Nie będę pisał żadnego wstępu, po prostu opowiadanie o człowieku, który pisze dziennik o tym kim się stawał od dzieciństwa aż do teraz. Oczywiście pierwszy rozdział zawiera tylko początek historii z dzieciństwa...
ROZDZIAŁ I
reverto ut praeteritus
Dochodził wieczór, niebo powoli robiło się ciemne, gdzieniegdzie tliły się już blado małe, jasne punkciki. Ojciec mówił kiedyś, że to dziury po magicznych strzałach, które bardzo dawno temu zrobili potężni elficcy wojownicy Imperium.
Podobno mieszkańcy Starego Baven nie lubili pory nocnej, która tutaj była bardzo ciemna. Bali się. Nie pozwalało im to na ewentualne podróże, które na domiar złego mogły zaowocować w ofiary dzikich stworów czyhających w lesie na biedne, bezbronne w tych ciemnościach duszyczki.
Strażnice oświetlały tylko niewielki obszar wokół pochodni; można powiedzieć, że w ogóle nie dawały światła.
Organizowano nabożeństwa w kaplicy, których zamierzeniem było słanie próśb o pomoc do Ishernosa w tej jakże beznadziejnej sytuacji, której zapobieżenie stało się dla nich priorytetem. Modlili się o jakiś znak, o światło, które ciemną nocą bezpiecznie doprowadziłoby ich do domu. Prócz kapłanów, zbierali się tam także wszyscy chcący pomóc w tej świętej rozmowie. Godzinami modlili się; łączyli z bogiem duchem i umysłem próbując osiągnąć z nim wewnętrzne porozumienie. Przebywali w świątyni czasem całe dnie i noce, jednakże nawet tak liczne i długie modły nic nie dawały.
Starszyzna nie mająca już nerwów, które zszargane były ze strachu, - postanowiła dłużej nie czekać na postęp Ishernosa. Zwołali do miasta najlepszych elfickich łuczników - herosów z dalekich krain, którzy swoimi bohaterskimi czynami zostali rozsławieni niemal na całe Imperium.
Krasnoludzkiemu kowalowi, Handalowi, kazano wykuć strzały z czystego srebra, które miejscowy elfi mag, Magaroth, miał zaczarować.
Przez kilka tygodni Handal odlał prawie 6000 strzał, w których Magaroth zaklął magiczne światło.
Dziewięciu najlepszych łuczników stanęło pod gołym, ciemnym niebem chwytając za strzały, mierząc napinając cięciwy i czekając na rozkaz.
-Strzelać! – padła komenda.
W niebo wyleciały pierwsze strzały. Mocne światło strzał sunęło szybko ku niebu oddalając się i blednąc. W końcu malutkie światełka rozbłysły niczym wybuch sztucznych ogni, by w końcu zatrzymać się pozostawiając na niebie tlące się punkciki.
-Hurrra! – rozległy się tłumnie okrzyki radości. Kolejne salwy strzał wypuszczane w górę powoli rozświetlały niebo nad miastem.
Po dłuższej chwili zapas strzał osiągnął ponad połowę. Wokół było już można zobaczyć zarysy ludzi, drzew, domów, ścieżek i dróg.
Wtedy to podobno rozzłoszczony ich zdradzieckim czynem Ishernos, wstrząsnął podziemnymi fundamentami miasta, a także zesłał na nie deszcz płonących głazów. Baven zostało doszczętnie zniszczone.
Wszyscy zginęli, a bóg zebrał świetliki ich dusz, ukształtował je w wielką, świecącą kulę i cisnął w niebo, a te rozświetliło okolicę.
Całe miasto zapadło się pod ziemię, a na jego miejscu pozostał płaski, ubity grunt. Świecąca kula, nazwana przez uczonych Srebrzystym, świeci nam nocą do dziś…
To bardzo piękna historia. Słyszałem kilka ciekawych o powstaniu Srebrzystej Tarczy lecz ta podoba mi się najbardziej. Ciarki przechodziły po mnie na myśl o możności istnienia ruin tamtego miasta spoczywających gdzieś pod Nowym Baven.
Wpatrując się w niebo, rozmyślałem nad dzisiejszym występem naszego wspaniałego cyrku, gdzie pracują moi rodzice. Postanowiłem trochę rozejrzeć się po okolicy. Namiot cyrkowy znajdował się na obrzeżu miasta, na placu z ubitej ziemi. Zawsze tutaj stał, nasz cyrk dawał pokazy tylko w Baven. Niektóre większe miasta posiadały swój cyrk, tak jak i to.
Marmurowy mur ciągnący się wokół miasta nie był jeszcze całkiem skończony. Brakowało go od strony północnej i wschodniej, gdzie właśnie stał cyrk. Tu także stała prowizoryczna główna brama z drewnianych belek pozostała po starym ogrodzeniu miasta, które zostało zdewastowane przez bandytów z lasu. Dlatego teraz, aby uniknąć takich wypadków, władze postanowiły postawić solidny mur, którego nie strawi ogień. Dosyć kiepsko w tej chwili to wyglądało – kikuty spalonych belek poustawiane w rzędzie, gdzieniegdzie już wyrwane, a na samym środku mała drewniana strażnica przypominająca wyglądem bardziej stragan targowy niż posterunek straży.
W różnych miejscach miasta ulice oświetlały bladym płomieniem stare pochodnie. Szybko zaczęło się robić ciemno, mimo iż według kalendarza Imperium mieliśmy teraz Nachgheim.
Dziś ma przyjechać jakaś ważna osobistość ze stolicy, aby podziwiać najniebezpieczniejsze wyczyny najlepszych cyrkowców całego Imperium.
Wszędzie panował ruch, w powietrzu czuło się nerwową atmosferę; wszyscy spięci, podenerwowani i panicznie wyczekujący przybycia gości.
Widownia mogła składać się wyłącznie z dorosłych osobników, gdyż na arenie dzieją się rzeczy, które mogą wywołać u dzieci zbyt wielkie emocje.
Tu i ówdzie cyrkowcy na drewnianych szczudłach toczyli pod sobą duże, drewniane kule. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że jeden trzymał w rękach łuk i mierzył do jabłka umiejscowionego na głowie drugiego cyrkowca, również na szczudłach i piłce - prawdziwa sztuka.
Jeden starzec ze straszliwie długą brodą ciągnął za sobą klatkę z końmi przy użyciu ów brody przywiązanej do krat. Nie wiem na czym dokładnie polega ta sztuka, ale słyszałem, iż broda tego starca mogłaby zatrzymać nawet pędzący wóz.
Kilku śmiałków ziało nawet ogniem, co wprawiało mnie w niemały zachwyt.
Na zapleczu wrzało od tych wszystkich przygotowań.
Postanowiłem zobaczyć gości, którzy właśnie tłumnie przybywali i wchodzili do ogromnego niebieskiego namiotu, w którym za chwilę odbyć się miały sztuki i akrobacje najwyższej miary.
-Elster! – usłyszałem swoje imię w tłumie cyrkowców, którzy szykowali się powoli do wejścia po kolei tylną kurtyną.
Wewnątrz wielkiego namiotu dało się już słyszeć odgłosy wrzawy oraz mówcę, który swym donośnym głosem zapowiadał wejście pierwszych artystów.
Chciałem się temu przyjrzeć z ukrycia, więc uniosłem lekko płachtę ściany namiotu.
Rodzice nie pozwalali mi wchodzić na występy; mówili, że jestem jeszcze za mały. Nie wiedzieli jednak, że zawsze tak robiłem; za każdym razem wkradałem się do namiotu, aby popatrzeć, aby podziwiać te wszystkie skoki, akrobacje, pokazy nadzwyczajnej siły i magii.
Po każdym występie próbowałem robić to, co oni. Zakradałem się do namiotu, w którym ćwiczą wszyscy cyrkowcy i uczyłem się, ćwiczyłem godzinami. Byłem w tym dobry, nawet bardzo dobry… Jednakże w końcu musiałem spróbować… Każdy ma jakieś marzenia.
W moich byłem zwinny niczym kot, jak mój ojciec. On był mistrzem. Potrafił walczyć w sposób przypominający taniec; często robił to na linie, wysoko górze.
W rzeczywistym świecie wychodziło mi to znacznie gorzej, prawie wcale.
Nie powiem, chodzenie po linie, a raczej stanie na niej nie sprawiało mi większego kłopotu. Kiedy już stanąłem na początku, chciałem jak najszybciej przejść na drugi jej koniec. Zawsze upadałem na ziemię. Czułem, że potrafię, lecz nie mogłem tego zrobić; nie znałem techniki.
Natomiast stania na rękach nauczyłem się dosyć szybko.
Na początku stawałem na ziemi przodem do ściany w niewielkiej odległości, kładłem ręce wyprostowane w łokciach, schyliłem głowę między ramiona i wybijałem się nogami prostując ciało wzdłuż ściany. Przez pewien okres uderzałem o nią z impetem, z czasem ledwo ją dotykałem, aż w końcu do stawania na rękach nie potrzebowałem już ściany.
Chodzenie na rękach stało się czynnością analogiczną. Nie dało się przecież wiecznie na nich stać, więc ciało zaczęło się chwiać, wyginać.
Po prostu kontrolowałem sprawę kontrując zachwiania; ręka do przodu, biodra do tyłu, noga w bok.
W końcu, po kilku miesiącach było to dla mnie jak ciastko ze śmietaną. Byłem z siebie bardzo dumny, czułem się jak zdobywca świata. Myślałem, że umiem już wszystko.
Na starszych, bardziej doświadczonych akrobatach nie robiło to takiego wrażenia jak na mnie; ale jak wtedy mógł się zachować sześciolatek, jak nie krzyczeć z radości w niebogłosy?
Rozglądając się ukradkiem po namiocie przez uchyloną ścianę pomyślałem sobie: czemu by nie wejść do środka i nie oglądać tego z bliska, w ukryciu, pod schodami?
Bałem się trochę. Bo nigdy występów cyrkowych nie pilnowało tak wielu strażników. Zasłoniłem płachtę ściany i cofnąłem się o kilka kroków. Przeważnie stało trzech mundurowych przy frontowym wejściu pilnując, aby każdy pokazał specjalny papierowy kwitek, za który musiał wcześniej zapłacić. Nie powiem, że kilka razy nie obyło się bez larma – zdarzały się kradzieże owych papierków.
Lecz co można zrobić złodziejaszkowi, który go ma i niepostrzeżenie wejdzie na występ? – przeważnie nic.
Jednakże zdarzały się przypadki, kiedy kilku takich złapano na gorącym uczynku.
Teraz wiem, że pracując w większej, lecz niezgranej grupie, kradzież może zakończyć się do momentu ów kradzieży, a nie – jakby się chciało – do cieszenia się z łupu w bezpiecznym miejscu.
Najlepiej pracować w jak najmniejszej grupie lub na własną rękę. Nie ma wtedy takiego ryzyka niepowodzenia, kiedy któregoś ze współtowarzyszy mógłby ktoś złapać, a ten miałby wszystko wypaplać, byle tylko uniknąć większej kary.
Tym razem od wejścia można było naliczyć z tuzin strażników. Na zapleczu, gdzie artyści gotują się do wejścia na arenę, była co najmniej piątka.
Nie zabrakło trzech, czterech strażników krążących wokół namiotu.
Patrzę, rozglądam się czy nikt nie patrzy na mnie. Jestem kilka metrów od tylnej kurtyny, nikt podejrzany nie idzie w tę stronę. Widzę właśnie plecy jednego ze strażników znikającego za namiotem.
-Dobra, żadnego mundurowego… - powiedziałem sobie w duchu. Przez chwilę zastanawiałem się nad tym, co chcę zrobić.
-Raz kozie śmierć – pomyślałem i postąpiłem krok do środka.
Niespodziewanie poczułem silny uchwyt na ramieniu i szarpnięcie do tyłu.
-Mam cię! – usłyszałem za plecami niewyraźny głos.
W jednej chwili cały otaczający mnie świat zawirował w szaleńczym tempie ściskając mnie w swej niewidzialnej klatce. Mój oddech stanął w miejscu, jakbym zbierał się do wypowiedzenia jakiegoś słowa – wdech, i nic poza tym. Stukot mojego serca, zwykle cichy i powolny, teraz stawał się coraz szybszy i głośniejszy. Czułem go w piersi, głowie, w rękach i nogach; zdawało mi się, że cały teraz dygocę w rytm mojego ściśniętego serca. Szybko zrobiło mi się duszno. Poczułem w głowie ogromne ciśnienie, oczy zaszły cieniem, zacząłem się szybko pocić. W uszach słyszałem tylko niewyraźny szum ogólnego gwaru i głos człowieka, który mnie złapał, odbijający się echem po mojej głowie. Bicie serca zdało przesuwać się w kierunku głowy. Tłukło mnie w gardło, ściskając rytmicznie, sprawiając coraz większy ból. W końcu zdałem sobie sprawę z tego, że nie oddycham i wypuściłem z rozepchanych płuc gorące powietrze, natychmiast łapiąc porcję świeżego, które dotleniło mój mózg i całe zdrętwiałe ze strachu przed konsekwencjami tego kroku ciało. Mój oddech stał się szybki.
Przez chwilę staliśmy tak w niezręcznej ciszy, a ja czułem na plecach jego wściekłe spojrzenie i oddech na karku.
-I koza została zabita – wyszeptałem pod nosem.
-Wszędzie cię szukałem. Wołałem cię! – przemówił z pretensją.
Oczy pulsowały od środka, a w uszach szumiał wiatr. Mężczyzna gwałtownie zwrócił mnie przodem do siebie. Był średniego wzrostu i szczupły. Przez mgłę w oczach nie mogłem zobaczyć jego twarzy. Przyciągnął mnie do siebie, aby przyjrzeć mi się w większym świetle.
-Dlaczego się nie odzywałeś?! Martwiłem się, że cię jakieś bestie z lasu porwały! – powiedział.
Dopiero tutaj, w tym świetle mogłem rozpoznać jego twarz, znaną mi twarz. Widziałem ją już wiele razy. Powoli mrok spełzał z moich oczu i teraz rozpoznałem twarz człowieka, od którego zależało całe moje dotychczasowe życie i będzie jeszcze zależeć przez wiele lat. Jego chuda, blada twarz, wyrażała złość, strach i jednocześnie ulgę.
- Ojcze! – rozpłakałem się jak dziecko, którym przecież wtedy byłem. Jednocześnie cały ciężar presji ulotnił się z mojego ciała. Czułem się bezpieczny.
- Już dobrze.- rzekł spokojnie. Na jego twarzy umalował się niewielki uśmiech.
Uspokoiłem się, przetarłem oczy i uśmiechnąłem do niego szczęśliwie.
- A tak w ogóle, to co ty tutaj robisz? Mówiliśmy ci z matką co myślimy o twojej obecności na występach. To nie dla dzieci! – zmienił nagle ton.
-Ależ ojcze! – wybuchłem udawanym płaczem.
-Żadne „ALE”! Natychmiast do naszego namiotu! Ale już! Stary Brokk się tobą zajmie.- rozkazał.
-Ale on tak strasznie śmierdzi! - teraz byłem już naprawdę bliski płaczu. Brokk był krasnoludzkim sprzątaczem. Zamiatał zwierzęce odchody. Cały dzień chodził od klatki do klatki z obsraną szuflą i workiem, do którego garściami je nabierał. Śmierdział niemiłosiernie. Niektórzy mówili, że stał się tym, co sprząta.
- Dobrze ojcze, już idę – powiedziałem zawiedzionym głosem. Czułem wielką ulgę, że to nie jeden ze strażników miejskich przyłapał mnie w namiocie, a własny ojciec, który nigdy nie zrobiłby mi nic złego. Władze pewnie kazałyby zapłacić moim rodzicom wysoką karę za moje bezprawne wtargnięcie na tak wielką imprezę. Zdawać by się mogło, że tak wielcy cyrkowcy, jak oni, zarabiają niemało, lecz z tego co wiem, co widzę – nie żyjemy jak szlachta. Jest, jak jest – nie mogę narzekać.
Z drugiej jednak strony mojego wewnątrz – umysłowego konfliktu, szkoda mi było tego, że nie mogę zobaczyć całego przedstawienia.
Ze zniechęceniem ruszyłem w kierunku naszego namiotu, gdzie czekać miał na mnie stary, śmierdzący Brokk.
Będąc jakieś pięćdziesiąt stóp od celu zauważyłem, że nikt przed nim nie stoi.
- Pewnie gdzieś zasnął, albo utopił się w odchodach swoich ukochanych zwierząt – zaśmiałem się cicho wyobrażając sobie taką sytuację. - Poćwiczę trochę – pomyślałem w duchu. Niemoc pójścia na występ wyzwoliła we mnie ogromną chęć wyładowania energii w taki właśnie sposób.
Niebo rozświetlał Srebrzysty wraz z zastępem tysięcy gwiazd, rzucając swoje światło na ciemną ziemię. Okrągła, świetlista tarcza wisiała nisko na nieskończonej przestrzeni ciemności.
Na odległym wzgórzu, gdzie niebo styka się z ziemią zauważyłem liczny pochód rozświetlony blado świecącymi pochodniami lub latarniami. Nie potrafiłem odgadnąć, czy idą za wzgórze, czy poruszają się w stronę miasta.
Nie zastanawiając się więcej, ruszyłem wzdłuż rzędu namiotów cyrkowców. Wreszcie dotarłem do sporych rozmiarów prostokątnego namiotu, ciemnoniebieskiego koloru z czubkiem dachu wystającym kilka stóp ponad ściany.
Na podobnej zasadzie budowano wtedy ogromne namioty cyrkowe; na samym środku stał wbity w ziemię, wysoki na sto stóp i szeroki na stopę, drewniany pal zakończony wbitymi wokół jego krawędzi pierścieniami, przez które przeciągało się grube liny na zewnątrz namiotu, które podciągały cały czubek dachu naciągający materiał coraz wyżej. Wokół tego, w zależności jak duży miał być namiot, stawiało się metalowy szkielet walca bez podłogi i sufitu. Na to nakładano dobrej jakości kolorową tkaninę i tak powstały ściany. W pewnej odległości od siebie w ściany szkieletu montowało się długie tyczki, również metalowe, zakończone pierścieniem, przez które przeciągano liny, które podciągały dach przez pierścienie na czubku wielkiego pala. Na koniec wiązano liny wokół tyczek i wbijano je kołkami w ziemię.
Uchyliłem płachtę ściany i wkroczyłem do ciemnego wnętrza namiotu, gdzie przy lewym rogu przez niewielki świetlik w suficie wpadał snop srebrnego światła, którego promień poprzeszywany był setkami drobin unoszącego się z ziemi kurzu.
Oświetlał „spacer po linie”- jak nazywaliśmy dwie belki oddalone od siebie na odległość rozpiętej między nimi liny, po której chodzili akrobaci. Mój ojciec nie tyle chodził po tym - co skakał i wyczyniał najprzeróżniejsze piruety mrożące krew. Ten egzemplarz „spaceru po linie” był dużo niższy i mniej rozpięty, bo tylko do ćwiczeń równowagi.
Promień światła oświetlał prawie wyłącznie ten przyrząd - wokół niego widoczne były fragmenty innych urządzeń, jednakże patrząc w głąb namiotu aż oślepłem; na zewnątrz po oczach biły mi światła ogni cyrkowców, Srebrzysty oświetlał jasno niebo, ale TUTAJ po oczach kąsała mnie nieprzenikniona ciemność. W oczach mieniły mi się białe plamy wijące się jak robaki, przez które nic nie widziałem. Patrząc tak w głęboką otchłań przez dłuższą chwilę, wzrok powoli wracał mi w oczy i pozwolił na przyglądanie się bezmiernej pustce niezmąconej białymi plamami.
- No nie. Trochę ciemno. – stałem chwilę jak wryty z beznamiętnym wzrokiem biegając oczyma w mroku, szukając jakiegoś wyjścia z tej sytuacji. Wprawdzie mógłbym przytargać tu jakąś pochodnie, lecz nie miałbym jej gdzie zatknąć. Przeważnie stały tu zapalone latarnie na stojakach.
-Może ich poszukam. – posunąłem się kilka kroków do przodu błądząc rękoma w powietrzu i wyszukując przedmiotów na tej wysokości. Co chwila się potykałem o różne przyrządy do ćwiczeń; a było ich tu kilka.
W końcu po obejściu niemal całego wnętrza namiotu moje ręce nareszcie czegoś dotknęły; dotknęły także kolana i twarz, jednakże wszystko zaczęło się od stóp – zahaczyłem jedną o jakąś rurkę wystającą z ziemi. Cały proces upadania trwał chwilę – po czym leżałem płasko na ziemi przeklinając w duchu za upadek, z drugiej strony dziękując losowi, że pode mną z ziemi nie wystawała druga… Cholera – ale miałem wtedy szczęście…widocznie tak chciały kości…
Wstałem powoli obolały na kolanach i twarzy brudnej od ziemi. Otrzepałem się z brudu i usiadłem ostrożnie, wymacując czy nie ma w tym miejscu jakiejś innej rurki… Wyciągnąłem nogi przed siebie i rozmasowałem oba kolana, żeby nie doprawić się większych siniaków.
Z oddali słyszałem okrzyki uradowanych ludzi podziwiających wyczyny artystów. Jeszcze bardziej przybity, wstałem w końcu z ziemi i myślałem, co mogę teraz zrobić.
- Przeszukałem cały namiot, a latarni ani śladu. Hmm… Spojrzałem po namiocie i znów rzucił mi się w oczy oświetlony „spacer po linie”. Pomyślałem chwilę, jeszcze chwilę…
- Czemu nie. Chociaż… nie wiem, w końcu można chyba spróbować – teraz małymi krokami, przecinając powietrze nie tylko rękoma, ale także wymacując nogami bezpiecznego gruntu – ruszyłem w kierunku przyrządu.
Wyostrzony teraz zmysł orientacji nie pozwolił mi na kolejny upadek. Podszedłem do „spaceru”, zbadałem napiętość liny. Siadając na niej i rozhuśtując się nieznacznie upewniłem się, czy nie jest zbyt luźna; czasami trzeba ją odwiązać i zawiązać na belkach ponownie. – wszystko w porządku.
Postąpiłem krok na belkę jedna stopą, drugą wybiłem się z ziemi w międzyczasie stawiając niezdarnie pierwszą na początku liny. – znów z oddali wybuchła salwa zadowolonych okrzyków.
Wyobraziłem sobie, że to właśnie mnie kibicują, biją brawa, podziwiają mój niebezpieczny numer.
Stoję na początku liny, pięćdziesiąt stóp nad ziemią, staram się oddychać równo, bez zdenerwowania, poruszam się powoli naprzód – idzie mi całkiem nieźle – rękoma rozstawionymi na boki próbuje utrzymać równowagę kontrując zachwiania ciała. Połowa drogi za mną, widzowie krzyczą coraz głośniej, coraz ciężej mi się oddycha, krople potu spływają mi po czole… za chwilę dojdę do końca i wszyscy będą mnie uwielbiali… głowa zaczyna mnie swędzić, oczy zachodzą mi kroplami słonego potu… nic nie widzę… jeszcze chwila i będę na drugim końcu… szczypie…
- O, nie! – przetarłem szybko oczy rękawem i wtedy stało się; w chwili, gdy tylko ruszyłem ręką w kierunku twarzy – cała moc, wszystkie niewidzialne liny, które trzymały mnie w pionie – wszystko w tej chwili zgasło.
Zostało mi jeszcze niecałe dwadzieścia stóp do celu; w jednej chwili wnętrze mojej głowy przeszyły setki obrazów tego, co może się stać jeśli czegoś nie zrobię. Przechyliłem się lekko w bok. Czas nagle stanął w miejscu…wszystkie głosy ucichły pod jednym rozkazem… w uszach szumiał krzyk wiatru, powoli, niewyraźnie wykrzykując do mnie niezrozumiałe słowa… spowolnienie… otępienie… jedna chwila… mój ruch… – i znów wszystko zaczęło przyspieszać, a ja biegiem rzuciłem się na drugą stronę – uderzenia moich stóp o linę zdawały się być stukotem wskazówek zegara, który coraz szybciej odliczał mój czas…o nie…wiedziałem…– wśród szeregu stukotów nastąpiła krótka przerwa – i byłem pewny katastrofy.
- Co teraz?! – pomyślałem z przerażeniem następując nogą na nieistniejący w powietrzu stopień.
Nic nie dało się już zrobić i nic gorszego nie mogło się już stać…
Spadam…coraz szybciej…widzę linę oddalającą się ode mnie… publiczność na widowni, która z przerażonymi minami wskazuje mnie palcem…krzyk przerażenia… jakieś ciemne postacie wyciągają do mnie ręce… próbuję odwzajemnić gest i… czuję ból… ogarnia mnie ciemność… wielka niewiadoma… otwieram oczy i widzę ciemność… nie… znów jakaś postać wyciąga do mnie rękę…
Krzyki przerażonych ludzi w mojej głowie powracają coraz głośniej, wiercąc w czaszce bolesne otwory… Z trudem poruszam głową… ale co to? – znowu znalazłem się w ciemnym namiocie. Leżę na ziemi zlany potem, a obok mnie „spacer”. Z trudem oparłem się na łokciach i zdawało mi się, że dalej śnię – postać w cieniu wyciągająca w moją stronę dłoń przemówiła dzikim, tubalnym głosem:
- Podaj mi rękę. No chodź tu. No rusz się Elster! – wstałem podciągając się na jego dłoni i ujrzałem Brokka; zawsze śmierdzącego do granic możliwości. Jednakże teraz smród nie wydawał mi się taki przejmujący.
Krzyki w głowie ucichły, jednak mimo to dalej je słyszałem. Zakryłem uszy rękoma chcąc zasłonić się przed głosami – jak mi się wydawało – w mojej głowie. Przytknąłem dłonie do uszu i ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie słyszę żadnych krzyków. Odsunąłem ręce i znów mogłem je słyszeć. Powtórzyłem to kilkakrotnie, aby się upewnić.
- Jeśli to nie w mojej głowie, to znaczy, że muszą to być odgłosy z zewnątrz – pomyślałem na głos. Obróciłem się na pięcie i ruszyłem biegiem z miejsca, żeby zobaczyć co się dzieje.
- Stój! Nie wychodź! – krzyknął za mną Brokk.
- Dlaczego?! Co tam się dzieje?! – zapytałem.
- To zwierzoludzie – odpowiedział głośnym szeptem. Przeklęte skurczysyny napadły na nas z grupą czarnoksiężników. Podstępne magusy! – krzyknął, aż mu się broda zatrzęsła.
- Musimy tam iść! Ratować moich rodziców! – odkrzyknąłem z pretensją.
- Nie ma mowy! Zwierzoludzie zabiją cię i wypatroszą jak królika! Twoi starzy na pewno sobie poradzą. – odrzekł uspokajająco, jednak wyczułem w jego głosie fałszywą melodię. Przez prześwitujący materiał namiotu widać było jasne światło, czasem jaskrawo-niebieskie wybuchy i krzyki ludzi. Widziałem cienie uciekających i drących się postaci, błagających o litość, przewracających się na ziemię.
- Przecież nie mogę zostawić ich na pastwę tych bestii! – znów targały mną wielkie emocje, a w głowie tworzyły pytania, na które nie było odpowiedzi. Ze łzami w oczach i nienawiścią w sercu wybiegłem na zewnątrz, mając w nosie to, co mówi ten obleśny krasnal. To co zobaczyłem zmroziło mi krew; ujrzałem te wszystkie zmasakrowane ciała; bez głów, kończyn, rozdarte na pół i poszarpane, całe we krwi. Zwymiotowałem na ziemię obrzydzony tym widokiem. Jakieś piętnaście stóp przed sobą zobaczyłem kreaturę o wielkiej głowie, która z biegiem pędziła w moja stronę. Zacząłem krzyczeć. Skuliłem się na ziemi rozdzierając powietrze przerażonym krzykiem i po chwili zostałem uderzony czymś w tył głowy. Przed oczami zrobiło się ciemno, a w uszach narastał ryk ubijanego kozła…
Co noc budzę się z krzykiem, zlany potem, zawsze urywając koszmarne wspomnienia w tym momencie: Noc, cyrk, spadanie, postacie w ciemnościach, niebieskie wybuchy światła, potwory ze zwierzęcymi głowami, dziesiątki zmasakrowanych ciał i urwany ryk szlachtowanego kozła.
W rozdziale tym zawarłem mój mroczny „Powrót do przeszłości”, który przypomina mi te potworne wydarzenie z okresu dzieciństwa, jednakże o których chciałbym już zapomnieć.
Miałem nadzieję spotkać jeszcze rodziców…
"Z dziennika Mistrza Cieni rozdział I"

-
- Majtek
- Posty: 75
- Rejestracja: niedziela, 27 sierpnia 2006, 19:07
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: Gdzieś w Lesie Loren... ale teraz w Milton Keynes...
"Z dziennika Mistrza Cieni rozdział I"
Ostatnio zmieniony poniedziałek, 4 grudnia 2006, 22:29 przez Qler, łącznie zmieniany 1 raz.

-
- Kok
- Posty: 1438
- Rejestracja: wtorek, 20 grudnia 2005, 11:05
- Numer GG: 3327785
- Lokalizacja: 3city
Przeczytałem, przyznam- pomysł ciekawy, bardzo mi się spodobało.
Uwag mam niewiele
interpunkcja, w zasadzie ok, ale brakowało kilku przecinków.
składnia zdań, w zasadzie największy problem. Budujesz długie zdania, które czasem nie wychodzą ci na dobre. Ciężko zrozumieć je, gdy mają za wiele wtrąceń, gubi się główny sens zdania.
To chyba tyle, czekam na ciąg dalszy:)
Ocena 4,5
Uwag mam niewiele


A to zdanie to już masakra jestQler pisze:Teraz wiem, że pracując w większej, lecz niezgranej grupie, kradzież może zakończyć się do momentu ów kradzieży, a nie – jakby się chciało – do cieszenia się z łupu w bezpiecznym miejscu.

To chyba tyle, czekam na ciąg dalszy:)
Ocena 4,5
Czasami mam uczucie, że przede mną rozpościera się wielki ocean prawdy, a ja siedzę na plaży i bawię się kamykami. Ale pewnego dnia nauczę się po nim żeglować.
Don't take your organs to heaven... heaven knows we need them here.
Don't take your organs to heaven... heaven knows we need them here.

- BAZYL
- Zły Tawerniak
- Posty: 4853
- Rejestracja: czwartek, 12 sierpnia 2004, 09:51
- Numer GG: 3135921
- Skype: bazyl23
- Lokalizacja: Słupsk/Gorzów Wlkp.
- Kontakt:












Pierwszy Admirał Niezwyciężonej Floty Rybackiej Najjaśniejszego Pana, Postrach Mórz i Oceanów, Wody Stojącej i Płynącej...

-
- Majtek
- Posty: 75
- Rejestracja: niedziela, 27 sierpnia 2006, 19:07
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: Gdzieś w Lesie Loren... ale teraz w Milton Keynes...
Ooo... nareszcie jakas nowa ocena
Chciałbym się z kilku rzeczy wytłumaczyć:
- to, że nie lubisz tej odmiany, to juz nie moja wina
- te "małe, jasne punkciki" to (jak można się domyślić) gwiazdy. Jednakże w tej legendzie niepoprawne byłoby dla mnie pisanie, że strzelili oni magicznymi strzałami w niebo i powbijali w nie gwiazdy... To, że to są gwiazdy wywnioskuje ten, kto tej krótkiej legendy wysłucha
- No dobra, "pora nocna"... To jest legenda o powstaniu tych ciał niebieskich i wtedy nie było księzyca ani nawet gwiazd... więc było strasznie ciemno
- powtórzenia można przełknąć,
- piszesz, że mam problemy z czasem... otóż mylisz się
. Jest to forma dziennika, więc akurat ten moment bohater opisuje "na żywo", jakby komuś to w danej chwili ilustrował.
- "z obsraną szuflą" - nie widzę w tym wyrażeniu nic niepoprawnego... Czytając książki o tematyce fantasy znanych autorów można przeczytać dużo bardziej "dosadnie" skonstruowane kawałki
- W świecie Warhammera istnieją dwa księżyce, jednak ja napisałem o powstaniu tego pierwszego.

Chciałbym się z kilku rzeczy wytłumaczyć:
- to, że nie lubisz tej odmiany, to juz nie moja wina

- te "małe, jasne punkciki" to (jak można się domyślić) gwiazdy. Jednakże w tej legendzie niepoprawne byłoby dla mnie pisanie, że strzelili oni magicznymi strzałami w niebo i powbijali w nie gwiazdy... To, że to są gwiazdy wywnioskuje ten, kto tej krótkiej legendy wysłucha

- No dobra, "pora nocna"... To jest legenda o powstaniu tych ciał niebieskich i wtedy nie było księzyca ani nawet gwiazd... więc było strasznie ciemno

- powtórzenia można przełknąć,
- piszesz, że mam problemy z czasem... otóż mylisz się

- "z obsraną szuflą" - nie widzę w tym wyrażeniu nic niepoprawnego... Czytając książki o tematyce fantasy znanych autorów można przeczytać dużo bardziej "dosadnie" skonstruowane kawałki

- W świecie Warhammera istnieją dwa księżyce, jednak ja napisałem o powstaniu tego pierwszego.


-
- Majtek
- Posty: 75
- Rejestracja: niedziela, 27 sierpnia 2006, 19:07
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: Gdzieś w Lesie Loren... ale teraz w Milton Keynes...


-
- Majtek
- Posty: 75
- Rejestracja: niedziela, 27 sierpnia 2006, 19:07
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: Gdzieś w Lesie Loren... ale teraz w Milton Keynes...
