[Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

To jest miejsce, w którym przeprowadza się wcześniej umówione sesje.
Stalowy
Szczur Lądowy
Posty: 17
Rejestracja: środa, 3 lutego 2010, 23:25
Lokalizacja: Twierdza Kamiennego Dzbana

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: Stalowy »

Brat Calvin

Caleb patrzył z niezbyt przytomną miną na tą scenę. Kraksa... tak. To awaryjne lądowanie, jeżeli to był statek. Nawet Kosmiczni Marines którzy słynęli ze swoich kapsuł desantowych, które najprościej mówiąc przypierdalały w powierzchnię planety, nie leciały pod takim kontem natarcia. Mózg mimowolnie nakazał wypuścić do organizmu większą ilość adrenaliny odbierając tą sytuację jako akcję ratunkową.
- Nie wszyscy przeżyli... I nie wszyscy są zabezpieczeni. - jakby na przekór swoim słowom Eldar spokojnie, pełnymi gracji, majestatycznymi krokami ruszył do jedynego wyjścia z Arvusa, tylnego włazu.
Zaklął pod nosem zaczął się szybko przebierać w kombinezon, szykować zestaw pierwszej pomocy. Po chwili namysłu jednak po prostu wyrwał skrzyknę z pod siedzenia i wrzucił do niej wszystkie niezbędne rzeczy, oraz zapasowe skafandry. Ruszył szybko za eldarem z kamienną miną pełną determinacji.
Obcy w milczeniu otworzył właz przyciskiem i zwinnie wyskoczył jeszcze zanim ten otworzył się do połowy. Odczekał chwilę aż Caleb ruszy za nim. To było niedaleko, najwyżej kilka minut stąd, mniej niż dziesięć mimo trudnego terenu. To i tak zanadto - osoby niechronione przed atmosferą według adepta mogły wytrzymać niedłużej niż pół godziny, a w zależności od typu pojazdu mogą być problemy z wydobyciem ocalałych z wraku.
"Nie ma czasu do stracenia" pomyślał... może to i nieostrożne w takim zdradzieckim terenie... a pieprzyć to co powie eldar. Chwycił pewniej skrzynię i popędził ile sił w kulasach w stronę wraku. Niech się spiczastouchy wypcha prymitywną wulgarnością Adepta Maszyny... tam ktoś właśnie umiera, a on był cholernym uzdrowicielem!

Volcatius

Volcatius odpiął mocowania, które podczas uderzenia przytrzymały jego potężny tors dociśnięty do ogromnego fotela i wstał. Jednym ruchem prawej ręki ściągnął ze swej głowy hełm i odsłonił swoją ewidentnie niezadowoloną twarz. Jego nozdrza mocniej wciągnęły zapach nieprzyjaznej atmosfery. Jego wzrok zatrzymał się na zdobiącej sufit, trzymetrowej smudze krwi, która do niedawna była jego jeńcem.
- Niefortunna sytuacja...
Syknął gniewnie i posłał soczystą porcję swem śliny na podłogę okrętu. Zdecydowanie wolał jeńca żywego, niż wyssanego pędem powietrza z lądującego awaryjnie statku desantowego. Jego więzień okazał się niezwykle przydatny, i mógłby im się jeszcze nie raz przydać podczas tej diabelnie dziwnej ucieczki. Przez kilka sekund rozglądał się za czymś co mógłby zabrać z okrętu, nie dostrzegł jednak nic takiego. Wszelkie przyrządy medyczne zostały roztrzaskane w drzazgi, nawet dwumetrowy stół przy którym servitor medyczny przeprowadzał wcześniej operację Shavaridy był teraz ściśnięty niczym harmonia biedulącego grajka. Kronikarz przyklęknął na jedno kolano przed siedziskiem nieprzytomnego nawigatora i podwinął mu ubranie nad brzuch. Wypatrzył niezabrudzony krwią element jego koszuli i jednym pociągnięciem oderwał go od reszty materiału, by w następnym momencie położyć własny hełm na kolanach jednorękiego. Później sięgnął do swego plecaka, którego podajnik momentalnie wypuścił na jego dłoń coś co można było uznać za manierkę z wodą.
Legionista odbezpieczył go i wylał kilkanaście kropel życiodajnego płynu na materiał, później zabezpieczył pojemniczek i ponownie wcisnął go do otworu w swoim plecaku. Jego wielka dłoń zacisnęła się na szmatce by pozbawić ją nadmiaru wody i ograniczyć jej ilość jedynie do stanu zwilgotnienia. Następnie oburącz umieścił skrawek koszuli na twarzy nieprzytomnej dziewczynki i związał jego skrawki z tyłu jej główki, tak by materiał szczelnie przylegał do jej buzi. Pozbawił ją zapięć trzymających jej drobne ciałko w fotelu i podniósł się, ponownie biorąc ją na prawy bark i wolną ręką przełożył hełm z kolan nawigatora na jej wolny fotel. Kronikarz przypatrywał się swojemu wykończonemu przyjacielowi i przełknął gęstą ślinę. Przesuwając spojrzeniem po jego ciele zlokalizował kluczowo unerwiony punkt i przyłożył do niego palce. Później przymknął powieki postanawiając jeszcze raz użyć swej mocy, tym razem jednak w bardzo niewielkim stopniu. Kiedy palce Kosmicznego Marine spoczeły na jądrach mężczyzny, przeskoczyła na nie pojedyńcza iskra. Podobna do tych, którymi w hangarze rozrywał na strzępy wrogich komandosów, jednak tysiące razy słabsza. Mająca jedynie sprawić mu jednorazowy ból, na tyle silny by odzyskał świadomość.
Ciałem nawigatora wstrząsnął wyraźny skurcz gdy impuls elektryczny przebiegł po jego układzie nerwowym, jednak nie odzyskał świadomości. Volcatius wiedział, że może zwiększyć siłę impulsu by z pewnością go obudził, nie wiedział jednak czy nie zrani go przypadkiem - uczony był udzielania peirwszej pomocy, jednak swym nadludzkim braciom. Ciało nawigatora było wątłe w porównaniu z Astartesem, i nieporównywalnie mniej wytrzymałe.
- Ty stary, nieczuły Eunuchu....
Volcatius zaśmiał się nerwowo. Nie był zadowolony z faktu, że nawigatora nie obudziła nawet tak wyszukana tortura jak podsmażanie jąder, zawsze uważał jednak, że w takich chwilach lepiej śmiać się niż płakać.
- Odpoczywaj zatem.... Wierząc w bystrość rozumu swojego towarzysza, ostrożnie nałożył mu prawie dwa razy za duży hełm na głowę. Miał nadzieję, że jeśli Shivirida się obudzi, nie wpadnie w panikę, z kolei filtry w które wyposażony był hełm z pewnością uratują go od zatrucia wszechobecnymi oparami rozmaitych świństw. Volcatius nie był tylko pewien, czy zbyt mały rozmiar łba Shiviridy nie sprawi, że część gazów dostanie się do jego nozdrzy i ust, jakimiś wąskimi szczelinkami, dla pewności przesunął więc hełm tak by twarz rannego znajdowała się bliżej jego przedniej części. Następnie podobnie jak dziecko, ostrożnie wziął go na ręke, opierając o swój drugi naramiennik. Obrzucił wnętrze okrętu jeszcze jednym spojrzeniem i udał się do najbliższej wyrwy w poszyciu, aby opuścić pokład. Zamierzał rozejrzeć się po okolicy i udać w najbliższe miejsce gdzie towarzysząca mu dwójka mogłaby częściowo wrócić do sił przed dalszym marszem. Przez chwilę zastanawiał się nawet czy nie prościej byłoby tu ich zostawić, nie oceniał ich szans na przeżycie zbyt wysoko jednak zdawał sobie sprawę, że później nie mógłby sobie tego wybaczyć, ostatecznie zrezygnował z tego ponurego pomysłu i cała trójka opuściła lądownik.
Kamień, Stal... i Beczka Krasnoludzkiego Ale!

No retreat! No surrender!
Mekow
Bosman
Bosman
Posty: 1784
Rejestracja: niedziela, 28 maja 2006, 19:31
Numer GG: 0
Lokalizacja: A co Cię to obchodzi? :P

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: Mekow »

Beka

Kobieta odetchnęła z ulgą... Pierwszy etap - dotrzeć na miejsce miała za sobą. Najtrudniejszym zajmie się jej pasażer, a Ona potem dostarczy go i przedmiot. Póki co szło nieźle.
Mając trochę czasu, ale wiedząc, że w każdej chwili może zostać wezwana, Beka musiała niecierpliwie czekać. Okolica z całą pewnością nie była przyjazna, więc pozostawało siedzieć na statku i mieć nadzieję, że kamuflaż wystarczył, aby nikt nie wykrył jej statku, gdy lądowała.
Pilotka czuła, ze powinna się zdrzemnąć - po tylu godzinach lotu, było to nawet na miejscu, ale okoliczności wymuszały czujność. Po przemyśleniu sprawy pod gorącym prysznicem Beka uznała, że musi trochę pospać.
Przebrała się w coś odpowiedniejszego, aby lepiej wypocząć. Ustawiła budzenie, aby wstać za dwie godziny i zabierając ze sobą, podkręcony głośnością na max'a komunikator od wspólnika, udała się do swojej kabiny na odrobinę snu. Nieomal natychmiast go otrzymała...

Ustawiony alarm obudził ją zgodnie z planem. Beka odczuła, że drzemka dobrze jej zrobiła - choć nie spała za długo jej umysł był wypoczęty i zdatny do życia.
Przebrała się w czyste rzeczy i na wzmocnienie zrobiła sobie kawę. Prawdziwą kawę ze zmielonych ziaren, co dla wielu osób mogło się wydawać dziwnym pomysłem.
Dokonała przeglądu podstawowych systemów i... pozostało jej tylko czekać...
Minuty jej się dłużyły i nie wiedziała co o tym wszystkim myśleć. Z każdą chwilą jej myśli skakały z jednego końca zbioru wszelkich możliwości do drugiego. Siedziała prawie jak na szpilkach... ale tym razem nie był to jeden z tych głupich dowcipów jej skretyniałego brata.
Ostatnio bardzo mało sesji się tu gra... ciekawe dlaczego?
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera :?





Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
the_weird_one
Mat
Mat
Posty: 407
Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
Numer GG: 6271014

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: the_weird_one »

Caleb & Volcatius - jeszcze pradawny odpis graczy

Marine nie miał trudności z wydostaniem się z wraku, głównie przez ubytki w tylnej części kadłuba jednostki. Dzięki magnetycznym butom podszedł niemal pionowo pod wyjście i stanął na krawędzi tego, cy było tylnym włazem w przedziale dla Astartes, do otworu o średnicy blisko trzech metrów w poszatkowanym poszyciu. Zanim jednak wyszedł jego oczom ukazała się... kilkuset metrowa przepaść zwieńczona rzeką magmy, w wąwozie którego druga strona oddalona była o ponad pięćdziesiąt metrów od niego. Jakby tego mało, gdy przeszedł na tylną część, w niepokojący sposób Thunderhawk nieco opadł, zmniejszając nachylenie do powierzchni planety.
Mógł to zaobserwować także Caleb, który ujrzał dzięki wyspecjalizowanym analizatorom do pomiaru odległości w module podczepionym do mózgu. Nie widział wprawdzie wnętrza, ale kadłub, ukośnie wbity w zbocze i o bardzo podniesionym tyle, opadł o kilka centymetrów. Jemu zaś pozostało już tylko dwieście metrów niebezpiecznie nierównym i pochyłym zboczem w dół.
Marine spojrzał w dół zbocza, potem podniósł wzrok by popatrzeć na niebo i omiótł je spojrzeniem. Robił to zarówno ze zwykłej chęci podziwiania obcej planety jak i z faktu, że jakieś okręty mogły zbliżać się bezpośrednio za nimi. Potem popatrzył jeszcze chwilę na przeciwległą stronę wąwozu. Starając się wypatrzeć cokolwiek istotne, jak chociażby zabudowania czy ślady roślinności gdzieś w zasięgu wzroku. Niezależnie od rezultatu swoich obserwacji, udał się w drogę powrotną w dół okrętu a po drodze starał się wypatrzeć coś w rodzaju bocznych włazów czy wyjść ewakuacyjnych, ewentualnie pomniejszych szczelin w poszyciu okrętu, które mogła wytworzyć kolizja i wcześniejszy ostrzał.
Uzdrowiciel krzyknął przez wokoder zamontowany w swoim kombinezonie. Nierówności była wprost zabójcze, ale musiał zwrócić uwagę pasażerów, aby potem nikt przypadkiem go nie zastrzelił, jeżeli ich zaskoczy.
I tak już pędził najszybciej jak mógł. Miał nadzieję że nikt z ocalałych nie zrobi czegoś nieroztropnego.
Zbocze względem rzeki lawy poniżej, mieszającej się z gorętszą magmą na bieżąco wydostającą się z dna mogło tworzyć w przybliżeniu kąt od 110. do 120. stopni. Thunderhawk zniżając pułap w najłagodniejszy możliwy sposób uderzył spodem niemal równolegle do zbocza, orząc i krusząc skały szybkim ślizgiem w dół aż masa górnej części i opór zbocza wraz z nierwónościami sprawiły, że wbił się pionowo w zbocze, opadając jeszcze nieco od niego. W efekcie tworzył jakby literę V ze zboczem, samemu będąc jeszcze mniej niż ono odchylonym od pełnego pionu. Po ruchach kronikarza odchylenie od pionu zwiększyło się, a kanonierka tkwi częścią dziobowo-środkową kadłuba niepewnie w zboczu wulkanu.
Volcatius nie ujrzał na niebie niczego poza smolistymi, ciemnymi chmurami toksycznych gazów, żadna roślinność nie rosła w takim miejscu. Mógł dostrzec majestatyczny widok erupcji magmowej, bez niebezpiecznych popiołów i odłamków skał ze zbocza po przeciwnej stronie wąwozu, gdy jaskrawa ciecz fontanną tryskała na wiele metrów w jego stronę by opaść do rzeki, rozświetlając okolicę. Miał przeczucie, że to częste w takim świecie i zaczął zastanawiać się, o jakich ludzkich zabudowaniach mógł mówić lexmechanik.
Zarówno boczne jak i frontowy właz były zmiażdżone przy drastycznym skróceniu niemal trzeciej części okrętu, ściany zgrubiały w takich miejscach. Jeżeli o wyjścia ewakuacyjne chodzi, opcją była podłoga, którą wieloma zdalnymi mechanizmami można było odłączyć od modułu transportowego, Volcatius wiedział jednak iż spadek z być może dużej wysokości na strome zbocze z dwiema nieprzytomnymi osobami pod opieką może zakończyć się fatalnie.
Co równie ważne, dopiero teraz wyczuł jakąś obecność, jakieś życie... jakąś istotę, chyba człowieka, w pośpiechu zmierzającego do niego z góry zbocza.
Caleb biegł jak tylko potrafił, dbając raczej o pasażerów niż o siebie, jak uczył go jego mistrz. Krzyknął i jego krzyk niósł się dosyć głośno, pasażerowie jednak mogli być nieprzytomni albo niezdolni do działania. Niemal jego krzyk strzeżenia przerodził się w zaskoczenia gdy poślizgnął się na kawałku skały, który urwał się od zbocza i zjechał na wypływającym strumyku lawy, adept zaś padł obok i byłby stoczył się aż do kanonierki z bolesnymi otarciami i obiciami gdyby Eldar nie rzucił się łapiąc go w ostatniej chwili, samemu z trudem hamując ślizg.
- Dzięki... - jęknął tylko Caleb starając się chwycić równowagę.
Był już blisko wraku. Nie wolno spowodować jego osunięcia. Zaczął poszukiwać wzrokiem drogi wyjścia dla pasażerów. Trzeba ich stamtąd jakoś wyprowadzić.

Słysząc krzyk Volcatius zatrzymał się w miejscu, zsunął nieprzytomnego nawigatora ze swego ramienia i oparł go o najbliższe wybrzuszenie ściany, tak by nie upadł i nie rozbił sobie głowy. Następnie wyciągnął zza pasa swój zdobyczny pistolet plazmowy i naładował go do strzału. Następnie wycelował w jedną ze ścian bocznych maszyny, tam skąd dobiegał głos i wystrzelił, mając nadzieję, że plazma wypali poszycie na wylot, tak jak wtedy, gdy dziurawiąc je, wybijał do nogi czających się w hangarze szturmowców. Gdyby mu się to udało, mógłby swobodnie wyjrzeć przez niewielką dziurę na zewnątrz i ocenić sytuację.

mowy pocisk wżarł się w kadłub mniej więcej do połowy i dostrzegając okazję Volcatius oddał drugi strzał, który wypalił w pełni otwór wielkości pięści w zmasakrowanej burcie. Ujrzał dwie zmierzające ku niemu z wysoka sylwetki...

- Klęknij tam gdzie stoisz i przedstaw się kapłanie! I przymuś do tego swego błazna, albowiem nie zależy mi na waszym życiu! - Kronikarz krzyknął na całe gardło, tak by przekrzyczeć w miarę możliwości odległe erupcje wulkaniczne. Później odłożył nieprzytomne dziecko obok Shiviridy i dobył swego skrzącego iskrami Khopesha. Caleb dosłyszał to co zostało powiedziane. Zatrzymał się gwałtownie, ale nie widział wyjścia. Spanikowani ludzie mają to do siebie że mogą posunąć się do wszystkiego. Klęknął, trzymając w górze skrzynkę.
- Jam jest Brat Calvin z Kultu Marsjańskiego z Divisio Biologica! Widzieliśmy jak się rozbiliście! Mam tutaj skafandry środowiskowe i apteczkę!
Miał nadzieję że ktokolwiek jest wewnątrz wraku posługa go. Nie wiedział tylko jak zareaguje eldar. Cholera.
- Adeptus Astartes. Wybornie. Los nie uśmiecha się do nas na tyle, na ile sądziliśmy. Szkoda że przeżył. - skomentował Eldar cicho, kładąc się na zboczu i zapierając o fragment skały nogami. Niezwykłą dla Volcatiusa rzeczą było to, iż choć widział wyraźnie dwie osoby, przysiągłby, że wyczuwa w Osnowie... tylko jedną.
Caleb skrzywił się... wiedział dokładnie jakie Kosmiczni Marines mają podejście do xenos... jeżeli ten tam rozpoznał obcego, co było prawie pewne, to mają przerąbane.

- Podejdź! Moi towarzysze będą potrzebować twej pomocy! - Marine krzyknął nieco ciszej niż wcześniej i podejrzliwie przyglądał się dwójce przybyszów. Zwłaszcza mężczyźnie w dziwnej masce, którego wcześniej brał za zwykłego przebierańca. Widywał w swym długim życiu zboczeńców w dużo dziwniejszych strojach, jednak ten zdawał się być dziwnie niepokojący.

Calvin wstał i podchodzi powoli trzymając skrzynkę na widoku. Sytuacja była bardzo napięta, a każdy zbędny ruch mógł strącić wrak na dół.

- Zaczekam tu. - dodał Xeno, nie ruszając się z miejsca, wpatrując w jakiś punkt przy dziurze w kadłubie. Volcatius szybko wychwycił, iż spojrzenie jest skierowane dokładnie na jego ledwie widoczne zza wypalonego otworu oczy. Wciąż nie mógł znaleźć śladu tej osoby, zupełnie jakby ziała tam pustka... albo jak gdyby po prostu jej tam nie było.

- Sprawy układają się nie po twej myśli dobrodzieju... - rzekł Volcatius, chwilowo ignorują spojrzenie tajemniczej istoty. - Ciężko się będzie stąd wydostać... - wysyczał po czym wsunął ostrze Khopesha energetycznego w szczelinę po strzale i przechylił broń w bok, jakby sprawdzając czy w jakimś stopniu uda się naciąć materiał. Khopesh z trudem zagłębiał się w metal, jak tępy nóż w bryłę lodu, nie krusząc go. Całość była problematyczna i wycięcie odpowiedniego otworu trwałoby dosyć długo, nie wiedzieli jak stabilny jest zaś wrak. Oczywiście, była to metoda dobra jak każda inna.

- Sprawdziłeś wszelkie drogi wyjścia? - zawołał adept tak, aby tamten usłyszał - Musicie się szybko z stamtąd wydostać! Normalny człowiek nie przeżyje w tej atmosferze dłużej niż pół godziny! W razie czego mogę wam podać skafandry lub medykamenty!

- Parszywa łajba... - Kronikarz zaczynał tracić cierpliwość i cofnął się o jeszcze jeden krok od ściany. - Bądź cierpliwy kapłanie. - Wziąwszy głębszy oddech znów uniósł swój pistolet plazmowy i z idealną precyzją wycelował w miejsce tuż pod tym gdzie powstała dziura, później pociągnął za spust. Strzelał tak długo aż broń ewidentnie zaczęła się przegrzewać i przestał dopiero wtedy, gdy groziło to jej uszkodzeniem. Miał nadzieję,że otwór nieco się poszerzy. Był już pewien, że nie dane mu będzie skorzystać z broni zbyt wiele razy, ale uzyskał naprawdę dobre rezultaty - w szybkim czasie oddał sześć wymierzonych strzałów dookoła pierwszego, mimo że broń zaczęła się przegrzewać, choć na razie było to raczej niegroźne. Tak osłabiony fragment ściany Umożliwił mu potężne koliste cięcie przez nienaruszone fragmenty, co zaowocowało wyrzuceniem większego fragmentu zmiażdżonej burty na zewnątrz. Otwór miał dobre pół metra i spokojnie mógł wypchnąć z wraku przynajmniej dziecko i Shivrydę, jeżeli nie siebie.

- Dostąp do szczeliny... - Astartes odezwał się do mężczyzny bez agresji w głosie, jednak nie był to przyjemny ton. Ewidentnie jego słowa brzmiały jak rozkaz. Z zewnątrz Celeb mógł usłyszeć ciężkie kroki marynarza. Chwilę później, przez otwór w ścianie wyniesiona została kilkuletnia dziewczynka, o głowie owiniętej jakąś wilgotną szmatką dookoła twarzy. - Najpierw zajmij się nią...

Brat Calvin wziął dziecko delikatnie na ręce. Niesamowite... ciekawe kim byli następni pasażerowie? No cóż... Nie mógł pozwolić małej zbyt długo pozostawać bez osłony na czynniki atmosferyczne planety. Na szczęście kombinezony można bez problemu dopasować i do dziecka i do dorosłego. Spojrzał tylko czy nie ma ran niezbędnych do natychmiastowego opatrzenia... Na szczęście nic. Szybko założył na nią zbyt duży skafander, mocując się z odczepieniem zbędnych jego fragmentów i zmniejszeniem całej reszty by choć trochę dopasować go do dziecka, choć i tak w efekcie był workowaty. Przynajmniej była bezpieczna.

Volcatius od razu zawrócił do miejsca gdzie pozostawił nieprzytomnego nawigatora i podniósł go z ziemi, chwytając go dłonią za biodro. - Dobrze,że nie masz tej ręki, łatwiej się zmieścisz... - Po złośliwym żarcie wymierzonym w niezdolnego do słownej riposty towarzysza, wrócił w stronę szpary i zaczął go przez nią wysuwać. - Jeszcze tylko on...

Co z pewnością zadziwiło Kronikarza było to że uzdrowiciel wyglądał na szczupłego, a bez problemu dźwignął nawigatora, jakby ważył tyle co dziewczynka. Caleb spojrzał tylko. Operowany... ok. To znaczy że stan stabilny... chyba. Dobra. Zdjął z niego hełm marine'a i podał mu go przez otwór. Po czym zabrał się za przebieranie mężczyzny.

Marines w tym czasie przymknął oczy i wziął kilka głębszych oddechów. Odpoczywał przez około minutę co było w jego przypadku adekwatne ze zwykłym ludzkim leżeniem do góry brzuchem przez jakieś pietnaście minut i skoncentrował się na swej energii psionicznej, kumulując ją na swoim własnym ciele z zamiarem uwolnienia jej w odpowiednim momencie. Po mniej więcej kolejnej minucie, uchylił powieki i z całej siły uderzył kopnięciem w ścianę tuż obok wypalonego plazmą otworu. Słychać było potężne metaliczne uderzenie, gdy obuta stopa Marine'a z wielkim impetem przy manipulacji rzeczywistością dokonanej przez Kronikarza wyrżnęła potężnie o zmasakrowaną burtę, metal ledwie tylko się jednak odgiął. Wyglądało to tak, jakby kanonierka została zaprojektowana by utrudnić mu życie, wpierw jako powolna i niecelna, a teraz piekielnie wytrzymała. Mniej budujące było to, że większe było wgłębienie i odgniecenie w jego pancerzu.
Marine stłumił pełne rezygnacji przekleństwo które cisnęło mu się na usta i westchnął cicho. Wpatrując się w dziurę którą wcześniej wystrzelał zaczął się obszukiwać, chcąc sprawdzić czy przypadkiem w plecaku, lub gdzieś przy pasie nie pozostały mu jeszcze jakieś granaty.

- Wygląda na to, że ktoś potrzebuje twojej pomocy...[i/] - skomentował zniekształconym przez hełm, na bezosobowy, jak wcześniej warkotliwy, sztucznym że niemal mechanicznym głosem Eldar, gdy Marine odnalazł tylko dwa granaty przeciwpancerne. Bez melta-bomb byłoby ciężko, a wyglądało na to że powłoka była i tak pokryta stopem ceramicznym o wysokiej odporności na temperaturę.

Volcatiusa ucieszyło jego znalezisko. Oczami wyobraźni widział jak chwyta jeden z granatów przeciwpancernych i wybija nim zęby jednego ze zdradzieckich gwardzistów tylko po to by w fontannie bryzgającej z głowy krwi wepchnąć mu go w przełyk aż na głębokość mostka. Zawsze był marzycielem więc nie chcąc odsuwać od siebie możliwości takiego obrotu spraw, pozostawił granaty na swoim miejscu. - Chciałbym byś ty... bądź by twoi bracia wykonali dla nawigatora nową rękę! - Krzyknął tak by Caleb go usłyszał i znów sięgnął do swojego pistoletu plazmowego, który jak mu się zdawało nieco ostygł. Ponowił ostrzał ściany chcąc poszerzyć dziurę i nadal uważając by broń nie wybuchła mu w dłoni.
Caleb niósł głowę i oderwał wzrok od pacjentów. Spojrzał na Eldara a potem na otwór w którym majaczyła część postury Kosmicznego Marine. Usłyszał słowa, a potem strzały z pistoletu plazmowego. Podrapał się z frasunkiem po głowie.
- Z tym może być póki co problem! - krzyknął - Rękę będę w stanie zrobić, ale to omówimy jak znajdziemy się w bezpiecznym miejscu!
- Nie ma już bezpiecznych miejsc! - odkrzyknął uwięziony zaciskając zęby i nie przerywając ostrzału. W jego umyśle błękitnawe obłoki o temperaturze tysięcy stopni z potężnej broni plazmowej zastępowane były ostrzałem niezliczonych działek laserowych, torped i innych pocisków, które Księżycowe Wilki zdradziecko skierowały na Iskrę Niebios tuż przed tym jak wykonała ona skok w Osnowę.
Kolejne pociski poszerzały otwór, pistolet nagrzewał się szybciej niż poprzednio ale na razie nie było ryzyka eksplozji. Stworzył kolejny pierścień trafień dookoła, gdy w pewnym momencie naciśnięcie spustu nie przyniosło efektu. Jego ciemnobrązowe oczy utkwiły w lufie pistoletu, którą uniósł lekko do góry. Odsunął palec od spustu i prychnął cicho, ich wrogowie posiadali tak samo bezużyteczną broń jak lądownik w którym został uwięziony. Schowawszy broń do kabury podszedł do ściany i popatrzył na dziurę ozdobioną pomniejszymi uszkodzeniami. - Osobiście dopilnuję by wewnątrz tych statków instalowano urządzenia spawalnicze. - Z lekkim uśmiechem na ustach odbił się od podłogi i obracając bokiem do ściany rzucił się na nią z całych swych sił by staranować ją barkiem, zupełnie jak zawodnik jednej z brutalniejszych gier piłkarskich, które bywały dosyć popularne na niektórych koloniach.
Astartes wyrżnął potężnie barkiem, wyginając na jakieś pięć centymetrów metrowej grubości niemal okrągły fragment ściany, podziurawiony już strzałami z broni plazmowej. Obaj widzieli z adeptem, że teraz wystarczyłoby idealne do pokonania metalu ostrze, chociaż Marine mógł mieć obawy, że jego Khopesh jest zbyt długi by robić to bezpiecznie - uwolniłby się, jednak być może kosztem uszkodzenia swojego ostrza. O tym nie wiedział adept, miał z kolei nieco inne własne informacje.
Astartes cofnął się pod przeciwległą ścianę maszyny i nie zamierzając kombinować, pochylił głowę i wziął rozpęd drugi raz, unosząc dłonie tak by osłonić nimi głowę i zapierdolić w wygięty metal swymi potężnymi przedramionami.
- Poczekajcie chwilę! - zawołał uzdrowiciel odpinając od pasa Amputator - Mam tu monoostrze! Może się przydać!
- Mam coś lepszego, jeżeli Cię to interesuje... - przerwał Xeno, jakby od niechcenia. Nie ruszył się od początku nieco komicznej, acz desperackiej próby oswobodzenia rycerza.
- Jedno z twoich ostrzy? - Caleb spojrzał na Eldara.
Xeno wstał i ignorując mocującego się ze ścianą Marine'a podszedł do adepta, wyciągając błyskawicznym ruchem ostrze i niemożliwym dla człowieka ruchem nadgarstka obracając je w dłoni tak, że spoczęło ostatecznie rękojeścią podane przyszłemu genetorowi.
- Dzięki. - odparł - Czcigodny Wnuku Imperatora! Odsuń się jeśli łaska! Zaraz zrobię tutaj drzwi!
- Wyczuję w twych słowach jeszcze jedną nutkę ironii i nakarmię tobą psy... - Rzekł do kapłana i cofnął się obserwując jego poczynania.
Zaczął wyrzynać otwór w kadłubie.
- Wybacz. Chciałem tylko zażartować, a teoretycznie naprawdę jesteście Jego Wnukami, jeżeli brać pod uwagę powszechnie obowiązujące normy genealogiczne!
Ku zdziwieniu adepta, ostrze weszło w metal jak w masło. Wydawało się całkowicie wykute, czy biorąc pod uwagę rękojeść - wyrzeźbione z jednego metalu, który zmieniał odcień swej barwy w zakresie ciemnych tonacji. Otwór powstawał bez najmniejszych trudności, kadłub ustępował pod drobną bronią obcego.
Jedno było dla adepta pewne - ten metal w niczym nie przypominał Upiorytu, standardowego i dominującego materiału używanego przez Eldarów do tworzenia niemal wszystkiego, co trwałę; od kadłubów ich niesamowitych i delikatnych okrętów, przez broń i pancerze, aż po ciała domniemanie istniejących ich konstruktów służących do obrony.
- Wybłagasz mnie później o przebaczenie... tnij szybciej i wróć do rannych...[i/] - Astrates wypowiedział te słowa ze spokojem i z wyraźną uwagą przyglądał się ostrzu.
- Ja pierdzielę... z czegożeście to wykuli? - szepnął do Eldara kończąc wycinać otwór - Gotowe!
Odsunął się i oddał ostrze Eldarowi. Nagle poczuł że jego Amputator to co najwyżej obieraczka do ziemniaków, a nie porządne ostrze. Eldar schował ostrze do pochwy, nie odpowiadając na pytanie. Oparł Dłonie o biodra i zaczął przyglądać się kronikarzowi, który z łatwością wypchnął wycięty fragment poszycia i wygramolił się przez nieco zbyt mały otwór.
- Bok... - Powiedział Astrates jakby licząc, że Celeb się odsunie i wykopał wielki płat stali na zewnątrz okrętu by zaraz z niego wyjść. - Jesteś dobrym człowiekiem kapłanie.... spróbuj ocucić rannych. - Tym razem jego słowa brzmiały jak prośba, a nie rozkaz przepełniony rządzą mordu. Marine skierował swe ciężkie kroki w stronę Eldara, wpatrując się w oczodoły jego hełmu. - Kim, lub czym żeś jest? -
- Dzięki - odparł Caleb - Ale i tak będzie trzeba ich nieść.
Podszedł do rannych i zaczął regulować przy ich kombinezonach aparaturę oddechową, aby zmaksymalizować wydajność w wypadku rannych. Kiedy usłyszał następne słowa Kronikarza, zamarł. O kutfa.
- Jestem tu tylko po dziecko, mon-keigh. Ty mnie nie interesujesz, ale adept najwyraźniej będzie się czuł bezpieczniej w Twoim towarzystwie, niech więc tak będzie. - odpowiedział Xeno, nie spuszczając wzroku wizjerów z oczu Volcatiusa, nie zmieniając pozycji i nie cofając się choćby o krok, jak gdyby nie przejmował się faktem, że rozmawia z jednym z Aniołów Śmierci. Tym co samego kronikarza zadziwiało był fakt, iż wciąż nie wyczuwał obecności istoty, choć nawet nieprzytomny Shivryda czy znany mu już ślad dziecka były przez niego odbierane, tak samo jak kapłan.
- Zadałem ci pytanie.... zdejmij swą maskę i zaprzestań ranienia mych uszu swym plebejskim dialektem... - Wysyczał zerkając w stronę dziecka, jednak nie oczami a zmysłami niezwiązanymi z jego anatomiczną budową.
- Wasza krucjata zawiodła. - obcy skomentował tylko, jak gdyby to miało wszystko wyjaśniać. - Przykro mi, że nie dopracowałem znajomości waszego prymitywnego języka w dostatecznym stopniu by zadowolić Twoją karykaturę zmysłu nazywaną słuchem. I jednak, nie jestem tu aby się przekomarzać, ani by Cię zabijać. Ustąp swojej dumy, Astartes, znajdź lepszego towarzysza rozmów. - tu dziwny rozmówca podniósł jedną rękę, jak gdyby dla zabezpieczenia, aby z pewnością nadążyć z wyciągnięciem i przygotowaniem broni gdyby olbrzym zdecydował się zaatakować.
- Nie wyczuwam duszy... jakbyś był.... maszyną... prostą jak... latarka. Nawet maszyny mają duszę... - Arbites nie ustępował. Stojąc naprzeciwko Eldara opuszczał nieco głowę z racji tego, że był wyższy o jakieś 30 centymetrów. - Wiesz jednak o buncie... nikt nie mógł poznać tej wieści tak szybko... chyba, że poinformował cię o tym sam Magnus... bądź buntownicy. - Jego wargi rozchyliły się lekko by ukazać jego zaciśnięte zęby. - Tu nie chodzi o dumę podłużna pokrako... tu chodzi o... wszystko.
Adept słuchał tego wszystkiego. Wolał się nie wtrącać. Szczególnie że Marine nie wyglądał na zbyt spokojnego w tej chwili.
- Wszystko wyjaśnić Ci powinien jeden z Twoich braci, nie mnie dotyczy wasza wojna, synu Terry. Nie jestem w pozycji by wiarygodnie Cię o czymkolwiek informować ale nie martw się, niedługo dane Ci będzie spotkać jednego z Twoich braci, po tym jak każde z nas uda się w swoją stronę. Teraz udasz się z nami i pomożesz twojemu rannemu towarzyszowi - podniesioną rękę opuścił i wskazał nią Shivridę - czy wolisz tu zostać i poczekać aż zabije Cię te planeta?
- On ma rację. Wyjaśnimy sobie wszystko na statku. Teraz nie czas na to... - rzekł Adept... sam w końcu nie poniesie obojga rannych. A Eldar? Wiadomo... Eldar się brzydzi i jest na to za delikatny. Tak głosiła obiegowa opinia wśród badaczy Xenos. Oczywiście, jego mistrz zdradził mu, że o wiele bardziej prawdopodobne że po prostu obcy nie dba o to, czy mon-keigh przeżyje, nawet go nie ignoruje - jest im to po prostu zupełnie obojętne.
- Wiesz, że przeżyję na niej dłużej niż ty, gdy zedrę z ciebie twój strój... Przynajmniej sprawiasz wrażenie takiego, który to wie, zatem marnym jest twój szantaż. A życie dziecka, które jest twym, głównym zmartwieniem, jest dla mnie zmartwieniem ulokowanym na końcu długiej listy... więc nie zdejmując swej maski, narażasz jedynie jego życie. - Kronikarz odwrócił głowę w stronę kapłana. - Z kim teraz rozmawiam posłanniku Marsjańskich mędrców?
- Powiedzmy że ten xeno... potrzebował mnie abym zabrał go w to miejsce i zajął się rannymi. Eldar ten... że tak powiem... ma pewne kontakty z jednym z tak zwanych radykalnych Inkwizytorów.
- Poczyniłeś z siebie pachołka na posyłki jednego z naszych niewolników? - Volcatius warknął na Caleba tak jakby jego ton głosu miał go zabić i faktycznie zastanawiał się czy nie pokarać go katuszami umysłu. Mężczyzna pomógł jednak rannym, i jemu samemu. Nie należał do ludzi, których należałoby karać eksplozją czaszki czy skazaniem na emocjonalną egzystencję godną pomidora przez następne piętnaście minut. Mimo wszystko Marine splunął w stronę kapłana, a gdyby ten spojrzał na ślinę, która chyba tylko z woli kronikarza nie doleciała do niego, dostrzegłby jak ta nie tylko opada na skałę, lecz wżera się w nią niczym kwas. - Nie wiem kim jest ten twój znajomy badacz, kogo śledzi i czego docieka.... lecz, gdyby miał choć krztę honoru nie posłużyłby się takim ścierwem a stawiłby się tu osobiście. Nie jesteś godzien by twe kaprawe oczy spoglądały na mój majestat... Tak więc prowadź do waszego okrętu zanim uznam, że twe mięsiwo nadaje się na strawę dla nas...- Podczas wypowiadania tych słów słowa czarownika nie tyle przeradzały się w warkot co w przeszywający umysł świst, a on sam nie zdawał sobie nawet sprawy kiedy przestał poruszać ustami, a jego przekaz docierał do uszu rozmówców bez użycia powietrza. Patrzył na Eldara, a w jego oczach widniała mieszanina pogardy... i skrywanej wdzięczności za pomoc, którą być może tamten mógł odczytać. Trzymając dłoń na rękojeści Khopesha, Astartes ruszył w stronę Shivirydy, którego podniósł na swój bark.
Wstyd mu się straszliwy zrobił na słowa Kosmicznego Marine nie mówiąc już o tym że się przestraszył. Marine mówił prosto do jego umysłu. Wyczuł to. No pięknie.. psionizm go otacza ze wszystkich stron... z mieszaniną gorzkich uczuć wziął delikatnie małą na ręce i ruszył przodem. Patrzył pod nogi na na swoją "podopieczną". Nie śmiał teraz patrzeć na Kronikarza.
Eldar skinął tylko głową i wskazał ręką kierunek, czekając aż ruszą, jeden z dzieckiem a drugi z nawigatorem. Oczywiste było dla nich, że mimo dziwnego, w jakiś sposób negatywnego stosunku obcego do nich, ten zamierzał iść za nimi by pomóc, na wypadek gdyby któryś stracił równowagę w tak trudnym terenie, choć wszyscy w trójkę mogli tylko domyślać się, co by zrobił gdyby to Volcatiusowi coś się przytrafiło.
roga powrotna była usłana niebezpieczeństwami, jednak po dłuższym tym razem i trudniejszym marszu podeszli do lądownika bez wypadków. Caleb dziękczynił za swój pomysł ze skafandrami, bo biorąc pod uwagę czas który upłynął, ani ranny człowiek z opaską na oku - który wydawał się być jednym z terrańskich nawigatorów - ani dziewczynka nie przeżyliby. Dla odmiany Astartes niósł swój hełm w wolnej ręce i zdawał się nie poruszony atmosferą planety. Zamykający pochód Eldar obracał się raz i drugi, jakby obserwując coś po drugiej stronie w oddali. W końcu dotarli do Arvusa.
- Shivirida mówił, że ta planeta jest zamieszkała... teraz na taką nie wygląda. To kolonia wydobywcza? - Zapytał Celeba.
- Kolonia karna - odpowiedział spokojnie - Jestem w niej oficerem medycznym. Trzyma się tutaj najgorsze męty które wystąpiły przeciw Prawu Imperium Ludzkości. Wydobywają minerały i pracują w warsztatach. Od czasu do czasu biorą kilku do Legionów Karnych.
- Gdzie twój przyjaciel chce nas zabrać? Twe słowa napawały mnie pewnym natchnieniem...
- Póki co się tutaj przyczaimy. Poza tym... ma się wydarzyć wkrótce coś bardzo ważnego... w każdym bądź razie... na pewno nie wylecimy poza ten system planetarny.
Weszli na pokład.
- Teraz pozwól że zajmę się rannymi.
Kronikarz wszedł na pokład okrętu i zsuwając rannego mężczyznę z ramienia wręczył go mechanikowi niczym worek ziemniaków. - Więźniowie posiadają wolę przetrwania, coś co w naszych czasach większość ludzi sprzeniewierzyła w zamian za.... własne skurwienie. O ile więzienni strażnicy nie posiadają powyżej pięćdziesięciu sztuk broni, sugeruję udać się do owej placówki. W razie oporu straż zostanie stracona, w razie jego braku dołączy do nas i wyda broń więźniom... Zresztą mój pancerz wymaga naprawy...
- Jest tam - zaczął zdejmować skafandry i opatrywać ludzi - około 7890 więźniów... zależy ilu umarło w czasie mojej nieobecności oraz około 1500 osób personelu.
- Wśród personelu znajduje się ktoś poza kapłanami maszyny? A może ulokowaliście tam również swoje jednostki uderzeniowe? Dziesięć tysięcy to dobra liczba na początek...
- No i byłem jedynym Mechanicus... jeżeli ktoś ma naprawić pancerz to chyba tylko ja...
- Ważną sprawą nie jest wyszkolenie tych ludzi, tylko to jak chętnie zginą w moim imieniu. A dopilnuje by zginęli wszyscy, którzy odstąpią od tej myśli... Ruszajmy. Musimy przedostać się w sektory sub terrańskie bądź... wrócić... przedzierając się przez tereny wroga. To nie wejdzie w grę. - Astartes przyglądał się rannym i uważnie obserwował też obcą istotę.
- Tereny wroga? Tutaj nie ma nigdzie w pobliżu terenów wroga. Że tak powiem... Ciche zadupie Imperium...
- Tak tu cicho że gdyby się pojawiło orkowe Waaagh czyTyranidzi to cały system by się obrócił w perzynę raz dwa. - odparł wywołując konsternację kronikarza drugą z wymienionych sił.
- Synu Terry, nie kolonia jest ważna. Dostaniemy się do stolicy drugiej planety układu i sektora zarazem. Tam zdecydujesz o Twoich dalszych krokach. Z tej planety nie miałbyś nawet jak wydostać jednostki, zakładając że przekonasz do słuszności swoich twierdzeń i porzucenia obowiązków wszystkich strażników. Nie mówiąc o waszych więźniach. - odezwał się nieludzki głos obcego.
- Słusznością jest by w obliczu wojny, każdy z obywateli przyłączył się do krucjaty... Twa pamięć jest krucha. Miałeś przygotować okręt do startu... wydostańmy się ponad atmosferę. Kiedy brat Celeb ocuci nawigatora Shiviridę, ocenimy jakie są jego poglądy na ten temat....
Brat Calvin poszukał w apteczce środków trzeźwiących i zapodał je pacjentom.
- Przepraszam że przerywam... ale do jakiej krucjaty? Głupie pytanie... raczej przeciw komu ta krucjata? Bo zwykle Zakony Kosmicznych Marines nie lecą w przestrzeń walcząc z tymi którzy się nawiną, ale przeciw komuś konkretnemu. Zbadał jeszcze puls.
- Środki trzeźwiące powinny zadziałać za parę minut.
Ułożył ich w pozycji bezpiecznej i zabrał się za przygotowywanie statku. Wyjął kabelek z pod zgrubienia skórnego i wpiął go do kokpitu.
Eldar, jak wcześniej, zostawił Caleba, Volcatiusa i rannych samym sobie, siadając ze skrzyżowanymi kolanami na środku przedziału pasażerskiego, zapadając w stan przypominający medytację.
- O jakich zakonach opowiadasz Kapłanie? W chwili, gdy Księżycowe Wilki sprzeciwiły się Imperatorowi i pociągnęły za sobą część wojsk imperialnych nie możemy być pewni, które regimenty przystały do tej parszywej zdrady... nasza nadzieja pozostaje w rękach Astartes... musimy ustalić gdzie znajduje się najbliższa placówka wypadowa moich braci. Trzeba zlikwidować to zamieszanie... wrogie myśliwce ścigały nas aż do tej planety.
- Kosmiczne Wilki sprzeciwiły się Imperatorowi? Kiedy...? - zapytał nie rozumiejąc i myląc zakony adept. - Przecież to lojalistyczny zakon. Walczyli w czasie Herezji Horusa broniąc Świętej Terry przed zdrajcami.
- Księżycowe, nie kosmiczne! Jeden chuj! - wrzask Astartesa po bardzo ciężkich przejściach zagłuszył wywód kapłana, ewidentnie był bardziej rozdrażniony niż zazwyczaj, a przynajmniej mało kto słyszał by z rycerza emanował tak wielki gniew. Mężczyzna odwrócił się od niego i ruszył na poszukiwanie odpowiedniego miejsca do odpoczynku. - Zamknijrzesz ten właz i ruszajmy...
Wzruszył ramionami. Jakiś dziwny ten Marine... ale w sumie... co on tam może wiedzieć o Wnukach Imperatora. Nie bardzo mu też podobało się że miał do dyspozycji taki statek a nie Aquile jeżeli chodzi o lot na orbitę... ale w końcu... przecież potrzeba miejsca na tą całą zgraję. Transportowiec mógł się przydać chociaż wielkim ryzykiem będzie podróż na drugą planetę, te jednostki to były zazwyczaj wahadłowce, nie do tego służyły. Na szczęście to był przekształcony statek służący do ewentualnej ewakuacji. Adept odpalił silniki i wystartował.
- Jak ktokolwiek mógł bronić Terry.... wróg nie zdołał się jeszcze dobrze zorganizować... i jak jego siły miałyby dotrzeć bezpośrednio w system Solaris? - Volcatius podparł swe czoło na dłoni i przymknął oczy. - Zgładzę was obydwu... wiecie zbyt wiele... więcej niż ja a przecież... niemal nikt nic nie wiedział... Horus zdradził... - Volcatius szeptał kolejne słowa coraz bardziej dając odpocząć swemu ciału, układając wszystko w swym umyśle w strzępki jednej całości i porządkując zbierane informacje. Szykując się do ewentualnego zabicia nowych towarzyszy wywoływał w myślach jedno zdanie, skierowane do swojego niedawnego, błękitnozbrojnego rozmówcy: "Przybądź psie".
- Zaraz zaraz... przecież... przecież -
- Milcz adepcie i wyprowadź nas na orbitę. - przerwał dobywający się z nadajnika hełmu spokojny głos obcego, który nie poruszył się ni odrobinę.
- Milcz.... skoro zdrajcy którzy nas zaatakowali byli aż tutaj... mogli cię ogłupić. Horus zaatakuje siły imperialne i jeśli nie chcesz narazić się na mój gniew rób co ci każę... ruszaj czym prędzej... Bo przecież... - Volcatius milczał przez kilka chwil i oddychał głośno. - A co wiesz o Magnusie?
- Nie jest mi znany... - odparł Xeno, akcentując ostatnie słowo. - Odpocznij, esencja Twojej duszy jest nadwyrężona. Nie jest naszą rolą tłumaczyć ci to, w co i tak nie uwierzysz gdy wyjdzie z naszych ust.
Adept skierował statek w górę, aby wyprowadzić ich na orbitę. Wyjął z kieszeni ukradkiem szpon i sprawdził tylko czy jest na odpowiednim kursie. Nie chciał odpowiadać Marinesowi wprost. Mógł wtedy by na serio stracić głowę.
- On ma rację odpocznijcie... mieliście kraksę... a jak odpoczniecie to pogrzebiecie mi w głowie i sami się przekonacie... w końcu chyba tak umiecie. Tam na powierzchni nie używałeś strun głosowych w pewnym momencie, więc zakładam że jesteście... Kronikarzem, prawda?
- Moja dusza nie jest istotna... - odparł spoglądając w stronę medytującego Eldara, ignorując adepta, wcześniej nieco uchylając powieki. - Nie jestem kronikarzem dla twych oczu, uszu i ust... dla nich jestem wolą twego Boga... - Dodał po usłyszeniu słów Celeba. Po jego prawym policzku popłynęła pojedyncza łza. - Horus musi zginąć... jak najszybciej, więc się spiesz... - Po tych słowach znów przymknął powieki, pozwalając by jego ciało odpoczęło, ponownie jak umysł i dusza jednak nie w pełni, pozostając w czuwaniu na wypadek ewentualnego ataku.

- Upewniliście się, że żaden nie jest żywy?
Szturmowcy skinęli głowami, nie zmianjąc pozycji za przepalonymi i zniszczonymi zwarciami panelami kontrolnymi na mostku, cały czas celując w stronę jedynej drogi wejścia - krótkiego korytarza, który prowadził do rozgałęzienia z windą, korytarzem do centrum łączności i pokojem żołnierzy grup bezpieczeństwa.
Obecnie równie martwych, co ich mistrzowie z Adeptus Astartes.
- Dowództwo? Jeżeli mamy poinformować Inkwizycję i zachować ten krążownik do ich przybycia żeby zidentyfikowali renegackich Astartes i samą jednostkę, musicie szybciej przysłać tego Techadepta. Mamy stąd piękny widok na planetę, widać nawet Ul.
To była prawda. Okręt po wyjściu z Osnowy cały czas poruszał się w próżni z prędkością nadaną mu przez potężne silniki impulsowe, podczas podróży poza przestrzenią.
Ciężko byłoby znaleźć inne wytłumaczenie niż przypadek, mimo to żaden z pięciu komandosów mostku nie ulegał złudzeniu.
Szanse na to, że trajektoria przypadkowo zmaterializowanego w układzie okrętu, nie kierowanego przez nikogo, raz rozpędzonego i nie hamowanego przez pustkę zaniosą go w studnię grawitacyjną planety były praktycznie zerowe.
Ale lexmechanicy i serwitory obliczeniowe towarzyszące ich dowództwu a Nieustraszonym przeprowadziły obliczenia potwierdzające, że okręt nie zatrzyma się na orbicie dookoła planety, tylko opadnie prosto na Miasto-Ul, jedyny taki punkt na planecie.
To nie był przypadek.
- Techkapłani są na jednostce od czterdziestu minut, zajmują się badaniem stanu silników manewrowych, układów sterujących i generatorów plazmowych. Utrzymajcie pozycję, dwóch adeptów i kilku techników z Mechanicus za moment dojdą do waszej pozycji wraz z eskortą. Są już prawie w windzie.
Kolejna kwestia. Od pierwszej minuty po abordażu pozornie wymarłego okrętu zorientowano się, że poza ciałami niezidentyfikowanego zakonu Astartes i ich popleczników jest ktoś... coś jeszcze. Na razie stracili kontakt z trzema piątkami z setki najbardziej elitarnych żołnierzy ze Schola Progenium. Poza tym jeden z Astartes chyba wciąż gdzieś tu był, wyeliminował oddział z hangaru i połowę innej jednostki.
Dlatego poza przeżyciem najważniejszym zadaniem komandosów było chronić członków Adeptus Mechanicus. Bez względu na straty w ludziach.


Beka Ryder

Łącznie minęły cztery godziny, komunikator milczał. Beka z kokpitu była w stanie zobaczyć, że metal poszycia pokrywał się już matowym, białym nalotem, co oznaczało że zaczął reagować ze związkami z atmosfery planety.
I nagle dostrzegła TO.

Okręt, biorąc pod uwagę odległość kolosalny, zupełnie nieznanego jej typu, był widoczny nawet na orbicie planety, choć niedokładnie. Z tej odległości wydawał się tyci, jednak w mdłym świetle gwiazdy układu można go było dostrzec.

Nie miała wątpliwości,że tej wielkości jednostki służą tylko do prowadzenia wojny.

Z zadziwienia wyrwał ją głos obcego.
- Jest... pewien problem, tu na dole. Masz może skafander środowiskowy? - zapytał, mając na myśli powszechny podstawowy element wyposażenia jednostek wielkości statku Beki.
Pytanie retoryczne mogło tylko wróżyć dalsze kłopoty...

Caleb & Volcatius

Obrazek
"Przybądź, psie!"

W niewyjaśniony sposób, przez intuicję właściwą tylko nielicznym psionikom Volcatius uznał, że adresat jego myśli usłuchał.

Jednostka, która wyszła z Osnowy gdy opuszczali orbitę planety była olbrzymia. Zarówno Caleb, jak i Volcatius w byli w stanie tylko cześciowo rozpoznać kolosa.
Kronikarz od razu zorientował się, że to barka bitewna Adeptus Arstartes, pancernik wydzielony specjalnie dla Legionu Marines, jeden lub dwa, trzy dla Legionu najstarszego i najbardziej zasłużonego z Primarchów - dla Księżycowych Wilków. Potężny okręt stworzony z myślą o zbliżeniu się do wrogiej floty, zmasakrowaniu możliwych osłon i abordażu za pomocą teleporterów, Thunderhawków i Dreadclawów oraz do desantu na atakowaną planetę mimo środków obronnych tejże. Przy użyciu tych samych środków transportu. Bliżej wroga.
Dlatego był tak masywny, o tak potężnym pancerzu i tak licznych tarczach.
I takiej załodze...
Tylko jaki to Legion...?
Wiedza Caleba a propo typów statków nie była głęboka, jako że nie był z Astartes nie mógł też rozpoznać ich jednostki. Nie potrzebował jednak widzieć więcej niż monumentalne zdobienia behemota by wiedzieć, że załogi nie stanowią mili goście.
Zdrajcy pojawili się w systemie Bevronis, w ostatnim punkcie przeładunkowym i naprawczym przed skokiem do sektora Bramy Cadiańskiej.
Jak...?
I co roboli w kolonii... więziennej.
Skupiającej morderców i gwałcicieli i psychopatów i może nawet heretyków. Heretyckie kulty mogły przeniknąć więzienia, więc może...?

Nie było jednak czasu na rozważania. Skanery tak dużej jednostki mogły mieć problem z wykryciem ich, nawet z tak dużej odległości, jednak eskortowce towarzyszące większej jednostce - o kilkaset osobowej załodze - specjalizowały się nie tylko w bezpośredniej obronie jednostki głównej, ale także w wykrywaniu sond i jednostek szpiegujących. Mogli liczyć na to, że są dostatecznie daleko, albo próbować improwizowanego skoku przez Osnowę.... jednostka ewakuacyjna powinna być w stanie takie wykonywać, w sytuacjach krytycznych, zupełnie jak ta. Caleb nie wiedział tylko, jak to zrobić, wątpliwe też było aby obcy znał niuanse prymitywnej, ludzkiej technologii...
Trzeba była działać szybko.

Simon & Marcus

Panowie, zapraszam na GG... albo napisania deklaracji przygotowań beze mnie, bo też możecie. A nawet musicie, jeżeli żadna bliska czasowo data Wam nie pasuje. ;)

I tak oto po zdupieniu przez MG kwestii odpisowej, prawie przekraczającym początkowemu przez MG oczekiwaniu :wink: następuje przebudzenie. Niezbyt delikatne.
Co powinno tylko przypomnieć o tym, że wciąż trwa. Nie umiera,
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
the_weird_one
Mat
Mat
Posty: 407
Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
Numer GG: 6271014

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: the_weird_one »

Ostatni raz wklejam za Ciebie, Stalowy! Ciesz się urlopem, póki możesz! :wink:

Adept patrzył na ten widok z składając usta w niemych przekleństwach, tak podkopcowych, że Eldar by ich nie zrozumiał, a Kosmiczny Marine pewnie by się zaczerwienił ze wstydu, że przedstawiciel ludzi może takie rzeczy mówić.
- Ludzie... - rzekł ze zdenerwowaniem - znaczy nieprzytomne ludzie, Synu Imperatora i przedstawicielu rasy o poczwórnym DNA... - poprawił się zaraz - czy wy widzicie to co ja widzę?

- Widzimy więcej. - odpowiedział Eldar, odnosząc się do nadprzyrodzonego wzroku psioników. Stał wpatrzony z przerażeniem, przysiągłby adept, gdyby nie hełm który uniemożliwiał stwierdzenie tego.

Caleb nerwowo rozejrzał się po urządzeniach i instrumentach. Nie wiedział jak dokonać skoku. Podłączył się do panelu, aby przeszukać bazę danych odnośnie skoków w Osnowę. Jednocześnie ustawił kurs tak aby wylecieć możliwie jak najszybciej poza zasięg czujników najwyraźniej wrogo nastawionych okrętów.

- Kiedy skończysz... Zajmij się naprawą mojego wizjera... - Poprosił Astartes wskazując na swój leżący nieopodal hełm, po czym ciężko podniósł się ze swojego miejsca i ruszył do głównego kokpitu by móc obserwować pojawiające się okręty. - Co znajduje się w tym układzie gwiezdnym? Poza nami...nimi i więzieniem?

-Ten sektor... to ostatni punkt przeładunkowo-serwisowy przed skokiem do Bramy Cadiańskiej. Jest tutaj stosunkowo bezpiecznie... przynajmniej tak się wydawało, dlatego flota... układ jest słabo broniony przez flotę. Planeta na którą lecimy jest druga od tutejszej gwiazdy... cholera.
Ustawił kurs, autopilota oraz czujniki.

- Czy mógłbyś obserwować swoimi zmysłami czy któryś do nas się nie zbliża? Ja spróbuję mu naprawić oporządzenie. Jeżeli będą chcieli nas pojmać będziemy musieli być w pełnej gotowości.

- Nie lękaj się, nie grozi ci niewola. - Odparł kronikarz i lekko przesunął językiem pod górną wargą, wzdłuż linii swoich zębów. - Zalecam nawiązanie łączności radiowej z powierzchnią opuszczonej przez nas planety. Nasze przekaźniki zapewne nie ostrzegą garnizonów... ale sygnał z więzienia może tam dotrzeć na czas. - Volcatius odwrócił twarz od ekranów i spojrzał w stronę Shiviridy. Nie chciał teraz zbytnio zagłębiać się we własne myśli, ze względu iż odczuwał niespotykany dotąd, i złowrogi niepokój. Ruszył w jego stronę po drodze zerkając jeszcze na Eldara. - Mniejsze zagrożenie stanowią ci przed którymi uciekacie, niż ci którzy wyszli nam naprzeciw. - Stwierdził już wcześniej zdążywszy odczytać z nerwowych myśli Celeba, że ten chyba troszkę w tym więzieniu nabroił. - Jak się miewasz przyjacielu? - Zapytał kładąc ciężką dłoń na barku nawigatora, czyniąc to delikatnie i z pełnią troski.

Nawigator wyglądał jak otumaniony. Odkaszlnął, krwią, jak zauważył Astartes, ale widząc go z trudem przybrał na twarz szczery uśmiech. Wciąż był blady z powodu upływu krwi.
- Kronikarzu... - zaczął całkiem płynnie. Chciał wstać wstać, ale zatoczył się próbując.

- Ulżyłbym ci w bólu...ale leki mogą odebrać ci czystość umysłu i pełnię świadomości. Nie zdążyłeś mi wyjaśnić jak straciłeś rękę a już czekają nas kolejne kłopoty...jednak spotkaliśmy przyjaciół. Kapłan maszyny steruje teraz okrętem...podziękuj mu, gdy wydobrzejesz. - Volcatius przyglądał się rannemu i wsunął palce swej dłoni pod jego pachę tak by pomóc mu utrzymać pion.

- Dzię... dziękuję.... aszzz, na światłość Krucjaty, dlaczego bolą mnie... - zawahał się, po czym zorientowawszy się kogo chce spytać, i o co, wstrzymał się, odchrząkując. Szybko jakby przypomniawszy sobie o kimś zaczął szukać dziewczynki i odetchnął ujrzawszy ją...
Aż praktycznie znieruchomiał, napotykając spojrzenie Eldara.

- To towarzysz naszego nowego przyjaciela... - Burknął z nutą niezadowolenia w głosie i pomógł nawigatorowi wstać, a raczej podniósł go przytrzymując za rękę, tak by krew dotarła mu również do niższych partii ciała. - Sądzę, że jego rasa nie zakwalifikowała się do eksterminacji...to dziwne, zważywszy na jego intelekt... jednak nie przejawia agresywnych zachowań...

Eldar przekrzywił głowę, ale nie odpowiedział. Zmienił swój obiekt zainteresowań i zaczął badawczo przyglądać się dziewczynce.
- Skoro tak mówicie, kronikarzu... Gdzie jesteśmy? Dokąd zmierzamy?

- Wylądowaliśmy na najbliższej planecie... nie znajduje się na niej nic poza karną placówką administrowaną przez adeptów Mechanicus... Obecnie zmierzamy w stronę drugiej... tej bardziej zamieszkanej planety. Nasz wróg dotarł za nami aż tutaj, powinniśmy ostrzec lokalne regimenty, zanim przeprowadzi zmasowany atak... Przed nami znajduje się barka desantowa, możliwe,że to jedni z tych, którzy ostrzelali nas przed skokiem... Sam już niewiele pojmuję przyjacielu, przedstawiono mi sprzeczne informacje na temat... naszego położenia.

- Wiem, że osoba o moim stanowisku nie powinna wykazywać przesadnej ciekawości... ale jeżeli wybaczysz mi pytanie... - tutaj usiadł, oddychając ciężką. Volcatius zauważył, że poci się obficie. - Co to za położenie?

Volcatius spochmurniał puszczając mężczyznę, który w jego mniemaniu był w stanie samodzielnie usiedzieć. - Według tego co mówi Brat Celeb... oraz ten Xeno... bunt się nasilił, i doszło nawet do walk w pobliżu świętej Terry. Nie jestem w stanie zrozumieć jak wróg może przemieszczać się tak szybko.... i mieć tak licznych sprzymierzeńców... Czy możliwe, że skok trwał dłużej niż kilka sekund? Załóżmy,że tydzień? Lub nawet miesiąc... maszyny uczące wpoiły mi wiedzę o takich anomaliach...

Nawigator przygryzł wargę, po czym zaczął jakby rozważać, czy coś powiedzieć, jego sytuacja jeszcze trudniejsza przez fakt, że wyraźnie blokował odrazę i strach spowodowany obecnością xeno i faktem, jak łatwo przychodziło Astartesowi stwierdzenie tego.
- Kronikarzu... w Rodach Nawigatorskich przekazywana jest pewna wiedza, która nie powinna być przekazywana nikomu z zewnątrz... ten warunek - nienaruszalności naszych sekretów - zagwarantowali przyboczni samego Imperatora, Lordowie Terry... - zaczął, mówiąc powoli i chrapliwie, prawie że się dławiąc. Na chwilę zajął się odkrztuszaniem.
- Jeżeli rozkażesz, dla dobra Twojej misji, przekażę Ci to, ale będziesz na zawsze naznaczony tę wiedzą i będę musiał prosić Cię, o złożenie przysięgi, że nie przekażesz tej wiedzy dalej i po wykonaniu naszej... Twojej misji oddasz się kustodii mojego rodu, który osądzi, co z Tobą zrobić... - wyraźnie słowa z trudem przechodziły mu przez gardło, nie tylko przez trudności z oddychaniem. Volcatius widział, że samemu Shivrydzie nie podobało się to, co przekazuje, i to już teraz. Mężczyzna wydawał się być zdezorientowany nie tylko niedawnymi wydarzeniami, ale nawet faktem... że żyje.

- Moja misja została zakończona... w myślach rozmawiałem z wielkim Magnusem...słyszałem jego krzyk. Horus zdradził.... Horus! Oblubiony.... - Ostatnie słowa Volcatius wycharczał jakby miał ochotę przegryźć sobie język w ramach ukarania nieosiągalnego teraz zdrajcy. - Wszyscy już o tym wiedzą... nie ma sensu kierować się w okolicę Solaris by ostrzec o tym Imperatora...teraz należy zgładzić wroga....a jeśli chodzi o wiedzę, to przypuszczam, że moi patroni naznaczyli mnie wiedzą nie gorszą od twojej.... - Po chwili wziął głębszy wdech i znów popatrzył mężczyźnie w oczy. - Przysięgam, nie ośmielą się pokrzywdzić wnuka Imperatora, zatem mów.

- Kazałeś mi składać przysięgi, po to tylko bym odpowiadał ci na pytania Shivirida? Bądź konkretny, bo tracę czas potrzebny na przygotowania do dalszej walki. - Kronikarz zdawał się nieco niecierpliwić.

- Wiem, czego was uczą, bo wiem, czego nie wiedzą. - wziął głęboki oddech. - Powiem Ci to, o czym nie wiedzą, a co dla Rodów jest codziennością od stuleci. Osnowa to nie jest po prostu równoległy wymiar. To odbicie naszej przestrzeni, w której esencję stanowi nie materia, ale emocja. I twory - także świadome - z niej złożone. Przy każdym skoku każdy nasz okręt porusza się po tej krainie, której istoty tak jak emocje są różne... - nawigator zaczął ponuro wykład, obserwując reakcje kronikarza aby też wiedzieć, czy wyciąga poprawne wnioski.

- Emocje... odkąd wykonaliśmy skok, inaczej odczuwam otaczający nas świat, jakby coś się w nim zmieniło... - Astrates z namysłem przyglądał się twarzy rozmówcy. - To ma jakiś związek?

- Tak mi się wydaje. Gdy byłem na Terrze wychowywany przez mojego rodowego opiekuna, pokazał mi antyczne terrańskie morze... ocean. Bezmiar wody, kierowany zmiennymi prądami. Był piękny, ale i przewidywalny, zależny tylko od materii. Osnowa taka nie jest. Tworzą ją emocje wszystkich żywych istot, nie tylko ludzi... - przerwał na chwilę, starając się dobrać odpowiednie słowa - i tak jak niespokojny ocean, na którym burze, zwane sztormami mogły zawsze zagrozić okrętom po nim pływającym, tak zmienne prądy Osnowy mogą rzucić okręt gdzie indziej... nie tylko w przestrzeni. Nie skoczyliśmy tam, gdzie planowaliśmy. - przerwał na moment, dając kronikarzowi czas na przemyślenie tego, co dotychczas opowiedział.

- Więc wraki, które w historii pojawiały się nie wiadomo skąd... spotykał zapewne podobny los? Sądziłem, że... to kwestia utraty naszej świadomości na pewien czas.... - Volcatius opuścił wzrok na ziemię, a na jego twarzy wymalował się autentyczny smutek. - W takiej sytuacji co powinniśmy uczynić? Jako, że Iskrę Niebios wzięli diabli... chwilowo służysz pode mną. Gdy sytuacja się unormuje, sprawimy ci nową rękę. - Marine zmienił częściowo temat chcąc podtrzymać resztki morale.

- To bardzo ważna kwestia. Jako nawigatorzy, podlegające nam siły miały pierwszeństwo badania pojawiających się znikąd okrętów i konfiskowania wszystkiego co uznamy za warte objęcia tajemnicą. Mieliśmy... mieliśmy zezwolenie samego Imperatora, przynajmniej nasi patriarchowie... - mówienie sprawiało nawigatorowi coraz większą trudność, głos wyraźnie mu się załamywał. - Nie raz napotykaliśmy okręty puste lub pełne ciał. Wiemy dokładnie, jaki los spotkał załogę. Ich esencje w Osnowie - ich sama istota, cząstka przez nas nazywana duszą, poczucie jestestwa, świadomość własnej tożsamości, wspomnienia i emocje - są pokarmem dla istot, których esencją jest emocja. Wiemy to, bo widzieliśmy już takie istoty. Ja je widziałem. Są w Osnowie wszędzie, szukając łatwych ofiar. Chronić przed nimi ma właśnie pole Gellara... które zostało uszkodzone... właśnie dlatego chciałem powstrzymać kapelana przed decyzją o ucieczce... - łzy pojawiły się w kącikach oczu mutanta, który wyraźnie mówił więcej, niż by chciał.

- Że co? - Volcatius uniósł brwi z niedowierzaniem. - Psia mać tego plugastwa.... nie powiesz mi chyba, że taki los mógł spotkać część naszej załogi? Czym są te istoty? - Marine wspominał ciała poległych, jego braci, jak i ocalałych ludzi, którzy przebywali z nimi na pokładzie.

- Ja... dlatego chciałem przekonać kapelana do poddania się, kapitulacji... Wiem, że jesteście Astartes, wiem że nie boicie się śmierci, ja też nie jestem tchórzem, ale mówimy o kwestii każdej części jaźni, która ma zostać pożarta i bezpowrotnie zniszczona... dołączyć do nurtu niczym fale tworzone przez żywych... - prawą dłonią przetarł oczy. - Te istoty... mówiłem, nie można ich opisać... widziałem... widziałem miłość matki, której nadano kształt. Strach kłamcy... pożądanie dewianta, pychę możnego i satysfakcję mordercy... i wiele innych... W formie. Te stworzenia się z nich składają... i pragną nimi samymi nasycić. Jak niedostrzegalne stworzenia głębin, wywołujące lęk u pierwszych marynarzy Terry... tylko o przeszklonym szkle... a w pamięci zakaz zdradzenia ich istnienia. Niebezpieczeństwa i ryzyka.

- Napij się... zaczynasz mówić językiem poezji. - Przyglądając się zapłakanemu towarzyszowi, Astrates wręczył mu własną manierkę z wodą i odszedł od niego o dwa kroki. - Odpoczywaj,ale stara się nie usypiać, wciąż masz przy sobie pistolet laserowy, pamiętaj o tym w razie zagrożenia...

- Ze wszystkiego co mi wiadomo, powinniśmy być teraz martwi, nieświadomi naszych zgonów a tylko wypełniającego ostatnie chwile cierpienia związanego z anihilacją osobowości. - powiedział powoli, nieco spokojniejszym, ale i o wiele bardziej sugestywnym głosem Shyvryda, dopiero po chwili przyjmując manierkę.

- Co więc ocaliło nam życie? Łaska imperatora? Czy ślepy traf?

- Ja... nie wiem. - powiedział po prostu nawigator, opierając się o wnękę kabiny i dziękując kronikarzowi skinięciem głową. Nie można było oprzeć się wrażeniu, że coś wpływało na niego, potęgowało jego nastrój.... być może sama Osnowa biorąc pod uwagę jego z nią połączenie, tak jak dla Volcatiusa stała się znacznie groźniejszym miejscem.
- Nie powinniście byli ukrywać takich faktów...zwłaszcza przed Astrates... Jak Imperator może wymagać od nas skutecznego prowadzenia wojny skoro zataja przed nami takie zagrożenia...i dlaczego to robi? - Kronikarz powoli kręcił głową z wyraźnym niedowierzaniem.

Caleb słyszał wszystko. Co do słowa. Wyostrzone zmysły... a on nie był się w stanie skupić, a tej całej sytuacji, aby tego nie słyszeć. Umysł natychmiastowo zabrał się do analizowania słów Nawigatora. Skok w Osnowę... nie wyszli tam gdzie powinni... i mówili o tym "buncie" jakby był to gigantyczny konflikt, a o takich rzeczach wiedziałby nawet na takim zadupiu jak to.
-Jeżeli pozwolicie to zajmę się waszym towarzyszem - zwrócił się do Kosmicznego Marine - Teraz kiedy jest przytomny, mogę postawić dokładniejszą diagnozę pomimo braku sprzętu.

- Co chcesz diagnozowac? Nie ma ręki...to dość oczywiste. - Marine zdobył się na lekki uśmiech posłany w stronę Celeba, jednak zdając sobie sprawę jak musiał poczuć się Shivirida, szybko zmazał go z twarzy.

Roztrzęsiony nawigator nieco się już uspokoił i chciał odłożyć jedyną ręką manierkę na bok, udając że nie słyszał, ale zdał sobie sprawę że zawartość się wyleje. Podał go Volcatiusowi.
- Zakręcisz...? - zapytał nieśmiało.

-Mogę co prawda wyczuć czy kości nie są złamane, ale ważne są też odczucia pacjenta. Trzeba ustabilizować jego stan, a z tak ograniczonym asortymentem - tutaj wskazał na skrzynki, w których mieściły się apteczki osobiste - to muszę wiedzieć dokładnie co i jak.
Spojrzał na skrzynki.
-Cud że je mamy... Gwardia Imperialna wyposaża wszelkie statki w masę nawet najdrobnych pierdółek, ale i tak to nie zmienia faktu że przeciętny żołnierz żyje od 21 godzin do 3 tygodni... w zależności od skali pomiaru.
-Przy dzisiejszej polityce czasem dziw bierze, że dowódcy nie posyłają Gwardzistów na golasa z tymi karabinami laserowymi... oszczędzili by znacznie więcej tych swoich "kosztów wyposażenia"

Kronikarz odebrał manierkę od mężczyzny, zakręcił ją i ułożył koło niego na jego siedzisku, wcześniej przy okazji samemu biorąc dwa małe łyki. - Rób co uważasz za stosowne, jednak później, zajmij się naprawą mojego hełmu.... - Odparł spokojnie i kiwnął głową do nawigatora. - Trzymaj tą wodę, gdybyś jeszcze chciał.... - Sam w tym czasie udał się na poszukiwania, przy odrobinie szczęścia zamierzał uzupełnić plecak o wyczerpane całkowicie granaty.

Podszedł z apteczką, której używam do pierwszej pomocy tam przy wraku i klęknął przy Nawigatorze.
-Jestem Brat Caleb z Divisio Biologica. - skinął głową lekko - Tam na powierzchni jak się rozbiliście wstępnie opatrzyłem was, ale muszę mieć pewność że żywotne organy nie zostały uszkodzone.
Caleb przystąpił do badania pacjenta i aplikowania mu odpowiednich środków.

- Gwardia...? - powtórzył zszokowany młody mężczyzna o siwiejących włosach, choć przez przepaskę założoną na czoło na trzecie oko nie ulegało wątpliwości, że był jednym z zaakceptowanych przez Imperium mutantów z jednego z Rodów Nawigatorów. Bardziej ludzkim niż jakikolwiek o jakim Caleb by słyszał. - Ch... chodzi o Custodian?

-Eeee.. - spojrzał zdziwiony - Gwardia Imperialna, Młot Imperatora... jego niezliczona armia zwykłych kobiet i mężczyzn, którzy walczą w obronie planet Imperium.

Volcatius szybko przejrzał w ukrytych klapach i szafach różny dziwny sprzęt, od niskiej jakości broni laserowej i baterii do tejże, aż po konserwy. W jednej z metalowych szafek znalazł zapakowane w równych rządkach do metalowych tub dziwne granaty, o zawleczkach wystających przez szparę wzdłuż boku tuby. Ich wzór był dziwny, ale granat to granat.
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
the_weird_one
Mat
Mat
Posty: 407
Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
Numer GG: 6271014

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: the_weird_one »

...?

Z Mekowem rozmawiałem, Necron ponoć wróciłeś. Rusz. Się. Last... coś innego na last, ale dla Ciebie akurat chance.


Caleb & Volcatius

Nawigator był roztrzęsiony i coraz bardziej zdezorientowany, więc Caleb podał mu zastrzyk uspokajający. Po kilku minutach mutant zapadł w lekki, niespokojny sen. Gdy wiercił się, zabezpiecozny na siedzeniu, z kikutem ręki zwisającym nad podłogą, Volcatius nie mógł się oprzeć wrażeniu, że Shivrida jest teraz świadkiem jakiegoś koszmaru, który zaczął ich otaczać po tej podróży... zwłaszcza w kotenkście tego, co mu powiedział. Podejrzewał, że jego też to niedługo czeka.

- Okręt jest niewielki, ale niezabezpieczony. Jesteśmy bezpieczni, jeżeli chodzi o naziemne baterie i lance, nie będą nas też próbowały przechwycić myśliwce. Kiedy jednak znajdziemy się na miejscu, każdy skaner wykryje u nas kod awaryjny, bo to jednostka ewakuacyjna. Będziemy musieli zejść nisko ostrożnie, jak do głównej siedziby Adeptus Arbites, niedaleko wieży astropatów i pałacu gubernatora. - tłumaczył Calebowi znającemu miasto obcy. Zaskakująco dobrze orientujący się w sprawach mon-keigh.

W oddali widzieli, że monumentalny okręt ani żaden z jego eskortowców nie zareagował na nich, pozostali zapewne niewykryci. Wkrótce jednak ujrzeli, jak dziesiątki, jeżeli nie setki transportowców, bombowców i znanych Volcatiusowi kapsuł desantowych Dreadclaw opuszczają pokład kolosa i zmierzają na powierzchnię planety... prosto w stronę kolonii więziennej.

Caleb przełknął głośno ślinę. Pamiętał stan osobowy więźniów. Wiedział też, ilu ludzi personelu tam stacjonuje, ilu jest przeszkolonych w walce, a ilu to Arbites zdolnych nawiązać walkę, a nie tylko kontrolować więźniów. Z jakichś też przyczyn systemy obrony przeciwpowietrznej nie zareagowały na naruszenie przestrzeni, chociaż zapewne nie zmieniłyby dysproporcji sił w znacznym stopniu.

- Musimy się oddalić. Teraz. - nalegał obcy.

Jednostka tej klasy w normalnych warunkach nie byłaby w stanie w ogóle pokonać przestrzeni międzyplanetarnej, jednak ratunkowe posiadały nawet niewielkie, ledwie stabilne napędy umożliwiające "migotanie", krótkie skoki przez Osnowę, trwające do kilku sekund w przypadku decyzji o zwiększeniu ryzyka. Nawigator nie był potrzebny w tak krótkim czasie.

Inna sprawa, że po pierwszym obudził się z krzykiem. Ledwie uspokojony z wyrzutem grnaiczącym z furią, bez wyjaśnień zażądał od Caleba podłączenia go do okrętu. Dopiero po podłączeniu przewodów do równych otworów w potylicy i nadgarstkach nawigatora i godzinie spędzonej na połączeniu z Ommissiahem obecnym w lądowniku uspokoił się i zsunął przepaskę na prawdziwe oczy.

Podróż zajęła dwa skoki, czyli tylko dwie godziny. Dla Caleba, wiedzącego iż jednostka nie posiada poł Gellara, była to najstraszniejsza podróż w życiu, ufał jednak nawigatorowi. Bardziej ufał Astartesowi, z którym był nawigator, ale o tym wiedzieć nie musieli.

Volcatius natomiast wyczuł napięcie w ruchach Eldara, nawet jeżeli bł on niewidzialny dla jego nadnaturalnych zmysłów...

Gdy wyszli z drugiego skoku, niczym ze stanu półśpiączki, kiedy przedłużające się minuty ciągłej zmiany światów znaczały utrzymywanie pozycji bez wzroku, słuchu czy czucia własnych kończyn w bólu wrócili do rzeczywistości. Ich oczom ukazałą się planeta.

Iskra Niebios orbitowała burtą zwróconą w stronę największego z Kopców, w którego powierzchni, z tak bliska widać było, ziały cztery malutkie, osmalone punkty. Statek musiał w jakiś sposób wypalić z lanc w miasto.

Nikt nie chciał nawet tłumaczyć jak wypalony wrak był w stanie w ogóle przyjąć odpowiednią pozycję do celnego strzału. W oddali było też widać trzy inne krążowniki, nieznanego dla Volcatiusa wzoru, jednak ich rozmiary i widoczne uzbrojenie czy pokłady startowe nie pozostawiały wątpliwości. W międzyczasie Shivryda wykonał kolejny skok, zanim skanery okrętów ich wykryły.

Znaleźli się pięć kilometrów nad miastem. Każdego na pokładzie, przeszył przez kilka sekund paraliżujący, otępiający ból, ale zniknął zanim ujrzeli miasto w dole. Teraz wyraźnie widać bło kolosalne wypalone kratery, kilkukilometrowej średnicy. Albo raczej dziury.
Samo miasto było w niektórych punktach wysokie na kilometry.

Czas zdecydować, gdzie wylądować. Chociaż Volcatius zastanawiał się, co to za miasto, ta kolosalna struktura upakowanej, wielopoziomowej stali, aluminium, betonu, i wielu innych, zapewne głównie lekkich i takich materiałów.

Wizję jego umysłu rozżarzyły miliony obecnych w dole mieszkańców Ula. Nigdy nie słyszał o takich miastach.
Caleb, zastanawiając się, stwierdził że zna je aż nazbyt dobrze i zaczął rozważać, jakie miejsce będzie najbezpieczniejsze, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego niecodziennych pasażerów...
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
ODPOWIEDZ