Amerykanie prześcigają się w produkcji parodii. Jak to powiadają – w życiu każdego żółwia nadchodzi taki moment, że musi obejrzeć odmóżdżający film
. A do tego najlepiej nadają się właśnie produkcje zza oceanu.
Pisałem już kiedyś o tym, jak można odcinać kupony od sukcesu produkując parodie, tu jednak skupię się na czymś innym. Uważam, że to bardzo dobrze, że amerykanie potrafią śmiać się z samych siebie i z własnych produkcji filmowych (choć wiem, że w gruncie rzeczy zawsze będzie to przede wszystkim chęć zarobienia na sukcesie parodiowanego filmu). Martwi mnie jednak poziom tego humoru.
Owszem, zdarzają się dobre gagi, inteligentne dialogi i błyskotliwe riposty. Oglądając jednak ostatnio kilka filmów z kategorii, o której piszę, rzucił mi się w oczy ogrom scen w których cała śmieszność
polegała na puszczaniu bąków, bekaniu (z dwojga złego lepiej w tę stronę, czyż nie?), zwracaniu czy wszelakich zabawach
z fekaliami...
Zastanawiam się jednak, czy to jest urok tych filmów, czy po prostu Amerykanów to śmieszy? Chyba jednak to drugie, bo beknięcie towarzyszy posiłkom w większości amerykańskich produkcji, że wymienię tylko dwie, które widziałem w ostatnim czasie – Konia Wodnego (recenzja w numerze) oraz trzeci epizod Gwiezdnych Wojen.
Coś tu jest nie w porządku. A może to ja jestem zgorzkniałym starym piernikiem bez poczucia humoru…
Autor: BAZYL