Deszcz padał jakby chciał, a nie mógł. Właściwie to wcale nie padał, choć kilka sporadycznie lecących z nieba kropel mogło sugerować, że zanosi się na ulewę. Jedno było pewne: był w tej części świata czymś, co można by śmiało nazwać unikatem, rarytasem, a nawet obiektem kultu. Deszcz nie był tu traktowany jako zjawisko atmosferyczne. To był bohater narodowy. Otaczano go czcią do tego stopnia, że stawiano mu pomniki, nazywano jego imieniem zakłady pracy, a dzieci uczyły się o nim w szkole. Taki typowy dzieciak, zapytany o główne okresy działalności deszczu w kraju, wyśpiewał by wszystko, ale gdyby przedstawiono przed nim problem wyciągnięcia pierwiastka z 16 miałby z tym poważne kłopoty. Poszedłby do mędrca, który notabene też by ślęczył nad tym zagadnieniem z rok, a może i dłużej.
Wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują na Jego powrót. Stare nawiedzone wróżki i ich nieszczęśni mężowie, gdy tylko pierwsze krople spadły im na twarze, wpadli w trans. Zaczęli snuć krwiożercze opowieści o końcu świata, nieskalanym bohaterze i promocjach w hipermarketach. Gdy już jakiś skryba spisał owe proroctwa, rozpoczęło się tradycyjne oczekiwanie na wypełnienie się pisma.
Po jakichś pięciu latach rozpoczęły się promocje, potem wzrost cen paliwa o 133% (brak tego w pismach tłumaczy się albo wylaniem tuszu, lub końcem danego pergaminu), potem nastąpił koniec świata. Tego pojęcia używa się, gdy mowa jest o gwałtownym spadku bezrobocia, zgodzie na śluby kościelne homoseksualistów, uwalnianiu więźniów i wprowadzenie systemu władzy zwany socjalizmem wtórnym. Czekano tylko na bohatera...
Ludzie tłumaczyli sobie, że owym bohaterem ma być wódz towarzysz Henryk Kociokwik. Mówi się, że rację ma ogół, a nie margines. W tym wypadku było jednak odwrotnie. Istniał pewien Zakon Wojowników i Sufrażystek, który święcie twierdził, że Kociokwik nie jest tym na kogo babki (i dziadki) wróżyły. Stwierdzili, że za wszelką cenę odnajdą w proroctwie jakieś znaki, które zaprzeczają legendzie wodza. Postanowili więc odszukać wróżkę lub dziadka, który byłby w stanie wyjaśnić, kto jest tym mesjaszem dla ludu.
No tak, tylko kto jest na tyle odważny, aby dokonać takiego czynu? Trzeba wam wiedzieć, że w tym świecie starsze babcie i dziadkowie nie mieszkali ot tak sobie w domku przy Kwiatowej. Każdy, kto przekroczył magiczną granicę sześćdziesięciu pięciu lat, zostawał przewożony furmanką na tzw. Biegun Dziadka Kapucyna. Inaczej mówiąc, został zsyłany do miasta wariatów (nie będę opisywał tego miasta, gdyż CHYBA każdy może sobie wyobrazić takową metropolię). Rada nadzorcza ZWIS-u zarządziła wytypowanie odważnego, dzielnego i przepełnionego wszelkimi cnotami frajera, który wykona za nich brudną robotę, podczas gdy oni będą zbijać bąki. Zorganizowano więc casting na bohatera.
Do castingu zgłaszało się wielu chłopców, najczęściej pakerów, choć można było wyłowić wzrokiem homogejów, nierobów i innych, nawet meneli spod budki z piwem. Jednak żaden z potencjalnych kandydatów nie chciał się zgodzić na wycieczkę na Biegun. Pozostał więc problem. Skąd tu teraz wziąść bohatera gotowego na taki wojaż? Znudzona rada nadzorcza już miała zakończyć casting, gdy do ich drzwi zapukał pewien typ.
- Proszę wejść! - krzyknął jeden ze ZWISowców.
- Śmiało, śmiało, my nie gryziemy - dodała jedna z kobiet.
- Tak, tak, tylko połykamy w całości - żachnął się gruby radny.
- Na Boga, Mieciu, ty zawsze tylko o żarciu! - skontrowała kobieta.
- No cóż, kiedy jeść mi się chce!
W tejże chwili drzwi otworzyły się i do sali wszedł niski, chudy, brodaty i do tego brzydki hmm… człowiek? No uznajmy, że był to człowiek. Z drugiej strony jednak, gdyby wszedł na czworaka i zaczął szczekać, to pewnie pomylono by go z psem.
- A więc co pana do nas sprowadza? - spytał gruby pan Mieczysław.
- Ja... ja chcę... być bohaterem, tak jak tatuś - dodał i rozpłakał się.
Pani z komisji przytuliła go do piersi i zaczęła go uspokajać. Robiła tak do momentu, gdy stwierdził, że chce cyca. Dostał porządnego kopa (męska część komisji podzieliła się w tym momencie na dwa obozy: jeden zrywał boki z nagłego ataku na kobietę, a drugi naśladował tego biedaka). Gdy wszyscy uspokoili się, rozpoczęło się przesłuchanie.
- No więc drogi...?
- Bolek, mam na imię Bolek, B-O-L-E-K! B jak Balcerowicz, O jak Oleksy, L jak Lepp...
- Dobrze, Bolku - przerwano mu. - Chcemy, abyś został naszym bohaterem.
- Bohaterem? Tak jak tatuś?
- No powiedzmy. A więc chcemy ci powierzyć misję. Musisz udać się do miasta wariatów, tam odnaleźć kogoś, kto wymyślił te proroctwo i poprosić go, nawet siłą, o podanie kto jest nieskalanym bohaterem przepowiedzianym w piśmie. Rozumiesz?
- No, a mogę to dostać na piśmie w trzech kopiach? Bo zapomnę.
- Dobra.
- Heh. Dzięki! To kiedy wyruszam?
- Kiedy chcesz.
- To ja bym chciał teraz.
- Nie ma sprawy. Acha, masz tu trochę pieniążków i mały scyzoryk, abyś się mógł obronić.
- Super, to ja idę, tylko mamie i tacie powiem.
- No to powodzenia, wracaj szybko - krzyknęli na pożegnanie. Bolek wyszedł.
- No, to mamy w końcu frajera jak z bajki. To co, idziem na kręgle?
- Jasne - odpowiedzieli.
Bolek wyszedł. Pożegnał się z rodzinką i ruszył w drogę. Gdyby tylko wiedział co go tam czeka...
[CDN]
Autor: Gofer
Pewne prawa zastrzeżone. Tekst na licencji Creative Commons.