– Nie ciągnij mnie za język, Twardokęsek – pogroziła mu palcem – bo niewiele dopniesz. Starczy, że mnie mnisi dręczą. Onegdaj medyka sprowadzili, żeby mi żebra ostukał, czy się dobrze zrastają. Żebra jak żebra, ale mnie ten konsyliarz zapowietrzony do cna z przyodziewku obłupił i cały kościec obejrzał. Ja mnichów urazić nie chcę, ale niech tu jeszcze jakiego medyka zobaczę, szafelin w rzyć wbiję, kościec mu przy tym strogo nadwerężając!
Zabójca zarechotał radośnie. Istotnie, czas jakiś temu kręcił się koło chaty człeczyna w pstrokatym birecie łapiduchów.
– Przestań rżeć, Twardokęsek, bo to rzecz osobliwa! – ofuknęła go dziewczyna. – Zgadniesz, co on mi najbardziej obmacywał?
Wzrok zabójcy mimowolnie powędrował ku jej piersiom, skrytym teraz skromnie pod grubą wełnianą suknią. Na nieszczęście pamiętał kuse, pstre szmatki najemniczki, które przywdziała po przeprawie przez Kanał Sandalyi, i aż językiem mlasnął. Wnet jednak roztropnie usunął się krok w tył, aby nie dostać w mordę, nigdy bowiem nie potrafił dojść, czy szlachcianki wolały, by chwalono ich wdzięki, czy też by pomijano je milczeniem. Ale Szarka nie obraziła się.
– Oj, głupiś ty, Twardokęsek, jak reszta. – Pokiwała głową. – Owszem, i tego próbował, póki go nie objaśniłam, że mogę mu paluchy przyciąć sztyletem. I wiesz, co wtedy uczynił? Czoło mi ceglastym proszkiem posypał i przez szkiełko ogądał. Wykładasz sobie, Twardokęsek? – w jej głosie pobrzmiewała źle skrywana uraza. – Ceglastym proszkiem. Przez szkiełko.
Zbójca zdusił śmiech. Ot, babom nie dogodzisz, pomyślał. Będziesz się na kiep i cycki gapić, to cię capem sprośnym obwołają i gębę obiją. A gapić się omieszkasz, to jeszcze bardziej się zeźlą.