Gra Final Fantasy VII
przeszła do legendy. W swoim czasie była objawieniem pod każdym względem. Szczególnie jednak zwracała uwagę fabułą - bardzo dojrzałą i poważną. Na jej podstawie można by nakręcić rewelacyjny film. Opisywany tutaj tytuł nie jest jednak ekranizacją gry. Jest dalszym ciągiem historii. W Japonii zadebiutował 7 września 2005 roku. Do Polski trafił po blisko roku.
Zaczyna się dokładnie tak, jak skończyła się gra - od sceny biegnących Reda XIII i dwóch jego pobratymców. Potem zaś wracamy do czasów, w których pozostali bohaterowie jeszcze żyli. Od pojedynku z Sephirotem minęły dwa lata. Ludzie cierpią od choroby zwanej Geostigma. Dotyka ona nawet Clouda, który zajmuje się teraz dostarczaniem przesyłek. Razem z Tifą opiekują się sierotami. Niedobitki korporacji ShinRa: Rufus, Reno i Rude, jak zwykle knują intrygę. Całości dopełniają trzy czarne charaktery, poszukujące Matki. To chyba wszystko, co mogę powiedzieć, żeby nie rozjuszyć chętnych do oglądania. Fabuła jest tak skondensowana, że zdradzenie większej ilości szczegółów może już być poważnym spoilerem.
Przede wszystkim - jest to film dla fanów. Już na starcie rzuceni zostajemy na głęboką wodę. Nie ma tu tracenia czasu na wyjaśnianie relacji między bohaterami, czy sytuacji, w której się znaleźli. Twórcy założyli, że oglądający będą to już wiedzieć. Na początku Marlene przedstawia co stało się wcześniej, ale jest to bardziej przypomnienie, niż rzeczywiste wprowadzenie. Oczywiście, nie trzeba znać gry, żeby się dobrze bawić, ale wtedy traci się połowę przyjemności. Nie mówiąc o stadzie pytań kłębiących się w głowie. Poza tym tylko fani docenią niektóre smaczki, niezauważalne dla zwykłego widza, np. że czerwone wstążeczki na ramionach bohaterów nie służą tylko do ozdoby (no, kto jeszcze pamięta Red Ribbon?). Oni też spadną z krzesła kiedy Tifa skończy walczyć z Lozem. W ogóle film jest pełen odniesień do gry i zdecydowanie przyjemniej się go ogląda wiedząc, co i jak.
Zwykli widzowie mogą się też czepić fabuły. Nie jest ona najwyższych lotów. Dość prosta, szczególnie jeśli porównywać ją do wirtualnego pierwowzoru, i skutecznie maskowana przez widowiskowe walki. A przecież mówi o rzeczach ważnych: przebaczeniu, odpowiedzialności, nie poddawaniu się zwątpieniu. Końcowe słowa Clouda (Nie jestem sam
) na długo zapadają w pamięć. Jednak w natłoku naparzanek naprawdę łatwo nie zwrócić na to większej uwagi.
Film jest podzielony na dwie części. Pierwsza, spokojniejsza, stanowi jakby wprowadzenie do fabuły. Druga, to już niemal ciągła walka. Różnice podkreśla muzyka. Kiedy partie instrumentalne zastąpione zostaną przez ostre gitarowe riffy można mieć pewność, że niedługo przestanie być sielsko. Nie znaczy to oczywiście, że w pierwszej połowie nic się nie dzieje, ale tych mocniejszych momentów jest niewiele (podobnie jak spokojnych w drugiej).
Walka to esencja tej pozycji. Szybkie, efektowne starcia, za którymi czasem nie nadążają oczy. Spotkałem się ze stwierdzeniami, że są chaotyczne. Cóż, na pierwszy rzut oka faktycznie może tak wyglądać, ale wystarczy chwilę pomyśleć żeby uznać, że to faktycznie doskonała choreografia. Japończycy w tej dziedzinie są mistrzami. Niech się schowają inne filmy. Technika cyfrowa, w której wykonano ten sprawia, że aktorzy mogą wyczyniać dosłownie wszystko, a to się niesamowicie przydaje. Walka Tify i Loza to dla mnie zdecydowany faworyt. Nawet finał nie wywołał takich emocji, jak to jedno z pierwszych starć. Duże wrażenie robi też modułowy miecz Clouda.
Obraz to kolejna wielka zaleta tej produkcji. Jeśli myśleliście, że plastikowy Shrek jest najlepszym przykładem filmu wykonanego komputerowo, to się grubo mylicie. W Advent Children można się miejscami zatracić i mieć wrażenie, że ogląda się normalny film, a to chyba największy komplement. Jedynie kilka scen wygląda sztucznie i trochę głupio. Bezbłędność jest jednak niesamowicie trudna do osiągnięcia. Cuda wyczynia kamera, ale wracając do myśli z wcześniejszego akapitu, takie są zalety filmów komputerowych. Najazdy, odjazdy, rozmaite kąty, to wszystko robi niesamowite wrażenie.
W parze z obrazem idzie muzyka. Doskonale dopasowana do tego, co dzieje się na ekranie. W połowie instrumentalna, orkiestrowa, w połowie metalowa. Niektóre kompozycje to wypadkowa obu tych styli (One Winged Angel - motyw do walki Clouda z Sephirotem). Całością zajął się sztandarowy kompozytor serii FF
, Nobuo Uematsu. Już samo to nazwisko powinno wywoływać same pozytywne skojarzenia. W filmie wykorzystał sporo motywów z gry, niektóre niemal bez zmian, część zupełnie różna od pierwowzorów. Można tylko żałować, że soundtrack nie jest do kupienia w Polsce. Do tego podłożone głosy (oryginalne) brzmią tak, jak powinny. W żadnym momencie nie ma się uczucia, że można było w jakiejś roli obsadzić kogoś innego. Nawet Marlene to wyraźnie dziecko, a nie ktoś dorosły. Również we wszelkich starciach bojowe krzyki brzmią genialnie. W tej dziedzinie Japończykom nikt nie dorówna. Oni talent do wrzasków mają po prostu we krwi.
W Polsce film ten dostępny jest w dwóch wersjach DVD: jedno- i dwupłytowej. Ta druga jest oczywiście bogatsza w dodatki, ale też dwukrotnie droższa. Czy warto wydawać na nią pieniądze? Nie powiem, bo aż takim fanem nie jestem. Ale według tego, co jest napisane na okładce, druga płyta zawiera tylko reportaż o realizacji filmu i zwiastuny gier komputerowych Final Fantasy VII
. Moim zdaniem to nieco za mało, żeby usprawiedliwić podwójną, w stosunku do wydania normalnego, cenę.
Na koniec słowa polecenia. Warto się z tym filmem zapoznać. Szczególnie jeśli grało się wcześniej w Final Fantasy VII
i gra ta się podobała. Może i nie jest to najwybitniejsze dzieło kinematografii, ale pozwala się znakomicie odprężyć i przywołuje wspomnienia. Pierwszy film z Final Fantasy
w tytule okazał się kompletną klapą. Ten też przeszedł bez echa, ale to normalka, bo skierowany był do raczej wąskiego kręgu odbiorców. Ten krąg powinien jednak obowiązkowo się z nim zapoznać. Na tym kończę recenzję i odpalam film jeszcze raz. Tifa mnie zauroczyła.
Aha, i pamiętajcie, żeby obejrzeć do końca. Do samego końca.
Tytuł: | Final Fantasy VII: Advent Children |
---|---|
Reżyseria: | Tetsuya Nomura |
Scenariusz: | Kazushige Nojima |
Muzyka: | Nobuo Uematsu |
Rok: | 2005 |
Czas: | 101 minut |
Ocena: | 5 |
Autor: Paweł 'Oso' Czykwin