Po raz pierwszy zobaczyłem Dom latających sztyletów jakieś pół roku temu w telewizji. Film wywarł na mnie ogromnie pozytywne wrażenie. Na tyle dobre, że kiedy parę dni temu moje rozbiegane oczka dostrzegły go za szybą jednego z kiosków, nie zastanawiałem się, tylko wyłożyłem stosowną kwotę. Teraz, kiedy obejrzałem wszystko jeszcze raz, tym razem bardziej opanowany, mogę powiedzieć jedynie: było warto.
Chińskie filmy wuxia szersza publiczność poznała podczas premiery Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka. Później był Hero, a następnie bohater tej recenzji. Wuxia to w założeniach opowieść o honorowych wojownikach i takie też są trzy wymienione tu pozycje. W każdej mamy szlachetnych bohaterów i bohaterki oraz zapierające dech w piersiach pojedynki. Tym, co odróżnia Dom latających sztyletów od reszty, jest duży nacisk położony na wątek romantyczny.
W roku 859 Chiny chylą się ku upadkowi. Rząd jest skorumpowany, cesarz nie radzi sobie z rządzeniem, krajem wstrząsają powstania. Jedną z grup buntowników jest tytułowy Dom Latających Sztyletów. Organizacja ta podchodzi do sprawy poważnie i szybko staje się zagrożeniem dla władzy. W wyniku podjętych działań zabity zostaje jej przywódca, ale nowy radzi sobie jeszcze lepiej. Do jego odnalezienia oddelegowani zostają dwaj kapitanowie: Leo i Jin. Doszły do nich słuchy, że jedna z tancerek w Pawilonie Piwonii (miejscowym domu uciech) może należeć do Sztyletów. Pomimo aresztowania i zagrożenia torturami dziewczyna nie chce nic mówić. Kapitanowie wpadają więc na genialny pomysł. Jin wyciąga Mei z więzienia i stara się zdobyć jej zaufanie, a przez to dostać się do organizacji. Wspólna droga jednak zbliża do siebie tę dwójkę.
Pragnę jednak wszystkich uspokoić. To wcale nie jest tak typowa historia, na jaką wygląda. Po nieco ponad godzinie wszystko zostanie wywrócone do góry nogami. To co było oczywiste, przestanie być takie jednoznaczne. Naprawdę, chylę czoło przed scenarzystą, który uciekł od sztampy i potrafił wzbudzić w widzu żywsze emocje. Niestety, ma to też swoją wadę. Dom latających sztyletów najprzyjemniej ogląda się po raz pierwszy, nie znając fabuły. Potem co najwyżej można smakować obraz, sekwencje walk bądź dźwięk. Niemniej jest to w dalszym ciągu niesamowite przeżycie.
Wymienianie zalet tego filmu zacząć wypada właśnie od udźwiękowienia. Mei, główna bohaterka, jest niewidoma i stąd tak wielki nacisk na efekty dźwiękowe. Są one po prostu perfekcyjne. Świst mieczy, rozmaite odgłosy kroków, huczenie bambusowych tyczek... To przykłady najłatwiejsze do zauważenia. W żadnym filmie by tego nie pominięto. Tu zaś jest wszystkiego znacznie, znacznie więcej. Niesamowicie wyraźne są ludzkie oddechy, słychać grzechot strzał w kołczanie podczas biegu czy skrzypnięcie belki, z której zwiesza się główny bohater. Muzyka dopasowuje się do efektów. Przez większość czasu jest spokojna, wyciszona, albo nie ma jej wcale. Głośniejsze tony pojawiają się wtedy, kiedy pozostałe dźwięki tracą na znaczeniu. Same kompozycje są bardzo przyjemne dla ucha i dobrze dopasowane do sytuacji. Bez nich klimat wiele by stracił.
Obraz nie odstaje poziomem od dźwięku. Wystarczy tylko powiedzieć, że film był nominowany do Oskara za zdjęcia. Choć ostatecznie nie zdobył tej nagrody, to nie można powiedzieć, żeby czegokolwiek mu brakowało. Jesienne plenery są piękne. Niektóre ujęcia ewidentnie zostały podkolorowane i gdzieniegdzie barwy są tak soczyste, że natychmiast pojawia się wrażenie nierealności, baśniowości tego świata. Co więcej, część tych wspaniałych krajobrazów jest prawie na wyciągnięcie ręki, bo Dom latających sztyletów kręcony był też na Ukrainie.
Co do samych wrażeń z filmu, to już co nieco o nich napisałem. Potyczki zapierają dech w piersiach, bohaterowie są wiarygodnie przedstawieni i nie da się ich nie lubić, wątek romantyczny poprowadzono bardzo zgrabnie i niestandardowo. Aktorzy bardzo dobrze wcielili się w swoje role. Widać, że nie są to amatorzy i naprawdę potrafią grać. Może i w paru miejscach przesadzają z teatralnością (żołnierze chodzący z dramatycznie wysoko uniesionymi mieczami), ale nie uznaję tego za wadę. Mamy w końcu do czynienia z pewnym rodzajem baśni. Swoista umowność jest jak najbardziej na miejscu.
Wadą jest dla mnie co innego. Sceny w Pawilonie Piwonii z początkowych dwudziestu minut filmu są nieco idiotyczne. Taniec Mei i gra w echo praktycznie niczemu nie służą i wolałbym, żeby poznanie głównych bohaterów odbyło się w jakiś inny sposób. Przy uważniejszym oglądaniu uwidacznia się też gigantyczna ilość drobiazgów przeoczonych przez scenarzystów. Taki na przykład łuk. W rękach Jina jest to broń niemalże magiczna: najwyraźniej pojawia się i znika w zależności od woli swego właściciela. Ziarna fasoli czy rozbita miska z gry w echo w czarodziejski sposób znikają z podłogi. Niewidoma biegnie przez nieznany sobie las ani razu nie potykając się, ani nie wpadając na drzewo (choć to akurat zgrabnie wyjaśniono). Jest tego dużo, dużo więcej. Wszystkie te drobiazgi nie rzutują jednak zbyt mocno na obraz całości. Większość osób pewnie nawet nie zwróci na nie uwagi.
Film, jak już wspomniałem, kupiłem w kiosku. Nie był to bynajmniej bonus dołączony do jakiegoś pisemka, tylko zupełnie osobny produkt za niewielkie pieniądze. Jako takie, wydanie jest dość ubogie – sam film z dwiema ścieżkami dźwiękowymi (oryginalna i lektor) plus napisy (lekko archaizowane – swoją drogą też bardzo przypadły mi do gustu). Żadnych dodatków. Ba, nie ma nawet reklamy innych filmów tego dystrybutora.
Mamy więc do czynienia z filmem, który obejrzeć trzeba. Zwłaszcza, jeśli ktoś jest już znudzony hollywoodzkimi, przewidywalnymi produkcjami. Jeśli jeszcze nie udało ci się zobaczyć Domu latających sztyletów, to teraz jest ku temu idealna okazja. Film ten zgarnął wiele nagród i nominacji, jak najbardziej zasłużenie.
Tytuł: | Dom latających sztyletów [Shi mian mai fu] |
---|---|
Reżyseria: | Zhang Yimou |
Scenariusz: | Zhang Yimou, Li Feng, Wang Bin |
Muzyka: | Shigeru Umebayashi |
Rok: | 2004 |
Czas: | 119 minut |
Ocena: | 5 |
Autor: Paweł 'Oso' Czykwin