Tawerna RPG numer 83

Balmund

Rozdział I

Tego dnia Maurid Gumble nie wybrał się razem ze swoją bandą złodziejaszków do miasta. Siedział przy biurku pisząc jak to miał w zwyczaju swój dziennik. Zanurzył pióro w atramencie gdy wtem, ktoś za jego plecami otworzył drzwi.

- Mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać-rzucił odwracając głowę. W drzwiach stał mały niziołek-łotrzyk. Rzucił nerwowe spojrzenie kasztanowych oczu w stronę Maurida.

- Panie, czarodziejka. Wróciła i czeka aż ją przyjmiesz.

W odpowiedzi usłyszał zmęczone westchnienie.

- Wpuść ją - odrzekł wódz gildii lecz zanim to powiedział dobiegły go ciche kroki osoby wchodzącej po schodach. Po chwili w drzwiach pojawiła się jasnowłosa, młoda kobieta w karmazynowej sukni.

- Nieźle się tu urządziłeś Gumble - powiedziała wodząc wzrokiem po drogocennych obrazach porozwieszanych na ścianach pokoju.

- Mów o co chodzi i wynoś się - mruknął Maurid rzucając czarodziejce złowrogie spojrzenie. Miał okazję już ją widzieć gdy spotkała się z nim by uzgodnić dokładniej sprawę wykradnięcia dla niej magicznego szafiru. Miał wtedy przy sobie kilku wyborowych wojowników przy boku a teraz był sam nie licząc stojącego za nią Arrasa, który lubieżnie przyglądał się idealnym kształtom czarodziejki. Chodziło o to, że nigdy nie ufał magom a właśnie w tej chwili szczególnie blondwłosym czarodziejkom.

- Twoja złodziejka nieźle się spisała- odrzekła odgarniając na bok niesforne blond kosmyki -Niedługo powinna się tu znaleźć razem z klejnotem. Jest tylko jeden problem...

- Jaki? - rzucił szorstko wódz złodziei - trzymając z determinacją rękojeść schowanej pod blatem biurka szpady.

- Muszę natychmiast wyjeżdżać-skwitowała kobieta - Czekają mnie liczne obowiązki poza Bandyckimi Królestwami. Gdy ta twoja nizołcza podwładna wróci tu, wyślesz ją by dostarczyła szafir do mojej siedziby w Critwall w Tarczowych Ziemiach.

- Tego nie było w umowie - mruknął Maurid.

Czarodziejka podeszła bliżej biurka wyciągając zza pasa sakiewkę i wysypała z niej tuzin złotych monet. Mężczyzna pospiesznie schował je do kieszeni licząc każdą sztukę złota. Ona przypatrywała się z niedowierzaniem jego łapczywym ruchom.

- Wy złodzieje... Czy wy naprawdę sądzicie, że pieniądze dadzą wam władzę i potęgę? Czy tylko na złocie wam zależy?

Nie usłyszała odpowiedzi. Obróciła się gniewnie i wyszła z pokoju a stojący przy drzwiach Arras odprowadził ją do wyjścia.


- W środku dżungli, poteenżnej dżuuungli...

- Elwood! Śpiewasz ciągle tą samą piosenkę od dwóch godzin! - krzyknęła Lizer rzucając wojownikowi wściekłe spojrzenie. - Ja rozumiem, ładna ta piosenka, ale nie musisz mnie nią cały czas zadręczać. Na dodatek, bez przerwy fałszujesz!

Krasnolud wzruszył ramionami, wyciągnął zza pasa banana (miał tam ich jeszcze trzy) i z rozkoszą odgryzł połowę owocu nie zadając sobie trudu ściągnięcia z niego skórki. Łotrzyca uniosła ręce w geście zrezygnowania. Obserwowała go dokładnie przez całą podróż. Miała do czynienia z wieloma krasnoludami ale żaden nie zachowywał się tak dziwnie jak ten tutaj. Nie wątpiła w jego zdolności bojowe ani na chwilę, ale coś w jego spojrzeniu sugerowało jej, że z tym osobnikiem jest coś nie tak. Sprawiał wrażenie jakby życie było dla niego wesołą podróżą przez którą zabija się beztrosko hordy potworów nie bacząc na takie rzeczy jak obowiązki i rola w społeczeństwie. Ach, jak bardzo chciałaby czasem też poczuć się tak wolna. Tak samo jak on odrzuciła społeczeństwo ale na korzyść zarobków jakie zapewniała jej gildia złodziei w Balmund. Mimo to nadal musiała wykonywać to co jej nakazuje a raczej rozkazuje jej szef Maurid a krasnolud jako najemnik wykonywał zadania wtedy kiedy mu się chciało.

Z marzeń obudziło ją ciche stękniecie.

Spojrzała na ranną elfkę niedbale przerzuconą przez siodło jej wierzchowca (Elwood nie zwrócił większej uwagi na wygodę wojowniczki).

- Nie martw się, niedługo zobaczymy mury Balmund - odrzekła Lizer. W odpowiedzi ujrzała uśmiech malujący się na twarzy tejże.

- Ja je już widzę - odparła. Elfy posiadały o wiele lepszy i ostrzejszy wzrok niż inne istoty więc Lizer nie zdziwiła się słysząc jej słowa. Po chwili ona też ujrzała ciemny, ceglany mur i kłębiące się przy nim skrzywione sylwetki. Orkowie.

Tutaj w Bandyckich Królestwach rządzonych przez rozmaitych drobnych wodzów i tyranów tych humanoidów o świńskich pyskach było ostatnimi czasy niezmiernie dużo. Zatrudniało się ich często jako bandytów, żołnierzy lub tak jak w tym przypadku - strażników. Gdyby nie praca, Lizer dawno przeprowadziła by się gdzie indziej.

Łotrzyca ponownie spojrzała się na rudobrodego krasnoluda, który na widok uzbrojonych po zęby potworów uśmiechnął się złowieszczo.

- Ostrożnie - zwróciła się do niego odgadując jego myśli. Nie chciała wdawać się w żadne potyczki póki kapłani nie zajmą się elfką. Zdawała sobie sprawę, że mając Elwooda jako sprzymierzeńca nie musiała się zbytnio martwić o jakiekolwiek niebezpieczeństwa bo ten szybko by się nimi zajął. Mimo to wiedziała też, że krasnoludy przyciągają bitki jak magnes i ułożyła sobie plan ucieczki w razie takiego obrotu spraw. Ani przez chwilę nie zamierzała zaprzyjaźniać się ze swoimi towarzyszami podróży. Uznała po prostu, że dobrze będzie mieć eskortę przez pełne potworów lasy, lecz jeśli sytuacja będzie tego wymagała nie miała wątpliwości, że zniknie szybko z klejnotem i zostawi dwójkę kompanów samych.

Orkowie odprowadzili wzrokiem trójkę wędrowców do wyrwy w murze skąd ci udali się wewnątrz miasta.

- Elwoodzie, idziemy teraz do jedynego miejsca w mieście gdzie można znaleźć kogoś kto uleczy naszą przyjaciółkę - szepnęła złodziejka kierując swe kroki ku murowanej chatce z szyldem: „Tomasz Rzeźnik”.


- Witaj Lizer! - krzyknął wąsaty jegomość w białym upapranym krwią fartuchu na widok łotrzycy. Oprócz niego w sklepie nie było żywej duszy.

- Witaj, Tomaszu - odrzekła. - Otwórz klapę, moja przyjaciółka jest ranna i potrzebuje pomocy kapłanów.

Mężczyzna przytaknął i zbliżył się do wartościowego, zdobionego dywanu leżącego na środku pokoju. Przykucnął przy nim i mruknął coś w języku, którego nikt inny z tutaj obecnych nie zrozumiał. Dywan zwinął się i odsłonił ukrytą, drewnianą klapę. Rzeźnik otworzył ją ukazując schody prowadzące w ciemność.


Po przejściu kilku korytarzy w podziemnych tunelach wreszcie dotarli do ukrytej komnaty. Było w niej kilkudziesięciu różnych ludzi siedząc przy stolikach i gawędząc wzajemnie.

- Świentotarczowcy? Tutaj w Ziemiach Bandytów? - spytał zdumiony Elwood wskazując na grupę rycerzy z tarczami obitymi metalem na których widniała czarna wieża na czerwonym tle. Rycerze świętotarczowi byli zakonem rycerskim walczącym o odbicie ziem należących kiedyś do ich państwa a teraz okupowanych przez siły zła.

- Tak, są tutaj i uwalniają niewolników z Tarczowych Ziem. Po tym odprowadzają ich bezpiecznie do stolicy. To właśnie oni nam pomogą - odrzekła Lizer mierząc wzrokiem jednego z nich. Większość była paladynami lub wojownikami lecz ona potrzebowała kapłana, który pomógłby wyleczyć rany jej towarzyszki. Nie musiała długo szukać.

- Co się stało tej pięknej elfce? - usłyszała głos za plecami. Gdy się odwróciła ujrzała kleryka w skórzanej szacie, który już zdejmował wojowniczkę elfów z barków Elwooda. Na szyi kapłana widniał symbol boga prawości i męstwa, Heironeusa - ręka trzymająca błyskawicę.

Mężczyzna przyłożył ręce do pogruchotanych miejsc na ciele Nalio żarliwie modląc się do swego patrona.

Po chwili łuczniczka stała cała i zdrowa patrząc to na Lizer to na swojego wybawcę.

- Dziękuję ci... - wymamrotała. Kapłan uśmiechnął się.

- Jestem Markus.

Lizer nie słuchała o czym rozmawiają. Jej uwagę przykuł ubrany podobnie jak ona niziołek. Miał na głowie czarny kapelusz, który zakrywał mu w tej chwili oczy. Siedział w zamyśleniu nie zwracając uwagi na dziejące się obok niego wydarzenia. Dziewczyna podeszła do niego i poprawiła mu nakrycie głowy odsłaniając jego kasztanowe oczy.

- Witaj Arrasie - wyszeptała.

Niziołek sprawiał wrażenie zdenerwowanego i nie ucieszył się zbytnio na jej widok. Ta, przytuliła go do siebie i pocałowała w policzek.

- Wróciłam, kochanie co ci jest? - spytała widząc malujący się na jego twarzy grymas zaniepokojenia.

- Chodź ze mną - odrzekł wreszcie, trzymając ją za rękę. - Nawet nie wiesz jak bardzo się za tobą stęskniłem. Pójdziemy do mnie. Tak dawno się nie widzieliśmy.

Bez chwili zwłoki wyszli z pomieszczenia kierując się ku schodom.


Elwood siedział przy stoliku razem z gawędzącymi Nalio i Markusem. Żłopał namiętnie już chyba piąte gorzkie piwo obserwując patrzących sobie głęboko w oczy elfkę i kapłana.

Nagle drzwi do komnaty otworzyły się a do środka weszło ośmiu uzbrojonych strażników. Jeden z nich wysunął się naprzód.

- W imieniu Elvanira, maga mniejszego kościanego serca rozkazuje wam poddać się i złożyć broń! Jesteście oskarżeni o... - nie dokończył gdy strzała Nalio przebiła mu tchawicę. Do środka weszło jeszcze paru orków i bitka rozgorzała się na dobre. Elwood przyglądał się tym wydarzeniom nie ukrywając zaciekawienia. Nie zamierzał jednak włączać się do walki póki nie dopije piwa. Niestety, naprzeciw niego stanął jeden ze strażników szykując miecz do pchnięcia.

- Eee... - mruknął groźnie krasnolud i gestem ręki nakazując przeciwnikowi by się zatrzymał. Elwood przelał zawartość kufla do swojego bukłaka i zakręcił korek. Strażnik do tej pory przyglądający się mu z zaciekawieniem uśmiechnął się złowieszczo i cięciem miecza wybił krasnoludowi butelkę z ręki. Ta poleciała gdzieś na bok odbijając się z brzękiem od nóg walczących zbrojnych i paladynów.

- Wiesz com ziomek? Właśnie zrobiłżeś najwienkszy błond w swojem życiu - warknął Elwood. Strażnik złapał mocniej swój miecz nie tracąc rezonu. Krasnolud zmierzył go wzrokiem.

- Ostatni błond.

Sekundę później mężczyzna leżał rozpłaszczony na ziemi przywalony ważącym ponad 100 kilo bez zbroi cielskiem krasnoluda. Ten złapał go zębami za włosy i ciągnął wyrywając ich okazałe ilości. Zbrojny darł się w niebogłosy krzycząc o pomoc i bił na oślep swoim mieczem w plecy szalonego brodacza. Bezskutecznie. Widok brudnych, żółtych zębów zbliżających się do jego nosa był ostatnim widokiem jaki zarejestrował jego wzrok.

Elwood wypluł kawałek nosa i zabrał się za wycieranie krwi z mięsistych warg. Wodził wzrokiem po sali szukając swojego bukłaku.


Gomburg po otrzymaniu przynajmniej tuzina uderzeń na swój świński pysk osunął się na ziemię. Cudem ocalał gdy świętotarczowiec podnosząc buławę do ostatecznego ciosu został ostrzem miecza jego kompana przebity na wylot. Ork uznał, że w tej sytuacji najlepiej będzie udawać martwego i tak właśnie zamierzał zrobić gdy nagle ujrzał leżący niedaleko bukłak. Wyciągnął po niego rękę i przyciągnął do siebie.

- Mniam - oblizał wargi gdy po odkręceniu korka do jego nosa dotarła woń browaru.

Gdy skończył pić ujrzał nad sobą krępą, rudobrodą postać ryczącą wściekle i szarpiącą się za włosy. Po raz pierwszy w życiu Gomburg zaczął się bać.


Nalio parowała bezbłędnie swym mieczem każdy cios wymierzony w nią przez napastnika. Wielki, obosieczny miecz po raz dziesiąty odbił się od ostrza jej broni. Strażnika, z którym walczyła doprowadzało to do białej gorączki, ponieważ nie trafił w nią ani razu. Elfka za to przeprowadziła parę dobrych kontr czego dowodem były liczne obrażenia na skórze wojownika. W pewnym momencie usłyszeli ryk krasnoluda a po chwili przeleciał nad nimi przerażony ork. Wytrąciło to mężczyznę z równowagi czego sprytna Nalio nie omieszkała wykorzystać. Jednym pewnym pchnięciem powaliła przeciwnika na ziemię kiedy obok niej przebiegł wściekły Elwood dosłownie rzucając się na swoją (wciąż tę samą) ofiarę.

Ujrzała Markusa, który razem ze swoją kompanią siekał i ciął swoim mieczem na wszystkie strony. Przeciwników przybywało z każdą chwilą.

- Nie mamy szans! Uciekajmy tylnym wyjściem! - krzyknął jakiś paladyn otwierając kopniakiem drzwi po drugiej stronie komnaty. Nalio złapała Elwooda za włosy starając się odciągnąć go od już od dawna martwego orka. Krasnolud odwrócił się ku niej i uśmiechnął szczerząc, całe we krwi, zęby. Elfka wzdrygnęła się na widok orczego ucha, które utkwiło mu między jednym a drugim zębem.

Nagle do komnaty wszedł wychudzony, nieuzbrojony orkowy szaman wykonując rękoma skomplikowane gesty.

- Wynośmy sie stund - odrzekł Elwood pchając wojowniczkę elfów w stronę wyjścia. W drzwiach stał już Markus łapiąc ją za rękę i wciągając do korytarza. W biegu obejrzała się do tyłu.

- Gdzie Elwood?


Krasnolud poczuł paraliż przechodzący go od stóp do głów i w końcu ból w członkach przewrócił go na ziemię. Orkowie skoczyli na niego przyszpilając go do podłogi. Pozostali przy życiu strażnicy zwrócili się w stronę szamana.

- Co z nim?

Humanoid przesunął palcem po krtani. Na ten gest orkowie spełzli z półprzytomnego wojownika szykując broń.

Nagle czaszkę jednego z nich przebiła posrebrzana strzała. Wszyscy (oprócz rzecz jasna Elwooda)zwrócili się w stronę wejścia gdzie ujrzeli uzbrojony w długi łuk elfa.

- Oddajcie krasnala albo wszyscy zginiecie - rzekł przybysz wyciągając z pochew dwa elfickie długie miecze. Wojownicy spojrzeli po sobie i bez wahania rzucili się w jego stronę.

Autor: Chomik

Pewne prawa zastrzeżone. Tekst na licencji Creative Commons.