W głębiach świata
 

Codziennie przechodzisz ulicą, tak jak ja, omijasz, trącasz w tłumie setki ludzi, nie zauważając tej jednej wielkiej niesamowitości: każda istota, którą mijasz, ma własną historię pełną przygód, jest to niezwykle złożone otocznie pełne barwnych zawirowań ludzkiego istnienia. Jak wielki umysł musi posiadać Ten, który to stworzył(bo żaden z nas nie pojmie tego, co nas otacza, a dopiero co rzeczy Boskich). Ale gdy zainteresujesz się jednym elementem...

 


To był ranek, szedłem właśnie alejką miedzy drzewami, które jeszcze utrzymały się w tym zurbanizowanym środowisku. Na niebie widniały rozstrzelane strzępy chmur, zabarwione krwawo od wschodzącego słońca, tak pięknego i rzadkiego jednocześnie. W pustym budynku, który mijałem, panowała martwa cisza. Od strony ulicy przestały dochodzić klaksony i piski opon, czerwień świtu na horyzoncie świeciła jeszcze mocniej...
Zza rogu wyszło dziecko, małe, najwyżej kilkuletnie. Miało na sobie przydługawy płaszcz, brązową czapkę przykrywającą blond włosy. Zatrzymała się, spojrzała na mnie i patrzyła. Ja też stanąłem i wlepiłem w nią wzrok. Ona tymczasem zaczęła mnie okrążać powolnym krokiem, ostrożnie stawiając swoje buciki na ośnieżonym chodniku. W końcu uśmiechnęła się i powiedziała:
- Nadasz się
I pobiegła. Zniknęła za rogiem. Nie wiem dlaczego, co mnie zmusiło do tego, ale rzuciłem plecak na śnieg i ruszyłem za nią. Za rogiem przeskoczyłem nad barierką, przebiegłem podwórko, jakieś boisko, na które wcześniej nie zwracałem uwagi, obok bloku i zobaczyłem domek. Mały, drewniany - jak leśniczówka. Wiedziałem, że to tam. Podszedłem i otworzyłem drzwi.
W środku było duszno. W kominku trzaskał ogień, na stole stał parujący garnek, wszystkie kurki na kuchence były odkręcone, płonął na niej ogień. Okulary mi od razu zaparowały, ale najpierw ściągnąłem czapkę i szalik, później je przetarłem i zobaczyłem.
Na łóżku siedział mężczyzna, wyglądał na starego. Trzymał w ręce pożółkłą kopertę a przy głowie... rewolwer. Zadrżałem, widząc przed sobą człowieka, któremu już obrzydło życie, któremu się już znudziło jego podwórko, plac zabaw. Na mój widok westchnął, odłożył pistolet na poduszkę i powiedział:
- Wyjdź, mój drogi.
Może i bym wyszedł, w końcu nie chciałem być zamieszany w czyjąś śmierć, pewnie by mnie podejrzewali o morderstwo, ale znowu coś mnie przymusiło do tego, czego bym nie zrobił - żeby odmówić.
- Pan nie może - powiedziałem
- Mogę, i zrobię to, ale nie chcę byś na to patrzył, za młody jesteś... a ja... - otworzył usta, z oczu pociekły mu łzy, ukrył twarz w dłoniach.
- Proszę pana, pan myśli, że to najlepsze wyjście?
- A jest jakieś inne? Przecież nie mogę tak dalej żyć... nie chcę tak dalej...
- Ale to jest najgorsza droga do... do wieczności! Żeby sobie zasłużyć na wieczność, nie może pan się poddać w jednym momencie z nadzieją, ze to się dobrze skończy. To byłoby za proste.
- Ja już nie mam nadziei nawet na to, żeby żyć jeszcze dobrze...
- Ale TO - wskazałem na rewolwer - pomoże stracić panu nie tyle co resztki nadziei, ale także ostatnią szansę, którą może pan wykorzystać, spożytkować całkiem dobrze!
- Niby jak?
- Ma pan rodzinę?
- Nie...
- Może pan mieć. Idziemy.
Pociągnąłem go za rękę, pomogłem nałożyć mu połatany prochowiec, wcisnąłem beret w jego ręce i otworzyłem drzwi. Rewolwer został w domu.
Prowadziłem go, choć nigdy nie byłem w tamtych terenach, nie interesowały mnie perypetie takich "elementów", jakie często się w naszym świecie spotyka. Cały czas jakaś mgła zasłaniała mój normalny umysł, zwyczajny dla mnie tryb myślenia, szedłem naprzód, w lewo, w prawo i znów naprzód, ale czułem, że z każdym krokiem rośnie mój tobołek nadziei, którą mogę dać temu starszemu. Wiec szedłem.
Doszliśmy do jakiegoś zaułka. Siedziało w nim kilku biedaków. Stanąłem, przykucnąłem za murkiem, poczekałem aż staruszek dojdzie do mnie, i obserwowaliśmy tamto miejsce, miejsce nieszczęść i rozpaczy.
- Po coś mnie tu przyprowadził? Mało moich kłopotów?
- A jakie pan ma kłopoty? Że nie ma pan nikogo na świecie? To nie musi być kłopot. Pan zobaczy - wskazałem na zaułek - oni maja kłopot, bo nie maja środków do życia - ale żyją! Mogliby się powiesić, ale wiedzą, że cierpienie ma swoją przyszłość. Nienaumyślne, lecz to jakie dał im los, i dzielnie to wytrzymują! Oni potrzebują pomocy, pan też. Oni mogą panu pomóc - pan też.
- Ja? Niby jak?
- Niech pan im pomoże, zaprowadzi do domu, da im jedzenie i picie, załatwi przytułek - będą dozgonnie wdzięczni.
- Ale... oni...
- Oni nie są gorsi od pana.
- No... dobrze...
Wyszedł zza murku, i z jakąś zawziętością w oczach, ruszył w kierunku biednych. Na jego twarzy zauważyłem wahanie, przystanął w miejscu, ale w końcu wykwitł tam uśmiech - uśmiech kogoś, kto wie, czego chce.
Podszedł do nich, zagadał, zaczęli na niego patrzeć, zaczęli się uśmiechać - wyglądali na szczęśliwych. Staruszek wziął jedno dziecko na ręce, i poszli - w piątkę, czwórkę - poradzą sobie w jego domku, wystarczy miejsca. Niedoszły samobójca uśmiechnął się do mnie, mrugnął porozumiewawczo okiem, a dziecko w jego ramionach... dziewczynka w płaszczu, o blond włosach wyszeptała:
- Dziękuje, wiedziałam, ze się nadasz...

 


Wróciłem bez problemu do mojego plecaka, który czekał za rogiem najbliższego budynku. Spojrzałem na zegarek - wskazówki się nie poruszyły od momentu zrzucenia tornistra. Zrozumiałem, że to nie był sen, ale ukryta rzeczywistość, która istnieje, i którą dane mi było ujrzeć...

 

Autor: Carchmage

 

 

(c) Tawerna RPG 2000-2004, GFX by Kazzek, HTML by Darky