Tawerna RPG numer 112

Łany

Żołnierz czuł jak drzewce piki ślizga mu się w spoconych dłoniach. Kiedy uczyli go walczyć, zawsze były tam jakieś drzazgi, coś co wbijało się boleśnie w dłoń, zdzierało paznokieć. Teraz nic, tylko śliskie ręce, które nie mogły nawet wywalczyć poczucia bezpieczeństwa silnym uchwytem na broni.

– Miej Panie pieczę nade mną, racz otoczyć mnie swym ramieniem... – słowa modlitwy ledwie przechodziły przez zaciśnięte gardło. – Wybacz mi przewinienia moje, daj odpłacić ci za każdy mój grzech...

– Nie dadzą nam rady, nie dadzą nam rady, nie... – stojący z boku z trudem przełknął ślinę. – Nie da... dadzą nam rady...

– Bądź błogosławiona Pani, opiekunko nasza, przewodniczko nasza. Niech ręce nasze będą twoimi, wzrok nasz dostrzega co wskażesz... – Jakiś żołnierz w pierwszym szeregu jednostajnie recytował modlitwę, patrząc w ziemię i kiwając miarowo głową w takt słów.

– ...A nie zawiodę Cię już nigdy, wierny po... wierny na za... – łapał nerwowo powietrze, szukając słów, które nagle gdzieś się zgubiły. Panika zaczęła wlewać się w głąb ciała i unieruchamiać je. – Wierny zawsze pozostanę naukom Twoim. Ocal nas od śmierci, głodu, ognia, choroby, co toczy ciało... – mówił coraz szybciej, z trudem odzyskując panowanie nad sobą. Nie usłyszał rozkazu, ale podobnie jak wszyscy zaparł pikę. Kawalerzystów było już widać wyraźnie. Jak czarny mur tratowali łany pszenicy, galopując ku linii piechurów. Mimo drżenia ciała, czuł jak ziemia niesie uderzenia ich kopyt. Usta odmówiły posłuszeństwa. Rozpaczliwie szukał jakichś słów, czegoś co pozwoliłoby mu nie patrzeć na rosnących w oczach jezdnych.

– Miej Panie pieczę nade mną, proszę... – nie docierał do niego już sens, pozwalał tylko płynąć słowom. Kawaleria właśnie formowała klin. Był przekonany, że skierowany prosto w niego. – Daj odpłacić ci za każdy mój grzech...

Głos powędrował niebezpiecznie blisko histerycznego krzyku. Widział już dokładnie hełmy nacierających, pyski koni toczące pianę.

– A nie zawiodę Cię już nigdy...

Ich oczy patrzące prosto na niego...

– ...Pozostanę naukom twoim...

Jezdni zasłonili wszystko. Tętent kopyt zlał się w jedno z krzykiem żołnierzy i jego własnym ostatnim wrzaskiem.

– ... Ocal mnie od śmierci!

Zamknął oczy gdy kawaleria wpadła na pikinierów.


Leżał na plecach patrząc na zdeptane kłosy pszenicy. Obok piękne, czarne ptaki wydziobywały oczy jakiemuś nieszczęśnikowi. Patrzył tępo. Powoli przełknął ślinę, słysząc w swej głowie każdy skurcz gardła, zwielokrotniony jak huk wodospadu. Cicho jęknął. Czarny ptak spojrzał na niego czujnie przekręcając łepek.

– Zaraz zajmiemy się tobą – powiedział. – Za chwilę.

Skurcz poraził mu wnętrzności. Bolało. Teraz dopiero poczuł jak strasznie bolało. Chciał zwinąć się w kłębek, ale nie miał siły. Czarny ptak wrócił do rozdziobywania trupa.

– Za chwilę...

Spłoszone wrony podniosły łby patrząc przez moment gdzieś za niego. Potem zerwały się do lotu, kracząc i bijąc skrzydłami. Ktoś szedł po pobojowisku. Głos był mamrotliwy i niezrozumiały, ściszony. Zebrał siły, aby spojrzeć w prawo. Głowa ciężko i bezwładnie opadła na ziemię, ukazując świat pod dziwnym kątem. Dwaj maruderzy zastygli w pół kroku nad jakimś rycerzem, nerwowo oblizując wargi. Oczy mieli niespokojne i wodniste. Patrzył tępo. Trochę przestawało boleć.

– Nie, ten nic nie ma. Nie warto, nie warto. – szepnął jeden sięgając po buty kawalerzysty. Drugi patrzył jeszcze, wodząc wzrokiem po jego ciele. Zatrzymał się na moment na brzuchu, poruszając ustami jakby coś sobie powtarzał. Potem spojrzał w oczy żołnierza. Nagle głośny jęk poderwał obu maruderów. Rycerz otworzył oczy i powiódł dookoła nieprzytomnym spojrzeniem.

– Pomocy – jęknął. – Pomocy, musicie... do medyka... wynagrodzę...

Mówił nadspodziewanie głośno, choć chrapliwie. Ten zdejmujący buty podniósł się i rozejrzał nerwowo. Drugi spokojnie położył kawalerzyście rękę na oczach i zza pasa wyciągnął puginał. Rycerz rozpaczliwe usiłował zepchnąć dłoń, chwytając za rękaw, ale ręce bezwładnie zsuwały się. Maruder przystawił puginał do jego piersi, między ogniwa kolczugi i naparł całym ciałem. Ostrze jednak nie zagłębiło się. Rycerz szarpnął się spazmatycznie.

– Nie! Zostawcie! Jak możecie... – krzyk spłoszył stado wron ucztujących nieopodal. Ten drugi natychmiast doskoczył do niego i zasłonił mu dłonią usta.

– W szyję mówię, nie przez zbroję. W szyję spróbuj – rzucił cicho przez zaciśnięte zęby.

– No przecież kołnierz ma – mruknął z wyrzutem drugi, szukając ostrzem szczeliny między płytami pancerza. Kawalerzysta szarpnął się, rękoma usiłował sięgnąć twarzy tego, który go kneblował, jednak ten trzymał go w mocnym, pewnym uścisku. Szerokie, szorstkie dłonie tłumiły protesty, zamieniając je w nieartykułowany bełkot, który nagle przeszedł w krótkie urwane wycie. Przez chwilę panowała cisza. Ten z puginałem zasłaniał plecami twarz zabitego. Podniósł się powoli z klęczek. Nadal trzymał rękę na sztylecie wbitym w szyję.

– Dobra – mruknął pierwszy rozluźniając chwyt. Głowa rycerza opadła ciężko na bok, tak, że nie mógł jej zobaczyć. – Dobra...

Drugi wyszarpnął puginał. Dopiero teraz z rany polała się krew, ściekając na ziemię. Nie widział już jak zdejmują z niego zbroje. Patrzył tylko na strużkę krwi, powoli rozlewającą się na kłosy pszenicy i wsiąkającą w ziemię.

– Więcej.

Szept tysiąca głosów przebiegł nad polem zagłuszając na moment brzdęk klamer zdzieranego z kawalerzysty pancerza.

– Więcej, więcej. Pora żniw, pora żniw. Więcej krwi...

Stratowane łany zboża podniosły się nagle i urosły, topiąc żołnierza w szumie wiatru. Kłosy, falując, przesłoniły maruderów usiłujących zdjąć buty z zabitego rycerza, przesłoniły całe pole i niebo, pozostawiając tylko niewielki owal, granatowo – żółty, jak podczas burzy. Leżał tam jak w studni, której ściany falowały jak morze i szeptały do niego.

– Więcej krwi, więcej krwi! Ziemia daje życie, śmierć wraca do ziemi. Pora żniw, pora żniw...

Duchy pól wyłaniały się i znikały w falujących ścianach ze złotej pszenicy, patrząc na niego złymi oczyma, szczerząc drapieżne paszcze, smukłe i strzeliste.

– Więcej krwi Hubertynie Makwiejowiczu, więcej! Ziemia rodzi tylko tyle ile sama dostaje. Cykl się zamyka. Nadchodzi pora żniw, pora żniw...

Zmusił się by podnieść głowę, popatrzeć na własne zakrwawione ręce. W głowie huczało mu morze. Pamiętał. Nagich mężczyzn i kobiety z wioski. Tańczących w polu. Umazanych krwią. Kochających się w zbożu. Łany szepczące tysiącem głosów.

– Więcej krwi. Pora żniw, pora żniw...


Rozcierał kłos żyta w dłoni. Ziarna przesypywały się przez palce, padając na ziemię. W domu kończą teraz żniwa, pewnie znowu nie starczy na przyszłoroczny zasiew. Może Natasza jeszcze nie po zrękowinach w tym roku... Jakby wrócił przed zimą...

Pusty kłos upadł na ziemię. Hubertyn Makwiejowicz strząsnął plewy z pancernej rękawicy. Zważył w dłoni espadon. Kolczasta formacja piechurów nadchodziła w równym tempie wybijanym przez bębny. Ktoś obok modlił się.

– Miej Panie pieczę nade mną, racz otoczyć mnie swym ramieniem...

Piechota przyspieszyła, przechodząc w trucht. Włócznia przy włóczni, tarcza przy tarczy. Doborowi – ocenił, obserwując jak trzymają formację.

– Wybacz mi przewinienia moje, daj odpłacić ci za każdy mój grzech...

Sam też się modlił. Ale już inaczej. Inaczej niż wtedy. Ruszył krokiem odmierzanym przez trąby.

– Pora żniw, pora żniw. Odwieczny cykl. Wąż połyka swój ogon...

– ...Wierny zawsze pozostanę naukom twoim. Ocal nas od śmierci, głodu... – coraz bardziej nerwowe, urywane.

– Ziemia przyjmuje śmierć i daje życie. Śmierć w krwi i w krwi narodziny. Cykl...

– ...ognia, choroby, co toczy ciało... – zduszone oddechem, w pełnym biegu nakazanym przez trąby.

– Zachowaj nas od śmierci!

– Nie uchroń ich od śmierci...

Wpadając między szeregi przeciwnika.

Autor: Oggy

Pewne prawa zastrzeżone. Tekst na licencji Creative Commons.