do porozumienia i obopólnej korzyści. Jeden obok mnie, drugi niech wejdzie na wóz. Tylko nie budźta mojego kolegi, ucina sobie drzemkę. Zapraszam. – Powtórzył z lekkim naciskiem. Towarzysze wymienili spojrzenia i wzruszyli ramionami. Wsiedli następnie. Mieli chwilkę by przyjrzeć się napotkanemu. Woźnica miał około czterdziestu lat i twarz pokrytą jasnymi bliznami, ciemną karnacje jak na północne rejony, chociaż może to tylko opalenizna albo dziwnie układający się cień. Sylwetka śpiącego była potężna, włączywszy w to mięsień piwny. Włosy miał krótko ścięte, jedynie grzywka była splątana w grube i sterczące dredy. Leżał spokojnie i oddychał miarowo. Na koźle wymieniano uściski dłoni.
- Don Vasyl de Roma. – Przedstawił się spokojnie pijaczek.
- Minimac. – Odrzekł mroczny elf. – Pańska godność?
- Mówcie mi per Inwestor. – Lekko charcząc powiedział woźnica. Ciemne kłaki nieznacznie wystawały spod kapelusza.
- W co pan inwestujesz? – Podjął temat medyk.
- We wszystko, co gwarantuje zyski. – Przeciągnął się, gdy koń samoczynnie skręcił w niewidoczną na pierwszy rzut oka ścieżkę. – Wy też powinniście. Niedługo zechcecie zakładać rodziny, a z funduszami u panów, zgaduję, krucho. – Omiótł ubiór Don Vasyla przelotnym spojrzeniem. – Może i dla was są odpowiednie dziedziny biznesu. – Wszyscy milczeli, więc nieznajomy począł kontynuować. – Powiedzcież, interesowałaby was mała robótka? Natury oczywiście zarobkowej. – Przeciągnął się raz kolejny. Minimac poczuł zimne ostrze na szyi. Gadanina uśpiła jego czujność. Spod plandeki wydobyło się kilka szybkich dźwięków sugerujących nagłe podniesienie rąk do góry. Więcej niż dwóch rąk.
- Ja bardzo chętnie. – Odezwał się nazbyt przekonująco spod plandeki Vargo.
- Też jestem za. – Zawtórował mu mroczny elf półgębkiem. Poczuł jak ostrze opuszcza okolice jego gardła. Jedynie Don Vasyl milczał, patrząc pustym wzrokiem na elfa obejmowanego przez woźnicę. Milczał, dopóki nie poczuł dotyku znajomego topora na plecach. Topora, który mało co nie pozbawił go możliwości prokreacji. Topora, który cudem chybił o centymetry.
- To ja wam pomogę. – Powiedział chłodno i poczuł oddalające się ostrze. I zdenerwowanie. Tak być nie może, wszystko wszyscy wymuszają. Terror się szerzy. „Tak dalej być nie będzie” – pomyślał.
- Doskonale. – Rzekł Inwestor z uśmiechem ukrytym w cieniu rzucanym przez kapelusz. Uśmiechem, którego może nawet nie było. A może jednak.
Niedługo potem bohaterowie stojąc na trakcie obserwowali oddalającą się łunę światła. Nastąpił sprawny w tył zwrot, po czym naprzód marsz. Tak jak opowiadał Inwestor, w kamiennym murze wykuto wąskie przejście wielkości karczemnych drzwi. Tak jak mówił, ukryte wejście do miasta Candlekeep. Także awaryjne z niego wyjście. Skierowali się wąską uliczką między kamienno-drewnianymi budynkami na południe. Jak polecił Inwestor. Skręcili w prawo, na główną ulicę. Jak poradził Inwestor. Potem w prawo raz jeszcze, ku Archiwum Miejskiemu, jak zasugerował Inwestor. Wokół panował mrok, zakłócany jedynie przez dwie niewielkie, uliczne latarnie. Nikt nie kręcił się w pobliżu, także mieszkańcy z naprzeciwka gmachu nie dawali znaków życia czy nawet obecności. Z oddali echo ulic niosło pojedyncze głosy.
- Zgłaszam się na wartę. – Powiedział Don Vasyl pośpiesznie. Miał już nawet plan. Będzie udawał menela, w końcu nie tylko to lubi, ale i umie najlepiej z obecnych. – Jakby się działo coś niepokojącego zacznę śpiewać.
- Dobra, to my wbijamy do środka. – Odparł Vargo. – Co będziesz śpiewał?
- Coś wymyślę, kiedyś marzyłem, by zostać bardem. Napisałem nawet kilka tekstów. – Nocna pora sprzyjała wyznaniom medyka.
- Starczy. Powodzenia. – Wtrącił Minimac, po czym znikł w ciemnościach. „On naprawdę dobrze się maskuje, - pomyślał banita – ale i tak nie umie czytać tak jak ja.” Don Vasyl również znikł z pola widzenia. Między domkami mignęło światełko. Niezauważalnie. Jakby go nigdy nie było. Vargo osunął się w cień, szukając Minimaca. Ten właśnie używał łomu na umacnianych drzwiach frontowych.
- Zostaw to debilu! – Syknął wyrzutek. – Mogli zamontować pułapki na drzwiach. Oknem debilu, oknem. – Dokończył, po czym wskazał ręką zamknięte, drewniane okiennice po lewej stronie. Mroczny elf pośpieszył we wskazane miejsce z małym, żelaznym łomem w ręce. Jednym wprawionym ruchem wyłamał oba zawiasy jednej z okiennic, obie zaś wysiały na zawiasach tej drugiej. Uderzył jeszcze w ramę i przełamał ją na pół. Po krzyku. Dźwięki upadającej blaszki, zgrzytu metalu o kamień i łamanego drewna mieszały się z dźwiękami rozrabiającego pijaczka. Don Vasyl wyciągnął butelkę i zaczął się beztrosko zataczać. Chyba pierwszy raz robił to na trzeźwo. Mimo, iż aktorstwo nie było jego domeną, to umiejętność udawania pijanego powinien mieć opanowaną do perfekcji. Obijał się to tu to tam od budynków i kopał leżące luzem kamyki. Włamywacze tymczasem sprawnie weszli do środka. W sali stało biurko i krzesło, jakaś skrzynka i dwoje drzwi w przeciwległym rogu. Skierowali się ku nim. Otworzyli oboje na raz i weszli w oddzielne korytarze. Vargo skręcił o dziewięćdziesiąt stopni w lewo i wziąwszy pochodnię do ręki począł wchodzić po schodach na wyższe piętro. Minimac szybko podążył za banitą, gdyż jego korytarz kończył się szybko zamkniętymi drzwiami. Ich oczom ukazały się dwa długie regały zapchane teczkami, papierami, kartonami. Młody człowiek doskoczył do półek i zaczął je przeglądać, czytać akta i tytuły teczek. Mroczny elf błyskawicznie wyszukał kolejne drzwi i przekroczył je. Vargo za nim. Rzucił się na kolejne regały wyłaniające się z ciemności. Po chwili schował jakieś papiery do plecaka.
- Minimac? – Szepnął na towarzysza.
- Tutaj. – Dobiegł głos zza ściany. Banita podążył w tamtym kierunku. Znalazł drowa przy biurku. Na drewnianym blacie leżały pióra, kartki papieru i kałamarz. Zgarnął wszystko do plecaka. Otworzył szufladę, w której znalazł teczkę zatytułowaną „Bieżące-do wysyłki”. Przejrzał, coś znalazł. Podmienił dwa zszyte papiery w okładkach na dwa inne z plecaka.
- Mamy to. Wychodzimy. – Oznajmił, po czym uważając na kroki udał się ku schodom, do wyłamanego okna. Mroczny elf z uśmiechem pozostawił na biurku palec, fant zdobyty w karczmie w niedawnej bijatyce. I wyszedł za człowiekiem.
W międzyczasie na dworze Don Vasyl dostąpił niewątpliwie aktu łaski. Napotkany patrol straży miejskiej skupiając uwagę na kopaniu pijaczka i podpijaniu mu wódki zupełnie nie zwracał uwagi na świat dookoła. Robili przy tym tyle hałasu na pustej ulicy, że siłą rzeczy inne dźwięki były nie do wykrycia, wliczając w to pieśń medyka, którą śpiewał nie zważając na razy milicji.

Każdy cygan ma ślicznego pindola,
I jest z niego bardzo dumny.
Jakby mógł to by go nosił na wierzchu,
A potem zabrał ze sobą do trumny.

Służby porządkowe w końcu odeszły. Znając swoją wartość, pijaczek wstał, otrzepał się i pił dalej resztę wódki. Tym razem siedząc spokojnie w jednym miejscu, naprzeciw latarni Archiwum. Widział dokładnie zgrabnie wyskakującego z okna Varga. Zobaczył także pechowe lądowanie Minimaca, który zahaczył o złamaną ramę. Huknął zatem na bruk całą powierzchnią ciała. Gdy podniósł głowę zobaczył znikające za rogiem postaci towarzyszy. Wstał, prowizorycznie przymocował okiennice na powrót do kamiennej ściany i puścił się pędem za dwoma mężczyznami. Dogonił ich przed ostatnią uliczką kierującą się prosto ku ukrytemu wyjściu z miasta.
- Dzięki, że poczekaliście, ścierwojady. – Rzucił Minimac.
- Zamknij ryj! – Syknął Vargo. – Patrz, wystawili straże. Tak sobie stoją i ani w myśli im sobie pójść. Chyba, że by tak… - W głowie banity pomysł zaczął się rozpaczliwie obijać. Mężczyzna kopnął w bruk, wyłuskując kamień, po czym wrzucił go na mur o kilka metrów w prawo. Kamyk odbił się po chwili od czegoś równie kamiennego, po czym wywołał szum jakiegoś krzaczka. Strażnicy skamienieli na chwilę, po czym odbiegli w przeciwległe strony muru. Teraz albo nigdy. Towarzysze puścili się pędem gęsiego, wzdłuż ściany budynku. Wyskoczyli przez dziurę w murze i pognali do lasu. Biegli, co sił. Don Vasyl po chwili pozostawał w tyle, z minuty na minutę coraz dalej. Gdy zobaczył towarzyszy pod wielkim drzewem stał także wóz Inwestora. Brzdęknęły monety w mieszku. Vargo nie okazując emocji schował sakiewkę do plecaka. Mężczyzna, który poprzednio spał tym razem ukazał się w pełnej krasie, ubrał się w bufiastą koszulę i obcisłe spodnie, wysokie buty z delikatnej i jasnej skórki oraz w trójkątny kapelusz z dwoma piórami. Stał tak z latarnią w ręce i pustą pochwą u pasa. Po chwili wsiadł na powrót do wozu.
- Jeżeli kiedyś zajrzycie do nas do Yis dostaniecie piwo na koszt firmy. – Rzucił wystrojony jegomość na odchodne z odjeżdżającego powozu. Twarz miał teraz łagodną i uśmiechniętą, choć w cieniu rzucanym przez pochodnię nie wyglądało to szczerze.
- Panowie. – Zaczął mroczny elf, gdy Inwestor zniknął całkowicie w gęstwinie. – Nie wiem jak wy, ale ja idę na piwo.
- Proponuję się przespać, a ruszyć rano, skoro i tak wszyscy mamy to piwo zagwarantowane. – Podrzucił pomysł Vargo. – Poza tym, elfy chyba tez się męczą, a ja osobiście czuję się zrezany jak chuj.
- Zatem do zobaczenia. Dojdę i się wyśpię w wygodnym łóżku albo chociażby na sianie, a nie między twardymi i wbijającymi się w dupę konarami. – Odpowiedział Minimac, po czym odszedł. Banita wzruszył tylko ramionami i wdrapał się na drzewo, gdzie uwił sobie kołyskę, obok zawieszając ekwipunek, nakrył się kocem. Obserwujący to Don Vasyl postanowił zrobić tak samo. Trochę niezgrabnie wdrapał się na pierwsze rozwidlenie konarów, które wyłożył liśćmi. Zasnęli szybko, tymczasem ich towarzysz dziarsko maszerował zbliżając się do darmowego kufla piwka.

--------------

Vargo obudził się z pierwszymi promieniami słońca. Miał problemy ze spaniem, kiedy było jasno, więc od razu zaczął ogarniać wzrokiem otoczenie. Ptak śpiewał swoje zalotne trele prosto do jego ucha, czego nienawidził. Kojarzyło mu się to z dzieciństwem. Dalsza porcja dezorientacji zaefektowała bolesnym upadkiem, a w efekcie destrukcją małego obszaru runa leśnego przy akompaniamencie bardzo wulgarnych wyrazów. Po chwili otrzeźwienia doszedł do pewnego wniosku. Już ze świadomością celu – wizyty w Yis, w karczmie nowych znajomych – stwierdził, iż nieraźno spacerować po lesie samemu. Och, ile dziwnych rzeczy za młodu wpoili mu rodzice!
- Bucu! Wstawać, kurwać! – Krzyknął do Don Vasyla leżącego na drzewie obok. Bez rezultatu. Kopnął więc w drzewo. Niestety, rezultaty w dalszym ciągu były daleko w polu. W takich momentach lubił być radykalny. Wyjął krzemienie, które nosił w podszyciu plecaka. Po chwili płonęło ognisko w lesie . Nikt z obecnych nie wiedział, jakim cudem Vasylowi udało się zeskoczyć z drzewa z taką finezją, sam siebie o to nie podejrzewał. No cóż, łut szczęścia, można powiedzieć.
- Odpierdala Ci? Wyskoczył z miejsca z pretensjami pijaczek.
- Właściwie, to nie. Chciałem cię obudzić, a to był jedyny skuteczny sposób. W sensie… Jedyny skuteczny, na jaki wpadłem.
- Ale… Do kurwy nędzy… Podpalać drzewo? Mogłeś dać mi dalej spać.
- Mogłem. Ale nie chciałem iść sam.
- Nie pójdę. – Próbował zakończyć z irytacją Vasyl, jednak jakiś złowieszczy plan dawał o sobie znać w jego umyśle.
- Przepraszam, już nie będę! – Nakłaniał dalej banita.
- Chyba, że dasz mi cos w zamian… - Ciągnął medyk.
- Nie wiem… Chleba? Wina? – Vargo wyraźnie udawał debila.
- Połowę sakwy.
- Pogrzało?
- Nie. Dawaj, co masz do dania. – Głęboko skrywany materializm Dona przemówił do Varga, który wtenczas odwrócił się i poszedł dalej bez słowa. Vasyl poczekał chwilę i ruszył za nim. Po cichu.

--------------

Minimac zaś medytował. Korzystając z chwili odpoczynku pobierał energię do swoich czakr. Kiedy poczuł odpowiednie spełnienie, zaczął eksplorować stany astralne. I nagle wszystko zaczęło się sypać. Trzęsło się, wrzeszczało. Nie minęło wiele czasu, zanim jego trzecie oko asekuracyjnie się zamknęło. Zobaczył Varga kopiącego w drzewo. I Vasyla, trochę dalej, podążającego spokojnie w jego kierunku. Ponad wszystko, wyczuwał negatywne wibracje.
- Złaź natychmiast pierdolony czarnuchu! Ty hebanowa dziwko, na dół! – Wrzeszczał w amoku towarzysz z dołu.
- Nie zejdę. – Odpowiedział ze spokojem. Vargo powtórzył piromańskie zagranie. Jako, że drow był pewny siebie, pozwolił sobie na mały szpas. Spuścił spodnie do połowy i wypuścił fekalia swe wprost na głowę Varga. Tak, trafił. Na banitę nie zadziałało to dobrze. Po chwili zbliżył się Don Vasyl, obserwujący dotąd zajście z oddali.
-Chodź tu krasnoludzie! Zniszczę cię! – Ryczał banita. Wyjął nóż i zaczął atakować protoplastę cyganów. Atakowany szybko wytrącił nóż i spróbował ucieczki, lecz Vargo nie dał mu na nią szansy. Wyjął łuk i wymierzył Vasylowi w twarz. Ten spojrzał na grot strzały i ramiona broni. Banita puścił cięciwę.
Stało się coś niewyobrażalnego dla nikogo. Strzała, mimo iż kilkumetrową trajektorię lotu kończyła na twarzy cygana, leżała na ziemi obok jego stopy. Równolegle do niej nagle pojawił się cały ekwipunek Varga i on sam. Wizja właśnie minęła. Banita wstał, sam zbytnio nie domyślając się jak do czegoś takiego doszło. Więcej nie chcąc zadzierać, zagaił.
- Przepraszam. Już nie będę. Naprawdę, przeszło mi właśnie. Przepraszam, pomogę ci wstać. – Mówił, podając dłoń naznaczoną wyraźnymi śladami metabolizmu Minimaca.
- Do ręki gówna nie biorę. – Odpowiedział z drwiną medyk. Vargo wytarł się o jego rękaw w obscenicznym geście. Mroczny elf gdzieś wsiąkł. Ruszyli w stronę Yis. Minęła niecała godzina zanim ujrzeli pierwsze strzechy i dym z komina.

PS. Za treści przekazane ustami bohaterów nie odpowiadam. Mogę jedynie opieprzyć graczy w Waszym imieniu. Imiona też im wybaczcie... ;) I schorzenia postaci... Nie ja byłem złośliwy, sami tak wybrali, wiedzieli co robią.
Ostatnio zmieniony poniedziałek, 28 kwietnia 2008, 13:44 przez Avitto, łącznie zmieniany 3 razy.
Awatar użytkownika
BAZYL
Zły Tawerniak
Zły Tawerniak
Posty: 4853
Rejestracja: czwartek, 12 sierpnia 2004, 09:51
Numer GG: 3135921
Skype: bazyl23
Lokalizacja: Słupsk/Gorzów Wlkp.
Kontakt:

Re: Gaming-related

Post autor: BAZYL »

:arrow: Najgorsza z możliwych geneza utworu.
:arrow: Topór ze świstem przeleciał nad głową zaskoczonego chudzielca, co prawdopodobnie ochroniło go przed jej utratą. - nie bardzo rozumiem... co go ochroniło? topór który przeleciał nad głową? w takim razie przed czym ochroniło? przed ptasią niespodzianką spadającą z nieba?
:arrow: Nie tracąc pędu pobiegł w stronę domniemanej żony Romana koncentrując się na trafieniu. - domniemanej? koncentrując się na trafieniu?
:arrow: Co to jest potrójne trafienie chochlą?
:arrow: W ogóle paranoja. Gospodyni domowa załatwiła chochlą bandziora z siekierą. Gratulacje dla autora. I gratulacje dla MG...
:arrow: A w ogóle to co się stało z Romanem, gdy kobieta nokautowała zbira? Rozpłynął się w powietrzu?
:arrow: Na głowę dzierżącej topór spadł miecz, z rozcięcia spłynęła krew. - farciara - na łeb spadł jej topór i zakończyło się to tylko rozcięciem...
:arrow: Były ogrodnik miał jakiś cel w spowolnieniu sytuacji. - o ogrodniku w pobliżu nie wspominałeś... aha! już wiem! Ogrodnikiem był jeden z tych kolesi. Że też się nie zorientowałem po tym, ze mu ziemia z kieszeni wie wysypywała...
:arrow: Do momentu pojawienia się druida, spodziewałem się że to jakiś świat s-f...
:arrow: Wypowiedzi Varga, nie licząc faktu, iż były mutacją prawdziwych wydarzeń, brzmiały kurewsko szczerze. - Sorry w tym momencie przestałem czytać. Opowiadanie na 1, warsztat na 2, sesja na 1, gracze na 1, MG na mniej niż 0. Tego się nie da czytać. Żal, żałość, kiła i mogiła. Czarna mogiła! Ale opowiem Ci historię drogi autorze.

Otóż w zeszłym roku miałem zaszczyt być sędzią Pucharu Mistrza Mistrzów. Taki konkurs w którym wybiera się najlepszego MG w Polsce. Poziom był dość wyrównany, wysoki, ale jak w każdym konkursie z wolnym wstępem znaleźli się także słabsi. Był sobie pewien młody MG. Bardzo ambitnie podszedł do konkursu, był bardzo dobrze przygotowany pod względem teoretycznym, ale tak naprawdę nie prowadził w życiu wielu sesji jak mniemam. Zyskał sobie zaszczytne miano Masakratora, bo po kilku minutach obserwowania jego sesji byłem zmasakrowany. Zresztą nie tylko ja. W to się nie dało grać, a słuchać tym bardziej.
No i pora na morał: Czytając powyższe opowiadane jako tzw. "raport z sesji", myślę sobie, że MG ktory to prowadził zmasakrowałby samego Masakratora. Pozdrawiam.

PS. I jeszcze coś. Korci mnie żeby zagłosować na brak skali, bo skala musiałaby być tak niewiarygodnie niska, żeby oddać moje uczucia, że wykracza poza ocenę 1. Ale pozostanę wierny zasadom i skali szkolnej - może trochę dlatego, że tekst napisany jest słabo, a nie masakrycznie słabo...
Pierwszy Admirał Niezwyciężonej Floty Rybackiej Najjaśniejszego Pana, Postrach Mórz i Oceanów, Wody Stojącej i Płynącej...
Avitto
Majtek
Majtek
Posty: 132
Rejestracja: sobota, 29 września 2007, 15:25
Numer GG: 0
Lokalizacja: Północna Kraina Betonu

Re: Gaming-related

Post autor: Avitto »

Trochę czasu minęło, ale dojrzałem do poprawek. Na chwilę bieżącą tekstu nie 'podmienię', nie mam jak.
Cała logika została poprawiona, nie ma plątaniny w zdaniach czy dwóch podmiotów. Całość lekko zdynamizowana, może spłaszczona, prostsza do przyswojenia.
Z przebiegu fabuły zrezygnować nie chcę. Teksty graczy też w większości nie ruszone. Jednym zdaniem: z zachowaniem realiów. Będzie materiał do porównania za x lat.

EDIT: Wkleiłem wersję poprawioną, ale czuję, że to nie ostatnie zmiany...
AsiaWZieleni
Marynarz
Marynarz
Posty: 324
Rejestracja: wtorek, 3 maja 2005, 14:17
Numer GG: 0
Lokalizacja: z miejsca

Re: Gaming-related

Post autor: AsiaWZieleni »

Nie, nie, nie. Raport z sesji NIE jest dobrym pomysłem na opowiadanie. Cieszę się, że dobrze się bawiliście, nie mnie oceniać masakryczność drużyny, bo nie o to w tym wszystkim chodzi. Od skomentowania języka nie będę się jednak powstrzymywać, a mianowicie: ubogi, kolokwialny z niczym nieuzasadnionymi wstawionymi w kilku miejscach archaizmami, niezaskakujący (czytaj: nieciekawy), prawdopodobnie autor nie pisze i nie pisał pamiętnika i nie jest stałym bywalcem działu "literatura piękna" w Empiku. Po odrzuceniu jakichś... 99% można by prawdopodobnie dostrzec kilka pomysłów na nowe teksty (mi się podoba: "Stary i wielki orzech rósł na zboczu wzgórza" oraz "południe. Pogoda? Dość słonecznie, gdzie_niegdzie chmury, niezwiastujące niczego szczególnego. Niczego."). Humor sytuacyjny jest śmieszny, kiedy ze znajomymi wspomina się dawne dzieje przy ciasteczku lub przy piwku. Nie na forum publicznym. Fine.
Nie ma tego złego, co do domu poszedł
ODPOWIEDZ