Tawerna RPG numer 75

JAMODYL WILLIAM - ROZDZIAŁ 2

Jamodyl, czyli Tam i z wywrotem...

Światło... Oślepiające, białe (no prawie... trochę się miejscami przybrudziło) światło wypełniało całą okolicę i nie tylko... W powietrzu unosił się dziwny zapach, tak jakby... inny od jakiegokolwiek innego zapachu, niemożliwy do sprecyzowania i jednoznacznego określenia... Zupełnie tak, jakby go nie było. Samo powietrze zaś było także jakieś dziwne - ani chłodne, ani ciepłe - zupełnie bez temperatury. Ogólnie całe to miejsce miało jakiś taki zupełnie bez charakterowy charakter i nie miało żadnego wyrazu (nawet twarzy).

Gdy wzrok Williama zaczął się przyzwyczajać do nowej sytuacji, z odmętów światła wyłoniły się zarysy kształtu, jakby jakiegoś korytarza. Ale nie jakiegoś tam, zwykłego korytarza. O nie! To był najdłuższy i najwyższy korytarz jaki można sobie wyobrazić (pod warunkiem, że jest się 5-letnim dzieckiem z całą rzeszą niewidzialnych przyjaciół). Po chwili jamodyl widział już białe ściany i biały sufit oraz podłogę emitującą owo białe światło. No i kolejkę. Bardzo długą kolejkę. Postacie w niej stojące też były całkiem normalne, nie licząc może odciętych głów, sztyletów wystających spomiędzy żeber i niezdrowo zielonego koloru skóry. Przed kolejką stała szarowłosa, kilkuletnia dziewczynka w za dużej, białej szacie i z wielgachną kosą w dłoni. Jej widok jamodylowi o czymś przypomniał...

Przed oczyma pojawiły się wspomnienia sprzed ostatnich kilku godzin...

Przypomniały mu się drewniane drzwi wylatujące z zawiasów i rozpadające się w drzazgi (podobnie zresztą jak reszta pomieszczenia) oraz tłum wieśniaków niosących widły, siekiery i pochodnie... Potem... a potem... - usiłował przypomnieć sobie William - a potem! To dopiero była zabawa!


- CO ZA KOMPROMITACJA! - zrzędziła od samego rana Wyrocznia, ciągle spacerując nerwowym krokiem wewnątrz kręgu, nieustannie potykając się przy tym o leżącą na ziemi Gienię (co wielce irytowało lokalne muchy). - WYBRANIEC ZASZLACHTOWANY PRZEZ BANDĘ CHŁOPÓW Z WIDŁAMI!

- Uspokój się siostro, chyba powinnyśmy przynajmniej zobaczyć co się stało, nieprawdaż?

- A CO TU JEST DO OGLĄDNAIA!? ZGINĄŁ I JUŻ! - wyrocznia był już na skraju wyczerpania nerwowego.

- Na twoim miejscu nie byłabym wcale tego taka pewna... Spójrz tylko - rzekła wyciągając rozkładany stojak i kryształową kulę. - Może to nie było całkiem tak, jak myślimy.

Wyrocznia natychmiast poczuła, że w powietrzu zaczyna działać jakaś magia. Początkowo subtelna, z chwili na chwilę coraz silniejsza. Zawsze, gdy rzucano jakieś zaklęcie, zaczynała ją boleć głowa...
Płomienie otaczające wyroczni zakołysały się niby na wietrze i już po chwili w kuli zaczęły kształtować się w obrazy, początkowo niejasne i rozmazane, ale z każdą sekundą coraz wyraźniejsze...

- OOOO! ALE BAJER! NIE WIEDZIAŁAM, ŻE MAMY COŚ TAKIEGO... - powiedziała Wyrocznia szukając aspiryny.

- Bo nie mamy - odrzekła jej siostra podając zawczasu przygotowaną białą pastylkę, którą tamta ochoczo połknęła. Nastepnie zadała niezwykle skomplikowane pytanie:

- WIĘC JAK...?

- W ramach promocji - widząc brak zrozumienia w spojrzeniu siostry, dodała - będzie działać tylko przez dwa stulecia. - Odkręciła dziwną butelkę z czerwoną etykietką, zawierającą równie dziwną czarną ciecz z bąbelkami, z której momentalnie wytrysnęła zawartość ochlapując przy tym jej siostrę

- UWAŻAJ Z TYM TROCHĘ! JAK JA POTEM DOPIORĘ TAKIE PLAMY!? I CO TO TAK WŁAŚCIWE NIBY JEST!?

- Dobrze, już dobrze, nie ma się o co tak denerwować... to tylko zwykła Cola.. zresztą zawsze możesz wziąść którąś z szat Gieni - ona i tak ostatnio ciągle tylko śpi i nic nie robi... Chcesz trochę? - podsunęł siostrze jakąś czerwono-białą torebkę z białymi, nieregularnymi kształtami w środku.

- NIE DZIĘKI. OSTATNIM RAZEM JAK COŚ OD CIEBIE WZIEŁAM, DOSTAŁA WYSYPKI.

- Bo wybielacz nie służy do picia. Ale to jest w pełni jadalne. Spróbuj!

- MOŻE KIEDY INDZIEJ...CHOCIAŻ.. A CO MI TAM... MMMM.... DOBRE... CO TO JEST?

- Praszonana kufuryca - odrzekła jej siostra z pełnymi ustami.

- A TAK WOGÓLE TO...

- Ciiiiii! - Przerwała jej siostra. - Zaraz się zacznie!

I rzeczywiście zaczęło się - światła wewnątrz kuli uformowały się w całkiem wyraźny obraz przedstawiający niecodzienną scenę...


Widziały jamodyla siedzącego w małym, drewnianym pomieszczonku, w którym go ostatnio nawiedziły (czego zresztą wciąż żałowały). Po kilku chwilach pomieszczenie rozpadło się na drzazgi na skutek serii silnych zapukań pani Gertrudy. Już po chwili William stał twarzą w pysk z rozjuszonym tłumem.

- Cześć! Jak się macie? - powiedział jamodyl...

I wtedy się zaczęło... Wspomniana już Stara Gertruda (przywódczyni Kółka Gospodyń Wiejskich) pierwsza cisnęła widłami... i trafiła! Tylko że nie w tego, w kogo celowała - jamodyl w ostatniej chwili zauważył w trawie jakąś monetę, po którą się schylił, w wyniku czego widły przeleciały nad nim i trafiły prosto w nogę Zenona - lokalnego Drwala i Przywódcę cechu Lokalnych Drwali. Oczywiście drwale nigdy nie pozostają nikomu dłużni, a że było już ciemno i nie było dokładnie widać kto jest kto, to wkrótce do walki wkroczyły także pozostałe lokalne frakcje.

Gdy tylko jamodyl podniósł się z ziemi stwierdziwszy, że ktoś musiał ukraść monetę, którą przed chwilą zauważył (na bo przecież mu się nie przewidziało!), zobaczył następującą scenę: Zenon, straciwszy obie ręce, wymachiwał nadłamaną siekierą trzymając ją w zębach, kilka płonących postaci tarzało się po ziemi próbując się wzajemnie podusić, nisko latające widły co i rusz ze świstem przecinały powietrze (i nie tylko), a siekiery z niejednej wystawały głowy. William patrzył na to z pewnym zdziwieniem, gdy nagle ogarnęła go fala zrozumienia.

- Ale imprezka! Czemu nikt mi nic o niej nie mówił!? - wykrzyknął podbiegając do wijącej się na ziemi Gertrudy, na której sukni widać było ślady bliskiego kontaktu z ogniem. Z jej korpusu sterczały złamane widły i kilka siekier, które jednak nie były w stanie przebić jej naturalnego pancerza (150 kg czystego tłuszczu doskonale absorbuje obrażenia...)

- Siemasz, maleńka! Może wyskoczymy gdzieś razem? - zapytał jamodyl.

- Ghrrr... ghyy... aghyar.... - usłyszał w odpowiedzi, gdy Gertruda, z nienawiścią w oczach, wyciągnęła ku niemu swe obfite łapska...

- Czy to oznacza tak? - Gertruda stęknęła, a jedyna myśl w jej głowie brzmiała: zabić! - Och, tak się cieszę.. To gdzie się wybierzemy?

Gertruda zacisnęła ręce na szyi jamodyla i zaczęła go dusić...

- Hrrrkk... Ja też cię lubię.. - wyjęczał jamodyl - ale może chociaż poczekajmy, aż będziemy sami...

Przywódczyni KGW już niemal dopełniła dzieła, gdy nagle, tuż za jej plecami, pojawił się Zenon wciąż dziarsko dzierżący w zębach nadłamaną siekierę (mimo tego, że zdążył już dodatkowo stracić nogę i nos - najwyraźniej zostały odgryzione). Wykrzyknął: Der kan bi onlij łan! Niestety, ciężko było mówić z trzonkiem siekiery w zębach... Stylisko uwolniło się z poluzowanego uchwytu zębów i wsunęło głęboko do gardła Wielkiego Rąbacza Drzew powodując wytrzeszcz oczu i problemy z oddechem. Zenon rzucił się gwałtownie do tyłu i począł miotać we wszystkich kierunkach jednocześnie. Niewiele mu to pomogło, ale za to siekiera złamała się do reszty. Jej ostrze poszybowało ruchem obrotowym w górę, po czym zatrzymało się na chwilę i spadło z powrotem na ziemię skutecznie ukrócając zapędy Gertrudy o głowę (dosłownie). Wbiło się w ziemię dosłownie milimetr od głowy jamodyla...


- OOOO! JA CHCĘ JESZCZE RAZ! - Wykrzyknęła rozentuzjazmowana Wyrocznia.

- Ale numer... No coś takiego... a myślałam, że już po nim...

- PRZEWIŃ DO TYŁU I PUŚĆ TEN FRAGMENT JESZCZE RAZ!

- Wedle życzenia - dotknęła ręką jakiegoś dziwnego czarnego pudełeczka i obraz zaczął się cofać. Już po chwili Wyrocznie oglądały cały fragment od nowa... i od nowa ... i od...


Kolejka powoli, acz sukcesywnie, posuwała się do przodu. W międzyczasie jamodyl przyzwyczaił się już do ostrego światła i obejrzał stojące w niej postacie. Było wśród nich wiele znajomych twarzy, była nawet ta dziewczyna z imprezy... Tyle tylko, że wyglądała jakoś inaczej... "Pewnie miała wtedy makijaż" - pomyślał William. Pomyślałby może nad tym dłużej, gdyby nie zauważył człowieka, który najwyraźniej połknął krowę... całą... w jednym kawałku... "O żesz! Jak on to zrobił!? Ja też tak chcę!" - kołatało się w głowie jamodyla. Niestety, jego rozważania zostały brutalnie przerwane przez głos dziewczynki:

- Jamodyl William?

- Kto? Ja? - zapytał zdziwiony jamodyl.

- Tak, ty! - odparła Kostucha (bo to była Kostucha) lekko podirytowana.

- Skoro tak mówisz... Bo ja tam się na tym nie znam, ale słyszałem, że kiedyś...

- Dość! - Przerwała. - Przyczyna zgonu?

- Czyjego?

- Twojego!

- Serio?

- TAK! - wrzasnęła Kostucha. - Po prostu odpowiadaj na pytania...

- No dobrze, już dobrze...

- ...

- ...

- A więc?

- Ale co?

- Odpowiadaj!

- Ale jakie było pytanie? - zapytał zdziwiony jamodyl.

- Pytałam, o... a zresztą - odpowiedziała Kostucha zrezygnowana. - Nie ważne.

- Skąd wiesz, że nie ważne? Może dla mnie ważne? A jak nie dla mnie, to może dla kogoś innego.. Pamiętam jak kiedyś...

- Dobra! Sam tego chciałeś! - uniosła wysoko rękę, w której trzymała kosę, wykonała szybki, szeroki zamach w stronę jamodyla i... nic się nie stało. Kostucha zdziwiona spojrzała na swoją rękę. - Gdzie jest moja kosa...? - zamrugała zdziwiona, po chwili jednak doszła do siebie i odruchowo spojrzała na koniec kolejki, gdzie z każdą sekundą pojawiało się mnóstwo nowych postaci, a wszystkie z całą paletą głębokich ran ciętych...

- JÓZEEEF! NIE DARUJĘ CI TEGO! - wrzasnęła. - A ty... - zwróciła się do jamodyla - masz tu cierpliwie czekać! - Po czym zniknęła w odmętach czasu i atłasu.


Wyrocznie, gdy wreszcie znały już wiadomy fragment na pamięć, postanowiły w końcu kontynuować oglądanie...

Gertruda, nieco wybita z rytmu nagłą utratą głowy, która nawet jej była czasem potrzebna, rozluźniła uścisk i padła na wznak prosto na jamodyla.

- Aaaaa! Oślepłem! Oślepłem! - krzyczał jamodyl rzucając się pod dwustukilowym korpusem. - Życie mnie przytłacza...!

William począł rzucać się i wierzgać tak gwałtownie, że wydawało się, iż to Ex-Przewodnicząca KGW zamierza powstać z martwych i ruszyć ponownie do boju, okładając przeciwników własną głową. Błyskawiczna reakcja pobliskich chłopów jednak ukróciłaby te zapędy - szybko pochwycili oni (w dziesięciu) jej cielsko i już nie tak szybko dowlekli je do niedalekiej studni, po czym wrzucili je wnętrza. Studnia się zapchała... Gertruda zmieściła się tam tylko do połowy, gdyż średnica dalszej jej części była niepokojąco wiesza od średnicy wylotu studni. Zdesperowani chłopi, nie wiedząc co zrobić (bo nie mogli jej już wyciągnąć, gdyż zostało ich tylko siedmiu... sześciu - grabie i im podobne, wciąż śmigały w powietrzu), poczęli skakać po niej i wtedy rozległ się trzask i...


- CO TO ZA SZAJS!? - wykrzyknęła Wyrocznia. - MIAŁ BYĆ JAMODYL!

- Chwilka - odrzekła jej siostra - trzeba wyregulować...

- NO! OD RAZU LEPIEJ...


W momencie, gdy chłopi podnieśli Gertrudę, uwolnili leżącego pod nią jamodyla. Ten, zdziwiony, rozejrzał się wokoło (w między czasie na nocnym już niebie zebrały się ciemne, klimatyczne chmury) i wykrzyknął:

- Ja widzę! Zostałem uzdrowiony! Ale kto... ?

I wtedy, nagle i niespodziewanie, w blasku błyskawicy ujrzał Józefa - Przodownika Pracy. Józef stał z wyszczerbionymi widłami w dłoni i jak maszyna eliminował kolejnych przeciwników, a pod jego stopami znajdował się już cały stosik ofiar.


- O! ZACZYNA SIĘ ROBIĆ CIEKAWIE! - skomentowała wyrocznia coraz szybciej opychając się zawartością, trzeciej już, dziwnej torby.

- Nie gadaj! - odrzekła jej siostra, która już dawno tak się zagapiła, że wylała na siebie całą butelkę Coli, nawet tego nie zauważając...


- To ty! - wykrzyknął jamodyl i jednym susem radośnie skoczył na szyję przodownika pracy, a gdy tylko się jej uczepił, dodał - to ty mnie uzdrowiłeś!

Józef zachwiał się pod tym nowym, niespodziewanym ciężarem, zakołysałę w tył i w przód, rzucił silną wiązankę przekleństw (która sama w sobie ścięła z nóg kilku jego przeciwników) i gdy już niemalże odzyskał równowagę, jego stopa nieszczęśliwie stanęła na zagubionym jelicie jednego z poprzednich przeciwników, przez co poślizgnął się i padł jak długi, ku uciesze krwiżądnych narzędzi ogrodniczych, które szybko zabrały się do konsumpcji... A jamodyl? Jamodyl już w chwili upadku Przodownika Pracy, targnięty siłą bezwładności i porywistym wiatrem, wzbił się w powietrze i wylądował gdzieś w głębi pola bitwy... I w tym momencie zaczął padać deszcz, duuuużo deszczu. Dookoła zapanowały ciemności.

Wszyscy zaczęli walczyć ze wszystkimi, nie zwracając uwagi na to kto jest po czyjej stronie (bo zresztą już od dłuższego czasu nie było żadnych stronnictw - we wszystkich nastąpiło tyle podziałów, że rozpadły się na pojedyncze osoby) - członkinie KGW okładały się nawzajem wałkami, a hodowcy świń skierowali widły jeden przeciw drugiemu. Co gorsza podłoże stało się śliskie i mokre, przez co ciągle ktoś się przewracał i lądował twarzą w błocie (nierzadko ratując w ten sposób życie przed nagłym ukróceniem przez nadlatujący szpadel lub sekator). Do tego na placu boju, ni stąd, ni zowąd, pojawiła się grupka lokalnych degustatorów, wyposażonych w spory zapas trunków nie dla dzieci... Cóż, przynajmniej walka i wzajemne mordowanie przebiegała teraz w wesołej atmosferze i nikt nie przejmował się już, że poplami ulubione spodnie krwią... A i sens był nowy, bo ewentualny zwycięzca bierze wszystko (a w każdym razie to, co do tego czasu zostanie). Mówiąc krótko można by powiedzieć, że nastał totalny chaos, nie można jednak tego zrobić, gdyż nawet chaos ma jakiś sens.... Nikt nawet nie zauważył wiszącego na drzewie jamodyla, zaczepionego skrajem szaty o konar. Tak minęły następne godziny... Jamodyl, nie mając nic lepszego do roboty, zasnął...


- ALE TO NUDNE SIĘ ZROBIŁO... WEŹ MOŻE PRZEWIŃ KAWAŁEK.

- Już się robi, siostro - obraz zafalował i przyspieszył znacznie.

- O! DOBRA JUŻ! ZATRZYMAJ! COŚ SIĘ DZIEJE...


Dzień już wstał, ptaszki ćwierkały, a całe stada much wypełniały powietrze. W blasku słońca polana mieniła się ciemną, przyschniętą czerwienią. Gdzieniegdzie wystawały kawałki narzędzi rolniczych i sprzętów domowego użytku. We wszystkich okolicznych wioskach panowała dziwna cisza - zupełnie tak, jakby całkiem opustoszały. Miejsce to nazwano później Polami Rzezi, gdyż miała tu miejsce największa bitwa w całej historii Zacofanych Krain - zwana Bitwą Pięciu Wiosek - o której przez wieki jeszcze krążyły legendy mówiące o męstwie walczących, honorowych pojedynkach i wielkim skarbie. W rzeczywistość jednak skarb albo został zużyty już w czasie walki, albo się potrzaskał (ku wielkiemu żalowi wszystkich), a walczący nawet jeśli byli mężni, to zarazem byli też martwi. Wszyscy oprócz jednego.

Jamodyl spał wśród liści drzewa, na którym uprzednio zawisnął, a które ktoś omyłkowo wziął za przeciwnika. Obecnie leżało na ziemi w kilkunastu kawałkach, a jego korzenie można było znaleźć w promieniu kilkuset metrów, wystające najczęściej z tego i owego korpusu...

Kostucha dłuższą chwilę wpatrywała się w ten widok zastanawiając się, jak do tego doszło... I jak ona to wszystko ma niby doprowadzić do porządku. Nagle wpadła na genialny pomysł:

- Kto nie jest martwy, niech podniesie rękę do góry! - zakrzyknęła.

Jamodyl, usłyszawszy krzyk, obudził się i rozejrzał zaciekawiony. "Czyżby była pora na śniadanie?" - dedukował.

- Na pewno nikt? Jesteście pewni? - dopytywała Kostucha.

- Jak to nikt? - oburzył się jamodyl i zaczął wygramolać spod plątaniny gałęzi...

Okazało się to zadaniem wybitnie trudnym. Szaty jamodyla zdążyły już wkomponować się ową gęstwinę i wcale nie miały ochoty z niej wychodzić. William motał się i rzucał, kręcił, obracał, przewroty wywijał, ale co by nie robił, to jeszcze bardziej się zaplątywał.

- Skoro nikt, to wszyscy tędy! - wykrzyknęła uradowana Kostucha i wskazała końcem swej kosy na świetlisty tunel wiszący w powietrzu. - Idźcie, proszę, w stronę światła!

W tym momencie gałęzie pękły i jamodyl z trzaskiem wypadł z korony zwalonego drzewa. Ujrzał mnóstwo poł-przezroczystych postaci podążających w stronę jakiegoś światła...

"O nie! Chcą zacząć beze mnie!" - pomyślał jamodyl i pędem rzucił się w ślad za oddalającą się ekipą. Może by ich nawet dogonił, gdyby nie to, że wisieli już kilkanaście metrów nad ziemią. Biegł jednak dalej, potkną się o jakiś niewysoki kształt i runął jak długi...

- Nie! Nie odchodźcie! Nie odchodźcie beze mnie! - lamentował podnosząc się z ziemi. - Ja też chcę!

- A ty to kto? - odezwał się głos za jego plecami.

Jamodyl nadstawił uważnie uszy.

- Czy to ty? - zapytał, mając nadzieję, że to wuj Herman. - Dlaczego Cię nie widzę? Może znów jesteś nieżywy?

- Spójrz za siebie!

I spojrzał... Zobaczył małą, kilkuletnią dziewczynkę całą umazaną błotem zupełnie tak, jakby przewróciła się i wpadła w kałużę.

- O! Cześć! - zawołał. - Czy to ty jesteś wujkiem Hermanem?

- Nie... czyba nie... znaczy się... - Kostucha była wyraźnie zbita z tropu. Stało przed nią coś, czego nigdy wcześniej nie widziała i najpierw na nią wpadło, a teraz zaczęło pytać o jakiegoś wujka Hermana... Po chwili jednak doszła do siebie. - To ja tu jestem od zadawania pytań!

- Aaaa! Więc to teleturniej i jesteś prowadzącą, tak? - Kostucha wielokrotnie zastanawiała się później, co to ten teleturniej, gdyż nigdy o czymś takim nie słyszała. Jamodyl zresztą też nie - A więc pozwól, że się przedstawię, nazywam się William, to jest, jamodyl William i...

- Dość! Co ty tu właściwie robisz!? - dziewczynka coraz mniej z tego rozumiała, a gdy czegoś nie rozumiała, zazwyczaj wpadała we wściekłość...

- Czekam na śniadanie - odrzekł jamodyl, a Kostucha nabrała bordowego odcieniu...

- A dokąd biegłeś!?

- No za nimi - spojrzał na znikający już świetlisty tunel. - O nie! Poszli już sobie! I co ja teraz zrobię!?

Kostucha miała już dosyć - postać przed nią była w pełni materialna, a mimo to widziała ją, tunel i dusze zmarłych. Było to co najmniej niezrozumiałe, a ona nie lubiła rzeczy, których nie mogła zrozumieć...

- Chcesz do nich dołączyć? - zapytała po dłuższym namyśle.

- Co? Do kogo mam dołączać? O co chodzi? - zdziwił się jamodyl, który podczas gdy Kostucha rozważała sytuację, zdążył już zająć się oglądaniem jej leżącej wciąż w błocie Kosy... - Fajny sprzęt.. Ciekawe czyje? Może wypadło komuś z kieszeni?

- Oddawaj to!

- Mogłaś po prostu powiedzieć, że Ci się podoba... - odparł obrażony jamodyl. - A nie tak się rzucać. Jesteś niegrzeczna!

- To przecież moje!

- A skąd wiesz, że twoje?

- No bo...eee - to pytanie zaskoczyło Kostuchę. Była to druga rzecz, która ją zaskoczyła. Pierwszą było to, że ma brata Józefa. Nie byłoby to dziwne gdyby nie fakt, że jako nad-istota nie miała rodziny... - no bo jest moja i już!

- Aaaa! - zawołał jamodyl. - To trzeba było tak od razu! To wiele wyjaśnia. A wiesz, słyszałem kiedyś, że... A właśnie! Co dziewczynka w twoim wieku robi tutaj bez opieki?

- Ech - westchnęła. - Po prostu chodź ze mną...

- A dokąd? Mam nadzieją, że niezbyt daleko, no bo wiesz, znaczy się, nie żebym był leniwy, ale ...

- Nie, to niedaleko - odrzekła. - Po prostu podaj mi rękę... znaczy łapę i...

I znikneli. Tak po prostu, bez jakiegokolwiek śladu. Tylko okoliczne muchy obiecały sobie, że już nigdy nie zjedzą pozostałości po żadnym Degustatorze...


- A więc on wcale nie zginął! - wykrzyknęła uradowana Wyrocznia.

- ALE JEST W ZAŚWIATACH, WIĘC NA JEDNO WYCHODZI.

- A właśnie! Ciekawe co teraz robi? - zakrzyknęła Wyrocznia, po czym szybkopodniosła czarne pudełeczko i wcisnęła kółeczko z podpisem "Zaświaty".

Obraz w kuli zawirował, a wyrocznia wzięła głęboki łyk z dziesiątej już buteleczki Coli. Chwilę później już tego pożałowała - gdy obraz się uwyraźnił, na jego widok zakrztusiła się do tego stopnia, iż o mały włos się nie udusiła. Przy okazji obryzgała Colą wszystko dookoła - siebie, swoją siostrę, Kulę, a nawet Gienię.

- O ŻESZ TY... - wyjąkneła jej siostra, nawet nie zauważywszy jak kolejne kawałki prażonej kukurydzy sypią się hurtowo z jej rozdziawionych ust...

To co zobaczyły mogło być dosłownie wszystkim innym, tylko nie zaświatami. Ale przecież kula jest nieomylna, więc...

Autor: Mad Phantom

Spis Treści

Pewne prawa zastrzeżone. Tekst na licencji Creative Commons.