Tawerna RPG numer 72

Ostatnia walka

Był to deszczowy, mroczny dzień. Burzowe chmury zbierały się nad polem bitwy. Pamiętam to doskonale. Umiera się w końcu jeden raz w życiu. Walka wrzała przed miastem zwanym Kaln Verta. Przybyłem na tę zapomnianą przez Boga planetę, jako jeden z Świętych Niedźwiedzi. Nasz zakon, przez wielu uważany za heretycki, tolerowany jednak był, ponieważ broniliśmy spraw ludzkości i życia niewinnych oraz niczego nie świadomych ludzi zamieszkujących różne systemy gwiezdne.

Walka toczyła się od długich już tygodni. To ostatnie nie upadłe jeszcze miasto, było tak naprawdę bastionem, który właśnie został poddany ostatecznej próbie. Atakowany przez chordy Chaosu, Zła - nekromantów i ich piekielnych sług, oraz zawziętych Orków, którzy wręcz uwielbiali plądrować, niszczyć, grabić oraz palić wszystko na swej drodze. Te trzy potęgi, choć na początku niechętne sobie, połączyły się w jedną ogromną i śmiercionośną armię, niszcząc każde napotkane życie na tej planecie. Tysięczne fale Orków, plugawych szkieletów, pobudzonych do zabijania, za sprawą mrocznych mocy ich panów - nekromantów, poruszały się po tym świecie. Planeta Astra Ligth była skazana na panowanie śmierci i bólu niewinnych ludzi. Zalesiona dżunglą, powoli aczkolwiek konsekwentnie zaczęła umierać.

Ostatni bastion. Ostatnia szansa. Ostatni żyjący ludzie na tej splugawionej planecie. Ostatnie iskrzące się życia prawych i dobrych... Stałem w ich szeregach. Czułem ich strach, złość, poczucie bezsilności i bezradności, a także chęć zemsty i pragnienie walki z najeźdźcami. Jako jeden z nielicznych kosmicznych wojowników, znalazłem się naprzeciw ogromnym armiom zła. Ta garstka ludzi i różnych, porozrzucanych między nimi kosmicznych marine nie była w stanie odeprzeć tego ataku, jednak żaden z tych wojowników, nikt z zebranych tutaj nie miał zamiaru oddać ducha bez walki... Zdeterminowanie i strach dodawało im wszystkim niesamowitą chęć walki i działania. Poczułem się dumny, że wraz z nimi mogę stoczyć swój ostatni pojedynek. Walkę z wrogiem liczniejszym i potężniejszym. Ta bitwa przejdzie do historii, a żaden z zebranych tutaj ludzi nie będzie pominięty w sagach o bohaterach...

Była nas garstka w porównaniu do armii stojącej naprzeciwko nam. Dwa trzy tysiące, może nawet mniej, w porównaniu do ich kilku milionowej plagi. Nikt z nas nie miał nadziei na odniesienie zwycięstwa, ale każdy, miał nadzieję na to, iż zanim skona odeśle jak najwięcej przeciwników do piekła. Sam również miałem taka nadzieję. Nie miałem zamiaru oddać swego żywota łatwo. Brałem już udział w setkach bitew, pokonałem wiele mrocznych sług, odesłałem w diabły wielu heretyków, nekromantów wraz z ich podopiecznymi. Tylko, że tym razem sprawa wydawała się z góry przegrana, i wszyscy, mniej i bardziej doświadczeni wojownicy byli świadomi nadchodzącej śmierci. Potęga armii stojącej przed nami, jakby kpiła i się śmiała z naszego daremnego oporu. Ich szyki były wymieszane. W ich szeregach panował bezład i chaos. Nasi żołnierze szykując broń, strzelby, karabiny, oraz różne bronie energetyczne i łańcuchowe naszykowali się do ostatecznego odparcia wroga. Mój artefaktyczny młot bojowy leżał mi pewnie w dłoniach. Pistolet bolterowy znajdował się na miejscu w kaburze. Runy na młocie świeciły blaskiem światła i mocy. Czułem wzbierającą w sobie siłę. Gniew na te plugawe podmioty naprzeciw wzmagał się z każdą minutą, każdą sekundą. Bestia w mojej duszy, mym sercu zaryczała z radości, po czym zaczęła ogarniać me ciało dzika nieludzka furia. Szczerze mówiąc, już od dawna nie byłem zwykłym człowiekiem. Najpierw byłem Paladynem, później po wstąpieniu do zakonu Świętych Niedźwiedzi - obrońcą spokoju ludzi i ich życia.

Nadszedł czas... Mury miasta były dobrze ufortyfikowane, ale nie wytrzymały by naporu wrogiego ognia, dlatego znaczna większość obrońców stanęła mężnie do obrony przed bastionem. Nie lękali się już śmierci. W ich duszach zapanowało jedynie pragnienie walki. Siły mroku i zła wreszcie ruszyły. Ich szarża była przerażająca dla oka śmiertelnika. Tak jakby uosobienie szatana nadciągało na słabych i bezbronnych ludzi. Ogień i kule zaczęły wymieniać obie strony. Zapanował totalny chaos. W końcu obie strony zwarły się w jednej zaciekłej walce. Ból. Groza. Śmierć. Przerażenie. Z każdej strony słychać było jęki i krzyki zabijanych. Krew lała się strumieniami. Przeciwnik nie miał za krzty litości. Ziemia była nasączona krwią, wszędzie widać było ludzkie organy. Strach. Złość. Płacz. Kolejne oddziały dołączały się do walki. Wrzaski zarzynanych krwawo ludzi przepełniały moją duszę smutkiem i złością.

Z burzowych chmur zaczęły spadać wielkie krople deszczu. Po chwili lało jak z cebra. Bitwa wezbrała się na sile. Bestia w mojej duszy zaryczała tak potężnie, aż z mojej piersi wyrwał się okrzyk przypominający ryk niedźwiedzia. Poczułem jak oczy zaczęły mnie piec, po czym ruszyłem przyłączyć się do ginących. Z każdej strony do mych uszu docierały odgłosy krwawej bolesnej walki. Szybkie tępo marszu, przerodziło się w bieg. Nie zważałem już na nic uwagi. Moją duszę wypełniały teraz uczucia żądzy walki, oraz krwi wrogów - jeśli tylko ją posiadali. Kule świstały mi koło czaszki. Ujrzałem już swój pierwszy cel - małą grupkę mrocznych szkieletów. Ich sztucznie przywrócone życie, poprzez złe moce, zaraz zostanie im ponownie zabrane. W swych kościstych rękach trzymali zielono połyskujące miecze. Mrok ogarniał wszelkich przeciwników naprzeciw naszej armii. Skaza Chaosu była prawie namacalna, niczym śliska macka kałamarnicy. Z głuchym rykiem wpadłem w tą grupkę, po czym nie zastanawiając się na tym, co robię, jednym płynnym ruchem rozbiłem jednemu czaszkę, drugiemu korpus, a trzeciemu pogruchotałem nogi, dobijając go, gdy jeszcze upadał. Dwóch kolejnych widząc, co się dzieje, ruszyło z mordem w oczach na moją osobę. Uśmiechnąłem się krzywo, po czym rąbnąłem pierwszego tak potężnie, aż cały rozpadł się na drobny pył. Jego kompana potraktowałem podobnie, odbierając jego nikczemną iskierkę życia, jednym półobrotem mej potężnej broni. Byłem dumny z tego, czym władałem. Niewielu śmiertelników miało okazję walczyć orężem o podobnej sile i mocy. Przeciwnicy jak Ci byli dla mnie tak naprawdę chlebem powszednim, ponieważ to właśnie mój zakon, głownie zajmował się tropieniem i likwidacją nekromantów oraz ich sług. W całym swoim życiu, wiele setek takich przeciwników odesłałem w czeluście piekieł. W tym momencie to już nie miało znaczenia. Zawsze starałem się wypełniać swój obowiązek względem ludzi jak najsumienniej. Swoje życie i krew już nie raz oddawałem z pełnym poświeceniem. Tym razem również tak było. Przed moimi oczyma pojawiły się zielonkawe sylwetki dwóch masywnych orków. W ich grubych potężnych łapach znajdowały się ogromne topory, zakończone mechanicznymi ostrzami z wielką ilością ostrych ząbków. Spojrzeli na mnie swoimi żółtymi ślepiami, po czym ukazując swoje imponujące uzębienie rzucili się w moja stronę, krzycząc i wymachując swoimi brońmy we wszystkie strony...

Kątem oka zauważyłem kolejnych dwóch przeciwników zakradających się z mojej lewej strony. Byli to wojownicy chaosu. Spaczeni ludzie, którzy swe dusze poświecili plugawym bóstwom chaosu. Niech ich ogień pochłonie! Skoczyłem do przodu, zaskakując tym manewrem szarżujących zielonoskórych zabójców. Przeturlałem się miedzy nimi i półobrotem mego młota zmiażdżyłem czaszkę jednego z przeciwników. Jego druh z rykiem uderzył mnie swym masywnym toporem. Sparowałem uderzenie, a runy na mym orężu rozjaśniły się złotym płomieniem. Długą chwilę mocowałem się, z tym cholernym zielonoskórym obcym. W końcu siła jego mięśni przeważyła nad moją i odepchnął mnie do tyłu. W pewnym momencie straciłem równowagę, jednak mój przeciwnik był za głupi, aby to wykorzystać. Postanowiłem, że drugiej takiej szansy już nigdy nie będzie miał. Bestia w mym sercu po raz kolejny ryknęła i odgłos bitewny wydobył się z mojej krtani. Nie zważając na to, co robię, uderzyłem z całej swojej siły w klatkę piersiową orka, miażdżąc tym samym jego płuca. Ujrzałem w oczach upadającego nienawiść i gasnąca iskierkę życia. Gdy wzniosłem głowę w górę, przypomniałem sobie o szarżujących wojownikach chaosu. Niestety zrobiłem to zbyt późno, ponieważ jeden z nich już był przy mnie. Jego miecz łańcuchowy opadał na mój tors. Gdyby nie pancerz, który miałem pewnie zostałbym przecięty na pół z łatwością, jaką nóż tnie masło. Klatka piersiowa mnie zapiekła przeszywającym bólem. Czułem jak każdy ząbek wirującego miecza łańcuchowego, pokonuje kolejne warstwy mojej ochrony. Zaciskając zęby, przełamując się, odbiłem jego oręż młotem i sam zaatakowałem. Pomimo, że krwawiłem, mój duch chciał walczyć, i odsyłać w serce piekieł całe to otaczające zło. Po raz kolejny uniosłem broń i z głuchym świstem opuściłem na przeciwnika, który umiejętnie blokował każde moje posunięcie. Sytuacja powtórzyła się kilka krotnie, do czasu, aż dołączył się jego kompan do tej szaleńczej potyczki. Moje szanse malały z każda sekundą. Nie nadążałem za odbijaniem dwóch wrogich ostrzy. Kolejne bolesne rany pojawiały się z moim ciele. Czułem jak krew, i wraz z nią - życie, ze mnie wypływa. Słabłem. Coraz bardziej i bardziej, prawie nie zdolny do utrzymania broni, którą posiadałem...

Nagle, gdy moje siły prawie się wyczerpały, z mojej duszy, z samego środka serca wydostała się bestia, która tak wiele razy mi pomagała. Jakby obięła nademną kontrolę. Dodała mi nadzwyczajnych sił, energii, której tak teraz potrzebowałem. Przed moimi oczyma zaświtała czerwona mgiełka. Już nie panowałem nad tym, co robię. Nie myślałem, co czynię, po prostu to wykonywałem. Ból minął, osłabienie również. Oba te uczucia zastąpiła żądza bitwy, walki i pragnienie śmierci wroga. Z nadzwyczajną, wręcz nieludzką zwinnością, odbiłem oba ostrza wrogów, i sam zaszarżowałem. Po kilku krótkich chwilach jeden z nich leżał w kałuży swojej czarnej krwi, a drugi był pozbawiony potylicy. Czułem jak sierść na karku mi się zjeżyła. Rozejrzałem się wokoło. Widok był zaiste piekielny. Wszędzie widać było walczących. Odgłosy strzałów, uderzeń metal o metal, krzyki rannych i umierających. Ogień ugaszany przez deszcz z nieba. Pioruny wszędzie błyskały, ukazując zawziętość obu armii. Żadna ze stron nie dawała za wygraną, nikt nie zamierzał się poddać. Wszędzie, walały się zwłoki ludzkie i orcze, oraz kości ożywionych szkieletów. Krew zmywały ogromne krople deszczu. Widać było wszędzie mokrych oraz zakrwawionych wojowników. Chaos, ból, zgroza, krew i śmierć - otaczały moją osobę, dookoła tam, gdzie by nie spojrzeć...

Nagle, mój wzrok wypatrzył postać, którą otaczał majestat mocy, siły i przywództwa. To był również wojownik chaosu, ale zapewne również jeden z przywódców. Walczył potężnym sierpem, zabijając każdego człowieka, jakiego tylko napotkał. Nikt mu nie sprostał. Każdy obrońca, który wszedł mu w drogę, ginął bez szans na odpowiedź. Był szybki niczym huragan. Śmiertelny niczym sama śmierć. Można by go nazwać nawet uosobieniem śmierci. Czaszkę zdobiły liczne plugawe tatuaże. Włosy miał białe, długie. Jego głowa była jeszcze bledsza niż owłosienie. Pancerz miał prastary, przesiąknięty mocami chaosu. Jego broń również była wielkiej mocy. Otaczała go aura zniszczenia oraz śmierci. Teraz wiedziałem, kto jest moim celem w tej bitwie. Bestia ponownie wydała ryk zadowolenia z toczącej się walki. Ruszyłem przed siebie tratując każdego wroga, który pechowo wszedł mi w drogę. Cel miałem tylko jeden. A był nim ten splugawiony morderca. On również mnie zauważył. Uśmiechnął się ironicznie i także począł podążać w moją stronę.

Po kilku śmiercionośnych minutach nasze oblicza się spotkały. Był ode mnie wyższy o prawie półtora metra. Swoją postawą górował nad wszystkimi dokoła naszej dwójki. Spojrzałem w jego krwisto - czerwone oczy. Kryła się w nich śmierć. Zaatakowałem. Szybki i celny cios młota został sparowany z przerażającą siłą przez jego oręż. Jego potężny wielki sierp, niczym kosa opadł na moją krtań. Zasłoniłem się młotem i odparłem jego atak, choć był on niewiarygodnie potężny. Bestia dostała szału w mej duszy. Z krwistą mgiełką przed oczyma ponownie zaszarżowałem, niczym dziki zwierz przywarty do muru. Po raz kolejny wydałem ryk... Ostatni ryk, bowiem podczas swojej szarży, nie zdołałem zablokować wbijającego się ostrza w moją klatkę piersiową. Ostrze przebiło się przez warstwy metalu, dostając się do mojego serca. Wielki ból przeszył me ciało. W ustach poczułem krew. Własną krew... Czerwona mgiełka przeistoczyła się w czarną. Poczułem jak triumfalnie zostaje wyciągnięte ostrze z mojego torsu. Osunąłem się na kolana. Z każdą chwilą traciłem przytomność, a wraz z nim moje życie ulatywało z ciała. Widziałem swoją własną krew, wypływającą z ran odniesionych w tej zaciekłej bitwie. Czułem krople deszczu opadające na moją głowę, która dotknęła ziemi. Z ust wylewała się ze mnie czerwona życiodajna substancja.

Umierałem... Świadomość zaczęła mnie opuszczać. Siły przestały istnieć. Ból został ukojony. Pozostało poczucie spełnionego obowiązku. Nadszedł czas, aby moja dusza dołączyła godnie do dusz moich braci i sióstr... Mój duch opuścił ciało...

Autor: BearClaw

Pewne prawa zastrzeżone. Tekst na licencji Creative Commons.