Tawerna RPG numer 79

(...)

Atak kaszlu zaskoczył go zupełnie. Redan zerwał się z krzesła, które - trącone - opadło na podłogę z głośnym hukiem. Mężczyzna oparł się ciężko na stole, jednocześnie przewracając kubek pełen wina. Szkarłatna ciecz rozlała się po blacie.

Targany spazmami zasłonił usta dłonią. Straszliwy ból, mający swe źródła głęboko w jego trzewiach, rozdarł płuca. Pot perlił się na czole mężczyzny, gdy ten czekał, aż ogień palący jego wnętrzności zgaśnie.

Właśnie ten nieznośny ból kazał mu pomyśleć śmierci. Kiedy półtora roku wcześniej odkrył że jest chory, nie przypuszczał, że przeżyje aż tak długo. Przeciętny czas, w którym śmierć zabierała zarażonych nie wynosił więcej niż kilka miesięcy, z czego ostatnie tygodnie spędzali oni wyjąc z cierpienia na łóżku i charcząc błagania o jeszcze jeden oddech.

Dlaczego więc on...? Czemu los miał tak ironiczne poczucie humoru? Nie był przywiązany do życia. Nie było nic, na czym mu zależało. Pogodził się z myślą o śmierci, w pewnym sensie nawet jej wyczekiwał. Ale ta uparcie nie przychodziła... Na początku, gdy tylko się dowiedział, przestraszył się - to oczywiste. Odwiedził znajomego medyka, a ten nie miał żadnych wątpliwości. Redan poprosił wówczas o lekarstwo. Medyk odpowiedział mu, że owszem, jest lek, po którym ból ustaje. Zażywa się go, gdy cierpienie staje się już nie do zniesienia i ofiarował mężczyźnie małą fiolkę.

Trucizna.

Redan, wściekły, wrzucił ją między swoje rzeczy. W młodości wpojono mu zbyt silne poczucie obowiązku, by miał odbierać sobie życie. Z resztą, samobójstwo - nie ma większej oznaki słabości i tchórzostwa. Ale trzy tygodnie temu, zupełnym przypadkiem na nią trafił. Leżała mała, z ciemnozielonego szkła, wśród jego ubrań. Od tamtej chwili nosił ją w kieszeni.

Ból powoli zelżał. Redan miał wrażenie, że z każdym oddechem usuwa z organizmu trawiący go od wewnątrz ogień. Otarł usta i spojrzał na dłoń. Tak, jak się spodziewał, ujrzał ślady krwi.

Nagle ktoś zapukał.

- Proszę - wycharczał, próbując jednocześnie bezskutecznie wytrzeć dłoń i podnieść krzesło.

Drzwi stanęły otworem i do gabinetu wszedł mężczyzna w średnim wieku. Jego ciemne oczy spoczęły na przewróconym kubku i krześle. Taktownie odwrócił wzrok.

- To tylko... wiatr - powiedział Redan, choć było to zdanie w sposób oczywisty pozbawione sensu. Podniósł z podłogi krzesło, a zaraz potem postawił kubek. Chwycił papiery zalane przez ciemnoczerwony płyn i rozłożył je na stojącym pod ścianą sekretarzyku. Przez cały czas, przybyły nie odezwał się nawet słowem.

Cirus był jego najlepszym przyjacielem i powiernikiem. Tylko on wiedział o jego chorobie i sekret ten zachował dla siebie. Znali się jeszcze z czasów, gdy byli niedoświadczonymi młokosami, starającymi się o przyjęcie do armii cesarskiej. Przeżyli ze sobą wiele bitew, trudno było zliczyć kto komu więcej razy uratował życie. Jeśli Redan miał choć jeden powód, żeby żyć, to był nim właśnie Cirus.

- Pan wybaczy, kapitanie - powiedział mężczyzna stając na baczność - ale... ma pan gościa.

Redan obrzucił go zmęczonym spojrzeniem.

- Nie mam ochoty nikogo widzieć. Może jutro.

- Obawiam się, że to sprawa dość delikatna i raczej ważna... - coś w głosie Cirusa, obudziło niepokój w Redanie. Przyjaciel nie zawracałby mu głowy, gdyby nie było to konieczne. Mężczyzna podszedł z powrotem do biurka i kiwnął głową. Cirus zniknął za drzwiami.

Kto to mógł być? Redan nie należał do ludzi, którzy przyciągają do siebie innych z czystej sympatii. Jakiś czas temu skończył służbę, więc i wątpliwa była wizyta z powodów związanych z pracą. Zatem musiała być to sprawa poważna. Poważna i osobista. Tym bardziej, że Cirus - który oficjalnie był adiutantem Redana - rzadko zachowywał się w ten sposób. Serce mężczyzny zaczął wypełniać niepokój.

Nagle ktoś zapukał. Redan zezwolił na wejście i drzwi stanęły otworem. Do gabinetu wszedł wysoki, młody chłopak, w pełnej, skwapliwie wypolerowanej, cesarskiej zbroi. Miał wysokie, dumne czoło, czarne jak noc włosy i bystre zielone oczy. Zamknął cicho drzwi i przeszedł kilka kroków. Zatrzymał się z prawej strony biurka Redana i wbił wzrok prosto przed siebie.

Kapitan nie mógł powstrzymać cisnącego się na jego usta gorzkiego uśmiechu. Kiedyś był taki sam. Dumny, że został żołnierzem, pewny swej odwagi i gotów za każdą cenę bronić honoru swojego, cesarza i niewinnych. Potem wziął udział w swojej pierwszej bitwie, dowiedział się, że wśród rycerstwa kwitnie korupcja oraz wszelkiego rodzaju malwersacje. Honor okazał się być pustym słowem, a odwaga wręcz przeszkodą w zdobyciu awansu. I tak Redana zdradziła ta jedyna, z której strony nie obawiał się niczego złego - własna ojczyzna.

Ileż to lat już minęło...

Tymczasem młody mężczyzna stał nieruchomo, ze spojrzeniem wbitym w ścianę. Redan chrząknął.

- Nie powiesz nic?

Młodzieniec natychmiast stanął na baczność

- Proszę wybaczyć, sir, uczono mnie nie odzywać się nie będąc pytanym, w obecności dowódców - powiedział głośno i śmiało, nawet nie odwracając wzroku.

Redan westchnął.

- Spocznij - młodzieniec zmienił pozycję. - Daj spokój procedurom i zwyczajom i mów, w czym problem. Byle szybko. - Kapitan podszedł do biurka i usiadł na krześle. Ponownie spojrzał na młodego przybysza, stojącego w jego gabinecie z kamienną twarzą. - No?

Ten kolejny raz stanął na baczność.

- Nazywam się Yerrendar, sir. Mam dwadzieścia cztery lata - mocno zaakcentował swój wiek - pochodzę z prowincji Tferdu - równie mocny nacisk położył na nazwę miejsca - od piętnastego roku życia szkoliłem się w tamtejszej jednostce, pod dowództwem kapitana Jarwenga, trzy miesiące temu zasłużyłem na przeniesienie tutaj, sir!

Redan popatrzył na młodzieńca ciekawie. Z pewnością, tak duży awans był dla niego ważny. Chłopak był na pewno świetnie wyszkolony. Mógł zajść daleko. Bez powodu stary Jarweng nie przysłałby Redanowi takiego młokosa... Lecz cóż z tego? Wielu młodzieńców w cesarskiej armii przeżywało błyskotliwą karierę - tak jak on sam. Nie musiał znać każdego. Redan zanotował w pamięci, by zwrócić Cirusowi uwagę, by robił większy przesiew wśród odwiedzających go interesantów.

- Gratuluję, żołnierzu. Powiedz mi jednak, w jakiej sprawie od mnie przyszedłeś. Mam wrażenie, ze nie chcesz po prostu się zameldować...

- Nie, sir! - prawie wykrzyknął, nadal ze spojrzeniem wbitym w ścianę. - Chciałem tylko powiedzieć, że kapitan Jarweng wysłał mnie tu na moją specjalną prośbę, sir!

- Prośbę? - Redan podrapał się po głowie.

- Tak, sir! Poprosiłem go o to, gdyż bardzo chciałem się z panem spotkać, sir!

- No, to dopiąłeś swego, żołnierzu - coraz bardziej zaintrygowany kapitan pochyli się lekko do przodu. - Jaką masz od mnie sprawę?

- Pytanie, sir!

- Słucham.

- Czy pamięta pan kampanię w Tferdzie, sir?

Redan zamyślił się. Tferd, Tferd... Tak, to było dwadzieścia parę lat temu. Któraś tam z rzędu jego kampania, lecz pierwsza, w której mógł się wykazać i zrobił to. Przyniosła mu stopień sierżanta i przeniesienie do innej jednostki. Potem jego kariera potoczyła się już błyskawicznie...

- Pamiętam. Zaatakowali nas od zachodu, ze strony przełęczy. Nie mieliśmy zbyt wielu możliwości manewru, ale...

- A pamięta pan, co było po bitwie, sir? - nieco napastliwie zapytał Yerrendar.

- Po bitwie? - Redan zdumiał się.

- Tak! Pamięta pan może małą miejscowość, tuż pod granicą? Pański oddział stacjonował tam przed powrotem do bazy - w miarę jak mówił, jego oczy zapalały się, a na policzki wstępował niezdrowy rumieniec gniewu i irytacji. - Była tam taka gospoda...

- Tak, tak! Pamiętam - Redan uniósł się nieco, nie zauważając niespokojnego błysku w oczach chłopaka. - Nazywała się... - szukał w myślach słowa.

- "Pusta muszla" - dokończył Yerrendar. - Pracowało tam wiele pięknych kobiet...

- Taaak - Redna uśmiechnął się do własnych wspomnień. - Tferdki są wyjątkowo uroczymi istotami... Znałem kilka, każda była niesamowita...

- Może pamięta pan jedną z nich... kelnerkę... Miała cudownie zielone oczy... - mówił nagle jakby ciszej, z wyraźnym trudem.

- Arietta... - sapnął Redan. - Tak, pamiętam - spojrzał w zamyśleniu w okno. - Była delikatna jak młoda różyczka... wszyscy się za nią oglądaliśmy, ale ona lekceważyła każdego... - zanurzył się we wspomnieniach. - Prócz mnie. Pamiętam, ze uśmiechała się tak jakby... - urwał, ocknąwszy się. - Dlaczego o niej mówisz? - spojrzał na młodzieńca.

Ten był teraz zupełnie blady, ale widoczne było, ze z trudem zachowywał spokój. Zacisnął obie pięści. Szczęka drżała mu delikatnie.

- Powiedział jej pan, ze ją pan kocha... że dla niej rzuci wojsko, ze wróci po nią i że zawsze będziecie razem - mówił drżącym z gniewu głosem. - Odjeżdżając zostawił jej pan tylko mały srebrny łańcuszek z bursztynowym wisiorkiem. Żeby nie zapomniała.

Redan patrzył teraz na chłopaka z rosnącym coraz bardziej zdziwieniem, niczego nie rozumiejąc. Ten tymczasem kontynuował.

- Ale ona pamiętała, doskonale. Bo kochała naprawdę. Nie potrzebowała wisiorka, żeby wspominać swojego jedynego Redana - coraz większa złość wyzierała z każdego kolejnego jego słowa. - Z resztą, zostawił jej pan jeszcze jedną pamiątkę. Większą i taką, o której nie można zapomnieć. A ona czekała, czekała piętnaście lat!

- Ileż mogłem wtedy mieć? - stwierdził ironicznie Redan. - Byłem młody, a młodzi popełniają błędy, obiecują i zapominają. Wróciliśmy, wyruszyliśmy na kolejną wojnę... Ciężko poświęcić życie i karierę, dla kelnerki z jakiejś małej mieściny na drugim końcu cywilizowanego świata... - powiedział, sam nie wiedząc, czemu stara się tłumaczyć przed tym chłopakiem.

- Czekała piętnaście lat... - chłopak opuścił głowę. Nie stał już wyprężony na baczność. Teraz wpatrywał się w posadzkę. - Umierała z niepokoju i tęsknoty. Przez piętnaście lat... umierała - łzy gniewu i żalu błysnęły w jego oczach. - Synowi oddała nazwisko ojca i wisiorek z bursztynem. A on przyrzekł sobie, ze pana odnajdzie...

Redan otworzył usta ze zdziwienia i wstał.

- Sir - szepnął chłopak, unosząc ponownie głowę i stając na baczność. - Proszę o pozwolenie podejścia do pana.

- Chodź... - wyjąkał Redan zmienionym głosem.

Yerrendar chwiejnym krokiem podszedł do kapitana. Przez chwilę spojrzenia zielonych, przenikliwych oraz szarych i mętnych oczu krzyżowały się. Potem młodzieniec zamachnął się i z całej siły uderzył przełożonego w twarz. Redan, zupełnie nie spodziewawszy się ciosu upadł na podłogę.

Yerrendar wyjął z małej sakiewki srebrny łańcuszek. Bursztynowy wisiorek brzęknął cicho o blat biurka. Chłopak odwrócił się i wolnym krokiem opuścił komnatę.

Redan, zdezorientowany i przestraszony, ale jednocześnie wściekły jak nigdy, z trudem wstał, ocierając krwawiący noc.

- Cirusie! - wrzasnął. - Cirusie! Każ zatrzymać tego...

- Nie krzycz, jestem tutaj - stwierdził kwaśno adiutant, wyłaniając się z cienia. Gdy tylko chłopak opuścił gabinet, mężczyzna wślizgnął się do środka. Teraz pomógł oszołomionemu Redanowi usiąść na krześle.

- Dlaczego nie każesz go gonić? - spytał wyraźne zagniewany kapitan, łypiąc groźnie na Cirusa. - Uderzył przełożonego. Czeka go sąd wojskowy...

- Chciałeś chyba powiedzieć - adiutant podął mu chustkę do wytarcia krwi - że uderzył własnego ojca. Lub, jeśli wolisz, człowieka, który oszukał jego matkę.

Redan prychnął, zniecierpliwiony. Wcale nie zdziwiło go, że przyjaciel znał treść rozmowy.

- Wierzysz w te brednie? - burknął. - Każdy może tak powiedzieć...

- Pewnie masz rację. Ale pewne dowody przemawiają za tym, że powinieneś zaufać jego słowom - stwierdzi sarkastycznie Cirus. Oparł się o biurko naprzeciw Redana i teraz kręcił na palcu srebrnym łańcuszkiem. - Pamiętam Ariettę. Byłem cholernie zazdrosny, kiedy mną wzgardziła. Ale nie byłem ani taki przystojny, ani odważny i męski jak ty. To ja doradziłem ci, żebyś dał jej bursztyn, mówiłem, żebyś nie obiecywał jej nic...

- Ale jak zawsze byłem niewdzięczny i próżny - dokończył Redan. - To chciałeś dodać? - spytał, obrażony.

- Nadal jesteś niewdzięczny i próżny - powiedział Cirus z lekkim uśmiechem. - Nie potrafiłeś docenić tego, co ci chciała dać.

- Ty pewnie wykorzystałbyś to lepiej, co? - warknął kapitan.

Cirus wzruszył ramionami.

- Wstąpiliśmy do wojska równocześnie. Ale to ty zawsze wyciągałeś z życia to, co lepsze. Nigdy nie umiałeś tego docenić, ani się odwdzięczyć - Cirus w zamyśleniu spojrzał na bursztyn. - A teraz przybywa twój syn i ma pełne prawo stłuc cię na kwaśne jabłko...

- Zamilknij, Cirusie, zaklinam cię! - wychrypiał Redan. - Wisiorek jeszcze niczego nie potwierdza...

- Święci bogowie! - adiutant uniósł oczy do nieba. - Jesteś najbardziej upartym indywiduum, jakie stworzyła natura! Nie wystarczy ci to, że kiedy tu wszedł, gdy zobaczyłem go ja i inni... każdy od razu pomyślał o tobie!

- Dlaczego? - Redan drgnął.

- Bo jeśli to nie jest twój syn - mruknął Cirus z przekąsem - to spłodził go chyba twój brat bliźniak!

Redan bez słowa wstał, ominął biurko i skierował się do wyjścia.

- Hej, a ty gdzie się wybierasz? - Cirus odwrócił się, odprowadzając przyjaciela wzrokiem.

- A jak ci się wydaje? - Kapitan wzruszył ramionami. - Idę się upić.

Po kilku kuflach świat wydawał się prostszy...

Zniknęła gdzieś dumna i piękna twarz Yerrendara (żadne pokrewieństwo nie jest możliwe!), zniknęły wspomnienia o ślicznej Arietcie, wszelkie wyrzuty sumienia, nawet przenikliwa zieleń jej oczu zatonęła gdzieś na dnie świadomości. Kąśliwe, choć wypowiedziane w dobrej wierze i prawdziwe słowa Cirusa także jakoś zblakły i zobojętniały. Przez chwilę... jedną chwilę nie myślał nawet o tym, że za parę miesięcy... może tygodni to i tak straci znaczenie.

Nie miał w zwyczaju się upijać. To znaczy - niegdyś było to dla niego całkiem przyjemne i ciekawe, ale wyrósł z tego tak, jak wyrasta się ze starych ubrań. Po prostu pijaństwo przestało do niego pasować. W końcu miał na karku prawie pięćdziesiątkę, słuszny stopień i funkcję. Rozumu też nieco przybyło.

Mimo to, razem z Cirusem oraz innymi wojskowymi lubił po służbie wpadać do "Zdartej chorągwi". Karczma znajdowała się tak blisko koszar, że naturalnym wydawało się, że właśnie tam oficerowie lubili się napić, czy tak jak samotny Redan - zjeść porządny obiad, tak raz na jakiś czas.

Ten wieczór mógł przejść do historii owej karczmy, gdyż jeszcze nigdy nikt nie widział tu, by sam kapitan Redan kiedykolwiek nadużył alkoholu i spał na ciężkim drewnianym stole. Tak jak teraz.

Delikatna, spracowana, pulchna dłoń dotknęła jego ramienia.

- Kapitanie Redan - miły, ciepły głos wyszeptał gorące słowa wprost do jego ucha. - Niestety, musi pan iść do domu. Zamykamy...

Mężczyzna uniósł przekrwione, mętne oczy i przyjrzał się stojącej przy nim kobiecie. Była niewysoka, niemłoda już, przysadzista i wyraźnie zmartwiona.

- Kapitanie?

Pachniała kuchnią i ciepłem. Wydawała się jakąś jasnością w ciemnościach zalegających duszę mężczyzny.

- Przepraszam?

Chyba ją znał. Choć ze wszystkich sił starał się przypomnieć sobie jej imię, nie potrafił. Ale nic dziwnego, skoro wpadał tu średnio co drugi dzień, a ona pracowała w "Zdartej" pewnie kilka ładnych lat. Musiał już kiedyś ją spotkać. Był tego prawie pewien.

- Wszystko w porządku?

Cholera! Jak ona miała na imię...

Delikatne dłonie pomogły mu podnieść się i usadowić wygodniej na ławie. Dopiero teraz mężczyzna zauważył, że karczma świeci pustkami, część ław ułożona jest już na umytych stołach, a stojąca przed nim kobieta trzyma w dłoni miotłę. W końcu dotarło do niego, że coś mówiła.

- Szłucham? - wychrypiał.

- Pytałam, czy wszystko w porządku - powiedziała, a jej duże brązowe oczy zaświeciły ciepło. - Nigdy pan jeszcze nie doprowadził się... do takiego stanu...

Nagle ogarnęła go jakaś niewytłumaczalna wściekłość.

- A szo?! Nie wol-lno mi się nawet upić jak mam ochonę... ochotę?! - wrzasnął. - Każ-żdy ma tylko do-dobre rady, nikt nie wie jak to jest być.. być... takim... zamotnym... samotnym... - dokończył już całkiem cicho, głosem przepełnionym żalem.

Kobieta ściągnęła brwi, wyraźnie przestraszona wybuchem.

- Przepraszam, kapitanie... - odparła drżącym głosem, przygryzając wargę. - Nie chciałam...

- Głupiec! - Redan uderzył się w czoło. - Nie przeprasz-szaj... - uniósł się lekko i chwycił kobietę za ramię. - To ja muszę przeprosić... zachowu-uję się jak źwinia...

Zachwiał się i osunął z powrotem na ławę. Kobieta, z twarzą czerwoną ze wstydu pomogła mu wygodniej się usadowić. Redan spojrzał w jej wielkie oczy, pełne najszczerszego współczucia. Poczuł do siebie odrazę. Wściekły na cały świat i na samego siebie odtrącił jej dłoń, wstał sam, wyjął z kieszeni jakieś monety i rzucił je niedbale na stół. Metalowe krążki potoczyły się po blacie i spadły na podłogę. Nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Wolnym, acz chwiejnym krokiem udał się do wyjścia.

- Żegnam - rzucił jeszcze przez ramię chrapliwym głosem. Kobieta stała na środku pomieszczenia z otwartymi ustami. - Znajdź sobie innego pijak-ka, szeby patrzeć na niego tymi swoimi w-wielkimi wsp-współczującymi oszami. Ja nic od ciebie nie chcę! Słysz-szysz? Nie chcę!

Kobieta wypuściła z ręki miotłę i odbiegła między ławy. Redan zaśmiał się gorzko i wyszedł.

Za pierwszym zakrętem, zataczający się mężczyzna wpadł na Cirusa.

- Jesteś! - sapnął adiutant. - Młody Maloon powiedział mi, że urżnąłeś się w trupa w "Zdartej", ale widzę, że aż tak źle nie jest... Ten chojrak zawsze musi wszystko wyolbrzymiać.

Redan zobaczył ze zdziwieniem, że ulica dość szybko zbliża się do jego twarzy. Jednak silne ramię jego przyjaciela podtrzymało pijanego kapitana.

- Wiesz-sz szo, Cir-rusie? - mruknął Redan. - Chyba nienawidzę swojego ż-życia.

- Jesteś łajdakiem, to zrozumiałe - odparł adiutant prowadząc kapitana stronę jego mieszkania. - Też bym siebie nienawidził, gdybym zniechęcał do siebie na każdym kroku każdego napotkanego człowieka. Zastanawiam się, dlaczego, do cholery, tak strasznie cię szanuję, wiesz?

Redan zaśmiał się charcząco.

- Szabawne, że o tym wszpom-minasz, wiesz-sz? - sapnął. - Właśnie sprawiłem, sze znienaw-widziła mnie kolejna kobieta... nawet jej nie szn-nałem...

Cirus zatrzymał się jak wryty.

- Tara? - spytał.

- Szo?

- Niska, brązowe oczy, włosy związane w taki nieduży kok?

- O! - Redan uśmiechnął się promiennie. - Sznasz ją?

Cirus zagryzł wargi. Szybkim ruchem uderzył plecami Redana w ścianę najbliższego budynku.

- Jesteś największym głupcem, jakiego widział ten świat!

- Nie lubię, kiedy mówisz-sz takim tomtem...tontem... tonem!

- Tara! Najmilsza i najczulsza kobieta w tym ponurym mieście! - sapnął Cirus. - Jej nie można nie lubić! Wszyscy ją szanują...

- I szo mnie do tego? Niech szobie sza-szanują ją...

- Jesteś ślepy! Głupi! - wrzeszczał Cirus. - Przychodzimy razem do "Zdartej" prawie dziesięć lat... A ta kobieta pracuje tam jeszcze dłużej! Nie powiesz mi chyba, że nigdy nie widziałeś, że ona...

Redan uniósł nieco głowę. W jego mętnych oczach błysnęła iskra świadomości.

- Że ona...?

- Nie zauważyłeś jej spojrzeń? Uśmiechu? - Cirus był wstrząśnięty. - Zawsze tobie dostawały się najlepsze kąski, największe porcje... To na twój widok się rozpromieniała. Kiedyś, gdy zachorowałeś, blada ze zmartwienia wypytywała, co się stało... Każdy wie, że ona... myśleliśmy, że celowo ją ignorujesz, a ty... a ty... no nie! Wszyscy bogowie! - adiutant złapał się za głowę. - Ty naprawdę jesteś ślepy!

Redan odepchnął dłonie przyjaciela, minął go i nieco niepewnym krokiem ruszył w dół ulicy.

- Redanie!

Kapitan nawet się nie zatrzymał.

- Redanie!

Mężczyzna przystanął. Odwrócił się i rzucił w stronę Cirusa:

- Dałbyś mi chociasz-sz raz spokój! Wynoś się! Dam sobie rakę... rabę... radę sam!

Adiutant pokręcił głową z dezaprobatą, odwrócił się i zniknął w mroku ulicy.


Co jeszcze go czeka?

Siedział teraz na murku miejskiej fontanny. Zanurzenie głowy w lodowatej wodzie nieco go otrzeźwiło. Był już taki stary... taki zmęczony... nie zasłużył na to wszystko, co go spotkało. Przypomniał sobie słowa Cirusa, które były teraz dziwnie bolesne. Wspomnienie kobiety z karczmy także nie wpłynęło na niego dobrze.

Tara... jak mógł jej nie zauważyć? Adiutant powiedział, że wszyscy wiedzieli. A on po prostu nie zwrócił uwagi na zakochaną w nim kobietę.

Do wszystkich demonów! Za co ona miałaby go kochać?!

Coś szarpnęło go z nogawkę. Zrezygnowany Redan spojrzał w dół. U jego stóp siedział mały, brudny i straszliwie brzydki kundel. By widocznie oswojony z ludźmi, bo teraz próbował odgryźć kawałek jego buta.

Mężczyzna poruszył nogą.

- Zjeżdżaj! - warknął. Piesek wstał i zamerdał wesoło ogonem. - Wynoś się, a kysz!

Zwierzak zaszczekał radośnie i stanął na tylnych łapkach. Potem, wyraźnie nie zniechęcony chłodną reakcją Redana, z zapałem zaczął lizać go po spodniach. Kapitan westchnął ciężko. Wysunął rękę i delikatnie podrapał malca za uchem. Pies zamruczał cichutko i szczeknął ponownie.

- Gdzie twój pan? - Zapytał. - Musisz mieć swojego pana. Idź do niego, już!

Po krótkiej chwili Redan zaśmiał się z własnej głupoty. Jak takie niesłychanie zaniedbane stworzenie mogło mieć właściciela? Był taki ufny... pewnie byłby strasznie oddanym towarzyszem.

- Nie możesz podchodzić do każdego obcego - powiedział do psa, tak jakby ten mógł go zrozumieć. - Bo w końcu ktoś cię skrzywdzi...

Pies patrzył na niego swoimi czarnymi oczami. Małym, różowym języczkiem co chwila smagał swój wilgotny nosek.

Redan uśmiechnął się kwaśno.

- Nie boisz się? Ech... Też bym tak chciał... - mruknął sam do siebie, po czym wstał. - No to chodź, mały - burknął pod nosem. - Zobaczymy, może znajdę w domu coś dla ciebie...

Obaj - kapitan Redan i mały, bury kundel - ruszyli spowitą w ciemność drogą w stronę mieszkania mężczyzny.

- Dzisiaj też masz zamiar zrobić coś głupiego? - spytał ostro Cirus, gdy rano, dziwnie blady Redan przestąpił próg własnego gabinetu. Ze zdziwieniem spojrzał na małego psiaka podążającego wesoło za kapitanem. - Cóż to takiego? Skąd wytrzasnąłeś to brzydactwo?

Redan wzruszył ramionami.

- Przypałętał się wczoraj. Nie umiem się go pozbyć. Wszędzie za mną łazi...

- Ale żeby tutaj...

- Chyba nie będzie rozrabiać - stwierdził sucho kapitan, patrząc, jak psiak zabiera się za obgryzanie nogi krzesła. - Później się zastanowię, co z nim zrobić. A w odpowiedzi na twoje pytanie... nie. Nie zamierzam.

- To dobrze, bo kazałem wezwać twojego syna.

Redan stanął tyłem do Cirusa. Wpatrywał się uporczywie w okno.

- Nie nazywaj go tak.

- Ale to prawda.

Przez chwilę obaj milczeli.

- Wytłumacz mi - zaczął powoli Cirus. - Dlaczego nie? Dlaczego nie mógłbyś poznać... zaprzyjaźnić się... może pokochać własnego syna?

Redan milczał.

- On potrzebuje ojca.

- Nienawidzi mnie.

- Ale mimo to stara się upodobnić do ciebie. Chce być taki jak ty - Cirus przeszedł przez gabinet. - A Tara?

- Co z nią? - spytał nieco rozdrażniony kapitan.

- Może z nią porozmawiasz? Myślę, że przynajmniej przeprosiny się jej należą...

- Nie mam ochoty się z nią widzieć.

- Czemuż to? - adiutant skrzywił się nieco. - Boisz się, ze ją polubisz? A może...

- Zamilcz - przerwał mu Redan.

Ponownie zaległa cisza.

- Wiesz, głupcze - zaczął powoli Cirus. - Nie mogę tego zrozumieć, ale są ludzie, którym jesteś potrzebny. Którzy chcieliby być potrzebnymi tobie... Ale ciebie to nie obchodzi...

- Miałem rano atak - kapitan szybko wszedł mu w słowo. - Tak silny... jak jeszcze nigdy. I długi. Myślałem, że nie dotrę tu dzisiaj.

Znowu cisza.

- Zatem o to chodzi? - Cirus spojrzał bystro na przyjaciela. - O chorobę?

- Wiesz, że mogę nie przeżyć nawet dwóch miesięcy... Do wczoraj mi to nie przeszkadzało.

- A dziś?

Redan odwrócił się o adiutanta. Był zmęczony. Straszliwie zmęczony.

- Jeszcze wczoraj nie miałem żadnego powodu do życia - stwierdził cicho.

- Możesz jeszcze być szczęśliwy - wyszeptał Cirus. - Możesz i ich uszczęśliwić.

- Warto? Na... chwilę? - kapitan skrzywił się. - Po to, by zaraz odebrać im radość? Sprawić ból?

- Nie możesz wiedzieć, kiedy umrzesz...

Redan uśmiechnął się smutno. Psiak podszedł do niego i wysikał się na nogę stołu.

- Ale mogę oszczędzić im cierpienia.

Cirus wzruszył ramionami.

- Jeśli chcesz, każę mu przekazać, by nie przychodził - powiedział cicho i nie czekając na odpowiedź, opuścił gabinet.

Redan ponownie odwrócił się w stronę okna i spojrzał na tętniące życiem miasto. Dotknął kieszeni munduru, z ulgą wyczuwając w niej maleńką fiolkę. I jeszcze coś.

Nieduży bursztynek kołysał się na wyciągniętym z kieszeni srebrnym łańcuszku. Kapitan zamknął ozdobę w pięści i zamyślił się.

Autor: Arkana

Pewne prawa zastrzeżone. Tekst na licencji Creative Commons.