Z filmami na podstawie komiksów jest tak, że albo wyjdą bardzo dobrze, albo przeminą i na dobrą sprawę nie będzie potrzeby nawet o nich wspominać. Sukcesy Spider-Mana, Iron Mana czy Batmana równoważą się z niedosytem po Hulku, Supermanie czy Punisherze. Lecz mimo to producenci filmowi nie poddają się – jak choćby w przypadku tego ostatniego, który doczekał się trzeciej już ekranizacji.
Punisher: Strefa Wojny, bo taki tytuł nosi trzeci pełnometrażowy film o karze wymierzanej złoczyńcom przez Franka Castle, od początku akcji promocyjnej czarował widzów efektownością zwiastunów i obietnicami solidnego kina akcji. Niestety zwiastuny, oparte głównie na pierwszych ujęciach filmu, nie pokazały jak, wraz z upływem czasu, powietrze uchodzi z tej produkcji jak z przebitego balonu. Bo nie ma się co oszukiwać – nawet jak na prosty film akcji – Punisher: Strefa Wojny nie wymaga od widza ani odrobiny wysiłku intelektualnego, a poza tym oglądając go, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że praktycznie wszystko już było, zaś potencjał jaki drzemał w niektórych pomysłach, nie został w pełni wykorzystany.
Zacznę może od samej postaci głównego bohatera. Trzecia ekranizacja, trzeci aktor grający rolę Franka Castle i trzecia opowieść o zamordowanej rodzinie bohatera. Nie mam pojęcia dlaczego każdy reżyser myśli, że uda mu się to, co nie udało się poprzednikowi. Punisher, jakiego sobie wyobrażam, nie jest rzewnym chojrakiem, który do końca życia będzie wspominał uśmierconą żonę i dzieci – zawsze miałem go za zimną maszynę do zabijania, która czas opłakiwania rodziny ma już za sobą, zaś zemsta jest tym, co utrzymuje go przy życiu. Tymczasem mamy do czynienia z pełną emocji kluchą, którą można manipulować za pomocą banalnych tekstów, że ucierpią niewinne ofiary, jeśli on czegoś nie zrobi.
Poza tym sam aktor – Ray Stevenson – jest zwyczajnie zbyt przystojny do tej roli. Trudno dostrzec zimnego sukinsyna w gościu, który wygląda jak wyjęty żywcem z reklamy slipek. Co więcej ulizany i farbowany jak jakiś domorosły playboy (na scenach retrospektywnych ma inny kolor włosów; czyżby w ramach żałoby naniósł na włosy warstwę czarnej pasty do butów?). Choć rola, nakreślona przez scenariusz filmu, została zagrana poprawnie, Stevenson się tutaj nie sprawdził.
Wygląd to jednak nie wszystko. Sama postać to także emocje (w tym przypadku raczej ich brak, czego chyba nie zauważyli reżyser i scenarzysta) i podejście do zabijania w słusznej
sprawie. Charakteru także nie ma tutaj zbyt wiele. To nie jest ten sam Punisher, zimny cynik, którego znamy z roli Dolpha Lundgrena z filmu z 1989 roku (notabene najlepszej jak dotąd ekranizacji tego komiksu), czy golem o kamiennej twarzy z roli Thomasa Jane. Tym razem mamy rozchwianego emocjonalnie przystojniaka, który ściera się z przeciwnikami, którzy do tytanów intelektu nie należą.
A skoro już mowa o przeciwnikach, to i im poświęćmy chwilę uwagi. Fabuła filmu sprowadza się do przedstawienia wielkiej rozpierduchy w domu jakiegoś mafioza, z której to kaźni ucieka jedna z ważniejszych person – Billy Russoti. Niedługo potem zostaje on przyskrzyniony przez Punishera, lecz w ferworze walki ginie wtyczka z FBI (największy problem rozstrojów emocjonalnych bohatera w dalszej części filmu), zaś nowy szef rodziny przestępczej, okrutnie pokaleczony, trafia na sądową ławę, skąd zresztą bardzo szybko się ulatnia. Z twarzą połataną za pomocą kawałków końskiej skóry, marzy tylko o zemście za okaleczenie na Punisherze i odzyskaniu swoich pieniędzy (które – do tej pory nie rozumiem dlaczego – ma posiadać wdowa po zabitym agencie federalnym).
Oglądając nowego Punishera nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Billy Russoti, później jako Jigsaw, to kopia roli Jacka Nicholsona z burtonowskiego Batmana. Podobny problem z buźką, podobne nie do końca zrównoważone wybuchy i nawet w jego ruchach widziałem ruchy Jokera. Zaraz potem pojawia się jeszcze odbity z zakładu psychiatrycznego brat Jigsawa – Szalony Bin Jim, który – choć to chyba najlepsza rola w tym filmie – w zestawieniu z bratem tworzy Jokera w dwóch osobach. A na koniec i tak nie ma większej roli poza wdaniem się w krótką bójkę z Frankiem Castle.
W filmie pojawiła się także trójka innych złoczyńców, którzy przez swoje niecodzienne zachowanie (Czy możemy tym razem wyjść przez dach?
) i sposób bycia wydawali się mieć potencjał do czegoś więcej, niż tylko bycie wyłapywaczką kul wystrzelonych przez Punishera. Ale to tylko jedna z wad tego filmu.
Akcja jest w miarę wartka, typowa dla filmów nastawionych głównie na ten element scenariusza, trup ścieli się gęsto, ale wydarzenia układają się bardzo prosto i nawet dziecko nie miałoby problemu z przewidzeniem co się wydarzy w dalszej części filmu. Do tego niektóre elementy fabuły – torba wypchana pieniędzmi dla żony i córki zabitego agenta (swoją drogą ciekawe na ile bohater wycenił jego życie?), przekazanie złoczyńcom przez policję informacji na temat jedynej osoby, która zna miejsce kryjówki bohatera, były partner z terenu instruktora agentów służb specjalnych i inne – pozwalają sądzić, że scenarzysta szczerze wątpi w inteligencję widza.
Patrząc z większej perspektywy, myślę, że być może mam zbyt duże wymagania wobec tego filmu. To jednak nie może być dla niego żadnym wytłumaczeniem. Jak na siekaninę, dla osób pragnących pooglądać trochę porozbijanych głów i fontanny krwi w dźwiękach tonów wygrywanych na karabinach i pistoletach, będzie to jeszcze jeden film do obejrzenia i zapomnienia. Miłośnicy Punishera i komiksu otrzymają jeszcze jedną słabą ekranizację, zaś wszyscy, którzy chcieliby zobaczyć naprawdę dobry film akcji, powinni spróbować czegoś innego.
Tytuł: | Punisher: Strefa Wojny [Punisher: War Zone] |
---|---|
Reżyseria: | Lexi Alexander |
Scenariusz: | Arthur Marcum, Nick Santora |
Obsada: | Ray Stevenson, Dominic West, Doug Hutchison, Colin Salmon |
Czas: | 107 minuty |
Rok: | 2008 |
Ocena: | 2+ |
Autor: BAZYL