Poziom korupcji w Polsce się zwiększa, jak to było wczoraj, to jest tajemnica najgłębsza, na pewno coś piłem i na pewno coś paliłem, to jest jak z Ioneski, takiej Ionesco-groteski...
, pomyślałem przecierając oczy. Powiedzieć, że łeb napierdalał mnie jak skurwysyn, byłoby zbyteczną delikatnością. Podkoszulka kleiła się do mnie, przesiąknięta... Wzdrygnąłem się. Przecież nie byłem moją własną matką i nawet pijany jak kłoda wiedziałem, gdzie i jak rzygać. A mianowicie - priorytetowo. Do muszli, w razie braku muszli - do umywalki, w razie braku umywalki - złapać możliwie największą pustą miskę. Oczywiście pochylając się do przodu, aby nie zabrudzić garderoby.
Spojrzałem na zegarek. Trzecia po południu. Potem zlustrowałem okolicę. Leżałem na kremowej kanapie moich starych, głową w stronę okna. W niemal pełnym stroju, za wyjątkiem płaszcza. Ból głowy powstrzymywał mnie przed wszelakimi próbami retrospekcji. Zwlokłem się z łóżka i nieprzytomnym wzrokiem potoczyłem wokół.
Niemalże cały przód mojej grafitowej (oryginalnie czarnej, tak się kończy pranie w zwykłych proszkach, zamiast dodania płynu do ciemnych tkanin) koszulki był pokryty ciemnym i niezbyt przyjemnie pachnącym czymś. Płaszcz, uświniony tym samym na większości przetarć, leżał w progu pokoju. Poprawiłem okulary, podniosłem płaszcz i odwiesiłem go na wieszak. Potem powędrowałem do łazienki w poszukiwaniu pierwszych lepszych maxpainów. Nieszczególnie uśmiechał mi się bowiem wyraz twarzy zdradzający permanentne zatwardzenie bądź podobnego kalibru dolegliwość.
Pierwsze trafiły się niebieskie tabletki. Innymi słowy - weź, a obudzisz się we własnym łóżku, nie pamiętając nic z tego całego cyrku. Ketonal forte, środek, którego jedną tabletką można było znieczulić słonia albo moją starą (różnica w wadze naprawdę niewielka). Popić wodą z kranu, zdjąć podkoszulkę...
Mam łeb jak śmietnik. Zawsze, kiedy nie trzeba, znajduję w nim jakieś nieistotne bzdety, które potem ponownie przetwarzam przez jakiś kwadrans i znowu zapominam. Ani to jakoś szczególnie szkodliwe dla zdrowia i społeczeństwa, ani ja szczególnie zmotywowany do wizyty u doktora od czubków - jeszcze dostałbym żółte papiery za inną, przypadkiem ujawnioną dolegliwość i dopiero byłyby jajca.
Właśnie wtedy przypomniała mi się jedna z mądrości Internetu, a mianowicie tak zwany Terminator
. Stwierdziłem, że skoro i tak wyglądam jak zarzygany chochoł, to wrzucę wszystkie moje łachy do pralki, a sam udam się do wanny. I tu właśnie anegdotka o Terminatorze.
Przyklęknąłem w wannie w pozycji Terminatora podróżującego w czasie, puściłem wodę, zamknąłem oczy i zacząłem mruczeć wiadomy motyw skomponowany swego czasu przez Brada Fiedela, próbując wyobrazić sobie Arnolda w ciemnych okularach, skórzanej kurtce i z siedmiocalowym Hardballerem w łapie. Podobno pomagało to niektórym przejść przez dzień z nastawieniem bezdusznego cyborga. Niestety, próbując wstać zahaczyłem głową o radośnie pryskającą wodą słuchawkę od prysznica. I chuj strzelił cały wspaniały efekt.
Umyłem się więc, już bez ceremonii, okręciłem dupę ręcznikiem i poczłapałem po świeże ciuchy. Zacząłem od bokserek w banknoty dolarowe. Potem zabrałem się za ustalanie, co robiłem pomiędzy ósmą wieczorem poprzedniego dnia a chwilą obecną. Coś mi świtało, że zdarzyła mi się kolizja z jakimś menelem, ale sen niewątpliwie erotyczny z moją byłą w głównej roli kobiecej uznałem za alkoholowy majak i nic więcej.
Dopóki oczywiście nie sięgnąłem po komórkę, na której znalazłem cztery nieodebrane połączenia, SMS-a z żądaniem natychmiastowego stawienia się w miejscu zamieszkania mojej byłej i nagranie na poczcie głosowej. O wilku mowa. Niepewnie wybrałem numer Wiolki.
- Cześć... - miauknęła słabym głosem.
- Cześć - odparłem schrypniętym i skacowanym tonem, wyraźnie wskazującym na mój stan. - Skąd ten przypływ czułości?
Zatkało ją. Całe pięć sekund milczenia, potem nerwowe jąkanie się.
- To... to nie pamiętasz? Wszedłeś oknem i...
Tak. Ja i wchodzenie oknem na drugie piętro. Co ja jestem? Batman? Spiderman? A może jakaś wariacja Daredevila, ślepa z miłości?
- Eeee... Co? - zabrzmiało to wyjątkowo głupkowato. Nic dziwnego. Na takie rewelacje każdy by zgłupiał.
- Przyjedź...
- Dobrze... Daj mi pół godziny.
Przeliczyłem fundusze. Akurat starczało na bułę z kurczakiem, więc po drodze zaopatrzyłem się w jedną i w rekordowym czasie dwudziestu dwóch minut znalazłem się na wycieraczce mojej byłej.
Wyglądała równie nieciekawie co ja. Z tą tylko różnicą, że na szyi miała malinkę ze śladami czyjegoś uzębienia. I niemal natychmiast po zamknięciu za mną drzwi dała mi w pysk. Ot, terapia szokowa.
- Za co?! - zapytałem poważnie wstrząśnięty.
- Za to - wskazała na swoją malinkę. - Jak ja się wytłumaczę Adrianowi?!
- Zaraz. Zaraz. Zaraz. Stop, hammertime - wykrztusiłem. - Chcesz mi powiedzieć, że to niby moja robota?
- Brawo, Sherlocku.
Sprawdziłem językiem stan mojego uzębienia. Kły miałem normalnej długości, co w porównaniu ze śladami na szyi Wiolki nakazywało mi wątpić w zasadność jej pretensji.
Poczłapałem za nią do kuchni, usiadłem na stołku... Miałem pytania. Całą masę pytań.
- Tylko cię pogryzłem? - zapytałem niepewnie.
Odwróciła się, potrząsnęła głową, odrzucając pukiel włosów opadający jej na oko, i spojrzała na mnie.
- Około północy w dziwny sposób znalazłeś się na parapecie i zacząłeś dobijać się do okna. To nie było szczególnie uprzejme, ale ci otworzyłam. Byłeś cały uświniony krwią, więc zaoferowałam ci, żebyś skorzystał z łazienki i doprowadził się do porządku.
- To miłe - mruknąłem. - Co było dalej?
O herbatę nawet nie musiałem prosić - na szafce dwa kubki już czekały na wrzątek z elektrycznego czajnika.
- Dalej było... dziwnie.
I to mówiła mi miłośniczka horrorów, wampirów i podobnej tematyki. Słowo dziwnie
użyte w charakterze ostatecznej definicji nie było w jej stylu. Spodziewałem się porównania do jakiegokolwiek filmu czy książki o wampirach, jak szmirowata by nie była.
- Jak zwykle patrzyłeś mi w oczy i mówiłeś, że mnie kochasz...
- Nie jestem zaskoczony, choć ostatnio czuję się w twoim towarzystwie... cokolwiek niezręcznie.
- Tak, ale... ja w to uwierzyłam. Potem mnie objąłeś, zaprowadziłeś do łóżka...
Zaczęło się robić ciekawie. Nawet bardzo. Nie wiem, co piłem, ale musiałem po tym nabrać nielichej fantazji, żeby wchodzić do ukochanej oknem, uwodzić ją i gryźć.
- I kochaliśmy się. Właśnie wtedy mnie ugryzłeś.
- O kurwa.
Kto kogo lepiej urządził? Oto było pytanie. Takich rewelacji nie można było po prostu przyjąć. Wstałem.
- Zaraz. Czy ty sama w to wierzysz?
- Co się z tobą dzieje? Przecież widzisz...
- Widzę i nie wierzę. Chcesz mnie strzelić w mordę po raz drugi?
- To dobry pomysł, ale nie skorzystam - odparła, odwracając się po czajnik.
Odstawiłem stołek pod ścianę i oparłem się wygodnie. Patrzyłem na nią, jak krząta się przy herbacie i po raz kolejny zadałem sobie pytanie, co też spieprzyłem.
Wiolka przypominała bowiem jakieś mangowe zwierzątko, małe, bezbronne, z wielkimi, lśniącymi oczami. Nic, tylko ją przytulić, dotknąć policzkiem jej miękkich, czarnych włosów i zacząć mruczeć do ucha.
Zastanawiałem się, co było najgorsze - to, że poszedłem z nią do łóżka, czy to, że poszedłem z nią do łóżka po tym, jak się rozstaliśmy, czy też to, że użyłem jakiejś brudnej sztuczki, żeby pójść z nią do łóżka, czy też może to, że ni cholery nie pamiętałem, jaka to była sztuczka.
- Ale dlaczego dałaś się ugryźć? Po czymś takim powinnaś mnie momentalnie wywalić za drzwi.
Odstawiła gwałtownie czajnik i spojrzała na mnie.
- Nie pamiętam nawet, kiedy to zrobiłeś. Przecież bym poczuła, ale...
Oboje w jednej chwili wpadliśmy na ten sam pomysł. Godna podziwu zgodność.
- Przecież to nie mogło być jak w głupiej grze fabularnej! - wypaliłem.
- To pewnie było jak w Maskaradzie - wypowiedziała w tej samej chwili Wiolka.
Zsunąłem okulary na koniec nosa, spojrzałem jej w oczy, przełknąłem ślinę i delikatnie acz stanowczo poprosiłem ją o coś.
-Przytul mnie, Maleństwo.
Popatrzyła na mnie zdumiona. Wstałem i wtedy podeszła do mnie. Objęła mnie mocno, więc zrobiłem to samo.
- Mru? - zapytałem. Spojrzała na mnie.
Pocałowałem ją w usta. A potem jeszcze raz. Wiola uwiesiła mi się na szyi, spróbowałem ją podnieść...
Zrobiło mi się gorąco. Miałem wrażenie, że nic nie waży. Dotknąłem ustami śladu po ugryzieniu na jej szyi, zamknąłem oczy...
Stało się coś dziwnego. Poczułem smak krwi, zapach jej ciała stał się dużo wyraźniejszy, zaczęła drżeć... Poruszyła głową, jej policzek dotknął mojej skroni. Westchnęła, wplotła palce w moje włosy...
Otworzyłem oczy i posadziłem ją na stole. Cofnąłem się o krok. Ślad na jej szyi był pokryty świeżą krwią. Jakby ktoś zostawił tam dwie czerwone plamki.
Pstryknąłem palcami. Wiola spojrzała na mnie, lekko zmieszana.
- Właśnie się namiętnie przelizaliśmy.
- Ty i twoja delikatność... - mruknęła.
Podałem jej papierowe ręczniki.
- Spróbuj wytrzeć sobie szyję.
Oderwała kawałek, starła krew... Akurat to nie działało jak w grze fabularnej. Nadal miała ślady, ale tym razem już nieco mniej rzucające się w oczy. Spojrzała na mnie...
Jeszcze raz przytuliła się do mnie, najwidoczniej interesując się moim tętnem.
- Bije - stwierdziłem. - Chyba, że ostatnio wyrosły gdzieś wampiry, które chodzą po ulicach w dzień, są w stanie nasycić głód kurczakiem z Kentucky i cykają. Może wreszcie napijemy się herbaty?
Zeskoczyła ze stołu i podała mi kubek. Wydawała się równie zaskoczona całą sytuacją, chociaż o wampirach wiedziała prawdopodobnie więcej ode mnie. Spojrzałem na zegarek.
- Mamy parę godzin zanim jakiś zeźlony krwiopijca zacznie mnie ścigać, więc... Masz jakiś pomysł, co mi się przydarzyło?
- Wiesz, hrabia Drakula mógł bez problemu chodzić w dzień. Nie cieszyłabym się tak na twoim miejscu.
- Miał cały dzień na uziemienie mnie, kiedy smacznie sobie spałem. Nie skorzystał, bo pewnie nie mógł.
Pociągnąłem łyk herbaty i moim ulubionym złośliwym tonem dodałem:
- Jego strata.
- W nocy przyszedłeś cały zakrwawiony, jakbyś komuś odgryzł głowę. Jakimś cudem wspiąłeś się, wskoczyłeś albo wleciałeś na mój parapet. A teraz przejechałeś przez pół miasta w środku dnia, wyglądasz na całkiem żywego...
- Choć nieco skacowanego - przerwałem. W kabarecie, tak samo jak i w życiu (przynajmniej w tym popapranym kraju), wyczucie rytmu było dość istotne.
- I nadal używasz czegoś, co wygląda jak typowa wampirza hipnoza, więc sama się zastanawiam, co się z tobą stało.
- Nie tylko hipnozy, kiedy posadziłem cię na stole, prawie nic nie ważyłaś, więc i... - zaśmiałem się nagle, przypominając sobie mój nocny wyczyn - ...potencji nabrałem.
- Bardzo śmieszne - odcięła się Wiolka. - Nie masz gorączki? Bo... tak jakoś wyglądasz. Jesteś zaczerwieniony.
- Nie... - odpowiedziałem. - Chociaż zrobiło mi się gorąco, gdy cię podnosiłem, może to dlatego.
To było naprawdę chwytające za serce. Niby mnie nie kochała, ale miałem wrażenie, że nadal troszczyła się o mnie.
- Jutro też będę mógł wpaść? - zapytałem znad kubka.
- Kiedy? W nocy, przez okno?
- Niekoniecznie. Raczej wczesnym popołudniem. Rano umówiłem się na strzelankę, a wszyscy moi kumple twierdzą, że po południu będą zajęci, więc mogę wpaść i dalej będziemy się zastanawiać, co mi się przydarzyło.
- O której? Bo o osiemnastej przychodzi do mnie Adrian...
- To może jednak nie - wycofałem się dyskretnie.
Rozmawialiśmy, przerzucając się teoriami, co wcale nie pozwalało mi przypomnieć sobie zajść poprzedniej nocy. Na szczęście byłem na tyle dobrze wychowany, że nie zapytałem ani o wynik testu ciążowego, ani o to, czy jestem dobry w łóżku. Żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie przyznałaby się, że jest w ciąży ze swoim byłym, zwłaszcza gdy ten ze łzami w oczach przytuliłby ją za to, snując niezbyt realne wizje domku na przedmieściach i radosnych wakacji nad morzem. Brzmi dziwnie? A to, że mogłem wskoczyć na parapet na drugim piętrze i zahipnotyzować swoją byłą, może nie?
Około szóstej zacząłem się zbierać do wyjścia. Niby miło było i nie widziałem żadnego definitywnego powodu, żeby nie zostać na noc, ale, jak to mówią, nawet najlepsza sztuczka za dziesiątym razem się nudzi. Oczywiście to, że klatka schodowa śmierdziała kocimi szczynami, a ja jakoś nie czułem potrzeby wyjścia przez okno, nie nastrajało mnie szczególnie pozytywnie, więc zbiegłem po schodach tak szybko, jak tylko mogłem. Pchnąłem rozklekotane drewniane drzwi, ruszyłem w stronę przystanku...
Jeżeli policja chce się gdzieś władować dużą grupą i dyskretnie, to używa zielonych furgonetek Volkswagena. Właśnie takich jak ta, która zajechała mi drogę. Ze środka wysypało się całe stado tajniaków z pistoletami gotowymi do strzału i najchętniej, jak każdy normalny człowiek, usunąłbym się im z drogi, gdyby nie jeden niepokojący detal.
Celowali we mnie.
O żesz ty w mordę
, pomyślałem sobie, licząc baranów i kombinując, co tu zrobić. Jak ja, syn szanowanych ludzi z Firmy, w tym eks-BORowika, miałem stawiać opór, i to jeszcze za pomocą nowych zabawek, których nawet do końca nie przetestowałem?
- Chwileczkę, po co ten cały cyrk?! - zapytałem uprzejmie.
Nie odpowiedzieli. Potraktowali mnie dosyć brutalnie, wrzucając siłą do furgonetki, co nie nastroiło mnie szczególnie pozytywnie. Wolałem nie wiedzieć, co się będzie działo, jak opowiem mamusi.
- Co, na przekąskę się wyszło?! - zapytała blondyna w golfie, przyciskając mnie kolanem do podłogi. - Wiedzieliśmy, że masz tu gdzieś kryjówkę, draniu!
Stop, hammertime. Policja? Te pieprzone klauny miały z policją tyle wspólnego, co Maciek Zakościelny. Furgonetka wiozła mnie gdzieś w nieznane, panienka w golfie najwidoczniej cierpiała na syndrom napięcia przedmiesiączkowego, a jej trzech kumpli zastanawiało się, co złamać mi w pierwszej kolejności.
- Jaką znowu przekąskę? O co tu chodzi?!
Trzej Amigos wyglądali cokolwiek komicznie - jeden był łysy jak kolano, na łepetynie drugiego wyraźnie było widać zakola, natomiast fryzura trzeciego nie zdradzała żadnych oznak erozji spowodowanej nadmiarem męskich hormonów. Zresztą co do hormonów - najbardziej rozbudowane karczycho należało do pana z zakolami. Łysy zdawał się mieć pojęcie o modzie - z braku owłosienia na glacy wyhodował sobie całkiem zadbaną bródkę, dzięki czemu nie sprawiał wrażenia typowego klocka na sterydach. Co wprawiło mnie w jeszcze gorszy nastrój - przez tę brodę jego gęba wyglądała jeszcze bardziej złowieszczo. Coś pomiędzy Kane'em a agentem MJ12 czy innej absurdalnie tajnej organizacji.
- Nie podskakuj, synku, bo cię zakołkujemy i wrzucimy do Wisły! - huknął na mnie klocek z zakolami.
Zatrzymaj, przewiń, powtórz. Kołek zagroził mi użyciem kołka? Do parady absurdów właśnie dołączyła orkiestra dęta w czyściutkich czerwonych mundurkach. Leżałem rozpłaszczony jak stara szmata w furgonetce łowców wampirów, którzy najwidoczniej nie wiedzieli do końca, co mi się stało. A ja tym bardziej nie potrafiłem im wytłumaczyć.
Jegomość z zakolami faktycznie wyciągnął spod siedzenia niesympatycznie wyglądający kawał drewna, zaś łysy sięgnął po coś, co wyglądało jak samochodowy reflektor-szperacz. Najwidoczniej umknęło im gdzieś, że człowieka też można zabić kołkiem i jest to proste, by nie rzec: zbyt proste.
W furgonetce nagle zrobiło się jasno. Świecili mi po oczach wielkim reflektorem, w celu bliżej niewiadomym i klęli w swoim bezgranicznym zdumieniu. Nagle coś mnie tknęło.
Zacząłem z wolna kojarzyć, co wydarzyło się poprzedniej nocy. Byłem w podobnej furgonetce. Nie wiem jak, ale wyłamałem drzwi i wyleciałem na asfalt. Przypomniał mi się błękitny uśmiech pułkownika Sandersa lśniący po przeciwnej stronie ulicy. I okrągłe, pomarańczowe logo, wyglądające jak wielki, podświetlony znaczek.
- Rany boskie, co to jest?! - jęknęła blondyna. - Albo mamy niewłaściwego gościa, albo...
- Jak niewłaściwego?! - nosowo zaskrzeczał kołek z zakolami. - Przecież to on, nawet płaszcza nie doczyścił!
Tym razem postanowiłem wysiąść w mniej dewastujący sposób. Poderwałem się z podłogi, namacałem klamkę, szarpnąłem... Nadal przed oczami latały mi stada świecących kropek. Poczułem takie samo uderzenie gorąca jak wtedy, gdy podnosiłem Wiolkę. Z trudem dostrzegłem tłum zaskoczonych ludzi na przystanku i jaskrawo oświetlony salon samochodowy za nimi.
Skoczyłem, starając się zamortyzować upadek. Furgonetka jechała najmarniej pięćdziesiąt na godzinę, a ja kaskaderem nie byłem - nawet fakt, że przez dwadzieścia dwa lata nic sobie nie złamałem, nie nastrajał mnie szczególnie pozytywnie.
Czułem się jak gwiazda Kryminalnych
. Potoczyłem się po asfalcie, starając się jak najszybciej dostać na chodnik. Usłyszałem pisk opon i ruszyłem w stronę przeszklonej wiaty.
Odkryłem kolejny powód, dla którego lubiłem mój sponiewierany, skórzany płaszcz odziedziczony po pradziadku. Jego wywinięta podszewka ślizgała się po marmurowej barierze jak po lodzie, wysyłając mnie z zaskakującą prędkością w głębiny stacji metra. Ścigający mnie tajniacy tracili kolejne sekundy.
Lądowanie było dość bolesne. Przerażeni ludzie odskoczyli na boki, a ja ruszyłem przez pasaż handlowy w stronę peronów. Przesadziłem bramkę, zeskoczyłem po schodach, z trudem utrzymując równowagę i w ostatniej chwili wpadłem do biało-czerwonego wagonu.
Nie miałem nastroju na grę w Scotland Yard
. Ani trochę. Ale i tak nie miałem nic do gadania - wisiałem na poręczy, sapiąc jak parowóz, i zastanawiałem się, jak objechać pół miasta, wrócić do domu i nie dać się złapać. Chyba nikt nie wiedział, co tak naprawdę mi się przydarzyło i jak na tym wyszedłem. Kolizja z żulem, dewastowanie furgonetek, skakanie po parapetach, seks, podgryzanie kobiety moich marzeń, kac, łowcy wampirów - co jeszcze?! Miałem szczerze dosyć wszelkich paranormalnych bzdetów przez najbliższy miesiąc.
Wysiadłem na stacji Centrum. Miałem już mglisty zarys planu - trzymać się z dala od 171 i Bankowego, zamiast tego kierując się na Centralny. Spojrzałem na zegarek - wszelkie pięćsetki jeszcze jeździły, więc unikałem przesiadek i zbyt długiego wystawania w jednym miejscu. Oczywiście łowcy wampirów pewnie byli na tyle bystrzy, żeby czekać pod moim domem, ale dopóki znajdowałem się w polu widzenia policyjnej kamery, trzeba było być idiotą, żeby się na mnie rzucić. Co oznaczało, że prawdopodobnie czaili się za pierwszym lepszym budynkiem, a tych w mojej okolicy było skolko ugodno.
Byłem przygotowany na najgorsze. Wysiadłem z autobusu, rozglądając się dookoła - czysto. Żadnych furgonetek w polu widzenia. Minąłem wieżowiec, wkroczyłem niepewnie na swoje podwórko... Nadal czysto. Stanąłem przed drzwiami wejściowymi i wstukałem kod do domofonu.
Czyjeś brudne łapsko zatrzasnęło mi ledwie otwarte drzwi przed nosem. Nie namyślając się przesadnie, wykonałem zwrot przez prawe ramię z maksymalną szybkością i potraktowałem napastnika wierzchem zaciśniętej pięści w mordę.
Niestety to nie był film kung fu. Delikwent ledwie się zachwiał, więc kontynuowałem lewym prostym. Znów mizerny efekt. Pajac złapał mnie za płaszcz i dopiero wtedy mu się przyjrzałem.
Chudy, nieogolony żul. Nie mówił nic, tylko się szczerzył. Błyskawicznie pojąłem aluzję - górne trójki miał, delikatnie mówiąc, mocno nadwymiarowe. Albo zgłodniał, albo coś mi zostawił zeszłej nocy i teraz chciał odebrać, tak czy owak, nie byłem w nastroju na bycie gryzionym przez kogokolwiek za wyjątkiem drobnych, szczupłych gotek wyglądających na szesnaście lat.
Kopnięcie w krocze nie wywarło na nim wrażenia. Zrzucenie płaszcza nie wchodziło w grę, szybki pad na plecy i przerzucenie delikwenta przez siebie też nie. Adrenalina już wywoływała u mnie drgawki, jak zawsze, gdy czułem, że jestem w sytuacji bez wyjścia. Musiałem użyć głowy, i to szybko. I wtedy pojąłem, co Kim Du Toit miał na myśli pisząc, że krew go zalewa
.
Kim, jako wojowniczy Afrykaner zamieszkały w Teksasie, alergicznie reaguje na wszelkie próby odebrania mu jego całkiem pokaźnego arsenału - zawsze, gdy czyta o kolejnych idiotycznych projektach ustaw, Krew Go Zalewa
, angielski skrót RCOB. RCOB objawia się widzeniem wszystkiego na czerwono i niepohamowaną chęcią mordowania. Co właśnie mi się przytrafiło.
Złapałem wąpierza za kurtkę i jednym silnym szarpnięciem przyciągnąłem jego gębę wprost do mojego nadstawionego czoła. Pomogło - puścił mnie, więc nie zwalniając chwytu odchyliłem się lekko do tyłu i przerażająco wręcz dosłownie wysłałem drania na drzewo. Przeleciał jakieś pięć metrów, rąbnął plecami o pień rozłożystego klonu i w tym momencie usłyszałem znajomy kobiecy wrzask Stać, policja!
Nie ustałem. Ujrzałem niebo gwiaździste nad sobą, poczułem prawo moralne w sobie i teatralnie zwaliłem się na chodnik, czując, jak urwany film nawija się na rolkę i trzepie mi się w środku. Co oznaczało, że byłem całkowicie do dyspozycji fantastycznej czwórki, a więc ugotowany na twardo.
Głęboki wdech czystego tlenu z butli jest lepszy niż kubeł zimnej wody na łeb. Niestety kiedy towarzyszy mu wściekle jaskrawe światło jarzeniówek w karetce, otrzeźwienie ma bardzo paskudne barwy. Zerwałem się z noszy, wietrząc kolejną ingerencję fałszywych policjantów, ale na szczęście w szeroko otwartych drzwiach ujrzałem tylko zielony budynek Telekompromitacji.
Najwidoczniej zostawili mnie w spokoju. Łapiduch nawet nie próbował mnie zatrzymywać - niby pytał, czy nic mi nie jest, ale nie odwracając się odparłem, że wszystko w porządku i idę do domu coś zjeść. Kości miałem całe, szedłem całkiem prosto i nie było mi w głowie mdleć po raz kolejny. Za to powoli świtało mi, jak cały wczorajszy burdel się zaczął.
Padłem ofiarą wampira. Zemdlałem jak panienka, gdy z zielonej furgonetki wytoczyło się stado tajniaków. Tajniacy zaczęli radośnie pakować w pajaca z pistoletów, natomiast on, najwidoczniej z wrażenia, padł na ziemię - oczywiście zwalając mi się torsem na głowę, co wyjaśniało uświniony podkoszulek i resztki krwi we włosach (resztę zmyłem w łazience Wiolki, zapewne brudząc designerską umywalkę z nierdzewnej stali). Pechowo, zawartość wąpierza była bardziej płynna niż zdarza się to normalnym ludziom, więc, jak mawiają Angole, sink or swim - miałem do wyboru utopić się w wampirzej krwi albo nałykać się jej z jakimikolwiek możliwymi skutkami. Resztę już znałem. Wyrwałem się gamoniom pod Feminą, wskoczyłem Wiolce na parapet, skorzystałem z łazienki i dokonałem cudu. Żadnych otarć czy skaleczeń, które prawdopodobnie powstałyby przy wyskakiwaniu z jadącej furgonetki nie miałem, śladów zębów na szyi też nie, ale wolałem nie sprawdzać, co jeszcze potrafiłbym znieść. Wystarczyło mi przeżyć z dzieciństwa, od rąbnięcia głową w posadzkę przedszkolnego kibelka, przez lądowanie kręgosłupem na murku piaskownicy, i to z dobrych dwóch i pół metra, aż po autobus hamujący pięć centymetrów ode mnie. Przydałby mi się jeszcze jakiś samouczek wyjaśniający, jak działały nowo poznane sztuczki, ale na samą myśl o nich poczułem mrowienie w dziąsłach... I już wiedziałem, czym pogryzłem Wiolkę.
Jasna cholera, to było niezłe! Zamykając porcję wczorajszej chińszczyzny w mikrofalówce, uśmiechnąłem się pod nosem. Klub rockowy miałem niemal pod nosem, a raczej żadna z napotkanych tam samotnych Gotek nie miałaby nic przeciwko drobnemu podgryzaniu w czasie pieszczot... Sytuacja win-win - ja mogłem podrywać i podgryzać do woli, a one miały dodatkowe atrakcje.
Polowaniem na wampiry nie zamierzałem się zajmować, do tego wystarczał jeden dziwak w skórzanym płaszczu. Nie chciałem mu robić konkurencji.
Autor: Dźwiedź