Ostrym mieczem uczynił me usta, w cieniu swej ręki mnie ukrył. Uczynił ze mnie strzałę naostrzoną, utaił mnie w swoim kołczanie.
Jęknąłem, kiedy tylko ich ujrzałem.
Nienawidziłem ich. Nienawidziłem ich strasznie, choć nie było mi wolno. Każdego ranka jednak, kiedy tylko wchodziłem do klasy, nienawidziłem ich z całego serca – i siedzące w ostatnich ławkach wyluzowane imprezowiczki, i egzaltowane poetki z pierwszych rzędów, i zapalonych piłkarzy, i początkujących muzyków, i cała resztę, która nie wyróżniała się niczym szczególnym. Ledwie kilku osób nie dosięgała moja poranna nienawiść, wśród pozostałych zbierała ona pewne żniwo – wystarczyło, abym objął klasę spojrzeniem, a uśmiechy, ku mojej mściwej radości, uciekały z ich żałosnych twarzy, ustępując miejsca grymasom smutku zmieszanego z przestrachem. Później, na szczęście dla nich i dla mnie, mijało mi, ograniczałem się jedynie do niechęci i obrzydzenia – klasa była sobą, co wyglądało strasznie żałośnie, ale ja przynajmniej czułem w sobie to coś, co nienawiść odebrałaby mi, gdyby nie występowała tylko w krótkich momentach porannej słabości. Tego dnia spóźniłem się, co zdarzało mi się w sumie zbyt często – kiedy budzik dzwonił, miałem naprawdę kiepską motywację, aby zwlec się z łóżka. Tak było i tym razem – wizja kilku minut snu więcej wydała mi się atrakcyjniejsza od pójścia na pierwszą lekcję, mianowicie biologię z profesor Szapołowską. Profesor Szapołowska miała niebagatelne zdolności – ja, nawet gdybym się bardzo starał, nie umiałbym prowadzić lekcji w aż tak nudny sposób.
– O, Lelewel, znowu się spóźniłeś – powiedziała z niemałą satysfakcja, kiedy tylko mnie ujrzała – chyba będę musiała poważnie porozmawiać z twoją wychowawczynią.
Lelewel... tak mnie ochrzcił jeden kumpel, zapalony historyk, z uwagi na to, że podobnie jak imć Joachim, należałem do wielu, wielu organizacji, wprawdzie nie narodowowyzwoleńczych, ale kto by tam zwracał uwagę na takie nieistotne szczegóły. Reszta nie wiedziała, o co chodzi, jako że głęboko w dupie mieli patriotyczną działalność Polaków pod zaborami, jak też zdecydowaną większość tematów nieco bardziej wzniosłych niż materiał na najbliższy sprawdzian czy nadchodząca imprezka. Brzmiało to jednak dla nich śmiesznie – więc się przyjęło, a ja nie protestowałem, bo z żenującym poczuciem humoru się nie wygra. W ten sposób straciłem imię i stałem się Lelewelem dla wszystkich, nawet dla nauczycieli. Nawet przy sprawdzaniu obecności większość czytała „Lelewel”. Cholera wie, może i w dzienniku tak mnie zapisano?
– Dzień dobry, pani profesor – odpowiedziałem z najbardziej kretyńskim uśmiechem, na jaki mogłem się zdobyć. Klasa zaszemrała z dezaprobatą, jak zwykle na mój widok.
– Usiądź i przygotuj się do lekcji.
Usiadłem, uścisnąłem dłoń Pawłowi. Wypakowałem się, otworzyłem zeszyt i dowiedziałem się, że tydzień temu na biologii mówiono o tkankach łącznych. Niewiele mnie one obchodziły – moje zainteresowania oscylowały, powiedzmy, w innych granicach niźli histologia. Szapołowska nie mogła tego zrozumieć.
– Do odpowiedzi... hmm... kogo by tu zapytać... może Lelewel? Chodź, chłopcze.
Roześmiałem się i raźnym krokiem ruszyłem na coś, co dla wielu byłoby ścięciem. Wymruczałem kilka ironicznych słów o wielkiej niespodziance i ogromnym zaskoczeniu. Byłem przyzwyczajony do odpowiadania z biologii przy każdej nadarzającej się okazji. Z reguły jednak wychodziłem z takowych potyczek obronną ręką. Nie to, żebym się uczył, popołudniami zwykłem zajmować się nieco innymi rzeczami. Miałem po prostu wypracowane pewne metody. Metody, o jakich reszta mogła jedynie pomarzyć. I tym razem musiałem jedną z tych metod zastosować, ponieważ nic nie umiałem, a ocena niedostateczna znacznie obniżyłaby mój prestiż w gronie pedagogicznym, a prestiżem cieszyłem się ogromnym. Grono, poza nielicznymi wyjątkami, w tej liczbie Szapołowską, lubiło mnie i szanowało. Nie to, żebym o ich pozytywne nastawienie jakoś specjalnie zabiegał, ale skoro już się stało, należało dbać, aby sympatia ta dalej nieco upraszczała mi życie. Oceniłem szybko sytuację i przeszedłem do rzeczy – wiedziałem już, czego i gdzie powinienem szukać.
Spojrzałem nauczycielce w źrenice i dojrzałem w nich to, co znaleźć musiałem, choć wydawać się to mogło mało prawdopodobne dla kogoś bez mojej wprawy – z oczu statecznej, ułożonej pani w średnim wieku, z tytułem magistra i kilkunastoletnim doświadczeniem w zawodzie, wyzierała wielka nienawiść w czystej, rzekłbym nawet klinicznej postaci. Uśmiechnąłem się z satysfakcją. Szapołowska już była moja. Skoncentrowałem się, wykonałem zwyczajowy wdech i wydech, popatrzyłem jeszcze raz w jej wielkie, zielone, brzydkie ślepia. Tym razem głębiej i z jasną, klarowną intencją. Potem zamknąłem powieki, ciągle skoncentrowany i czujny.
– Chwała tobie, Królu Wieków! – Powiedziałem, jako że ciągle był Wielki Post, a akt strzelisty zawsze pomagał mi w wykorzystywaniu mego daru.
– Trzeba się było uczyć, a nie Chrystusa na pomoc wzywać – zauważyła Szapołowska.
Co racja, to racja, zachowywałem się trochę nie fair wobec Pana, ale chyba mogłem sobie pozwolić na taką małą gratyfikację za wykonywanie mojej pracy. Nauczycielce biologii zaś nawet sam diabeł nie mógł już pomóc. Poczułem moc i tryumf, uczucia znane mi już z wielu poprzednich razów. Uśmiechnąłem się szeroko i szczerze, tym samym kończąc swoisty rytuał.
Kiedy spytała o budowę i podział tkanek łącznych, dziwnym trafem znałem odpowiedź. Otrzymałem ocenę pod tytułem „bardzo dobry”. Bez żadnych emocji odebrałem podany jej wcześniej zeszyt i wróciłem do ławki.
– Kujon – powiedział z wyrzutem Paweł.
– Nie kujon, tylko cruxiator – odrzekłem z godnością, świadom tego, jak to żałośnie musi wyglądać dla kogoś niewtajemniczonego. Udałem, ze nie widzę, jak znacząco puka się w czoło. Po co miałem się przejmować ignorantami? Zresztą, i tak nie umiałem.
Kiedy wychodziłem ze szkoły, czułem, że wracam do życia. Aż do dnia następnego wymazywałem ze swojej pamięci wszystko to, co spotykało mnie w tym przybytku żenady, żałości i beznadziei. Rozstałem się z kumplami i popędziłem na pierwsze spotkanie – pierwsze, ale najważniejsze tego dnia. Zgromadzenie Zakonu Krzyżowców. Tak, dokładnie tak. Dobre nazwy też się kiedyś kończą.
– Znowu się spóźniłeś – wycedził ksiądz Paweł, kiedy wkroczyłem do katakumb naszego kościoła. Fakt, znowu się spóźniłem – w cukierni była spora kolejka.
– Deus vult – mruknąłem. Była to bardzo wygodna dewiza. Kapłan parsknął.
– Dobra, siadaj już, cruxiatorze. Zaczynamy. Adiutorium nostrum in nomine Domini!
– Qui fecit calum et terram! – Odrzekliśmy wszyscy zgodnym chórem basów.
Rozejrzałem się dookoła – wszyscy byliśmy obecni, cała dwunastka, w tym jeden duchowny, trzech uduchowionych, siedmiu fanatyków i ja. Dwóch młodszych ode mnie, trzech koło dwudziestki, reszta po trzydziestce. Tylko mężczyźni, tylko Polacy, tylko katolicy. Idealnie i ewangelicznie.
– Aargh – powiedziałem głośno po dokonaniu w myślach krótkiego przeglądu grupy. Słowo „aargh” idealnie odzwierciedlało mój stosunek do psychologicznego przekroju Zgromadzenia Zakonu Krzyżowców. Wydawać by się mogło dość dziwne, dlaczego należałem do tej grupy pomimo braku sympatii dla członków. Nie było w tym jednak nic dziwnego, po prostu cholernie podobała mi się idea i konspiracyjny, elitarny nastrój. A ksiądz Paweł był jedynym, który wiedział o moim szczególnym, wyjątkowym nawet wśród prawdziwych cruxiatorów, empatycznym darze. Sam zresztą pomógł mi go odkryć i nauczyć się nim władać – starszy ksiądz był niezwykle mądrym, choć teraz już dość marudnym człowiekiem. Mimo wszystko bardzo go ceniłem.
Grupę uduchowionych członków naszego bractwa zwykłem nazywać w myślach „pobożnymi ciotami” – gdyż, istotnie, byli oni pobożni, a co do tego, że ciotami byli, nikt nie mógł mieć najmniejszych wątpliwości. Wiecznie radośni, wiecznie pogodni, wiecznie z ufnością patrzący w niebo. Rzygać mi się chciało, gdy myślałem o ich mentalności, ale w sumie ich lubiłem. Nie reprezentowali sobą niczego ciekawego i w niczym nie odgrywali żadnej roli, ale i nie przeszkadzali zbytnio, dlatego też było w porządku.
Fanatycy natomiast tworzyli grono nieco bardziej zróżnicowane. Dwóch white metalowców, tworzących nawet własną kapelę – niby to o Bogu, ale i tak największego czadu dawali, gdy przychodziło im śpiewać o krwi, nieważne, czy Baranka, czy męczenników. O szatanie też było sporo, z tą tylko różnicą, że nie był on pozytywnym bohaterem liryków dwóch metali. Reszta była w neokatechumenacie – niczym kociarze chodzili po domach, rozdając ulotki ewangelizacyjne i pieprząc o nawróceniu.
A skąd ja się tam wziąłem? Byłem lektorem, na dodatek lektorem z doświadczeniem, umiejętnościami i wiedzą.
Poza tym, byłem cruxiatorem nie tylko z nazwy. Naprawdę miałem w sobie to „coś”.
– Dobrze, bracia. Nasze Zgromadzenie powinno ustalić dyżury przy adoracji Najświętszego Sakramentu w Triduum – spytał ksiądz, ignorując moje „aargh” – a więc...?
Cóż, obowiązek obowiązkiem. Skoro już należałem, trzeba się było wywiązywać. W jakim tylko celu powołano Zgromadzenie? W statucie (a tak, mieliśmy statut) zapisane było, że celem naszej działalności jest ochrona postaci eucharystycznych. Nigdy nie wiedziałem, jak to interpretować – co, mieliśmy strzelać do chcących profanować hostie satanistów? Bronić konsekrowanej już Krwi przed zakusami ulicznych pijaczków? Aargh, chyba nie o to chodziło.
Najśmieszniejsze w tym Zgromadzeniu było to, że tak naprawdę nie było ono ani elitarne, ani tajemnicze. Wszyscy doskonale wiedzieli o jego istnieniu, był to swoisty folklor naszej parafii. Należeć do grupy mógł każdy, kto tylko zapragnął – rzecz jednak w tym, że mało kto chciał, bo, patrząc na to rozsądnie, niby po co? W zasadzie tylko dwanaście osób chciało, a były to osoby dość nietypowe.
Oczywiście, to nie przynależność do tej grupy powodowała moje tytułowanie się mianem „krzyżowca”, bo byłoby to żałośnie śmieszne i pretensjonalne. Ja byłem cruxiatorem z misją zleconą, że tak powiem, odgórnie. Bodajże jedynym krzyżowcem w Polsce uznanym przez papieża.
Kiedy wracałem z kościoła, spotkałem Anię. Uśmiechnąłem się, jak zwykle na jej widok, a ona – jak zwykle – uśmiechu nie odwzajemniła. Jak zwykle nie speszyłem się i rzuciłem pozornie niepozorne „cześć”. Odpowiedziała, chociaż bez cienia życzliwości czy radości. Nie przejąłem się ani trochę. Jak zwykle. Jak zwykle pozornie.
Oto Pan Bóg mnie wspomaga! Któż mnie potępi?
W środę było siedem lekcji, moim zdaniem o siedem za dużo. Cholera, ferie świąteczne powinny obejmować i tydzień przed Wielkanocą, i tydzień po Wielkanocy. Ale nie, wszechwładni panowie z Ministerstwa Edukacji muszą katować nas kadłubkami szkolnego tygodnia. Kiedy wyszedłem ze szkoły, mając świadomość, iż wyszedłem z niej na cały tydzień, zyskałem nastrój wręcz niesłychanie dobry, tak dobry, że aż zapragnąłem spaceru, bo na dodatek pogoda była piękna i wiosenna. Ruszyłem więc z uśmiechem na ustach w kierunku miejskiego parku, mając zamiar zażyć solidną dawkę gaudium, którego tak mi brakowało w okresie szkolnej katorgi. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że ten przybytek ma tak niesłychaną siłę niszczenia radości życia, chęci działania i potencjału osób? Polski system edukacji sprawiał wrażenie, jakby został stworzony tylko i wyłącznie po to, by „równo ścinać wszystkie głowy wystające zza połowy”, jak śpiewa moja ulubiona kapela. Ja sam, osoba, obiektywnie patrząc, wyjątkowo wyjątkowa, ścierpieć nie mogłem, kiedy nakazywano mi pisać analizę wiersza na polskim, zakuwać dosłownie setki kretyńskich i do niczego niepotrzebnych dat na historię – jak by nie można było, cholera, tych dat sprawdzić sobie w jakiejś książce czy w sieci – szlag mnie trafiał, kiedy Szapołowska pytała mnie z tkanek łącznych, kiedy miałem rysować wykresy zależności objętości od ciśnienia w przemianie izotermicznej gazu doskonałego, kiedy na wiedzy o kulturze mówiliśmy, nie wiadomo, z jakiej racji, o projektowaniu gier komputerowych. Szerzące się zwłaszcza wśród nauczycieli lewactwo doprowadzało mnie do pasji tysiąckroć większej, niż pasja walczącego z wrogami Cuchulainna. Będąc w szkole, myślałem tylko i wyłącznie o tym, żeby z niej wyjść. Nie o samorealizacji, nie o maturze, nie o dobrych ocenach, nie o tzw. „wymarzonych studiach”, ale tylko o tym, żeby tę cholerną budę opuścić, a najlepiej zniszczyć, zrównać z ziemią. Była to niewątpliwie wada systemu edukacji i nikt mi nie wmówi, że wina leżała wyłącznie po stronie mojej chorej osobowości.
Kiedy tak sobie spacerowałem, zauważyłem czarnego. Zirytowałem się solidnie. Jak to tak? Czarny w moim mieście? Nie no, sorry, tu jest Polska. Czarni to sobie mogą na Zachodzie pomieszkać, w zlaicyzowanej Francji czy w pogańskiej Hiszpanii.
Tutaj mamy katolicyzm.
I krzyżowców.
A przynajmniej krzyżowca.
Pożałowałem, że nie będzie to spokojny, beztroski spacerek. Obowiązek jest jednak obowiązkiem. Czarny był jakieś sześćdziesiąt metrów przede mną, siedział sobie beztrosko na ławeczce w parku. W polskim parku, na polskiej ławeczce. Poczekaj, sukinkocie, już ja się z tobą rozprawię. Przeżegnałem się i spojrzałem bydlakowi prosto w oczy, szukając czegoś, czym mógłbym go uderzyć. Westchnąłem. Choć patrzyłem z daleka, nienawiści znalazłem tam tak dużo, że nie mógłbym jej popchnąć choćby kawałeczek. Użycie głupoty nie przyniosłoby zaś oczekiwanego efektu. Strzelać też nie mogłem – jeszcze by ludzie pomyśleli, że strzelam z prawdziwej broni, ostrą amunicją, i wezwaliby policję. Pozostawała opcja walki wręcz, przy użyciu, oczywiście, grotu włóczni św. Maurycego. Mój grot, rzecz jasna, był atrapą prawdziwego. Oprócz niego w swoim arsenale miałem gwoździe z Krzyża, oczywiście falsyfikaty, i piętnastowieczną mizerykordię z lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Co nie zmienia faktu, że wszystko to było wykonane zgodnie z normami krzyżowców, poświęcone i niezawodne w walce z takim tałatajstwem, jak czarni.
Byłem pewien, że ostatnie małpy – bo czarnych ludźmi przecież nazwać nie można – wytępiłem jakieś pół roku temu. Ale to cholerstwo musiało się znowu skądś przypałętać, najpewniej z Zachodu.
Czemu inni ludzie ich nie prześladowali specjalnie? Ano dlatego, że traktowali ich jako coś zwyczajnego. Czarni, a właściwie nigrowie, umieli się doskonale maskować – wyglądali jak normalni ludzie. I tylko cruxiator, dzięki specjalnie wykonanemu i pobłogosławionemu krzyżowi zawieszonemu na szyi i niewidocznemu dla zwykłego człowieka, mógł ujrzeć to, co ich odróżniało od ludzi – promieniujące światłem znamię na skroni, w kształcie pentagramu. Kiedy uderzyło się nigra wprost w pentagram, wracał on do postaci, jaką zwykł przyoblekać w swoim cieplutkim domostwie. Czyli w piekle.
Nie było nad czym rozmyślać – nigry zapisane były w czarnej, nomen omen, księdze cruxiatorów. Potwory te, choć niezbyt groźne w walce, były cholernie złośliwe i cwane, zajmowały się, w głównej mierze, wodzeniem na pokuszenie i forsowaniem w prawodawstwie zapisów godzących w boskie nakazy i zakazy. Cała ich masa wiodła nędzną egzystencję w Europie Zachodniej, efekty ich zbrodniczej działalności są dzisiaj, niestety, widoczne nawet dla niewprawnego obserwatora. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że lewactwo na świecie zostało zainicjowane przez nigrów, choć nie zebrałem na to materiału dowodowego – aczkolwiek przymierzałem się do tego niejednokrotnie. Zebrane materiały przekazałbym papieżowi, co być może – i na szczęście – doprowadziłoby do jednoznacznego potępienia lewicowych doktryn jako dzieł szatana i obłożenia ekskomuniką wszystkich, którzy w owe doktryny wierzyli. Cóż, były to – jak na razie – tylko marzenia i długoterminowe plany. W krótkoterminowych planach miałem unicestwienie beztrosko siedzącego sobie na ławeczce w parku piekielnego sukinsyna. Wyciągnąłem grot i zacząłem się ostrożnie zbliżać, uważając, by czarny mnie nie zobaczył – ja mogłem widzieć jego pentagram, on mógł widzieć mój krzyż. Z drugiej strony jednak nie mogłem go zabić w miejscu publicznym, musiałem nigra zmusić do ucieczki – bydlęta uciekały zawsze tam, skąd emanowało największe zło. A w takich dzielnicach zazwyczaj nie ma ani tzw. porządnych ludzi, ani policji. Zatrzymałem się i wrzasnąłem:
– Pro fide et ad maiorem Dei gloriam!
Niger obejrzał się. Pomachałem mu z uśmiechem. Czarny rzucił się do ucieczki, a ja w pogoń za nim.
Dopadłem go dość szybko, bo na Obrotowej, ulicy wchodzącej w skład słynnego w całym mieście „trójkąta bermudzkiego”, skąd faktycznie ludzie dość rzadko wracali bez urazów. Czarny wbiegł tam do jednej bramy i przewrócił się, biedaczek, na schodach. Wychrypiał kilka słów o nadchodzącym królu piekieł i innych temu podobnych bzdetach, ale ja mu nie dałem skończyć i wbiłem grot włóczni w kark. Nie mogłem się spodziewać, że jego zapowiedź okaże się trafna. Trupa wyrżnąłem pięścią w pentagram, tak, że powrócił on rychło do swej prawdziwej postaci – niewyraźnej jak, cytując żart jednego z moich nauczycieli, babcia z reklamy Rutinoscorbinu – mianowicie prawie bezkształtnej, czarnej mazi, z której dało się jedynie wyróżnić zarysy kończyn oraz, hm, otworu gębowego. Wyjąłem zapałki i podpaliłem – jak każdy stwór piekielny był, paradoksalnie, łatwopalny. Po kilku sekundach widziałem, zamiast nigra, jedynie kupkę popiołu. Wyjąłem ze swojej bezdennej kieszeni sakiewkę i schowałem w niej popiół, aby przy końcoworocznym rozliczeniu z biskupem mieć dowody na aktywność w swojej działalności.
Zadowolony z siebie wyszedłem z bramy i z przestrachem spojrzałem na zegarek – no tak, spóźniałem się na spotkanie klubu RPG. Cóż, postanowiłem je olać, bo byłem strasznie głodny, a w domu zapewne czekał już na mnie obiad. Obrałem zatem kurs w kierunku mojego osiedla, a nie, jak miało być wcześniej, w kierunku miejskiej biblioteki, gdzie się spotykaliśmy. Z satysfakcją pomyślałem o wściekającym się zapewne prezesie – hehe, pewnie się reszcie za mnie oberwie od tego furiata. Ich los był mi obojętny – chciałem, nie spotykając nikogo po drodze, dojść do domu i zjeść obiad.
Ta łaska, niestety, nie została mi dana. Znowu spotkałem Anię, swoją koleżankę z klasy.
Dziewczyna ta szalenie mnie intrygowała. Średniego wzrostu, szczupła, niebieskie oczy, blond włosy i, ogólnie rzecz biorąc, można by powiedzieć „ach”. Przy tym inteligentna, złośliwa, sarkastyczna i nieprzyzwoicie metalowa – choć na obrzydliwym plecaku typu „kostka” nie miała ani jednego pentagramu, irytował mnie bezczelnie dyndający na szyi pogański młot Thora. Zawsze byłem ciekaw, ile nienawiści może się kryć w tych ślicznych oczętach, nie sprawdzałem jednak, bo nie miałem powodu, a nie chciałem babrać się w czyichś ciemnych stronach jaźni bez wyraźnego pretekstu. Pewnego dnia jednak, kiedy usłyszałem stek wymyślnych wyzwisk adresowanych do mojego najlepszego kumpla i wezwanie „a żeby cię piekło pochłonęło”, nie zdzierżyłem i sprawdziłem. Mówiąc uczciwie, miałem zamiar ukarać pogańsko – satanistyczną dzieweczkę, do której stosunek miałem raczej chłodny i lekceważący. To, co wówczas ujrzałem, przeraziło mnie. W tej dziewczynie nie było ani trochę nienawiści, ani trochę gniewu, jedynie odrobina zwykłego strachu. Zatem ona udawała... nie mogłem zrozumieć, dlaczego. Zaintrygowała mnie. I tak, zaintrygowany nią, bezczynnie trwałem w owym zaintrygowaniu.
Chłód zniknął, lekceważąca maseczka mimo wszystko została, bo bez niej moje zaintrygowanie mogłoby zostać zdemaskowane. Tym razem jednak zapragnąłem porozmawiać, bowiem nagle boleśnie zakłuła mnie moja samotność, alienacja i nienaturalna obojętność. Cóż, czasem i cruxiator miewa odruchy zwykłego człowieka.
– Cześć, Aniu – powiedziałem cicho.
– O, cześć, Lelewel.
I poszła dalej. Aargh!
– Poczekaj! – krzyknąłem. – Idziemy w tym samym kierunku...
– Tak, idziemy. No i co z tego?
Zaśmiałem się.
– Widzę, że jesteś, jak zwykle zresztą, w świetnym humorze.
– Nic ci do mojego humoru.
Fakt, miała rację, jej humor był jej humorem, nie moim, więc nic mi do niego. Jednakowoż akceptacja tego faktu wykraczała w tym momencie poza moje siły.
– No dobra, może i nic mi do twojego humoru, jak wolisz, o mroczna – rzekłem z groteskową wręcz ironią. – Ale ja zmierzam do tego, że, idąc w tę samą stronę, moglibyśmy sobie umilić drogę czymś miłym. Dla przykładu konwersacją.
– A skąd pewność, że mam ochotę z tobą konwersować? – Prychnęła.
Zajrzałem jej w oczy. Głęboko i z jasną intencją. Niczego złego tam znowu nie zauważyłem, a dobra dojrzeć nie mogłem, bo ono w każdych oczach wykraczało poza granice mojego poznania.
– Nie ma pewności, jest przeczucie – odrzekłem, o dziwo, bez choćby cienia uśmiechu.
– No dobra, Lelewel. Możemy pogadać, jeśli chcesz. Jaka jest twoja ulubiona kapela death metalowa?
– Bardzo zabawne.
– Widzisz, nie masz ochoty rozmawiać. Może lepiej pójdziesz na spotkanie swojego klubu RPG?
– A skąd wiesz, że chodzę na takowe? – Nie mogłem ukryć zdumienia.
– Gdybyś chodził regularnie – uśmiechnęła się złośliwie – to byś wiedział.
Cholera, znowu miała rację. Nie było mnie już od trzech tygodni.
– Cóż, wypada się cieszyć, że mamy świeżą krew w klubie – wymamrotałem kulawo, odgarniając pieprzony kosmyk moich pięknych, czarnych włosów, który złośliwie wyswobodził się spod gumki, którą zwykłem włosy wiązać, i opadł mi na prawe oko.
– Tak, zwłaszcza, że starsza już skrzepła, prawda?
Czułem się dziwnie odmóżdżony i zmiażdżony intelektualnie. Musiałem jakoś wybrnąć z tej kłopotliwej sytuacji, bo kapitulacja w tak wczesnym stadium rozmowy wydawała mi się być hańbiąca.
– Co do tego krzepnięcia, to nie bądź taka pewna. Gdybyśmy zagrali razem na jakiejś sesji, to zapewne zmieniłabyś zdanie.
Zaśmiała się.
– Och, czy ja wiem? Ale dobrze, mogę z tobą zagrać. Kiedy, gdzie, z kim?
– Jutro zaczyna się Triduum, więc sesje odpadają. Dzisiaj, o 18:00, w katakumbach kościoła parafialnego?
– Strasznie satanistycznie, nie uważasz?
– Nie, nie uważam.
– A z kim?
– Akcję rekrutacyjną przeprowadzimy na spotkaniu klubu. Chodź, pójdziemy razem w inną stronę.
– Nie ma sprawy. Zobaczę, jaki z ciebie skrzepnięty gość.
Och, nie mogłem się doczekać, aż to zobaczy. A raczej tego nie zobaczy, bo MG byłem nie najgorszym, a graczem takim, jakiego sam zawsze chciałem mieć na prowadzonych przeze mnie sesjach. Pewien byłem, że metalowa panna... no właśnie, metalowa. Trochę mi to przeszkadzało, nie lubiłem takich zwariowanych subkultur, ale po krótkim namyśle stwierdziłem, że mniejsza z tym. Przypomniała mi się piosenka Strachów na Lachy...
– No to chodźmy, Aniu. To jedna taka szansa na sto.
Zdziwiło mnie, że Ania nie zastanowiła się ani chwili nad sesją w katakumbach kościoła. Tylko dla niej, znającej mnie najmniej ze wszystkich, możliwość zrobienia tam sesji nie była zaskakująca. Niezwykła dziewczyna. Reszta bowiem albo nie dowierzała, albo mnie wyśmiewała. No cóż, bywa i tak.
Jakimś cudem udało się skompletować czteroosobową ekipę, problemy były jednak z wyłonieniem MG, który podjąłby się prowadzenia sesji bez przygotowanego uprzednio scenariusza. Ania znowu mnie zaskoczyła, gdyż bez wahania wyraziła gotowość. Fakt, że we free fantasy, którego nie znoszę, ale sesja zawsze sesją. Rozstaliśmy się zatem, by za jakiś czas spotkać się przed głównymi drzwiami kościoła.
Przyszedłem na umówione miejsce ostatni, bo musiałem się jeszcze w domu na chwilę pokazać, no i, co tu dużo mówić, wpaść do cukierni po drodze. Twarze ekipy wyrażały głęboką dezaprobatę dla moich manier, ale owa dezaprobata niezbyt mnie obchodziła.
– Kto ma klucz? – spytałem dowcipnie.
– Daruj sobie – odrzekła Ania, złowrogo błyskając zębami. – Prowadź.
Posłuszny jej nakazowi, wydobyłem z przepastnych odmętów kieszeni gruby pęk kluczy. W świątyni aktualnie trwała msza, nie chciałem więc przeszkadzać, zatem wprowadziłem ich bezpośrednio do zakrystii – jako członek Zgromadzenia Zakonu Krzyżowców miałem klucze i do zakrystii, i do drzwi głównych. Kościelny na szczęście siedział w nawie głównej, nic więc nie stało na przeszkodzie, abym przesunął wycieraczkę, podniósł pokrywę zgrabnie maskującą wejście do katakumb i zszedł jako pierwszy po drabinie wiodącej ku mrocznym podziemiom. Ach, powiedzmy sobie szczerze – kiedy zdałem sobie sprawę, że istotnie są mroczne, krzyknąłem do ludzi na górze, aby zapalili światło, co nastąpiło rychło, a mrok ustąpił miejsca światłości.
Stałem na dole i czekałem, aż wszyscy zejdą – Ania, Homer – długowłosy miłośnik poezji śpiewanej i tworzenia własnych form lirycznych oraz Marcin – apodyktyczny, chamski, wredny szef naszego klubu, furiat z przymusu i z pasji. Całą trójkę powiodłem korytarzem oświetlonym mnogością żarówek, solidnymi, kamiennymi schodami aż do sali, w której mieliśmy grać. Sala, dawna kaplica, też nie była ani mroczna, ani satanistyczna, czego nie omieszkałem powiedzieć głośno, kątem oka łypiąc w stronę Ani. Ta jednak nie zareagowała, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że cały ten mrok i sarkazm to jedynie maseczki, dość kiepskie, nawiasem mówiąc.
Zawsze zastanawiałem się, co powiedziałby jakiś znawca sztuki, gdyby wkroczył do naszych katakumb. Były one, w samej rzeczy, piękne – freski olśniewały urodą, reliefy budziły, zależnie od intencji twórcy, zachwyt albo niepokój, a fachowo odrestaurowane wnętrze robiło niemałe wrażenie. Miałem nielichą satysfakcję, kiedy spoglądałem na trójkę ateuszy, z rozdziawionymi gębami rozglądających się po podziemiach.
– Ach... że też w naszym mieście jest coś takiego... Lelewel, ktokolwiek, poza waszą kościelną kliką, wie o tym? – Spytał Homer, miłośnik sztuki, wojujący antyklerykał. Jego antyklerykalne działania polegały na podkreślaniu przy każdej okazji, że jest wojującym antyklerykałem. Podejrzewam, że do tej pory nie wie, czym właściwie jest klerykalizm.
– Cóż, wie jeszcze ekipa remontowa – zaśmiałem się. – Nie wiem, niestety, jakiego są wyznania.
Homer prychnął.
– A możemy pozwiedzać, zanim zagramy?
– Możecie. Tylko w zwartym szyku, pod moim przewodnictwem.
Poprowadziłem ich zatem po katakumbach, długich jak jasna cholera, prowadzących zapewne aż do miejskiego ratusza. Ilekroć w nich byłem, tylekroć żałowałem, że nie wiem, dokąd one prowadzą. Moja najdłuższa wędrówka kończyła się zawsze na zaryglowanych drzwiach z tabliczką „przejścia nie ma”.
Kiedy już pooglądali sobie ściany, freski, reliefy, posągi, obrazy i groby, powiodłem ich z powrotem do przerobionej na „RPG room” kaplicy, gdzie odbywały się również spotkania naszego Zakonu, więc gustowny stolik i dwanaście krzeseł nie powinno ich dziwić. Jednakowoż dziwiło. Śmiać mi się chciało, kiedy debatowali z ożywieniem, do czego i komu mogą one służyć. Nie mogłem się nadziwić, ile można wymyślić spiskowych teorii na temat jedynego słusznego Kościoła.
– Może przejdziemy do sesji – przerwałem im, nieco znużony i kolejną wycieczką, i wydumanymi domysłami. – Anka, przejdziemy do rzeczy?
Przeszliśmy. Tym razem, jakże niekonwencjonalnie, postanowiłem zagrać cwanym i wygadanym wojownikiem, gotowym jednak przelać krew i w obronie ojczyzny, i wiary, i honoru, i uciskanych niewiast. Sesja toczyła się zwyczajnie aż do bólu – Ania prowadziła poprawnie, aczkolwiek bez fajerwerków, jej opisy nie zachwycały, BN nie intrygowali, a fabuła specjalnie nie wciągała. Ot, standardowa sesja, gdzie w standardowej karczmie siedzi sobie standardowa drużyna z elfem łucznikiem, krasnoludzkim górnikiem i człowiekiem z mieczem przy pasie, ich uwagę zwraca standardowy jegomość w czarnym płaszczu, który następnie wiedzie ich przez standardową dzicz do standardowej wieży maga, aby tam przekazać szczegóły standardowego zlecenia. Otóż konkurent naszego znajomego i zleceniodawcy, ochrzczony przez MG, jakże pomysłowo, Azazelem, wykradł mu jakiś cenny zwój i, o dziwo, nie chce oddać. Aargh, no cóż, znowu wpakowaliśmy się w standardową dzicz i ruszyliśmy do wieży Azazela, pokonując po drodze kilka standardowych potworów. Kiedy już doszliśmy do tej wieży, elf z krasnoludem zaczęli standardowy konflikt na podłożu rasowym, czego ja już ścierpieć nie mogłem i oczy same mi się zamknęły. Nie usnąłem jednak i po chwili wygrałem walkę z samym sobą, zacząłem podnosić, z niemałym zresztą trudem, zmęczone powieki. Poczułem
powiew ciepłego, letniego wiatru, parzące słońce i zapach lasu. Podniesione przed chwilą powieki natychmiast opuściłem, bowiem światło uderzyło w moje źrenice z mocą pocisku z F16. Byłem przekonany, że to jakieś chwilowe złudzenie, że to mój przemęczony organizm robi mi jakieś kiepskie żarty, dlatego też szok przeżyłem dopiero wtedy, gdy ponownie otwarłem oczy.
Znajdowałem się na leśnej polanie, a oczom moim jawił się widok iście niezwykły.
Obok mnie stał elf, który w widowiskowy sposób kłócił się z krasnoludem. Nieopodal znajdowała się wysoka, błękitna wieża przyobleczona w spiralny wieniec czerwonych runicznych ornamentów, swą strzelistością i urodą wybijająca się nad wszystkie drzewa okalającego mnie lasu. Tuż obok wieży, niezgrabnie pochylona, rosła płacząca wierzba.
– O ja pierdolę... – wykrztusiłem.
– O, wreszcie się odezwałeś – przemówił do mnie elf, który musiał być Homerem. – Masz może jakiś pomysł, jak tam wejść?
Stałem chwilę z szeroko rozdziawioną gębą, po czym objąłem wieżę spojrzeniem jeszcze raz i słyszalnie przełknąłem ślinę. Nie czułem strachu… tylko zdziwienie. Oni chyba normalnie grali na sesji... gdyby tak nie było, gdyby coś złego się stało, Homer mówiłby nieco inaczej. Albo wcale, bo jak się mdleje albo umiera, to się nie mówi. Nie rozumiałem, o co w tym wszystkim chodziło, ale byłem pewien, że cokolwiek to nie było, dotyczyło wyłącznie mnie. Ha, wyglądało więc na to, że moje zdolności były aż tak wielkie, by przenieść się w świat rozgrywki RPG! Nie czułem już nawet zdziwienia, wyłącznie dumę, bowiem wszelakie zjawiska paranormalne nie mogły być zaskoczeniem dla cruxiatora, a ja, o czym wiedziałem i z czym nauczyłem się żyć, nie potrafiłem normalnie odczuwać. Normalny człowiek zemdlałby ze strachu, po przebudzeniu wpadłby w histerię, krzyczał, płakał, miotał się – ja tak nie umiałem. Ja potrafiłem tylko przełknąć ślinę, do czego się zresztą i tak zmuszałem, podnieść brwi i powiedzieć „o ja pierdolę”. Obcy był mi strach – zresztą nie tylko on, nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek prawdziwie się cieszył. Fakt był taki, że jedynym uczuciem, jakiego doznawałem wcale często, był gniew. Wmawiałem sobie, że to przez moje cruxiatorstwo, przez świadomość i pewność, że cokolwiek się działo i gdziekolwiek byłem, był ze mną Pana, a przy Nim nic nie jest straszne, a wszystko jest marne. Ludziom z reguły wiara pozwalała normalnie czuć – ja natomiast, przynajmniej tak sobie wmawiałem, przez nią właśnie nie umiałem być człowiekiem. Człowiek w mojej sytuacji nie patrzyłby obojętnie na magiczną wieżę, nie myślałby o dokończeniu sesji i wyjaśnieniu tajemnicy, tylko o ocaleniu skóry. Los mojej skóry był mi zaś, summa summarum, obojętny.
Stwierdziłem, że najpierw skończę sesję, a potem zajmę się zagadkowym zjawiskiem mojej niecodziennej podróży. Zwłaszcza, że nie miałem żadnego pomysłu na rozwikłanie tajemnicy, a jedyne refleksje, jakie do mnie dochodziły, były takie, że nigdy nie umiałem porządnie wyobrazić sobie świata gry , jeśli nudził mnie on i nie robił wrażenia. Doszedłem do wniosku, że wyjście ze świata gry musi być banalnie proste – wystarczy zabić swoją postać, jednak okazja do pozwiedzania świata fantasy nie zdarza się codziennie. Nie mogłem nie odwiedzić wieży maga i nie pomóc kompanom w rozwiązaniu dylematu, w jaki sposób dostać się do jej wnętrza.
– Najlepiej będzie zapukać – warknąłem. Zawsze wkurzały mnie wydumane problemy współgraczy.
Jak powiedziałem, tak zrobiłem. Podszedłem do solidnych, dębowych drzwi i zastukałem tak mocno, jak tylko mogłem. Nie doczekawszy się żadnego efektu, dobyłem miecza i walnąłem kilkakrotnie jelcem.
Ha, miecz! Zawsze marzyłem o tym, aby go dobyć, pooglądać i wznieść ku niebu, najlepiej z okrzykiem „zwycięstwo” na ustach. Choć zdawałem sobie sprawę, że moja postać jest dużo silniejsza niż ja realny w świecie realnym, zdziwiłem się, że miecz był aż tak lekki. Po chwili jednak przestałem się dziwić i w duchu pobłogosławiłem tandetny i kiczowaty ekwipunek w klimatach shit fantasy, jaki zaserwowała nam Ania. Ach, mój lekki miecz z mithrillu był przecudowny!
Bezpretensjonalne rozwiązanie z pukaniem tym razem nie zdało, niestety, egzaminu.
– Odsuń się – powiedział krasnolud Marcina – wyważymy z Homerem drzwi. Ech, ty i te twoje pomysły...
Odsunąłem się posłusznie, choć wyważanie drzwi do wieży maga wydało mi się być wyjątkowo kiepskim pomysłem, zwłaszcza, iż te drzwi były naprawdę mocne. Z doświadczenia jednak wiedziałem, że kłótnia z Marcinem była bezcelowa.
– Nie bój nic, Marcin dostał premię od MG i jest nadzwyczajnie silny – mrugnął do mnie Homer – więc da sobie radę z tymi drzwiami.
– A ty?
– Ja jestem uzdolniony poetycko.
Wolałem tego nie skomentować. Postać Homera i tak byłaby uzdolniona poetycko.
Homer zazwyczaj w dupie miał odgrywanie postaci i jego bohaterowie byli tacy, jak on sam. Za to miał szczęście w kościach.
Krasnolud i elf nie wahali się dłużej, skinęli na siebie, cofnęli się prawie na sam koniec polany. Wzięli rozbieg i z impetem uderzyli w drzwi.
Wstałem, a głowa cholernie mnie bolała. Dotknąłem skroni i poczułem ciepłą ciecz. Popatrzyłem na swoją dłoń i, oczywiście, zobaczyłem krew, która skropiła obficie leżący nieopodal ułomek drzwi. Nie znosiłem widoku swojej krwi, nawet w najmniejszych ilościach budził on we mnie wstręt. Trzeba było naszej Ani przyznać, że całkiem zgrabnie to sobie wykoncypowała. Magiczna pułapka przy drzwiach do wieży maga, aargh, jak na pierwszą prowadzoną sesję, hm, całkiem nieźle. Dlaczego początkujący MG zawsze wpadają na takie same pomysły? Podszedłem do drzwi, by zobaczyć jak się mają Homer i Marcin. Jednak jeden rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że nie mogę im już pomóc. Gdybym był idiotą, nie miał umiejętności logicznego myślenia, gdybym był przesadnie wrażliwy i uczuciowy, padłbym na kolana i zaniósł się głośnym szlochem, ba, miałem nawet takie uczucie, że powinienem tak zrobić, w końcu odgrywałem postać.. Nie ruszyło mnie to ani trochę – po prostu ich postacie zginęły – zważając na to, iż nie była to zwykła rozgrywka, nie wygłupiałem się z jakimikolwiek reakcjami. Oni sami zapewne siedzieli w świecie realnym i kłócili się z Anią o tragiczny los swoich bohaterów, nie mogąc zaakceptować takiego braku wyczucia ze strony prowadzącej. Drzwi do wieży udało im się jednak wyważyć – ha, jak by nie było, ja nadal grałem. Moi kompani się poświęcili, to i ja musiałem.
Novdain – usłyszałem dookoła siebie dziewczęcy głos – jesteś lekko ranny. Co robisz w związku z tym?
To Ania zwracała się do mojej postaci. Przejrzałem swoją torbę z ekwipunkiem.
Zażywam – uśmiechnąłem się – miksturę Leczenie Lekkich Ran.
Jak powiedziałem, tak zrobiłem. Mikstura była obrzydliwa – skrzywiłem się i znowu oddałem się smutnym rozważaniom nad jakością mojej gry w RPG, na normalnych sesjach bowiem nie zwracałem uwagi na tak „nieistotne” szczegóły jak jakość napitku. Obiecałem sobie solidną poprawę. Kiedy, z niemałym trudem, opróżniłem cały flakonik fioletowego płynu, rana na mojej skroni momentalnie się zabliźniła, a ja poczułem tylko mrowienie. Cudowne to free fantasy – wolę nie myśleć, co by się działo, gdybym grał w chociażby D&D. Rzut kości mógłby mnie zabić.
Pewnym krokiem wszedłem do wieży. Zobaczyłem gładkie ściany z kamienia, płonące pochodnie i znienawidzone przeze mnie kręcone schody. Nigdzie, całe szczęście, nie widziałem potężnego, zirytowanego maga. Wzruszyłem ramionami i poszedłem na samą górę, do komnaty, w której musiał siedzieć obrzydliwie mroczny czarodziej.
W pewnym sensie się nie zawiodłem.
Fakt, nie spotkałem wysokiego starca z długą brodą, odzianego w niebieski płaszcz ze złotymi gwiazdami, tylko szczupłego, wysokiego dżentelmena w stylowym garniturze, z krótką, estetycznie przyciętą bródką, lekko wysuniętym do przodu podbródkiem i po włosku zakrzywionym nosem, na którym opierały się okulary z plastikowymi szkłami.
Nie zawiodłem się zaś w swoich oczekiwaniach względem mroku. Mrocznie było, jak się okazało, straszliwie. Wręcz piekielnie.
Widok współczesnego faceta zadziwił mnie.
– Anka, przesadziłaś – jęknąłem. – Zbytnio pofolgowałaś twojej nie wyćwiczonej wyobraźni. Przesadziłaś z byciem awangardową.
– Obawiam się, młody cruxiatorze, że czegoś nie rozumiesz – odrzekł mężczyzna spokojnym, nieco piskliwym, jak na faceta o jego prezencji, głosem.
Nie dałem się zbić z tropu, aczkolwiek niewiele do tego brakowało.
– Skąd wiesz, dzieweczko – wycedziłem, myśląc, że mówię do Anki – że jestem cruxiatorem? Nigdy nie mówiłem o sobie w ten sposób, ani słowem ci nie wspomniałem. Skąd wiesz?
– Dalej nie rozumiesz – westchnął mężczyzna. – To już koniec sesji, imć Lelewelu. Twoja Ania już nie prowadzi sesji. Leży, nieprzytomna, w katakumbach twojego kościoła. Teraz, chłopcze, jesteś pod moją władzą, pod panowaniem mojej mocy. Złóż mi pokłon.
Patrzyłem na niego z niedowierzaniem, bo nie spodziewałem się, że MG może wymyślić takie głupoty. On też patrzył na mnie, ale z rozbawieniem. Początkowo. Potem w jego oczach zapalił się ogień, podniósł ręce, zatoczył koło, które zarysowało się w powietrzu jak za pociągnięciem niewidzialnego pędzla. W kole tym widziałem samego siebie, kiedy z grotem włóczni św. Maurycego atakowałem nigra. Mężczyzna uśmiechnął się, ogień w jego oczach zgasł, a iluzja znikła. Z niezadowoleniem stwierdziłem, że nie czuję strachu nawet wtedy, kiedy spotykam samego Czarta. Zniszczyłem wiele diabelskich pomiotów i choć nie spodziewałem się, że kiedykolwiek przyjdzie mi stawić czoła samemu Złemu, nie umiałem się go bać. W końcu Bóg był silniejszy.
– Kim jesteś? – Spytałem raczej pro forma, bo przecież znałem odpowiedź.
– Możesz zwać mnie Azazelem, Belzebubem, Lucyferem, Mefistofelesem, Szatanem, Diabłem, Czartem, Rokitą, jakkolwiek chcesz – wzruszył ramionami. – Kluczowym faktem jest fakt, iż jestem częścią tej siły, co…
– Daruj sobie recytację – warknąłem, postanowiwszy, że postawię na strategię kiepskich żartów i solidnego obsobaczenia Szatana, co powinno nieco zbić go z tropu, bo przecież Azazel był cholernie pysznym dupkiem. – I tak nie wierzę, że przeczytałeś „Fausta”. A więc to wszystko prawda?
– Czym jest prawda? – Zacytował, sukinsyn, Ewangelię.
– Że RPG to dzieło szatana? Ze my się dobrze bawimy, szatan działa od środka, a pan psycholog zbiera pieniążki? Że D&D stworzyli sataniści? Tak?
Azazel uśmiechnął się i obrócił do mnie bokiem. Profil miał iście mefistofeliczny.
– Nie boisz się mnie? Ani trochę? Po co pytam, przecież widzę, że nie. Gdybyś się bał, nie próbowałbyś być dowcipny, bo przecież wiesz, że z RPG nie mam za bardzo nic wspólnego.
– O co ci więc chodzi, diable? O co w tym wszystkim chodzi? Co z moimi kumplami? Co z Anią?
– Leżą sobie, nieprzytomni, w katakumbach. Już ci mówiłem. Te katakumby, nawiasem mówiąc, są dość niezwykłe. Ale to może odkryjesz w dalszej części rozgrywki.
– W nic z tobą nie będę grał – wycedziłem przez teatralnie zaciśnięte zęby. – W nic, rozumiesz? Jesteś zerem, żałosnym kundlem, któremu niemożność akceptacji faktu boskiej supremacji zrujnowała istnienie. Ty masz czelność przede mną stawać, pieprzyć coś o jakiejś rozgrywce, ty, który do pięt żadnemu człowiekowi nie dorastasz? Trzeba być debilem, diable, żeby buntować się przeciw Bogu, który z definicji jest wszechmocny. A umiesz ty w ogóle czytać, pedale?
– Nie uda ci się mnie sprowokować – powiedział spokojnie Azazel, który faktycznie nie przejął się moją tyradą – ale póki co znajdujesz się pod moją władzą, więc powściągnij nieco język. Bo mogę cię zabić, a twoją duszę wziąć do…
– Gówno możesz – przerwałem. – Gówno możesz, nie jesteś Bogiem, frajerze. Zabić może i możesz, ale dusza nie należy do ciebie, miernoto.
Oczy zwęziły mu się niebezpiecznie i przez chwilę myślałem, że faktycznie jest już po mnie. Chyba przesadziłem z opieprzaniem Szatana, stwierdziłem, zamykając oczy i przygryzając wargi, w oczekiwaniu na coś strasznego.
– Usiądź, cruxiatorze – machnął ręką, a obok mnie pojawiło się krzesło. – Usiądź, proszę.
Usiadłem, a on w międzyczasie wyczarował stół, drugie krzesło, butelkę wina i dwie lampki, po czym nalał mi i sobie. Skosztowałem.
– Jesteś odrażająco bezczelny – skrzywiłem się – to mszalne…
– A skąd wiesz, że to wino? Może to Krew? – spytał, łyknąwszy uprzednio.
– A stąd, diable, że Krew wypaliłaby ci wnętrzności i odesłała do piekła. Nie mógłbyś nawet przebywać w jej bliskości, oślizgła kreaturo.
– Trafnie. Ale do czego dążysz, obrażając mnie? Kto tu jest diabłem? Ty czy ja? Kto odnosi się z nienawiścią? Kto jest zły?
– Ty – odrzekłem spokojnie – jesteś zły. Nie wypłakuj mi się, gnoju, w rękaw. Nie żal się, nie wzbudzisz mojego współczucia. Ty też mnie nie sprowokujesz. Gardzę tobą.
Zastanowiłem się jednak chwilę i postanowiłem zmienić taktykę. Azazel, wedle nauczania Kościoła, musiał być ode mnie chytrzejszy i inteligentniejszy. Postanowiłem być konkretny do bólu.
– O co chodzi? Mów wprost. Mam tego dość, zaraz zemdleję ze strachu. Ach.
– Och, czemu tak obcesowo? – Skrzywił się. – Miałem zamiar zwodzić cię na pokuszenie, wyzwalać gniew, nienawiść, agresję…
– Przestań. Mów. Bo się przeżegnam.
Parsknął.
– To było dobre. Żegnaj się, czyń znaki Krzyża, mało mnie to rusza. A o co chodzi? Już mówię. Ot, obserwuję cię od dawna, jesteś dla mnie… łakomym kąskiem.
– Pedał – mruknąłem, byłem zatwardziałym, niepoprawnym politycznie homofobem. Mierziło mnie i gejostwo, i takie kretyńskie teksty.
– Jesteś dla mnie łakomym kąskiem – kontynuował Diabeł – bo dobry z ciebie cruxiator, wielu moich wykończyłeś. Jesteś dla mnie łakomym kąskiem, bo Bóg obdarzył cię niesamowitymi zdolnościami, które mogą mi być pomocne.
Parsknąłem.
– W czym? W obaleniu Stwórcy? Nie rozśmieszaj mnie, Azazelu. On jest omnipotentny i omniscjentny, nie pokonasz go i nie zaskoczysz.
– Nie mam zamiaru – zaprzeczył spokojnie. – Mam zamiar stworzyć wam, ludziom, piekło na ziemi. I ty mi w tym pomożesz.
Cholera. Czekało mnie nieliche wyzwanie. Musiałem się oprzeć, odmówić, postawić. Walczyć. Na chłodno, bez emocji.
– Skąd takie mniemanie? – Spytałem. – W niczym ci nie pomogę, choćbym miał zginąć. Poczekaj tylko. Zanim przejdziemy do sedna, czyli twoich zamiarów względem mnie, powiedz mi, jak ty to zrobiłeś. Skądinąd wiem, że zazwyczaj masz dostęp tylko do ludzi, którzy wykazują tobą szczególne zainteresowanie, a ja, choć jestem krzyżowcem, nigdy nic…
– Ty nie – potwierdził spokojnie – ale twoja koleżanka tak.
Zakląłem cicho.
– Fakt – wyszeptałem. – Dziwne, że sam się nie domyśliłem…
Azazel uśmiechnął się dziwnie, zagadkowo.
– Wiesz, RPG faktycznie nie jest moim dziełem. Metal w sumie też nie. Ale nie ukrywam, że wiele… utworów… powstało z mojej inspiracji.
– Daruj mi szczegóły – jęknąłem. – Ale ty naprawdę tak potrafisz? Przenieść w świat wyobraźni i tak dalej?
– To tylko twoje złudzenia, chłopcze. Nie przeniosłeś się fizycznie w świat wyobraźni, po prostu sobie niektóre rzeczy… wyobrażasz. Trochę pogrzebałem w twojej imaginacji, wspierały mnie bodźce – dziewczyna i miejsce. Katakumby są niezwykłe, wiesz? Na pewno twoi przyjaciele mieli inne wyobrażenia co do tej wieży… Ja, w sensie osobowym, wkroczyłem do akcji dopiero wtedy, kiedy ty wkroczyłeś do wieży.
– I tak nic nie rozumiem – wzruszyłem ramionami – ale są rzeczy na niebie i ziemi, które się ani śniły naszym filozofom.
– Racja. Są. Właśnie doświadczasz jednej z nich.
– Skoro już mi co nieco wytłumaczyłeś, może przejdziemy do sedna?
– Bezzwłocznie. Krótko czy długo?
– Krótko.
– Podpiszesz cyrograf, przeciągniesz pewną liczbę osób na moją stronę, ja obdarzę cię bogactwem i ustanowię moim ziemskim namiestnikiem, a po śmierci Sąd Ostateczny zadecyduje o twoim losie. W razie niewywiązania się z umowy trafisz do piekła.
– Odmawiam – stwierdziłem. – Nie będę z tobą wchodził w sojusze. Zamiast tego… wypowiadam ci wojnę.
– Tego się spodziewałem. Jeśli nie chcesz po dobroci, będziesz mój po złości. Wiesz, co to jest opętanie?
– Na tyle dobrze, by wiedzieć też, że cruxiatora nie da się opętać.
– Dopóki ma na sobie swój krzyż.
Popatrzyłem mu w oczy.
– O jedno tylko proszę… po Triduum, dobrze?
– Nie. W czasie Triduum.
– Idź zatem do diabła.
– I vice versa. Pilnuj wieży, kościoła i katakumb. Tam będę uchwytny. I nie będę się przed tobą taił. Jak mnie zobaczysz, odeślij od razu.
– Do zobaczenia zatem.
– Do zobaczenia.
Niedbale machnął lewą ręką. Przestałem widzieć, czuć i myśleć.
Dzień ten będzie dla was dniem pamiętnym i obchodzić go będziecie jako święto dla uczczenia Pana.
Otworzyłem oczy i zerwałem się.
Chwyciłem cholerny budzik i z grymasem na twarzy wyłączyłem go, po czym z ulgą położyłem się i usnąłem. Na pięć minut, bo zadzwonił drugi budzik. Jęknąłem potępieńczo, wyłączyłem cholerną machinę, wstałem i przetarłem oczy, rozpamiętując wydarzenia dnia wczorajszego: kiepską sesję, rozmowę z Azazelem, o której nie wiedziałem, czy był to sen czy jawa, ocknięcie się w katakumbach o drugiej w nocy, przebudzenie towarzyszy, którym faktycznie nic się nie stało – dowiedziałem się, że najpierw usnęli Homer i Marcin, chwile później ja, a na samym końcu Ania – potem paniczną, cichą ucieczkę z pustego i pozamykanego kościoła, powrót do domu i burę od rodziców.
Ojciec był w pracy, matka spała. Po cichu ubrałem się, umyłem, zjadłem śniadanie i wyszedłem z domu, spiesząc na autobus do katedry, gdzie odbyć się miała Msza Krzyżma.
Msza odbyła się. Tylko tyle ciekawego można o niej napisać.
Spodziewałem się, prawdę mówiąc, czegoś niezwykłego – Azazela, diabelskich intryg, płonących pentagramów i innych takich. Inne takie nie miały jednak miejsca.
Wieczorem, na Liturgii Wieczerzy Pańskiej, też spodziewałem się dziwacznych zjawisk paranormalnych – knującego Szatana, black metalu zamiast muzyki sakralnej, krwi kota w ampułkach zamiast wina i – nomen omen – diabli wiedzą, czego jeszcze. Pilnuj kościoła, wieży i katakumb, powiedział Azazel. Pilnowałem, rozglądałem się, przed mszą wybrałem się na obchód. Nie zdarzyło się jednak nic, dlatego pomyślałem, że wczorajsze wydarzenia w świecie sesji RPG były tylko snem. Snem, o którym szybko zapomnę.
Po mszy odbyło się przeniesienie Chrystusa do ciemnicy, w której miał poczekać aż do dnia następnego. Po skończonej liturgii poczułem obowiązek spędzenia chwili cichej modlitwy przy ciemnicy. Udałem się tam w mojej lektorskiej albie, aby strojem służbowym wywalczyć ustąpienie przez moherowe berety miejsca na wygodnym klęczniku. Okazało się to zbędne, babcie i owszem, klęczały przy ciemnicy, ale klęcznik był wolny. Wzruszyłem ramionami, stwierdzając w myśli, iż ludzie zachowują się straszliwie bezrozumnie. Uklęknąłem, oparłem brodę na złożonych rękach, i modliłem się, patrząc w wielkie, przepełnione cierpieniem i smutkiem oczy Chrystusa z parafialnego płótna drugiej klasy.
Trwałem tak chwilę w milczeniu, przemiennie modląc się i słuchając żałosnych, udających śpiew, jęków młodzieżowego zespołu muzycznego, a obok mnie, choć było miejsce, dalej nikogo nie było. Dziwiło mnie to niepomiernie. Kiedy już w mojej głowie zaczęły świtać pierwsze myśli o pójściu do domu, ktoś uklęknął obok.
– Lelewel – usłyszałem cichy, delikatny, dziewczęcy głos – muszę z tobą koniecznie porozmawiać. Teraz, zaraz. Cały dzień cię szukam i nie mogę znaleźć…
Fakt, znaleźć było mnie ciężko. Mimo, że był Wielki Czwartek, miałem zbiórkę ministrancką, spotkanie klubu literackiego, nadprogramowe zebranie szkolnego koła politologicznego, wyjazd do katedry, Liturgię Wieczerzy... Byłem, jednym słowem, zajętym człowiekiem.
– Wybacz, Aniu – szepnąłem – prawie cały dzień nie było mnie w domu. Już ci służę pomocą.
Przeżegnałem się, skłoniłem głowę i kazałem Ani zaczekać pod kościołem. Niemal biegiem udałem się do zakrystii, gdzie zdjąłem albę, ubrałem kurtkę i poprawiłem włosy. Serce, o dziwo, zaczęło mi szybciej bić. Dobry znak, pomyślałem z satysfakcją, najwyraźniej normalnieję.
– O co chodzi? – spytałem, kiedy już znalazłem się na zewnątrz.
– Nie tutaj. Chodźmy w jakieś… ustronne miejsce.
Uśmiechnąłem się półgębkiem.
– Bardzo ustronne?
– Najbardziej, jak się da.
– Jak sobie życzysz, milady.
Wieża Pogańska została zbudowana w drugiej połowie trzynastego wieku. Była ona elementem potężnego, gotyckiego zamku, który wzniósł w mojej miejscowości pewien czeski rycerz. Była to największa i najstarsza budowla tego typu w Polsce – kamienna, masywna, zbudowana z czerwonej cegły i, niczym egipskie piramidy, zwężająca się ku górze. W wieży były jedne, jedyne drzwi – znajdowały się na wysokości dawnego muru. Cholera wie, co było w środku, nikt nigdy się tam nie pofatygował, a szkoda. Drewniany zamek zaś spłonął jakieś dwieście lat po wybudowaniu. Gdyby wieża nie leżała w granicach Polski, na pewno wykorzystano by ją turystycznie, napisano legendę, otwarto klimatyczną restaurację, sprzedawano by pamiątki, organizowano imprezy – ale tu, u nas, potencjał wieży, znajdującej się we wschodniej części sporego owalnego dziedzińca, marnował się. Zabytek nie wiedział, czym była renowacja, podejrzewam, że konserwatora też nigdy nie spotkał. Budowlę, kiedyś na pewno piękną, porastały mchy. Największy i najstarszy zabytek tego typu w Polsce był też zwyczajnie brudny, rozsypywał się, a dawniej, kiedy teren, na którym leżał, nie był jeszcze własnością zakonu bonifratrów, kradziono z niego cegły. I tak wieża, choć imponująca, nie mogła być obiektywnie nazwana piękną. Nie budziła podziwu, ale budziła szacunek. Dlaczego nazywano ją „pogańską”? Również cholera wie. Ludzie coś tam mówili, ze niby pogańscy Słowianie ją zbudowali. O, święta ignorancji!
Wpadłem do klasztoru bonifratrów i poprosiłem zaprzyjaźnionego zakonnika o otworzenie placu. Tak, wieża była niedostępna choćby do obejrzenia u samych jej stóp, bonifratrzy zamknęli dostęp, aby zapobiec kradzieży cegieł. Współczesny człowiek udowadniał, że wszystko, bez wyjątku, można spektakularnie spieprzyć. Jako że bonifratrzy znali mnie i lubili, klucz dostałem bez problemu, otworzyłem bramę i zaprosiłem Anię na dziedziniec dawnego zamku. Nie był on też, niestety, imponujący. Jedyne, co na nim, oprócz wieży, było, to wierzba płacząca, pod którą znajdowała się ławeczka. Na tę właśnie ławeczkę powiodłem Anię.
– Tutaj nie będzie nikogo, miejsce jest szalenie ustronne – stwierdziłem. – O co chodzi?
– Chodzi o wczoraj.
Zaniemówiłem. To mogło oznaczać tylko jedno – mój sen o Azazelu nie był snem. To wszystko było prawdą.
– Co się stało? – Spytałem, zupełnie chłodno. Miałem w tym wprawę.
– Na sesji… kiedy Marcin i Homer usnęli… ty wcale nie usnąłeś. Grałeś nadal, tylko… dziwnie. Zamknąłeś oczy, wciąż mówiłeś dziwnym basem, jakby nie swoim głosem. Jesteś w stanie mi to… wytłumaczyć?
– Jestem. Ale nie chcę, nie mogę. To zbyt… poważne, zbyt mistyczne, zbyt groźne. Chętnie podzieliłbym się z tobą, byłoby mi lżej, ale… nie mogę. Po prostu nie mogę. Zapomnij o tym, Tak będzie najlepiej.
– To nie wszystko – słyszalnie przełknęła ślinę. – Potem i ja usnęłam.
– Co ci się… – zająknąłem się, przeczuwając odpowiedź – co ci się śniło?
– Same obrazy... wieża, katakumby, facet w okularach, kościół, ty… a potem…
– Co potem?
– Ja… z poderżniętym gardłem…
Zacięła usta, obróciła głowę. Nagle wydała mi się bardzo słaba i bezbronna. Myślałem nawet, że się rozpłacze, ale na szczęście się myliłem, bo wówczas nie miałbym pojęcia, co zrobić.
– O co tu chodzi, Lelewel? Opowiedz mi. Proszę.
Z wyczekiwaniem patrzyła mi w oczy. Czułem jej spojrzenie i nie umiałem odmówić. Opowiedziałem. Też dlatego, że jej wizje nie mogły być dziełem przypadku. Musiałem otoczyć ją opieką.
Kiedy skończyłem, patrzyła na mnie nadal, w zupełnym milczeniu, z szeroko rozwartymi oczami. Poczułem przemożną chęć sprawdzenia jej umysłu i zrobiłem to – tym razem również nie znalazłem ani grama nienawiści, najmniejszego jej śladu. Tylko strach. Więcej strachu.
– Nie bój się, Aniu, poradzimy sobie…
– Skąd myśl, że się boję? – dumnie podniosła głowę. – Nie ma we mnie strachu, Lelewel! Nie ma!
– Jest – powiedziałem bardzo cicho. – Przestań udawać. Przecież widzę.
Tym razem rozpłakała się, wsparłszy głowę o moje ramię. Poczułem się nieopisanie głupio. Ręce wisiały mi jakoś dziwnie bezwładnie.
– Nie płacz. Nie bój się. Nie jesteś sama. – Powiedziałem, a słowa były chłodne, spokojne i wyważone.
– Nie? Jest ze mną Bóg, tak? – Otarła łzy i spojrzała mi wyzywająco w oczy.
– Pewnie, że jest. Ale nie tylko On. Jestem jeszcze ja. A moja pomoc będzie bardziej… namacalna.
– Och, co za odważna deklaracja. Ręce same składają mi się do oklasków, cruxiatorze. Już skłoniłem cię do złego – usłyszałem za sobą znajomy, nieco piskliwy głos. Głos Azazela.
Błyskawicznie obróciłem się i zerwałem na nogi. Szatan stał sobie spokojnie z rękami w kieszeni, uśmiechał się po amerykańsku, demonstrując pełną gamę olśniewająco białego uzębienia. Położyłem Ani rękę na ramieniu, nachyliłem się i wyszeptałem do ucha kilka słów o zachowaniu spokoju i o tym, że wszystko będzie dobrze.
– Do złego? – warknąłem głośno. – Do jakiego złego, ty diable?
– Gniew, pycha… złamanie przysięgi…
– Jakiej przysięgi?
– Czy ty, cruxiator, nie przysięgałeś zachować w tajemnicy twojego cruxiatorstwa?
Zakląłem cicho. Racja, opowiedziałem wszystko Ani. Dałem się ponieść emocjom, chwilowemu impulsowi i złamałem przysięgę. Złamałem przysięgę…
– Bóg – powiedziałem głucho – odpuści mi to. Bo szczerze żałuję.
Ukradkiem oka zerknąłem na Anię, bojąc się, że w jej oczach znajdę wyrzut. Nie znalazłem. Tylko strach. Paskudny, oślizgły, obezwładniający strach.
Ona się bała i nie umiała tego kryć, ja się nie bałem wcale – sam nie wiedziałem, kto był bardziej żałosny. A Azazel stał i się uśmiechał. Spokojny, zrelaksowany.
Och, cholera. Wszystko rozbijało się o najniższe instynkty, o zwykły, trywialny strach. Trzeba to było zakończyć najprędzej, jak się dało.
– Dobra, koniec tej zabawy! – wrzasnąłem. – Pojedynek, Azazelu! Pojedynek! Kiedy i gdzie? Zły zaśmiał się, a rechot miał iście mefistofeliczny.
– Wiedziałem, że nie wytrzymasz. Jutro… po wieczornym nabożeństwie. W waszym kościele. Tam cię pokonam, odbiorę cruxiatorski krzyż i opętam, opuszczając moje aktualne ciało. Żeby cię bardziej upokorzyć, nie użyję ponadnaturalnych sił fizycznych. Nie wiem, czy moje obecne ciało jest ładne? Hej, dziewczyno! Kto jest przystojniejszy – ja czy Lelewel?
Cholera, nawet Szatan nie używał mojego imienia…
– Lelewel – wyszeptała Ania, odzyskawszy najwyraźniej mowę. Spojrzałem jej w oczy, strachu było już znacznie mniej. Dostosowywała się.
– Dwie sprawy, Azazel – zignorowałem wyznanie dziewczyny, choć nie ukrywam, że było ono dla mnie bardzo miłe.
– Pierwsza?
– Czyje to ciało?
– Jednego księdza ze Śląska. Kawał był z niego sukinsyna. Podobał mi się.
– Cóż, degustibus…
– Druga?
– Ania. Zostaw ją w spokoju.
– Lelewel, ja mam język! – dziewczyna najwyraźniej przypomniała sobie, jaka jest oschła i ostra. – Jestem dużą dziewczynką, sama…
– Sama – przerwałem – przed chwilą dopiero uspokoiłaś się na tyle, aby stąd nie uciec. Sama nie będziesz umiała z nim rozmawiać i nie ma w tym nic dziwnego, bo człowiek, który wcześniej nie miał kontaktu z siłami piekielnymi, nie może potrafić gadać z samy Złym. Sama zwyczajnie nie dasz sobie rady i skończysz z poderżniętym gardłem. Dokładnie tak, jak w twojej wizji. Tego chcesz? To czeka każdego, kto chce z nim walczyć sam.
Pochyliła głowę, nadąsana i zła.
– Azazel – powiedziałem spokojnie – właściwie powinienem cię teraz zastrzelić. Nie chcę jednak jej narażać. I robić problemu bonifratrom. Niech więc będzie po twojemu. Przystaję na tę propozycję. A teraz zejdź nam z oczu.
– Rozbrajasz mnie.
– Apage.
– Jak z tobą skończę, będziesz tak obity, że nie będzie na tobie ani jednego miejsca, które nie byłoby sine. A gdy już cię opętam, pójdę twoim ciałem do niej i pokażę jej, co to jest okrucieństwo i mrok. Pokażę jej to tak dobitnie, że nawet, gdyby przeżyła, nie interesowałaby się tym, czym nie powinna. Przysięgam.
– Za nic mam twoje przysięgi, tak jak i ciebie. Apage, powiedziałem.
Błyskawicznie wydobyłem z kieszeni metalowe kropidło z niewielkim zapasikiem wody święconej i kropnąłem Azazela. Ten wrzasnął i zniknął.
Poderwałem Anię z ławki, chwyciłem jej twarz w obie ręce.
– Musisz być czujna – powiedziałem głośno i dobitnie – musisz uważać, jesteś w olbrzymim niebezpieczeństwie. Zresztą, po co ci to mówię, głupia nie jesteś. Pamiętaj – dopóki się znowu nie spotkamy, nigdy nie bądź sama. Nigdy. A dla bezpieczeństwa… masz. I ukrywaj, nie pokazuj nikomu.
Zdjąłem swój cruxiatorski krzyż, moją obronę przed demonicznym opętaniem, święte insygnium władzy nad stworami piekielnymi, oczy, dzięki którym umiałem zidentyfikować bestie. Zawiesiłem jej krzyż na szyi.
– Ten krzyż będzie cię chronił. Nie pozwól go sobie zdjąć.
– Nie pozwolę. Dziękuję.
Stanęła na palcach, by dosięgnąć, i pocałowała mnie w policzek. Zrobiło mi się jakoś dziwnie, serce zaczęło łomotać, a pot skroplił całe ciało. Tak… to chyba był strach.
– Całkiem możliwe – mruknąłem – że już się więcej nie zobaczymy. Gdyby tak było… wal do księdza Pawła z naszej parafii, on będzie wiedział, co robić. A o mnie zachowaj dobre wspomnienia, choć to strasznie trywialna prośba.
– Trywialna. Ale zastosuję się do niej. Nie umiałabym inaczej. Nie znam drugiego takiego człowiek jak ty.
– Cicho, wystarczy. Odprowadzę cię do domu.
Odprowadziłem, po drodze wcale nie rozmawialiśmy. Na pożegnanie ująłem jej chłodną, małą dłoń i delikatnie ucałowałem. Po czym odwróciłem się i odszedłem, nie oglądając za siebie.
Oczyma wyobraźni widziałem, jak stała za mną i patrzyła, jak odchodzę.
Spodobało się Panu zmiażdżyć go cierpieniem.
Ksiądz Paweł pyknął fajeczkę.
Ten nałóg dziwił mnie u księdza od zawsze. Zupełnie mi to do niego nie pasowało.
Kapłan siedział za biurkiem w kancelarii parafialnej, patrzył na mnie obojętnym wzrokiem, jak na zwykłego petenta.
– Nie ma innej drogi? – Spytał.
– Nie ma – zaprzeczyłem. – Nie mam czasu, muszę się z nim spotkać sam, dzisiaj, po nabożeństwie. Nie chodzi tu nawet o mnie…
– A o kogo?
Westchnąłem i opowiedziałem mu jeszcze raz, teraz ze wszystkimi wątkami, szczegółami i osobami.
– A więc to takie buty – uśmiechnął się ksiądz, gdy skończyłem – chcesz być bohaterem. Oddałeś krzyż, poświęcasz się. Twój brak lęku jest owocem braku wyobraźni?
– To jest temat – chrząknąłem – na inną rozmowę. O ile przeżyję dzień dzisiejszy. Jak będzie z moją prośbą?
Patrzył na mnie w milczeniu długo.
– Zgoda. Przecież nie można inaczej. Nikomu ani słowa. Przez trzy godziny po liturgii kościół będzie zamknięty. Nie będzie w nim nikogo, oprócz ciebie. Potem zadzwoń z zakrystii. Jeśli po trzech godzinach nie będę miał informacji, sprowadzę egzorcystów. Powiedz mi tylko, Lelewel, jedno. Jak… jak chcesz to zrobić?
– Zobaczę. Zdam się na szczęście. Na wolę Boga, na Jego pomoc i opiekę. Niech ksiądz mi powie jedno. Dlaczego? Za co to mnie spotyka? Służyłem wiernie.
Znowu długa chwila milczenia.
– Może chce cię czegoś nauczyć? W czymś ci pomóc? Nie wiesz, jak to się skończy. Poczekaj do końca, potem się zastanawiaj. Uklęknij, chłopcze. Otrzymasz błogosławieństwo. A potem idź i przygotuj się. Ach… zwalniam cię z dyżurów Zgromadzenia. Masz ważniejszą sprawę do załatwienia.
Liturgia Męki Pańskiej była piękna. Wyjątkowo.
Kościół już opustoszał, ksiądz Paweł wywiązał się z umowy. Byłem sam, zupełnie sam.
Niezupełnie, zmitygowałem się. Był przecież Bóg…
Westchnąłem, naładowałem pistolet srebrnymi, poświęconymi kulami. Sprawdziłem ostrze mizerykordii. Wybrałem odpowiednio długi – na półtora metra – drzewiec do grotu włóczni św. Maurycego, chwyciłem gotową broń do lewej ręki. Prawą ręką poprawiłem cingulum – biały sznur, którym przepasałem białą albę – i zatknąłem za niego dwa gwoździe z Krzyża. Napełniłem kropidło wodą święconą. Po chwili wahania rozpuściłem włosy.
Przeżegnałem się.
Otworzyłem drzwi i bez lęku wkroczyłem do kościoła.
Azazel już na mnie czekał, siedział beztrosko na ołtarzu i prowokacyjnie machał nogami. Stwierdziłem, że nie będę z nim dyskutował, błyskawicznie wydobyłem pistolet i strzeliłem. Huk wystrzału zagłuszył ryk ranionego Diabła. Azazel dostał w prawe ramię, spadł z ołtarza, po chwili podniósł się, trzymając za ranę, a oczy miał szalone.
– Zadałeś mi ból – powiedział swoim cienkim głosem, teraz jeszcze wibrującym z gniewu i bólu. – Zapamiętam i wyciągnę konsekwencje.
– Próbuj – wycedziłem. I strzeliłem jeszcze raz, mierząc w czoło. Chybiłem, kula trafiła w tabernakulum i eksplodowała przy zderzeniu. Poświęcony pocisk nie mógł zagrozić poświęconemu obiektowi.
– Pudło – powiedział Azazel, odejmując dłoń od ramienia, dzięki czemu zobaczyłem, jak rękaw jego garnituru nasiąka czerwienią – teraz będzie mój strzał.
Swoją broń wydobył jeszcze szybciej, niż ja. Nie trafił mnie jednak, zanim skończył mówić, skoczyłem za rząd ławek, skryłem się, kula nie mogła mnie dosięgnąć. Wychyliłem się z kryjówki, strzeliłem raz jeszcze, nie trafiłem. Został mi ostatni pocisk.
Nie czekałem na ruch Azazela, wybiegłem na niego z rykiem, z włócznią niesioną nad głową. Cisnąłem mocno i celnie, on jednak, ku mojemu zdumieniu, chwycił drzewce tuż za grotem, znajdującym się wtedy kilka centymetrów przed jego szyją, i natychmiast odrzucił. Zanim zdążyłem mrugnąć oczami, dostałem drewnem w czoło, z jękiem zwaliłem się na posadzkę. Azazel podszedł, przyłożył mi pistolet do skroni. Przegrałem, pomyślałem zupełnie na chłodno, bez choćby śladu lęku czy żalu. Zabije mnie, jak psa.
– Nie boisz się – stwierdził. – Nie zapomniałeś, że jesteś mi potrzebny żywy.
Odrzucił pistolet i huknął mnie pięścią w skroń. Ból uderzył mnie z obu stron głowy, od ciosu pięści i od uderzenia głową o posadzkę. Pieprzona trzecia zasada dynamiki Newtona…
Podniósł mnie i rzucił na ołtarz. Nie bolało tak bardzo, jak się spodziewałem.
Azazel zadarł głowę i zaczął się głośno śmiać. Byłem przytomny, poważniejszych obrażeń chyba nie miałem. Nie mogłem oddać meczu walkowerem. Nie od razu, nie bez bólu, nie bez wysiłku, ale wstałem. Dobyłem mizerykordii.
– Stawaj – charknąłem.
– Z przyjemnością.
Wyciągnął przed siebie rękę, a w niej zmaterializował się kord. Zmrużyłem oczy i czekałem, aż przyjdzie.
Doczekałem się, choć szedł wolno, ostrożnie stawiając kroki, jak gdyby uważał, by nie skłonić mnie do ucieczki. Ja jednak byłem spokojny i opanowany, choć czułem, jak powoli zaczyna we mnie wrzeć.
Zaatakował pchnięciem, wyminąłem je półpiruetem i ciąłem, celując w tętnicę szyjną. Schylił się, umknął przed ostrzem, uderzył od dołu, trafił mnie w podbródek, rozcinając skórę. Wrzasnąłem i odskoczyłem, krew pociekła na posadzkę prezbiterium.
Statuy świętych pańskich patrzyły na nas chłodnym, obojętnym wzrokiem.
– Nie masz szans – powiedział. – Nie masz najmniejszych szans.
Miał rację. W szermierce byłem bez szans. Cisnąłem sztyletem, Azazel podniósł rękę, chwycił ostrze w dwa palce, odrzucił. Gdyby trafił, byłoby po mnie. Obróciłem się i zobaczyłem mizerykordię wbitą w świecę. Zrozumiałem, że on ze mną igra. Rzuciłem się na niego, nie spodziewał się takiego szaleńczego ataku, udało mi się go obalić. Chwyciłem gwóźdź, uniosłem rękę i już miałem zatopić broń w jego gardle, ale chwycił mnie za nadgarstek. Byłem silny, może bym i przeważył szalę zwycięstwa na swoją stronę, ale on był, bądź co bądź, królem piekieł. Lewą ręką wysupłał drugi gwóźdź i przystawił mi go do gardła.
– Złaź – charknął – albo dźgnę.
Zszedłem, cofnąłem się pod sam ołtarz. Został mi gwóźdź, jeden pocisk i woda święcona. Wyjąłem kropidło i wylałem mu całą zawartość na twarz. Zgodnie z oczekiwaniami, wypaliłem mu wiele dziur na obliczu – Azazel ukrył lico w dłoniach, padł na posadzkę, zaczął się wić i jęczeć. A mnie ogarnął gniew. Gdyby potrafił się opanować, wyciągnąłbym broń i zastrzelił gnoja. A tak? Rzuciłem w niego gwoździem, cisnąłem kropidłem, co oczywiście nie mogło zrobić mu krzywdy. Zaryczałem wściekle, podbiegłem i, podwinąwszy krepującą ruchy albę, zacząłem go kopać, raz, drugi, trzeci, czwarty, piąty… za szóstym chwycił mnie za nogę, ściągnął na ziemię, podniósł się na kolana i poczęstował sierpowym, który odbiłem przedramieniem. Sam skontrowałem lewym prostym, gruchocząc mu nasadę nosa. Zerwałem się i kopnąłem go w twarz.
Leżał u moich stóp, pokonany i pobity. Leżał i skamlał o litość, której nie mogłem mu udzielić. Wyciągnąłem broń, przymierzyłem. W chwili, gdy miałem nacisnąć stóp, Azazel rzucił się na mnie, wytrącił pistolet z ręki, bezwiednie nacisnąłem spust, wystrzeliłem pionowo w górę. Szatan uderzył mnie głową w czoło. Krzyknąłem z bólu, chwycił mnie za własny mój czerep i uderzył potylicą o podłogę. Barokowe sklepienie kościoła zasnuła czarna mgła, odpłynąłem gdzie daleko.
Jestem pewien, że posągi świętych pańskich nie zmieniły wyrazu twarzy.
Kiedy się ocknąłem, leżałem w kaplicy w katakumbach, przywiązany do nogi od stołu. Azazel stał naprzeciwko, czekał, aż się przebudzę.
– Nie masz krzyża – stwierdził. – Jak myślisz, dlaczego cię jeszcze nie opętałem?
– Nie umiesz odmówić sobie przyjemności pogadania ze mną, popisywania się swoją rzekomą wyższością. Marzysz o tym, jak płaszczę się przed tobą ze strachu. Porzuć mrzonki. Nie boję się.
Podniósł ze stołu kord. Nachylił się i przeciął mi więzy.
– Uciekaj – szepnął, patrząc mi w oczy – w kierunku zamkniętych drzwi. Zabawimy się jeszcze.
Od razu wiedziałem, o których drzwiach mówił. Nie miałem innego wyjścia – Azazel tarasował drogę do kościoła, rzuciłem się więc biegiem w kierunku ślepej uliczki. Podwinąłem służbową kieckę i biegłem, biegłem tak szybko, jak tylko mogłem. Z wyrachowania, nie ze strachu. Po prostu nie chciałem umierać.
Dobiegłem do drzwi, zasapany i zmęczony. On nadchodził, powoli, nie spiesząc się, słyszałem jego głos, mówił po łacinie, nie rozumiałem, co.
I wtedy, po raz pierwszy od bardzo dawna, przestraszyłem się nie na żarty.
To mnie uratowało – wziąłem krótki rozbieg i butem wyważyłem drzwi. Błyskawicznie zdjąłem albę i oswobodzony od krępującego ruchy stroju rzuciłem się do ucieczki, a strach, który rósł we mnie z każdą chwilą, nadał moim nogom niesłychanej chyżości. Wpadłem do małej Sali, przypominającej wystrojem zwykłą piwnicę – półki, słoiki, narzędzia. Brak wyjścia. Podniosłem głowę ku górze, chcąc prosić Boga o śmierć, lepszą, niż demoniczne opętanie.
To mnie uratowało – zobaczyłem klapę. Chwyciłem leżącą nieopodal skrzynkę z narzędziami, stanąłem na niej i z trudem podważyłem drzwiczki. Światło oślepiło mnie. Skoczyłem, chwyciłem się powierzchni na górze i wygramoliłem się z katakumb. Przetoczyłem się, położyłem, zamknąłem oczy, odpocząłem chwilę. Kiedy je otworzyłem, skonstatowałem ze zdumieniem, że leżę pod płaczącą wierzbą, a nieopodal dumnie stoi Wieża Pogańska. Rozejrzałem się, totalnie zdezorientowany, i zachciało mi się śmiać. Na tym więc polegała niezwykłość katakumb! Takim sposobem Azazel wczoraj zaskoczył Anię i mnie…
Azazel po chwili wystawił rękę z piwniczki. Ręka Złego była tak blisko mojej nogi, że po prostu nie mogłem nie nadepnąć. Nadepnąłem – obcasem zmiażdżyłem kości, słyszałem, jak chrupią. Potem słyszałem potworny wrzask.
– Wyłaź – rozkazałem. – Przysięgam, że nie złamię drugiej ręki.
Odsunąłem się, stanąłem na ławce.
– Zgubiło cię okrucieństwo, chęć zabawy. Teraz za to zapłacisz. – dodałem.
Wyszedł, padł na klęczki, opuścił głowę. Z trudem powstrzymałem się, żeby go nie kopnąć. Był to błąd, nie powinienem się powstrzymywać. Po raz kolejny rzucił się na mnie, sturlaliśmy się z ławki, walczyliśmy chwilę, udało mi się go odepchnąć tylko dzięki jego zgruchotanej dłoni.
Stanęliśmy naprzeciw siebie. Obaj zmęczeni, poobijani, zawzięci. Człowiek i Szatan.
Szatan kopnął mnie w jaja. Z krzykiem padłem na klęczki, a on, jakby od niechcenia, obalił mnie kopniakiem w twarz, przez który straciłem dwa zęby. Wyplułem je razem z krwią. Próbowałem się podnieść, ale kopnął w brzuch. Upadłem, zwinąłem się.
Zaczął mówić po łacinie, spojrzałem mu w oczy. Zapłonęły ogniem. Zaczynało się.
Ciekawe, jak to z nim jest, zdążyłem pomyśleć. Sprawdzę to, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię wolny, od śmierci i opętania.
To mnie uratowało.
Spojrzałem mu w oczy jeszcze raz, z jasną, klarowną intencją. Było w nich dokładnie to, czego się spodziewałem – wielka, ogromna nienawiść. Zawrzałem gniewem i gniew ten rzuciłem w niego, wepchnąłem cały, jaki we mnie się nagromadził. Azazel wrzasnął, odleciał kilka metrów. Nie ruszał się.
Stanąłem nad nim.
– Co to… co to było? – Spytał z trudem.
– Gniew mój, niekoniecznie bezsilny, ale słuszny. A takowy jest jak morze – warknąłem.
W prawej dłoni zmaterializował mu się kord, ale ja byłem szybszy. Nadepnąłem mu na nadgarstek, docisnąłem, znowu usłyszałem chrzęst łamanych kości. Azazel zawył i zemdlał. Wyjąłem kord z bezwładnych palców i poderżnąłem mu gardło.
Kiedy wróciłem do zakrystii, na zegarze zobaczyłem, że minęły dwie godziny. Wzruszyłem ramionami i podszedłem do telefonu. Zadzwoniłem najpierw do Ani.
Nie lękaj się, Jerozolimo, bo małżonkiem ci jest twój Stworzyciel, któremu na imię: Pan Zastępów; Odkupicielem twoim Święty Izraela, nazywają Go Bogiem całej ziemi.
Ksiądz Paweł znowu palił.
Zdałem mu szczegółowo sprawę ze wszystkiego, co zdarzyło się wczoraj. Był, bądź co bądź, moim zwierzchnikiem.
– Tę sprawę, Lelewel – zaczął – możemy uznać za zakończoną. Świątynia, katakumby, teren bonifratrów… zostały posprzątane. Nikt nie piśnie ani słówka. Kościół o to zadbał. Gratuluję. Wzorowa robota.
Milczałem, macając językiem dziąsła w miejscu, gdzie jeszcze wczoraj były moje dwa trzonowce. Na szczęście, nie miałem żadnych poważnych obrażeń, ze szpitala wypisano mnie tego ranka. Tylko moja twarz była nieco zmasakrowana, ale z czasem mogło być tylko lepiej.
– Dlatego też nie mówmy o tym, kiedy już wyjdziesz z kancelarii. Zgoda?
– Zgoda.
– Pomówmy teraz o tobie. Mówiłeś, że się prawie nie bałeś…
– Prawie – powiedziałem z goryczą. – Wychodzi na to, że Diabeł nauczył mnie czuć jak człowiek. Proszę księdza…
– Tak?
– Jaki ze mnie katolik? Wszystko, co robię, robię z rozmysłu, nie z pasji – z obowiązku chodzę do kościoła, na zimno morduję piekielne stwory, bez emocji poderżnąłem gardło Szatanowi, a raczej ciału, które opętał. Ja… nie czuję. Ja tylko myślę i wykonuję. I wierzę, ale na chłodno.
Ksiądz uśmiechnął się.
– Widzisz, Lelewel… różnisz się od innych ludzi. Bardzo się różnisz. Nie będę ci mówił tego, co już wiesz – nie zwykłeś się bać, bo przywykłeś. Dopadło cię znużenie, rutyna. Wierz mi, każdy katolik miewa takie momenty. U ciebie spowodowane jest to tym, że gdzieś zatraciłeś sens swojej wiary, a więc i swojego życia. Bóg nie rozliczy cię z liczby zabitych potworów i nawróconych grzeszników. Katolicyzm to nie tylko katechizm, nie alfabetyczny spis wykroczeń przeciwko przykazaniom, nie tylko zbiór norm etycznych. Katolicyzm jest religią ludzi, a nie cyborgów. Nie chodzi tylko o literę prawa. Pamiętasz najważniejsze przykazanie Chrystusa? To jest sens twojej wiary, twojej religii i twojego życia.
Spojrzałem na zegarek i wstałem.
– Dziękuję księdzu za wszystko – powiedziałem wolno, ważąc słowa. – Muszę zobaczyć się z sensem wiary, religii i życia.
Czekała na mnie. Widziałem ją w świetle kwietniowego słońca, które świeciło, jakby był już maj.
Ubrana w skromną, jasną sukienkę do kolan. Na szyi, widziałem już z daleka, zawieszony był mój cruxiatorski krzyż. Długie blond włosy, rozpuszczone, sięgały ramion, błękitne oczy utkwione były gdzieś, hen, daleko. Zawsze, gdy czytałem, że ktoś westchnął w duchu, chciało mi się śmiać. Teraz sam tak westchnąłem.
Kiedy podszedłem, wstała. Czekała na mnie i doczekała się.
Zawiesiła mi krzyż na szyi. Schowałem go pod koszulę, od razu znalazł wyżłobione miejsce na moim sercu.
Chwyciłem Anię za ręce. Popatrzyła mi w oczy i uśmiechnęła się. Sens religii, wiary i życia? Być może.
Zresztą, co ja mówię.
Na pewno.
Krzysztof Szeremeta – lipiec 2007
Autor: Neprijatel