Tysiące barw. Tysiące dźwięków łączących się z barwami. Ku legionowi tysiąca barw i dźwięków, nadbiegają hordy obrazów.
Gdzieś następuje wybuch gwiazdy. Gdzieś rodzi się nowe zwierzę, podpisując pakt śmierci ze Stwórcą. Zaś gdzieś indziej, w miejscu tak ukrytym że niewiele ze stworzeń wszechświata je dostrzegało, z boskiej woli i Jego rozkazu, formuje się forma życia.
Życie to cykl narodzin i śmierci. Jeśli ma istnieć życie przemijające, musi za nim kroczyć śmierć.
Tak zaczęły się formować nowe gwiazdy na niebie, tak rodziły się nowe zwierzęta. I tak też powstały Anioły Śmierci.
Kazbiel był jednym z nich.
Socjalne (1):
Mentalne (2):
Fizyczne (3):
Tysiące krzyków. Tysiące łez, tysiące głosów wyjących w lamencie.
I Jego niewzruszony żadnym błaganiem wyrok. Wtedy serce Kazbiela znało tylko nienawiść i rozpacz. Nienawiść do Stwórcy, który się od niego odwrócił. Nienawiść do ludzkości, która zapomniała jego kojące szepty. Rozpacz wobec losu jaki go czekał. Wątpliwości zaczęły atakować jego istotę, obdzierając go z całej nadziei, gdy zbliżał się do wrót Otchłani. Obojętny wzrok jego byłych braci i sióstr spoczywał na nim, czuł to. Czy każdy z nich go wtedy nienawidził? Nieważne, bo on pragnął ich zagłady całym swym poczerniałym sercem.
Jak do tego doszło?
Nie rozumiał wyboru ich, ani Jego. Stwórca kazał im kochać ludzkość, tak więc też robił, pomimo smutku jaki sprowadzał na ich świat. Personalnie wiedział, że to co robi, dzieje się dla większego dobra, lecz smutek jaki wywoływała jego praca ludziom, udzielał się i jemu.
Ziarno zostało zasiane...
Miał się nie ujawniać. Tak też robił. Nigdy nie myślał, że może być inaczej, że istnieje inna możliwość. Mimo wszystko, jego miłość kazała mu zstąpić między pierwszych ludzi, pocieszając ich, że śmierć nie oznacza końca.
Gdy do tego wracał całe wieki później, sam nie był do końca pewien czemu poszedł za Lucyferem. Chciał wierzyć, że zrobił to z miłości.
A teraz był tam, wśród murów wielkiego miasta Gwiazdy Porannej, czekając na wyrok. Echa wspomnień rozlegały się w jego umyśle. Miał przed oczyma twarze tysięcy swoich ofiar, których dusze odprowadzał ku zaświatom... Przez pierwsze sto lat, z każdą ofiarą czuł jak umiera część jego samego. Dotąd jego żniwa obejmowały tylko zwierzęta; nigdy nie myślał, że będzie musiał odbierać życia tym, których tak umiłował.
Wspominał też chwile miłe. Pamiętał wytworne bale, organizowane przez Lammasu, podczas których porywał do tańca najpiękniejsze z upadłych anielic oraz przyglądał się parom śmiertelników, oddających się prostym - acz pasjonującym - ruchom, w rytm najsłodszej muzyki, jaką kiedykolwiek słyszały ich uszy.
Pamiętał jak zbierał przy sobie grupy wyznawców. Poczucie winy ciążyło na nim wielce, co znajdowało ujście w jego naukach, wnoszących nadzieję i wiarę w umysły śmiertelników. Nauczał ich, że im, najdoskonalszym tworom Boskiego planu, przewidziane jest życie nawet po śmierci. I choć ponura, jego praca była potrzebna, by ocalić nieśmiertelne dusze ludzi.
Klęczał. Był skuty najpotężniejszymi łańcuchami, jakie mogły być nałożone na stworzenie. Był spętany rozkazem Boga. Słyszał jak potężny anioł o złocistych skrzydłach, unoszący się majestatycznie nad legionami upadłych, odczytywał po kolei ich imiona. Najpierw ich imiona niebiańskie, które posiadali jeszcze za czasów sprzed upadku. Gdyby odmówili przejścia przez bramy Piekła, anioł wypowiadał na głos ich prawdziwe imiona. Lecz w wielu z demonów nadzieja jeszcze nie umarła na tyle, by stracić wiarę w przywódcę - Lucyfera. Póki on był z nimi, żadna kara wymierzona nawet przez samego Stwórcę, nie była na tyle silna by ich powstrzymać.
U Kazbiela niestety, wszelka nadzieja i wiara w odkupienie umarła.
Rozpoznawał część z wypowiedzianych imion. Wielu z nich służyło w Karmazynowym Legionie, podobnie jak on. Bronili murów Ganhimmonu swoim istnieniami, wierząc ślepo że Lucyfer i tu odniesie zwycięstwo, że obecna sytuacja to tylko chwilowa zadyszka.
Rządzili na ziemi przez millenium. Byli panami życia i śmierci. Ludzkość rozwijała się pod ich skrzydłami... Jak to możliwe, że potężni upadli, nie widzieli nasienia tej przeklętej rośliny, której kwiat zastali wieki później?
Kazbiel
- imię odbijało się echem po wielkiej sali.
Talenty (3):
Umiejętności (1):
Wiedza (2):
Zero barw. Tysiące głosów. Miliardy obrazów.
A może tysiące barw, miliardy głosów i zero obrazów? A może jeszcze inaczej?
Tym była Otchłań. Miejscem poza czasem i materią, w którym najsilniejsi odchodzili od zmysłów, zapominając jak byli niegdyś szczęśliwi. To był nieustanny ból, z którym niemożliwe jest się oswoić, ani z niego wyzwolić. Tkwiło się tam, wiedząc że nigdy się nie ucieknie... Sama myśl sprawiała, że chciało się przestać istnieć. Wszystko było lepsze od Piekła, w mniemaniu Anioła Śmierci.
Jedna sekunda w tamtym miejscu była dla Kazbiela, jak tysiąc lat na ziemi. A co najciekawsze w ciągu tej jednej chwili mogło się wydarzyć tak wiele, jak w ciągu całego Buntu.
Kazbiel widział jak jego towarzysze oddają się szaleństwu, zatracając własne osobowości. Wielu starało się żyć we własnych światach, byle uciec od otaczającego ich koszmaru. I choć ich wizje i koszmary różniły się, jeden motyw powtarzał się stale.
Nienawiść. Gniew. Rozpacz. Desperacja... i żal.
Demon czuł jak z każdą chwilą umiera, tysiąc razy gorzej niż gdy zabijał swych ukochanych ludzi. Ukochanych... teraz to słowo wykręcało swoje znaczenie w jego umyśle. Nauczał ich, ochraniał i odprowadzał ich dusze ku spoczynkowi. Kochał ich, był gotów oddać za nich swe istnienie.
Teraz czuł tylko żal i nienawiść. Piekielny gniew wypełniał jego myśli... Obrazy zemsty malowały się przed jego oczyma, od krwawych rzezi, po wyrafinowane tortury.
Zapomnieli go.
Był świadkiem formowania się frakcji, kolejnych podziałów między upadłymi. Każdą frakcję postrzegał jako grupę głupców, goniących sen, który miał się nigdy nie spełnić.
Lucyfera nie było między nimi. Jego dawni kompani zatracili się w płomieniach własnej udręki. On sam, na granicy szaleństwa... Nienawiść do Stwórcy, aniołów, a nawet ludzkości rosła z każdą sekundą. Gdyby tylko dano mu szansę żeby powrócić!
Sam dołączył do frakcji Myślicieli. Nie uważał że Gwiazda Poranna chce by go odnaleziono, ani że warto byłoby to zrobić. Nie miał też zamiaru gonić fałszywego snu o odbudowaniu Edenu, czy próbie opuszczenia Otchłani i zawładnięcia ludźmi. Za to poważnie rozważał oddanie się wizjom zmiecenia ludzkich robali z wszechświata. Lecz jedna, ostatnia iskra dawnej osoby w nim pozostawała.
Jego frakcja pozwoliła mu prowadzić dysputy. Tego właśnie potrzebował. Przypuszczeń szaleńców, sadystów i psychopatów. Ale tylko to mu pozostawało: własny umysł oraz wielka chęć odnalezienia właściwej drogi.
Wszystko się jednak zmieniło gdy zaczęły znikać pierwsze demony. To było jak chluśnięcie zimną wodą w twarz Kazbiela. Iskra nadziei ponownie zapłonęła w jego sercu, powodując, że płomień nienawiści pożerający jego duszę, wybuchnął ze zdwojoną siłą.
Od tej chwili czekał, wypatrując właściwego momentu.
A ten nadszedł wieki później. Lecz tym razem, wiara w uwolnienie nie zachwiała się. Tym razem wiedział - teraz, albo nigdy. Gdy raz po razie upadał, porywany i wypluwany przez wielki cyklon pustki, przyrzekał sobie, że nie przestanie próbować, choćby miał spędzić na tym wieczność. Nie, za długo już tu tkwił.
Wzleciał raz jeszcze, skupiony i zdeterminowany. Raz jeszcze jego istota dotknęła bariery, szarpiąc się między jej szparami. Wiatry sztormu rozrywały go, czuł jak ból przechodzi całe jego istnienie. Ale nie dał za wygraną. Ostatnim tchem, koncentrując w sobie wspomnienia eonów spędzonych w Piekle, całym swoim gniewem ruszył na przód.
Zasłona zniknęła. Czuł, że znalazł się dalej niż dotychczas, i ta myśl dodawała mu siły. I w ten sposób znowu poczuł.
Nienawiść. Gniew. Żal.
I sześć miliardów dusz, na których będzie już wkrótce ucztować...
Jaśniały przed nim na planie egzystencji, jedne mocniej, drugie słabiej. Jedna z tych dusz wołała do niego, wołała o pomoc.
Ruszył ku miejscu, które dawno zapomniał, niczym spadająca gwiazda...
Wiedza:
Tło:
Jacob podrapał się po głowie. Mrugnął oczyma, po czym sięgnął po kubek z kawą. Ciepła ciecz wlała się do jego gardła, pobudzając zmysły i zmuszając zmęczone ciało do wysiłku.
Wokół krzątała się sprzątaczka, zamiatając podłogę. Była już późna noc, Jacob został w pracy z rozkazu szefa. Co za skurwiel, zagroził, że zwolni pana Lee, jeśli ten nie skończy artykułu do północy.
Zmęczone oczy mężczyzna skierował ku zegarowi, wiszącemu nad drzwiami naczelnego. Była już druga w nocy... Dobrze że Thomas - jego szef - spał już ze swoją żonką w domu. Choć z drugiej strony, Jacob miał jeszcze przed sobą kilka stron tekstu.
- Ciekawe, co by pańska żona powiedziała na pańskie wypady na kurwy, panie Alvarez?
Och, tak. Wielokrotne cudzołóstwa jego naczelnego, świetnie nadawałby się na temat na pierwszą stronę. Lee obiecał sobie, że to będzie jego ostatni artykuł, w wypadku gdyby miał wylecieć.
Mężczyzna rozejrzał się po biurze, starając się złapać jakiś pomysł na zakończenie artykułu. Jego zmęczony wzrok powędrował do biurek, identycznych jak jego, zawalonych papierami i połamanymi ołówkami. W redakcji All Saints
każdy łamał ołówki.
Sprzątaczka wciąż tam była. Skończyła zamiatać podłogę, mimo wszystko nadal trzymała w ręku miotłę. Reporter zauważył jak zerka na niego z ukosa. Prychnął, uśmiechając się do siebie.
- Nie martw się, nic im nie powiem.
Powiedział to po chwili. Ona nic nie mówiąc, skinęła tylko głową i biorąc ze sobą miotłę, wyszła z pomieszczenia.
Pusty wzrok wlepił w monitor. Próbował pisać, ale wydarzenia tego dnia wciąż go męczyły.
Widział twarz swojego szefa, śliniącego się bydlaka, wrzeszczącego na całą redakcję. Pamiętał większą część jego słów - obelg kierowanych pod adresem jego, jego rodziny, porównujących go do psa, a jego matkę do bezdomnej suki. Głupi buc... Jacob lubił psy. Pamiętał głupie uśmieszki jego redakcyjnych konkurentów, mających nadzieję, że kolejny zawodnik odpadnie w wyścigu szczurów. Pamiętał też pocieszające poklepywanie małego grona przyjaciół. Chciał skoncentrować się na tych ciepłych słowach, ale wrzaski tego bydlaka - Thomasa Alvareza - wybijały się na powierzchnię.
Całe szczęście że przeprowadzają remont w budynku, będzie miał wolne przez parę dni, nawet jeśli go nie zwolnią.
Lubił swoją pracę, lubił to miejsce. Nigdy nie śmierdziało tu papierosami, gdyż panował zakaz palenia. Bardzo mu to pasowało, gdyż sam nie palił; jeśli już miał umrzeć, to nie na raka.
Lubił swoją pracę, ale nie cierpiał ludzi którzy tu pracowali. Cóż, przynajmniej pewnej grupy.
Kilka ostatnich słów, parę sennych ruchów myszką. Zapisał dokument, zaczął wyłączać komputer. Wstał, odszedł od biurka i zabrał swój płaszcz. Rozejrzał się jeszcze raz po biurze, pakując swoje rzeczy do teczki, sprawdzając czy niczego nie zapomniał. Po tym, mówiąc szybkie i niezbyt zrozumiałe Do widzenia
sprzątaczce, opuścił budynek przez tylne wyjście (które na czas remontu było głównym).
Nie miał własnego samochodu, czego nigdy nie żałował - spacery dobrze działały na zdrowie. Poza tym samochód byłby tylko wydatkiem, ponieważ mieszkał zaledwie parę ulic dalej. No i nigdy nie spóźniał się dzięki temu do pracy.
Nadeszli znienacka. Był zbyt słaby by oponować, więc szybko padł na ziemię. Serce biło mu jak opętane. Kopali go; czuł ich ciosy. Odwrócili go, tak by widział ich twarze. Czterech meksów, szczerzących żółte zęby nad nim.
- Kim jesteście? Czego chcecie?! - wyjęczał w panice. Pierwszy raz został napadnięty. Pierwszy raz z taką bezsensowną brutalnością.
- Ktoś cię bardzo nie lubi!
Był zdziwiony. Ktoś im kazał go napaść! Ale kto!?
Jego przemyślenia przerwała kolejna seria ciosów. Czuł miedziany smak krwi w ustach. Jego ciało zamieniło się w wielki worek, pełen parzącego, nieznośnego bólu.
Krzyczał. Krzyczał tak głośno jak nigdy. Wrzeszczał Pomocy! Pomocy!
, ale bez skutku.
- Milcz pendeho!
Potężne uderzenie pięścią w twarz. Czuł jak pęka mu warga... W kolejnym miejscu.
- Ej, Pedro, mam coś co go zamknie.
Śmiali się. Śmiali się jak opętani gdy mu to robili. Najpierw potężny cios łokciem w tył głowy, który zostawił go ledwo przytomnym. Czuł jak zdejmują mu spodnie. Wierzgał się, próbował uciekać, ale go trzymali. Nie liczyło się że było ich czterech, a on tylko jeden. Teraz był zwierzęciem, walczącym o własne życie, oraz o własną, ludzką godność.
Chciałbym powiedzieć, że to się nie stało. Chciałbym powiedzieć, że Jacobowi udało się ich odpędzić.
Ale tak się nie stało. Najpierw obdarli go z godności, a potem jeden z nich nasikał mu na twarz. Potem odeszli, zostawiając go brudnego, śmierdzącego potem i fekaliami, w jakiejś ciemnej uliczce. Chlipał. Beczał. Wrzeszczał o pomstę, wzywając imię Boga. Ale wszystko co słyszał, to tylko zwyczajne odgłosy, jakie słyszał każdej nocy. Trąbienie, ryk silników, gdzieś wyła syrena.
Ale Boga nie było.
Krwawiący, zalany łzami, wstał i zaczął powoli iść w kierunku domu. Czuł się brudny. Chciał umrzeć.
Ręce mu drżały gdy wchodził do własnego mieszkania. Jęczał cicho... Przeszedł kawałek, po czym upadł na podłogę, wybuchając płaczem wielkim i przeraźliwym. Nie rozglądał się po mieszkaniu. Wszystko wokół zdawało się powiększać jego ból.
Ale on znał lek.
Tej nocy, Jacob Lee popełnił samobójstwo, podcinając sobie niezdarnie żyły, wykrwawiając się na śmierć. Przez kilka godzin leżał na podłodze swego apartamentu, zbyt słaby by się ruszyć. Gdy serce przestało bić, mężczyzna był już nieprzytomny.
Niech Bóg ma w opiece jego umęczoną duszę, i niechaj znajdzie swoją drogę do Raju.
Taka notka widniała by pewnie w następnym wydaniu brukowca All Saints
.
Widniałaby, gdyby Jacob nie uczynił się nosicielem upadłego anioła.
Udręka:
Apokaliptyczna forma: Ereshgikal, manifestacja Królestw.
Punkty wolne: wydane 14 punktów na dwa punkty Wiedzy. Jeden punkt wolny wydany na punkt Tła.
Jacob, a raczej ktokolwiek (lub cokolwiek) co było w posiadaniu jego ciała - jęknęło, potem odrzuciło nóż w mechanicznym odruchu. Przed oczyma miał mgłę, więc je przetarł, po czym obejrzał swoje ciało.
Czuł ból. Nic porównywalnego do cierpienia jakie pozostawił w Piekle, ale teraz wydawał się nawet bardziej wyczuwalny. Czuł jak jego ciało boli.
Trudno mu było się skoncentrować. Czuł zapachy. Mózg Jacoba mówił mu, że są okropne, że nie powinien ich wdychać.
Jednocześnie jego umysł atakowały setki wizji. Czuł swędzenie z tyłu głowy i nie potrafił wytłumaczyć jego źródła.
Jedna tylko rzecz była dla niego znajoma teraz. To uczucie życia, odchodzącego z ciała. Skoncentrował się na tym całym bólu, oraz na woli życia jaka w nim tkwiła, by zaraz potem zapaść w sen.
Noc nie była dla niego lekka. W śnie widział obrazy układające się w koszmary.
Miał na imię Jacob Lee. Miał dwadzieścia siedem lat oraz urodziny obchodzone trzynastego czerwca. Od roku pracował w redakcji gazety All Saints
, mającej ambicje na największą popularność w mieście.
Miał kilkoro przyjaciół, z czego dwójkę znał jeszcze z dzieciństwa. Pisał świetne artykuły, choć jego szef go niedoceniał; wolał chwalić jakichś dupków, tropiących gwałty, napady i samobójstwa.
Gniew.
Jacob otworzył oczy. Co dziwne, czuł tyle zagadkowych uczuć, których znaczenie wciąż pozostawało dla niego tajemnicą.
Pierwszą zagadką było zdumienie. Stan odrętwienia, gdy człowiek nie potrafi znaleźć dobrej drogi, tylko dlatego że coś poszło nie po jego myśli. Nie tak jak przewidział.
Usiadł, podpierając ramiona na kolanach. Nie czuł już swoich ran, jedynie trochę bolało go w okolicy nerek, gdzie najgorzej oberwał. Spojrzał w dół i dostrzegł że siedzi w kałuży własnego moczu.
Czuł odrazę do samego siebie. Nigdy nie odczuwał tego w ten sposób, nawet podczas pobytu w Otchłani.
Czuł wszystko to, co odczuwał niegdyś Jacob oraz co mógłby czuć. Bolała go głowa. Dotknął jej, przeczesując palcami włosy. Co za dziwne uczucie, taka mała przyjemność.
Miał przed oczyma sceny z dzieciństwa. Widział twarz schorowanej matki, walczącej o życie w szpitalu, a wtedy pełnej radości i zawsze gotowej pomóc. Była dobrą Katoliczką.
Jednak los chciał żeby zachorowała na raka.
Raka płuc, by być bardziej szczegółowym. Jacob nigdy nie lubił papierosów.
Wstał, wciąż dotykając palcami swoją twarz. Wydawała się taka obca, nierzeczywista. Wszedł powoli do miejsca, które pamiętał jako łazienkę
. Podszedł do dużego lustra, wiszącego nad umywalką. Spojrzał na swoją twarz. I wtedy, w końcu się uśmiechnął. Co więcej, zaczął się śmiać. Jego rechot odbijał się echem po ścianach, potęgując efekt. Śmiech stawał się głośniejszy i głośniejszy, oraz bardziej dziki i maniakalny.
I wkrótce, śmiech Kazbiela wypełnił cały apartament.
Gdy ustał, umysł demona skoncentrował się ponownie na jednej rzeczy.
Nienawiść.
Odkrył też, że ciało które posiadł, było wyjątkowo za słabe na jego plany. Postanowił poświęcić dzień na zmienienie ciała w prawdziwą, materialną manifestację jego gniewu. Na noc miał inne plany...
Więc ćwiczył. Przypominał sobie jak walczyli niegdyś ludzie. Przypominał sobie jaką moc niegdyś dzierżył. To dzięki niej wyglądał teraz jak nowo narodzony.
Jednej rzeczy jednak się nie pozbył. Paskudnych nacięć na nadgarstkach.
Gdy dzień przeszedł w noc, a słońce zniknęło z nieboskłonu, Jacob przebrał się w czyste ubrania, po czym opuścił własny apartament. Zamierzał dać upust swojemu gniewowi, nie jako mszczący się na swych oprawcach Jacob Lee, ale jako rozpoczynający swe dzieło zagłady Anioł Śmierci.
Odnalazł ich. Od razu go rozpoznali, witając szyderczym śmiechem. On spojrzał tylko na nich, porażając pustką swoich oczu. Ale oni oczywiście tego nie widzieli, tylko zbliżali się coraz bardziej. Gdy byli już blisko, jeden z nich chwycił Jacoba za ramię, na co ten niespodziewanie chwycił go za dłoń, ściskając mocno, zmuszając by napastnik spojrzał mu w oczy. Co w nich zobaczył?
Gniew.
Pan Lee wrócił do domu późną nocą, po czym zjadł kolację, wykąpał się, umył zęby i poszedł spać. Nie modlił się, bo w przeciwieństwie do jego rodziców, był ateistą.
Następnego ranka wstał wcześnie, bo miał w głowie świetny materiał na artykuł. Zaczął pisać o czwórce ciał, znalezionych niedaleko redakcji All Saints
. Ciała były tak zmasakrowane, że jakakolwiek identyfikacja, poza testem DNA, byłaby niemożliwa.
Rysunek: Szelmon
Gdy ktoś spogląda na Jacoba, widzi wysokiego mężczyznę, o szczupłej sylwetce. Jest jednak o wiele bardziej masywny, niż to widać na pierwszy rzut oka. Zwykle ubiera się w eleganckie ubrania, świetnie oddające jego luzacko-dżentelmeński styl. Jego oczy promieniują wielkim sprytem, obrazującym się w niebieskim kolorze; głębokim i czystym, nie szarym lecz ciemnym.
Jacob posiada orli nos, ostry i przeciętnej wielkości. A także wyeksponowane kości policzkowe, charakterystyczne dla ludzi ze wschodu. Jest lekko opalony, lecz ze względu na wiecznie otwarte okno w miejscu jego pracy, nie osobiste starania. Nigdy nie wyjeżdżał na wakacje, praca i codzienne troski zbytnio go pochłaniały. Można za to ujrzeć u niego pierwsze zmarszczki, które są najbardziej widoczne kiedy się wścieka.
Nie nosi okularów, gdyż ma perfekcyjny wzrok. Nie potrzeba też mu powtarzać zdań, czy mówić przy nim bardzo wyraźnie i powoli, ponieważ jest człowiekiem bardzo wyczulonym na takie rzeczy oraz reagującym szybko. Mimo świetnej percepcji, ma problemy z koordynacją ruchów oraz (bardziej natury socjalnej) ze swoją muskulaturą, którą poważnie zaniedbał w młodych czasach. A ostatnimi laty nie miał czasu wyjść z kumplami na siłownię. Ma długie, kręcone na końcach, włosy o kolorze ciemnego blond. Długie na tyle by zakryć mu twarz, lecz nie na tyle by były uznane za nieestetyczne.
Wśród płci pięknej wywołuje wielkie zainteresowanie, zaś wśród swojej - albo zazdrość, albo podziw. On wie o tym i jest mu bardzo dobrze.
Autor: Seth
Pewne prawa zastrzeżone. Tekst na licencji Creative Commons.