Wielebny Matthew Wallace siedział przy swoim biurku marszcząc czoło i pocierając oczy. Próbował się skoncentrować. Było już późno - niemal północ - a on wciąż przebywał w studiu kończąc papierkową robotę. Ostatnie raporty nie przynosiły dobrych wiadomości. Trzymał właśnie w ręku wykaz oglądalności Godziny Mocy Chrystusa
- jego programu. Wprawdzie liczba widzów nie zmniejszała się od ponad trzech lat, lecz Zarząd życzył sobie lepszych wyników. Chciano, by Wallace dotarł do nowych grup społecznych, by przyciągnął kolejne rzesze widzów.
- Dlaczego od razu nie powiedzą, że chcieliby widzieć więcej białych wśród oglądających mój program? - warknął. Jednak Matthew nie myślał tylko o dokumencie. Gapił się na niego, rozważał, lecz jego uwaga była rozproszona. Myślami wciąż wracał do Giny.
- Nie powinienem... - wyszeptał pod nosem. Przewrócił stronę raportu i zaczął czytać o swojej spadającej popularności wśród czarnej widowni. Dotarł do połowy strony, kiedy myśli znów uciekły do Giny.
- Mógłbym zadzwonić do Zoli - wymamrotał do siebie. - Rozpoznałaby po wyświetlonym numerze, że telefonuję z biura. Powiedziałbym, że muszę zostać do późna, to akurat prawda. Nie skłamałbym. A potem wymknąłbym się. Może sprawiłbym Ginie jakąś niespodziankę...
Potrząsnął głową. Nie zadzwonił do małżonki.
Kolejne dwa akapity. W treści raportu natknął się na informacje o potencjalnym sponsorze. Przeczytał dwie strony i ponownie zaczął myśleć o telefonie do żony.
- Mógłbym najpierw zadzwonić do niej, potem do Giny. Albo wpierw do Giny, by upewnić się, że jest na miejscu. Dać jej czas na przygotowanie się do mojej wizyty.
Wallace był zmęczony, lecz myśl o spotkaniu przywoływała przyjemny dreszcz. Lecz nie, nie powinien. To było złe, niewłaściwe. Spojrzał na zdjęcie Zoli stojące na biurku i targnęło nim poczucie winy.
- Do diabła z tym.
Odłożył raport i wyszedł się z biura. Zamierzał wrócić do domu, do żony i dzieci. Wrócić tam, gdzie jego miejsce. Powtarzał sobie, że jest zbyt stary, by romansować na prawo i lewo. Stary i zmęczony. Postanowił zerwać z Giną. Może już w tę sobotę, kiedy Zola zabierze dzieciaki do babci.
Tak czy inaczej zamierzał ją odwiedzić. Chyba nadszedł czas, by wreszcie ten romans zakończyć. Chyba.
Podbudowany tą myślą zamknął za sobą drzwi. Na zewnątrz padało. Podniósł kołnierz płaszcza i ruszył w stronę parkingu. Dopiero po chwili zorientował się, że obok jego BMW stoi jeszcze jeden samochód... znajomy samochód... Lexus...
Samochód Noaha.
Kiedy Matthew widział się ze swoim najstarszym synem ostatni raz, nie rozmawiali ze sobą. Wrzeszczeli.
Wielebny miał za złe synowi, że ten otwarcie deklarował ateizm.
Z kolei Noah zarzucał ojcu, że jest oszustem, handlującym rozgrzeszeniem jak ciepłymi bułeczkami.
Ojciec dobitnie starał się wytłumaczyć, że za te pieniądze Noah miał gdzie mieszkać, co jeść, został wykształcony i otrzymywał kieszonkowe.
Wówczas syn wyznał, że dokonał już wyboru co do dalszej edukacji i nie potrzebuje więcej pomoc. W końcu zrzucił z nóg złote ojcowskie kajdany.
Na to Matthew nazwał go rozpuszczonym bachorem i zagroził wydziedziczeniem.
W odpowiedzi Noah wyśmiał ojca, nazywając go kłamcą.
To było ponad dwa lata temu. Od tamtego czasu nie zamienili ze sobą ani słowa.
Z ciemności wyłonił się wysoki mężczyzna. Był przystojny, ubrany w płaszcz ze skóry wielbłąda i skórzane buty. Biały kaszmirowy szal wyraźnie kontrastował z czekoladową twarzą i ciemnymi, krótkimi włosami. Odcień jego skóry był nieco jaśniejszy od skóry Matthew, lecz sporo ciemniejszy od Zoli.
Na jego widok Matthew oblizał wargi suche wargi.
- Synu? - wymamrotał. Przełknął ślinę i powtórzył, tym razem głośniej i donośniej. - Synu!
Mężczyzna nie odezwał się ani słowem.
- Och, Noah... Noah... Ja... - Matthew wyciągnął do niego ramiona. - Tęskniłem za tobą. Nie wiesz jak gorliwie się modliłem, byśmy mogli się znów spotkać.
Postać stała w ciszy i bezruchu. Na karku Matthew zjeżyły się włosy.
- Synu... Noah... - stękał. - Wiem, że wtedy powiedziałem tak wiele złych rzeczy. Tak mi przykro. Nie było dnia, bym nie rozmyślał o tym, co wtedy zaszło między nam. Ani jednego dnia. Proszę... proszę, powiedz, że wróciłeś.
- Czy szczerze modliłeś się o powrót swojego syna? - Głos należał do Noaha, lecz jego ton był lodowaty. Brzmiał jak wyrok odczytywany przez sędziego.
Wielebny zmarszczył brwi.
- Wiesz, że zawsze szczerze się modlę.
- Nawet jeśli do tej pory modlitwy nie zostały wysłuchane?
- To już przeszłość. Przecież tu jesteś, prawda?
Mężczyzna zaśmiał się... i zaczął się zmieniać.
W miejscu, gdzie przed momentem stał przystojny chłopak o śniadej skórze, teraz płonął ogień, - żywa pochodnia. Woda w okolicznych kałużach zabulgotała, by następnie z głośnym sykiem wyparować. Pusty parking nagle rozbłysnął niebiańskim światłem, a Matthew upadł na kolana ze złożonymi dłońmi i rozwartymi oczami.
- Panie mój! Boże! - Krzyczał. - Boże mój! Panie!
- MATTHEW - odparła postać, niegdyś będąca jego synem. - NIE LĘKAJ SIĘ.
- Czego ode mnie żądasz?
- A CO MÓGŁBYŚ MI OFIAROWAĆ?
- Wszystko! Wszystko, mój Panie! Jestem twym sługą. Na każdy twój rozkaz!
- ŻĄDAM JEDYNIE LOJALNOŚCI, MATTHEW. ŻĄDAM TWOJEJ WIARY I ODDANIA.
- Jam jest twój! Wiesz o tym, zawsze byłem! Niech tak się stanie, Panie. Niech się stanie wola twoja!
- CZY MAM NAZNACZYĆ TWE CZOŁO PIĘTNEM, BYŚ STAŁ SIĘ MÓJ NA WIEKI?
Pełny uniesienia, Matthew pochylił czoło, czekając na gest istoty.
Pod zamkniętymi powiekami czuł jak cudowne światło zanika. Gdy otworzył oczy, okolica znów oświetlona była tylko pomarańczowym światłem latarni i bladą poświatą księżyca.
Przed wielebnym stał jego najstarszy syn, z niechęcią potrząsając głową.
- Głupiec.
Matthew dopiero teraz poczuł wilgoć na kolanach. Strach ustąpił miejsca złości.
- Co to ma znaczyć? - syknął, podnosząc się z klęczek.
- Och, Matthew... Jesteś wyjątkowy. Mało kto gotów jest w jednej chwili oddać wszystko Bogu... albo komuś, kto się za Niego podaje. - Choć twarz Noaha nie okazywała żadnych emocji, wyraźnie dało się wyczuć ironię w jego słowach.
Matthew zmarszczył czoło.
- Co zatem ujrzałem?
Ciemne oczy Noaha zwęziły się.
- A jak myślisz?
- Ujrzałem chwałę samego Pana Wszechmogącego.
Noah zamknął powieki. Potrzasnął głową, po czym zaśmiał się smutno.
- Nie, Matthew, nie ujrzałeś chwały Pana Wszechmogącego. To, co ujrzałeś, to dziura, jaką chwała Boga pozostawiła, kiedy On ją wyszarpnął z tego świata. To był... jedynie cień wielkości Stworzyciela. Jedynie popiół, pozostały po chwale.
- Noah... - rzekł Matthew. Powoli dochodził do siebie, nie mogąc uwierzyć w to, co zobaczył.
Postać przysunęła się bliżej.
- Jak myślisz, czym byłem?
- Myślałem, że ujrzałem anioła przysłanego przez Pana...
Noah uśmiechnął się drwiąco.
- Zgaduj dalej - rzekł i odwrócił się w stronę budynku. Odczytał tabliczkę na drzwiach.
- Dzieło Niebiańskie SA, dom Wielebnego Matthew Wallace'a i Godziny Mocy Chrystusa - pokiwał głową. - Widzę, że dałeś Chrystusowi dodatkową robotę.
- O co ci chodzi?
- Wejdźmy do środka i porozmawiajmy - Noah sięgnął drzwi obiema rękami... i syknął.
Oczy wielebnego rozszerzyły się ze zdumienia, kiedy z palców jego syna zaczął się wydobywać biały dym. Mężczyzna cofnął gwałtownie ręce i zagryzł ze zdumienia wargi.
Matthew poczuł mdłości widząc jak błyskają płomienie, jak czernieje skóra, a z ran płynie krew... Noah uklęknął i wsadził obie dłonie do kałuży. Kiedy je wyciągnął, opuszki palców pokryte były zeschłą krwią i poparzoną skórą.
- Bardzo interesujące - odparł, spoglądając na drzwi studia z respektem. - Wygląda na to, że będziemy musieli porozmawiać w innym miejscu.
- Czym jesteś?
- Jejku, jejku... Ktoś niezbyt szybko łapie o co biega. Pomyślmy... Pełna chwały istota o ognistych skrzydłach. Nie jest aniołem Pana. - Noah zaczął wyliczać na okrwawionych palcach. - Próbuje skłonić śmiertelnika, by złożył mu przysięgę wierności... i rani go poświęcona ziemia. Czym, według ciebie, mogę zatem być?
Człowiek małej wiary zapewne okazałby więcej sceptycyzmu. Matthew, mimo swoich wad, był jednak człowiekiem bardzo wierzącym.
- Odejdź ode mnie, Szatanie - szepnął.
Noah chrząknął.
- Czy nie byłoby łatwiej, gdybyś się po prostu obrócił i odszedł?
Matthew skoczył do przodu i złapał mężczyznę za klapy od płaszcza.
- Co uczyniłeś mojemu synowi?! - wrzasnął.
Istota - demon? - nic nie odpowiedziała, tylko posłała wielebnemu złośliwy uśmieszek.
Gdyby Matthew potrafił być brutalny, z pewnością uderzyłby w tą twarz, podbił złośliwe oczy, a resztę rozsmarował po chodniku. Gdyby twarz przed nim nie należała do jego własnego syna, wbiłby ją w drzwi z nadzieją, że spłonie żywym ogniem. Lecz Matthew brzydził się przemocą, więc tylko stał, ściskając klapy płaszcza i czując się coraz bardziej ogłupionym.
- Byłbym wdzięczny, gdybyś puścił mój płaszcz.
Matthew zmrużył oczy i odepchnął istotę.
- A teraz, jeśli można...
W tej chwili wielebny uniósł dłonie w niebo.
- Panie Jezu, usłysz me wołanie! Uchroń mnie przed tym demonem. Uratuj swego wiernego sługę przed istotą z piekła rodem! - Głos rozbrzmiewał echem wśród betonowych budynków.
- Przestań!
- Proszę, dobry Panie! Oszczędź swojego wiernego sługę. Tyś mym pasterzem, tobie służyć pragnę!
- Ostrzegam cię! - twarz Noaha wykrzywiła się w nienawiści... i strachu.
- Proszę, dobry Jezu! Modlę się do ciebie...
Zanim Matthew zdążył dokończyć, demon był już przy nim. Białe zęby błysnęły przy nosie wielebnego.
- Czy modlisz się do Jezusa, kiedy posuwasz dyrygentkę chóru? Czy modliłeś się do niego, by zaciągnąć ją do łóżka? Czy padłeś na kolana ze słowami
Och, Panie, spraw by moja żona o tym się nie dowiedziała...
Matthew ucichł. Po chwili spróbował ponownie.
- Tyś mą tarczą, zbawieniem...
- Co takiego w sobie miała, ojcze? Ssała twojego kutasa, kiedy twoja żonka odmawiała? Czy zawsze modlisz się o przebaczenie, kiedy wymykasz się, by ją bzyknąć? Czy raczej wolisz comiesięczną hurtową spowiedź?
- Przymknij swój przeklęty pysk! - w końcu wielebny nie wytrzymał.
Postać przed nim poprawiła płaszcz i strzepnęła dłonie, na których już nie było ani śladu po poparzeniach.
- To tyle, jeśli chodzi o egzorcyzmy.
Matthew wbił wzrok w chodnik.
- Odejdź ode mnie - powiedział. - Zostaw mnie samego. - Już nie rozkazywał, lecz błagał.
- Czy tego właśnie chcesz? - Noaha brzmiał nad wyraz uprzejmie. - Jeśli tego sobie życzysz, odejdę. Już nigdy nie ujrzysz mojej twarzy.
Kiedy Matthew nie odpowiedział, Noah wyciągnął coś ze swojej kieszeni.
- Zdaje się, że powinienem ci to oddać.
Matthew zawahał się, lecz kiedy rozpoznał przedmiot, sięgnął po niego instynktownie.
To była Biblia. Oprawiona w brązową skórę, z pozłacanymi krawędziami. Rozpoznał ją. Podarował ją Noahowi na pamiątkę jego Pierwszej Komunii. Otworzył na karcie tytułowej i odczytał:
-
Podążaj zawsze z Bogiem. Kocham cię, synu.Dlaczego mi to robisz? - wyszeptał wielebny.- Ponieważ myślałem, że możesz mi pomóc - odpowiedział Noah, po czym odwrócił się i zaczął iść w stronę swojego samochodu.
- Poczekaj! - zawołał Matthew.
Noah obejrzał się.
- Pójdziesz ze mną? - zapytał wielebny.
Oryginalny tekst pochodzi ze strony www.white-wolf.com/demon.
Przekład: Cyastko
Pewne prawa zastrzeżone. Tekst na licencji Creative Commons.