Pierwszy Śnieg

(cześć 3. - ostatnia)

 

Davercin biegł tuż za Kaleą. Najszybszy ze strażników już prawie go doganiał, lecz nagły wybuch z przodu sprawił, że chłopak stanął jak wryty. Tak samo Kalea. Davercin już dawno przestał się czemukolwiek dziwić i łapiąc dziewczynę za ramię, zmusił ją do biegu. W ciemnościach prawie wpadli na regał, lecz udało im się szczęśliwie wybiec do czytelni, przez zniszczone dzięki interwencji Geit drzwi. 
Kalea, która nie rozstawała się ze swoim kijem, w biegu wyszarpnęła go z mocowania na plecach. Jednym ciosem, nawet nie zwalniając, powaliła strażnika. Kolejnego załatwił Davercin, popychając go gwałtownie na ścianę. 
Czytelnia była całkiem widna, więc minęli ją bez problemów. Pogoń jednak nie ustała. Udało im się, co prawda, zdobyć lekką przewagę, więc zatrzymali się przy schodach. 
- Posłuchaj, Kaleo – wysapał Davercin, próbując złapać oddech. – Tu się rozstaniemy. Idę o zakład, że Geit pobiegła do piwnicy. Ty spróbuj znaleźć jedno z dwóch pozostałych wyjść. Ja ich zatrzymam.
- Sam?! Nie dasz rady! – Kalea spojrzała ze strachem w głąb korytarza. – Pomogę ci!
- Nie! – Davercin wskazał jej schody prowadzące na górę. – Biegnij tam. Ja mam na nich sposób.
Kalea widocznie nie miała ochoty na kłótnie i ku jego bezbrzeżnemu zdziwieniu rozpoczęła wspinaczkę po schodach.
Davercin odetchnął głośno i spróbował się skoncentrować. W jego umyśle zatańczyły słowa zaklęcia, magia wezbrała w jego żyłach, poczuł znajome mrowienie w palcach. Pierwszy ze strażników biegł już w jego kierunku.
Jeszcze trochę. Jeszcze kilka sekund. Magia buzowała w jego ciele, domagając się uwolnienia. Jeszcze troszkę…
W jego polu widzenia pokazało się dziewięciu mężczyzn. Powinien sobie z nimi poradzić, choć zapewne tylko na krótko.
Davercin nie potrafił już dłużej utrzymać zaklęcia. Jego ręka sama powędrowała w górę, tak samo druga. Słowa same opuściły jego wargi, a powietrze zadrżało. Błękitna poświata, która otoczyła jego dłoń oznaczała, że się udało. Wszyscy strażnicy, jeden po drugim, padli na posadzkę.
Davercin także. Gdyby miał moc równą mocy Geit, zapewne nie poczułby nawet zmęczenia. Jednak nie posiadał nawet ułamka jej potęgi. Teraz ledwo trzymał się na nogach. Podszedł do ściany i osunął się na podłogę, dysząc ciężko. Musiał odpocząć, ale jednocześnie był zmuszony także uciekać, gdyż mężczyźni lada chwila mogli się obudzić. 
Przymknął oczy, czując jak kropelka potu spływa w dół, po jego policzku.

Kalea stanęła na szczycie schodów i rozejrzała się po ciemnych korytarzach. Z dołu nie dochodziły jej żadne odgłosy. Martwiła się nieco o Davercina, ale ten wyglądał, jakby wiedział co robi. Ta obawa ustąpiła więc dość szybko, robiąc miejsce innemu zmartwieniu: co teraz?
Próbowała sobie przypomnieć słowa czarodziejki, ale rzadko zdarzało się, by słuchała jej na tyle uważnie, by coś zapamiętać. Jedno wejście w spiżarni, przerobionej na piwniczkę na wino. To jasne… A gdzie dwa pozostałe?
Dziewczynie przyszło do głowy, że stanie na środku korytarza nie jest najlepszym pomysłem, więc przylgnęła do ściany i próbowała się spokojnie zastanowić. Wróciła myślami do wydarzeń w bibliotece i poklepała się po torbie, w której spoczywała bezpiecznie księga. Czarodziejka będzie musiała słono zapłacić, by ją od niej wyciągnąć… Z resztą, i tak, gdyby nie Einal, odeszliby z niczym.
Einal!
Zielarka wspominała coś o tunelach i o Naroddarze! Tak… Król, mający małego bzika na punkcie skrytobójców, którzy dostali się do zamku tak jak oni…
Kalea uderzyła się dłonią w czoło. No tak! Sypialnia! Drugie wejście znajduje się w sypialni! 
Mając w pamięci fakt, że pomieszczenia mieszkalne są w drugim skrzydle zamku, zakradła się pod okna i spróbowała rozejrzeć. Miała szczęście, gdyż te wychodziły na południe. Szybko zorientowała się w swoim położeniu i wybrała korytarz, który powinien zaprowadzić ją na miejsce. Żeby tylko Davercin ją dogonił…

Geit nie była specjalnie zadowolona ze swego położenia. Czterech namolnych strażników, groziło jej bronią, miała katar i znowu kichała, a gdyby tego było mało, tych chojraków zdawał się nie przerażać czerwony blask bijący z kryształu jej laski. Powoli dochodziła do wniosku, że musi ich troszeczkę postraszyć.
- No i jak, chłopcy? – zawołała. Wysoki, brodaty strażnik w średnim wieku, oświetlający sobie drogę pochodnią poczerwieniał z gniewu. Geit stała po drugiej stronie stołu, w wąskim pomieszczeniu kuchennym, więc nie mógł jej dosięgnąć. Jego trzech towarzyszy tłoczyło się tuż za nim.
- Chodź tu, mała cholero! – zawołał rozwścieczony. – Nie możesz bawić się z nami w kotka i myszkę przez całą noc! Jesteś w pułapce! Stąd nie ma wyjścia!
- Ha. Niech ci będzie – powiedziała czarodziejka. – Ale zaraz, panie Groźny Strażniku – uśmiechnęła się drwiąco – widziałeś kiedyś taką sztuczkę z ogniem?
Brodacz wyprostował się i zerknął niepewnie na swoich kolegów. Oni, wyraźnie przestraszeni, cofnęli się o kilka kroków.
- Co się boicie, maminsynki! Chyba nie wierzycie, że to wredne dziewuszysko zrobi wam krzywdę?
Wszyscy trzej pokręcili głowami, jednocześnie cofając się pod ścianę. Brodacz prychnął poirytowany i odwrócił się do czarodziejki. Ta spoglądała na niego z rozbawieniem. 
Strażnik starał się myśleć logicznie. Dziewczyna nie mogła być przecież z Bractwa, gdyż nie miała czerwonego habitu, ponadto, co im mogło zrobić kilkunastoletnie dziecko? Tylko ta twarz - tak pewna siebie mina i to wyzwanie w zielonych oczach… Czerwony blask jej laski sprawiał, że włosy dziewczyny płonęły niczym ogień.
- Jaką sztuczkę? – odwarknął.
Geit chwyciła pewnej swój kij i wykreśliła nim linię w poprzek komnaty – od jednej ściany do drugiej. Mężczyźni przyglądali jej się w pełnej napięcia ciszy. Czarodziejka tymczasem stanęła na swojej poprzedniej pozycji za stołem i powoli uniosła rękę do góry. Spojrzenia strażników powędrowały stronę sufitu. Dziewczyna powoli uniosła palec wskazujący i uśmiechnęła się szeroko. Gwardziści zamarli, oczekując nagłego wybuchu, który spopieli ich ciała. Tymczasem czarodziejka opuściła gwałtownie rękę, i wyciągniętym wcześniej palcem podrapała się po rudej głowie.
Strażnicy odetchnęli 
- Moi mili! Owa sztuczka polega na tym, że ktokolwiek przekroczy tą linię, zginie straszliwą śmiercią w płomieniach… - powiedziała niskim, tajemniczym głosem. – Na razie! – pomachała im i śmiejąc się zbiegła schodami do piwniczki.
Gdy minęło już zdziwienie brodacza, pojawiła się złość. Strażnik warknął coś do siebie, a następnie zwrócił się do swych podwładnych:
- Wy tchórze! – wrzasnął. – Boicie się zwykłej oszustki i włamywaczki?! Za nią!
Zawstydzeni mężczyźni gęsiego przecisnęli się między ścianą a stołem, zbliżając się do wykreślonej przez Geit granicy. W miejscu, gdzie pierwszy z nich nastąpił na niewidzialną linię, buchnął olbrzymi płomień. Przerażeni młodzieńcy cofnęli się gwałtownie, a ogień zgasł. Drugi strażnik, widocznie nieco bardziej odważny, chwycił mocniej swój miecz i wysunął go ponad linię. Ogień buchnął ponownie. 
Żaden z mężczyzn nie miał zamiaru nadal ścigać uciekinierki. Wszyscy czterej niczym jeden mąż, rzucili się do wyjścia. W przerażeniu, przepychając się i krzycząc, opuścili kuchnię. Płonąca pochodnia, rzucona w panice przez jednego z gwardzistów, padła na drewnianą podłogę…

Davercin z trudem wspinał się po schodach. Siły mu jeszcze nie wróciły i w pełni nie powrócą, dopóki nie prześpi spokojnie kilku godzin. Jednak teraz przynajmniej mógł już utrzymać się na nogach.
Zastanawiał się, na której kondygnacji znajduje się Kalea. Obawiał się, że może jej nie znaleźć, co oznaczałoby samotną wędrówkę przez labirynt. Labirynt, do którego jednak najpierw należało się dostać. 
Z tego co wiedział, prócz przejścia w spiżarni, najbliżej musiało znajdować się to w pobliżu komnaty wartowników. Z ledwością dotarł na najwyższy poziom zamku. Tutaj także musiał zafundować sobie odpoczynek.
Siedząc pod ścianą, zastanawiał się jak odnajdzie wejście. Teoretycznie miał jeszcze odrobinkę mocy, co pozwoliłoby mu rzucić drobne zaklęcie sondujące, takie, jakim Sokół wcześniej odnalazł wyjście i wejście do labiryntu. Istniało jednak ryzyko – był już praktycznie wyczerpany i taki wydatek mocy mógł go drogo kosztować. Po namyśle doszedł jednak do wniosku, że pozostanie w zamku było jeszcze większym niebezpieczeństwem.
Musiał włożyć ogromny wysiłek w to, by wstać na nogi, jednak głosy dobiegające z jednego z korytarzy, raz-dwa zmusiły go do ruchu.. Wszedł w cień potężnego filaru i zamarł.
- …nie wiem! Było ich chyba z piętnaścioro, bo poturbowali wszystkich naszych ludzi! – powiedział przejęty głos, należący do idącego szybko mężczyzny. Drugi, towarzyszący mu strażnik, starał się dotrzymać mu kroku.
- To niemożliwe! Ponadto sam kapitan stwierdził, że mają w swych szeregach dziwnego czarodzieja, który przybrał postać dziecka, by podpalić cały budynek!
- Nie! – pierwszy z mężczyzn pokręcił głową. – Nie ma na świecie maga, który potrafiłby jednocześnie zmienić postać i rzucać ogniste zaklęcia! 
- Kapitan utrzymuje, ze ten podpalił kuchnię i zniknął w płomieniach!
- Wielcy bogowie! Co za piekło! – westchnął pierwszy. – Przecież to miała być spokojna noc! A tu mamy bandę złodziei i włamywaczy, pożar dolnych kondygnacji i czarodzieja, który…
Ostatnie słowa mężczyzny, ze względu na dzielącą ich odległość nie doszły już uszu Davercina. Wojownika ucieszył fakt, że Geit udało się bezpiecznie uciec, lecz zmartwił się pogłoskami o pożarze. To znaczyło tylko jedno: musiał jak najszybciej opuścić budynek.
Odczekał chwilę, by nabrać pewności co do tego, że żaden zabłąkany strażnik nie wyskoczy nagle zza rogu, poczym wstał i ruszył powoli korytarzem, w stronę, w którą podążyli dwaj gwardziści. Szedł powoli i jak najciszej, raz – ze względu na to, ze musiał pozostać niewidzialny, dwa – zmęczenie raczej uniemożliwiało mu szybszy marsz. 
Prowadziły go ciche i stłumione głosy strażników, przebywających, jak miał nadzieję Davercin, w komnacie zmian warty. Cały czas trzymając się w cieniu, podszedł tak blisko, jak tylko mógł. 
Drzwi były otwarte i sączyło się przez nie jasne światło pochodni. Magiczne lampy były użyteczne, lecz kosztowne, więc używano ich tylko w specjalnych przypadkach – dla przykładu w bibliotece. 
W pomieszczeniu krzątało się kilku ludzi, wyraźnie czymś zaniepokojonych. Wojownik nie słyszał ich głosów, lecz wiedział, o czym mogą mówić. Rozglądał się ciekawie po całym korytarzu, próbując wypatrzyć jakiś ślad wskazujący położenie tajnego przejścia.
Nagle z komnaty wypadło kilku uzbrojonych ludzi, którzy popędzili co sił w nogach w stronę, z której przyszedł. Mężczyzna pomyślał, że pewnie biegną szukać rozproszonych po zamku włamywaczy i zaśmiał się cicho. Zdziwiliby się, gdyby wiedzieli, że oto on – jeden ze „złodziei” - siedzi tu, pod ich drzwiami!
Ostatni z gwardzistów, posiadający pokaźną, siwą czuprynę, wyjrzał z komnaty, mruknął coś pod nosem i wrócił do środka, zamykając drzwi. 
Na korytarzu zapanowała ciemność, lecz mimo to Davercin poczuł, że los mu sprzyja. Przeszedł niespiesznie wzdłuż ściany korytarza, poszukując jakichś niezwykłych szczegółów. Tak samo uczynił z druga stroną - i nic! Zaczynał już poważnie zastanawiać się nad potrzebą użycia magii, gdy jego wzrok przykuła ciemna plama w dali, w końcu ślepego korytarza. 
Podszedł do niej i przyjrzał się sprawie z bliska. Olbrzymim, ciemnym kształtem na ścianie, była duża, sięgająca posadzki mapa miasta. Była nieco stara, przez co nieaktualna i mężczyźnie przeszło przez myśl, że musiała wisieć tu już sporo czasu. Pokrywająca ją warstwa kurzu, potwierdzała to przypuszczenie. W końcu, w tak sporej posiadłości, nie można było utrzymać nieskazitelnego porządku wszędzie. I kto by się przejmował kurzem na jakiejś starej mapie, w miejscu, do którego nikt nie chodził?
Davercina tknęło. Wyciągnął rękę i zdjął mapę z haczyka. Niemalże zaśmiał się, widząc kamienne drzwi. Pchnął je na próbę z jednej strony i kamienne wrota obróciły się, na umocowanej w ich środku osi. Nie zastanawiając się specjalnie, wszedł w ciemność. 

To z pewnością było skrzydło mieszkalne. Kalea była pewna, gdyż zajrzała do kilku komnat – wszędzie to samo: zasłane łoże, biurko, wielkie okno, szafa i tym podobne sprzęty. Jednak żadna z komnat, które odwiedziła, nie przypominała królewskiej sypialni… z resztą niby skąd miała wiedzieć, jak takowa wygląda?
Zamek była faktycznie opustoszały, zgodnie z zapewnieniami Sokoła. Dwór wyjechał wraz z monarchą na południe, do siedziby jednego z wielu królewskich kuzynów. Ludzie, którzy pozostali, byli jedynie załogą niezbędną do utrzymania porządku, przygotowania siedziby na powrót monarchy, bądź po prostu zbędnych w takiej podróży. 
Z tego co słyszała Kalea, dwór króla nie był także zbyt liczny. Władca był w starszym wieku i cechowała go (jak i cały ród Naroddarów) nieufność – wiedział czym są dworskie intrygi i za wszelką cenę starał się ich unikać. Nie miał wielu doradców – nie słuchał nikogo, prócz dwóch, trzech najbardziej zaufanych ludzi i członków najbliższej rodziny: synów, siostrzeńca i szwagierki. Prócz nich, mianem królewskich krewnych mogły poszczycić się całe rzesze kuzynów, wujków, ciotecznych babć i jeszcze dalszych powinowatych.
Mimo to, wszyscy wiedzieli, że król ma swych krewnych za wygłodniałych drapieżników i dlatego nieczęsto zdarzało mu się obdarzyć któregoś zaufaniem. Najbardziej szanował tych, którzy nie myśleli parać się polityką, a jego niezaprzeczalnym pupilkiem i oczkiem w starej głowie, była najmłodsza wnuczka.
Dlatego zamek, nawet gdy król i dwór przebywali w jego obrębie, nie wydawał się być przepełniony. Dzieci króla już dawno go opuściły, wybierając życie z dala od skomplikowanych spraw państwa, z którymi ich ojciec, nawet pomimo słusznego wieku, dawał sobie doskonale radę. Na stałe pozostała przy władcy tylko ukochana wnuczka – reszta rodziny spotykała się na proszonych uroczystościach.
A teraz olbrzymi pałac świecił pustkami. Kalea przemierzała niekończące się korytarze, wśród których natrafiała nieraz na przestronniejsze hole, wnęki wypełnione kwiatami i ogromne tarasy, wychodzące na ogród. W końcu zrozumiała, że żeby odnaleźć odpowiednią komnatę, musiałaby spędzić tu rok. Roku nie miała, więc postanowiła zastosować inną taktykę.
Podeszła do stojącego, ozdobnego, żeliwnego świecznika i najzwyczajniej w świecie zrzuciła go ze schodów. Z satysfakcją pomyślała, że ten niesamowity rumor musiał być słyszany chyba w całym mieście.
Nie czekała długo. Po zaledwie kilku minutach, na miejsce przybyło czterech uzbrojonych mężczyzn. Byli nieco zaskoczeni i bardzo, ale to bardzo źli. Rozejrzeli się szybko po piętrze (Kalea znalazła sobie doskonałą kryjówkę – wlazła pod stół zastawiony kwiatami i zniknęła pod obrusem), poczym, jeden z nich rzucił niedbale, by się rozdzielić. Dziewczyna na to tylko czekała. Gdy mężczyźni zniknęłi jej z pola widzenia, ruszyła korytarzem za jednym z nich. Skradała się tak cicho, jak tylko potrafiła.
- Hej, ty! – powiedziała, gdy znalazła się już odpowiednio blisko, a młody strażnik niemalże podskoczył ze strachu. Dziewczyna nie dała mu czasu na wyrażenie swojego zdziwienia. Nim zdołał cokolwiek zrobić, jej sztylet dotykał jego gardła. 
Ukontentowana (choć może jednak odrobinkę zawiedziona) Kalea, przekonała się, że chłopak nie ma najmniejszego zamiaru stawiać oporu, ani nawet wzywać towarzyszy. Puściła go więc, a on, trzęsąc się, nie śmiał choćby podnieść wzroku.
- Nie macie starszych w tej straży? – spytała, krzywiąc się. – Same niedorostki, trzęsące się na myśl o bójce…
-Wychowałem się na tym dworze, pani... Mój ojciec także był strażnikiem! – powiedział z dumą. - I powinienem cię aresztować… - dodał z nadzieją, lecz jeśli spodziewał się, że Kalea pokiwa głową i podstawi nadgarstki by je związać, bardzo się zawiódł. Dziewczyna spojrzała na niego groźnie.
- Jesteś inteligentny, więc daję ci wybór: albo zaprowadzisz mnie do królewskich komnat, albo pożałujesz, że się w ogóle urodziłeś.
Chłopak wiercił się niespokojnie, przykuty jej spojrzeniem.
- Nie ma trzeciej możliwości? – spytał podnosząc oczy.
- Nie.
- W takim razie… – zaczął, patrząc na nią hardo. Kalea zmarszczyła brwi – Chodźmy… - poddał się.
Dziewczyna kiwnęła głową, przypominając sobie o pewnym ważnym szczególe.
- Tak, ale to nie mają być komnaty, które zajmuje król Naroddar, gdy jest w zamku, ale sypialnia wcześniejsza.
- Wcześniejsza?
- No, tego… króla, który był wcześniej i… - Kalea usilnie próbowała sobie przypomnieć słowa Einal. - Króla Naroddara, co to został zamordowany… 
Strażnik spojrzał na nią pytająco.
- Wybacz mi, pani, ale wyglądasz jakbyś nie była do końca pewna gdzie chcesz iść…
Chłopak przypłacił swoją śmiałość ciosem pięścią w głowę - Kalea wcale nie była w nastroju do żartów.
- Posłuchaj mnie, rycerzyku… - dziewczyna zrobiła kwaśną minę. – Czy są tu jakieś komnaty sypialne, zamknięte nawet dla gości?
- Znaczy się… nieużywane? – chłopak przełknął ślinę.
- Tak – stwierdziła cierpko.
- Takich komnat są tu dziesiątki, bo to olbrzymi zamek… - powiedział. – Ale myślę, że wiem, o którą ci chodzi, pani – dodał szybko, bojąc się wybuchu złości dziewczyny.
Ruszyli. Kalea miała pewne wątpliwości, bała się, że strażnik może coś knuć. Ale jego zachowanie nie wykazywało żadnych oznak buntu. Po drodze kilkakrotnie musieli kryć się przed innymi strażnikami, biegnącymi gdzieś co sił w nogach. Kalei wydało się, że krzyczą coś o pożarze, ale zignorowała to.
Młody gwardzista prowadził ją długo, krętymi korytarzami, aż w końcu stanęli przed starymi drzwiami.
- Oto dawne komnaty królewskie, należące – o ile dobrze pamiętam – do pierwszych Naroddarów – powiedział. – Myślę, ze może ci chodzić o to, pani. Król Naroddar – ten obecny, oczywiście – ma swoje poglądy na pewne sprawy… – powiedział tonem, oznaczającym: „stary dziwak”. – Rozkazał przenieść tu wszystkie obrazy… 
- Otwórz drzwi – przerwała mu.
- Nie mam klucza, pani… - powiedział szybko chłopak. – Przykro mi.
Kalea westchnęła cicho, dając tym wyraz swemu zniecierpliwieniu.
- Nie powiedziałam, żebyś wyjął klucz i włożył go do zamka, ale byś otworzył drzwi!
Dzięki takiej motywacji, chłopak dowiedział się, że wywarzanie drzwi nie jest wcale tak trudne, jak mu się zdawało.
Komnata Naroddara składała się z czterech pomieszczeń: bawialni, gabinetu, sypialni właściwej i przebieralni. Ściany wszystkich pełne były portretów kolejnych Naroddarów, nie różniących się od siebie w zasadzie niczym szczególnym.
Kalea już na pierwszy rzut oka wiedziała, że znalazła się dokładnie tam, gdzie chciała. W komnacie było duszno, wszędzie unosił się kurz – wyniesiono stąd wszelkie cenne przedmioty, pozostawiając tylko gigantyczne łoże. 
- Czego panienka szuka? – spytał strażnik, znacznie już zaciekawiony dziwnym zachowaniem dziewczyny.
- Dowiesz się, jak znajdę. O ile znajdę… - w jej głosie dało się słyszeć zwątpienie.
Gdy tylko przekroczyła próg komnaty, od razu skierowała się w stronę sypialni. Chwyciła jeden z zakurzonych świeczników i obeszła ją dookoła. Chłopak deptał jej po piętach i zaglądał przez ramię. W końcu stanęli przy kominku.
- No, no, no… i to jest to… - mruknęła Kalea i wlazła w palenisko. 
Kominek był bardzo duży, tak jak i komin. Kalea nie musiała się nawet za bardzo schylać, by do niego wejść. Poza paleniskiem znalazła to, czego szukała - zwyczajną klapę.
- Jest! – powiedziała i wyjrzała z kominka. Jej usmolona twarz wywołała nikły uśmiech na twarzy strażnika. – Muszę cię teraz pożegnać. Zostań tu do rana – powiedziała groźnie – i nie waż się ani wzywać kolegów, ani iść za mną!
Chłopak bardziej zdziwiony niż przestraszony, pokiwał głową. Oddał jej świecznik i w ciemnościach podszedł do łoża. Było miękkie i strasznie zakurzone. Pomyślał, że chyba nikt nie będzie miał nic przeciwko temu, że spędzi na nim tę noc. 

Geit Balder nie miała najmniejszego pojęcia gdzie się znajduje. Było to dla niej straszliwie denerwujące i w pewnym sensie przygnębiające. Jednak nie należała ona do tych ludzi, którzy ulegają panice, nawet w perspektywie spędzenia reszty życia w ciasnych i ciemnych tunelach.
Lecz Geit Blader z pewnością była osobą, którą kolejna ślepa uliczka może naprawdę porządnie zirytować…
Czarodziejka patrzyła właśnie na kamienną ścianę, oświetloną ponurym, czerwonym blaskiem kryształu jej laski. Zastanawiała się.

Davercin trafił na schody, prowadzące z najwyższej kondygnacji zamku aż do podziemi. Schody były kręcone, a klatka schodowa bardzo wąska, więc po dotarciu na sam dół, Davercin nie czuł się najlepiej. 
Resztkami swojej magicznej mocy oświetlał sobie drogę, jednak potrafił wyczarować ledwie widoczny blask, z całą pewnością niewystarczający do rozproszenia ciemności. Na szczęście dzięki niemu, Davercin był w stanie znaleźć własne ślady – maleńkie krzyżyki, które pozostawiał na ścianach za pomocą kawałka kredy, co wyeliminowało element błądzenia i kręcenia się w kółko. 
Po kilkunastu minutach natrafił na drzwi prowadzące do piwniczki z winem. Minął je szybko, skręcając w jedną z odnóg korytarza. Miał niesamowite szczęście, gdyż nie dalej, jak pół godziny później, trafił w ślepy korytarz, kończący się drabinką prowadzącą do klapy. Ta nie była zamknięta.
Davercin wdrapał się na górę i stwierdził, że znajduje się w świątyni.

Kalea przeklinała na wszelkie możliwe sposoby. Była wściekła – niemalże kipiała ze złości. Och, nie byłoby w tym absolutnie nic niezwykłego – wszakże bywała w takim stanie przeciętnie kilka razy dziennie – gdyby nie fakt, że była zła sama na siebie.
Bo czy człowiek mający głowę na karku, wiedząc, że czeka go być może wielogodzinna wędrówka po ciemnym labiryncie, nie zaopatrzyłby się przynajmniej w mniej wypaloną świecę?
Kalea stosowała zasadę, by zawsze skręcać w lewą stronę, co według jej teorii, powinno ją w końcu gdzieś doprowadzić… Jak do tej pory nie przyniosło to jednak większych rezultatów. 
Gdy jej świeca już się wypaliła, dziewczyna szła po omacku, co zaowocowało kilkoma upadkami i potknięciami na nierównej powierzchni. Nie miała pojęcia, jak długo błądzi po labiryncie – dzień, dwa, czy miesiąc – nie miało to znaczenia. Liczyła się tylko przytłaczająca ciemność i cisza.
Kaleę powoli opanowała panika. W pewnej chwili wydało jej się, że tkwi tu już kilka miesięcy – a może całe życie? Czy nigdy nie zobaczy już światła? A może ono w ogóle nie istnieje?
Osunęła się na ziemię i ukryła twarz w dłoniach, przekonana, że traci rozum… I właśnie wtedy…
Bum.
Cichy, przytłumiony odgłos, gdzieś z oddali. Kalea początkowo myślała, że to zwykłe przesłyszenie. Lecz wkrótce…
Bum.
Głośniej. Bliżej.
Kalea uczepiła się tego hałasu, niczym ostatniej deski ratunku. Wstała i po omacku ruszyła w stronę, z którego dochodził. Natrafiła na ścianę.
Bum!
Jeszcze głośniej i jeszcze bliżej.
Kalea zaczęła gorączkowo szukać jakiegoś przejścia w pobliże tych dziwnych odgłosów, jednak hałas umilkł tak szybko, jak się pojawił. Znowu naszło ją zwątpienie. I wtedy…
BUM!
Ogłuszająco i zupełnie blisko.
- HEJ! Jest tam ktoś?! HEEEJ! – wrzasnęła, waląc pięściami w ścianę, lecz grube mury zagłuszyły jej krzyk.
Świątynia była niewielka, zbudowana na planie kwadratu. W rogach budowli stały duże, kamienne rzeźby, wyobrażające postacie bogów. Pośrodku mieścił się sporych rozmiarów kamienny ołtarz. Nie było kwiatów, ani innych szczegółów wskazujących na to, że ostatnimi czasy ktoś z owego miejsca korzystał. Z dwóch stron świątynia przylegała do murów zamku i to właśnie tam prowadziły jedyne w tym pomieszczeniu drzwi. 
Davercin był zbyt wyczerpany by działać, więc jedynie usiadł pod ścianą, chcąc przez chwilkę zastanowić się nad rozwiązaniem sytuacji, w której się znalazł. 
Kiedy się obudził, ze złością stwierdził, że musiał przespać co najmniej trzy godziny. Wąskie okienka świątyni wpuszczały do pomieszczenia skąpe światło księżyca, co uświadomiło mu, ze do świtu zostało już bardzo niewiele czasu. Powoli wstał i rozprostował zesztywniałe mięśnie.
Właśnie wtedy, w rogu świątyni rozbłysło niewyraźne światełko. Magiczna lampa.
- Nareszcie się pan obudził, panie Davercinie – Einal siedziała na podwyższeniu jednego z posągów. – Już myślałam, że będę musiała sama to zrobić.
- Co tu robisz, Einal? – Davercin jakoś w ogóle nie był zdziwiony.
- Cóż, panie… Przypomniało mi się to, co powiedziałam panience Geit o tunelach i zamku. Domyśliłam się, że mogę tu trafić na któreś z was… A tak poza tym, to bardzo lubię to miejsce. Prawie nikomu nie pozwalam tu przychodzić.
Gdyby Davercin poświęcił więcej uwagi jej słowom, może zainteresowałoby go to stwierdzenie, lecz teraz miał niestety na głowie coś innego.
- Nie wiesz więc, gdzie się podziewają Kalea i Geit? Albo chociaż Sokół?
Zielarka pokręciła głową.
- Niestety ni… ojej! – wyrwało jej się.
Mężczyzna, nieco zdziwiony nieoczekiwanym zakończeniem wypowiedzi, odwrócił się i spojrzał tam, gdzie patrzyła dziewczyna. W cieniu jednego z posągów stał Sokół. Ten fakt także nie zrobił na Davercinie większego wrażenia.
- I gdzie to się podziewałeś, Sokole? – spytał wojownik nieco opryskliwie. Denerwował go fakt, że gdy on musiał się użerać ze strażnikami, Sokół zapewne doskonale się bawił.
- Och, bywałem tu i tam…
- Jeśli mogę przerwać – powiedziała cicho Einal – chciałabym zasugerować, że powinni się panowie jak najszybciej stąd wynosić. Strażnicy przeszukują zamek już od kilku godzin i dam sobie głowę urwać, że w końcu – jeżeli nie domyślą się, co się właściwie z wami stało – to przynajmniej trafią tu, patrolując wieżę.
Davercin rzucił okiem w stronę Sokoła, którego mina zdradzała jedynie ogromne znudzenie i całkowitą obojętność. 
Świetnie.
- Może i masz rację Einal, ale co z Geit i Kaleą? Nie mam pojęcia, co się z nimi stało!
- Panu udało się dostać do tunelu, więc może i im się powiodło? – stwierdziła cicho. – Ponadto doszły mnie słuchy, o pożarze w jednej z zamkowych kuchni…
- Geit.
Einal kiwnęła głową.
- Trochę mi przykro z tego powodu – powiedziała markotnie. – To ja zdradziłam wam jak można się dostać do zamku i po części to ja jestem odpowiedzialna za ten pożar i kradzież… Szczerze mówiąc mam wyrzuty sumienia.
Davercin spojrzał w jej stronę, mrużąc oczy.
- To dlaczego nas nie wydasz? Ba, nawet nam pomagasz, po tym jak cię oszukaliśmy? 
Einal wzruszyła ramionami.
- Może po prostu wierzę, że mieliście jakiś dobry powód?
Bum.
Davercin rozejrzał się nieco zaniepokojony.
- Słyszeliście? – spytał. Einal pokręciła głową.
Bum!
- A teraz? – powtórzył pytanie. Wszyscy zamarli w bezruchu.
Cisza. A potem znowu:
BUM.
Cała trójka spojrzała na posadzkę. 
- To z tuneli! – wychrypiał Davercin. Spojrzał przestraszony na zielarkę. – Czy strażnicy mogą się tędy do nas dostać?
- Oczywiście – powiedziała Einal. – Przecież pan także przyszedł tą drogą! Tyle, że – zawahała się przez chwilę – szczerze mówiąc wątpię, by któryś z nich, po pierwsze znał tą trasę, a po drugie, wydawał takie odgłosy…
BUM!
- Są już blisko - stwierdził cicho Sokół.
Davercin zaklął pod nosem i podszedł do klapy. Chwycił mocno swój miecz i stanął tak, by pierwszy, kto wejdzie, znalazł się na wprost ostrza.
BUM!!!
Cisza. A potem właz uniósł się i z otworu wychyliła się ruda głowa.
- Aaaa! – czarodziejka wrzasnęła, na widok skierowanego w nią ostrza. Dziewczyna straciła oparcie pod nogami i zawisła, trzymając się krawędzi.
- Geit! – westchnął Davercin i wyciągnął ją z otworu. Czarodziejka stanęła niepewnie na nogach i rozejrzała się po świątyni.
- Przestraszyłeś mnie, Dav! – stwierdziła, wyjmując zza paska swoją laskę. Kryształ rozbłysnął czerwonym światłem.
Przez chwilę dziewczyna wyglądała, jakby miała zamiar sprawdzić odporność czaszki mężczyzny na uszkodzenia mechaniczne, jednak widocznie zmieniła zdanie i tylko rzuciła okiem na Einal i Sokoła.
- Och, witaj, Einal! I ty, Krogulcu…
- Ty nas też nieźle nastraszyłaś! - powiedział w końcu Davercin. – Co to za pomysł, żeby… no właśnie. Żeby co? – mężczyzna spojrzał na nią z ukosa. – Może wyjaśnisz nam przyczynę tych nieziemskich hałasów? 
- Och, Dav! Jak zwykle dramatyzujesz! – czarodziejka wzruszyła ramionami. – Po prostu wytyczyłam nową drogę przez labirynt. Rozumiesz, zrobiłam przejścia tam, gdzie konstruktor o nich zapomniał – powiedziała wesoło.
- A pożar w kuchni? – spytała niepewnie Einal. – Czy to nie pani dzieło?
- Pożar w kuchni?! – Geit otworzyła szeroko oczy. – Wypraszam sobie! Ja nie maczałam rąk w żadnym pożarze! To całkowicie bezpodstawne oskarżenia! Owszem, rzuciłam mały czar, ale on nie mógł spowodować pożaru! Nigdy! - Davercin spojrzał znacząco na Einal. Geit westchnęła. – Nie wierzycie mi…?
Tymczasem, z otworu w posadzce wychyliła się kolejna głowa. Sokół bez słowa pomógł Kalei wydostać się z podziemi.
- Nigdy nie myślałam, że kiedyś to powiem, ty przerośnięty pasikoniku, ale cieszę się na twój widok. Przynajmniej raz twoje kuglarskie sztuki się na coś przydały… – mruknęła wojowniczka. – Was też witam – powiedziała w stronę Davercina, Sokoła i Einal.
Geit skrzywiła się i chciała coś odpowiedzieć, ale ubiegł ją Davercin.
- Jako że jesteśmy już w komplecie, może przemyślimy sprawę wydostania się stąd?
Wszyscy spojrzeli w stronę Einal. Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Przykro mi, ale wyjścia macie tylko dwa: albo wyjdziecie stąd tędy – wskazała na drzwi łączące świątynię z zamkiem – i spróbujecie niepostrzeżenie przecisnąć się przez jedno z głównych wejść, obsadzonych strażnikami, albo… wrócicie tak samo, jak tu przyszliście.
Kalea sapnęła.
- Nie wiem jak wy, ale ja już nie wchodzę do żadnych tuneli!
Davercin kiwnął głową na znak, że się zgadza.
- To wszystkie możliwe drogi? – zapytał Sokół. – A wieża?
- Wieża? – Einal otworzyła szeroko oczy. – Jeśli umiecie latać, to nie ma problemu…
Davercin spojrzał na Sokoła, ale z jego twarzy nie można było wyczytać zbyt wiele, jednak mężczyzna był pewien, że wie, o czym ten w tej chwili myśli. Geit także musiała to zauważyć.
- I co? Będziemy tu tak stać? – czarodziejka skierowała się w stronę drzwi. 
- Geit… gdzie idziesz? – Kalea przestąpiła z nogi na nogę. – Geit?!
- Jak to gdzie? Idziemy na wieżę, czyż nie, Sroko?

Po opuszczeniu świątyni Einal kierowała się na schody – lecz nie te prowadzące na wyższą kondygnację budynku, ale inne, wąskie kręcone schody, na szczycie których znajdowała się niewielka, okrągła komnata z balkonem. Wieża.
Gdy wbiegali na górę, doszły ich uszu przytłumione nawoływania strażników, niezawodny znak, że gwardziści zbliżają się do świątyni i wieży. Schody były strome i niebezpieczne. Jako pierwsza biegła Einal z magiczną lampą, zaraz za nią Sokół, później Geit ze świecącą laską, Davercin z pochodnią, a na końcu Kalea.
Drogę na szczyt pokonali w milczeniu. W końcu dotarli jednak do celu. Gdy wybiegli z niewielkiej komnaty na ogromny taras, otoczyła ich ciemność i chłód nocy. Gdzieś w dole było zapewne miasto, lecz nie mogli go dostrzec, bo księżyc i gwiazdy skryły gęste chmury.
- I co teraz? – spytał Davercin, patrząc na Geit. Ta wzruszyła ramionami.
- Nie wiem, zapytaj Szpaka. Ja nic tu nie mogę zrobić... Co najwyżej wysadzić w powietrze to arcydzieło architektury…
- Nie! – Einal uniosła swoją magiczną lampę. – Nie może tego panienka zrobić! Dziadek nie byłby zadowolony!
Geit zamarła.
- Co powiedziałaś? – szepnęła cicho, odwracając się gwałtownie w jej stronę. – Dziadek…?
- N-no… - Einal wiła się przez chwilę pod spojrzeniem czarodziejki. – Dziadek… Król Naroddar…
- Twój dziadek to król tego kraju? – spytała z pozoru spokojnie. Zielarka pokiwała lekko głową. Geit wypuściła powoli powietrze. – No dobrze. W takim razie wygląda na to, że zrobicie ze mnie nie tylko złodziejkę i podpalaczkę, ale także porywaczkę księżniczki?! Świetnie… - sapnęła. - A was to nie dziwi? Davercinie?! – zerknęła w jego stronę.
Mężczyzna miał grobową minę. Powiał zimny wiatr i jego ciężki czarny płaszcz załopotał cicho. Wojownik spojrzał w stronę Sokoła i westchnął.
- Myślę, że gdybyś użyczyła mi swej magicznej laski, jej moc zwiększyłaby moją i bez problemu mógłbym unieść się w powietrze…
- Nie odpowiedziałeś na moje pyt…CO?! – czarodziejka otworzyła szeroko oczy.
- Ponadto zdaje mi się, że bez problemu mógłbym wziąć jeszcze kogoś.
Dziewczyna zachwiała się i oparła o kamienną balustradę.
- Czy ty starasz się mi powiedzieć, że jesteś czarodziejem?
- Cóż… to może zbyt wiele powiedziane. Znam ledwie kilka zaklęć, a moja moc nie jest zbyt duża, ale z pomocą twojego artefaktu powinno się udać.
Geit, zrezygnowana, bez słowa wręczyła mu laskę. Gdy tylko dłoń Davercina dotknęła drewna, kryształ zajaśniał bladobłękitnym światłem, a następnie niemalże zgasł.
- Sama widzisz – powiedział. – Nie mam nawet na tyle mocy, by utrzymać światło w krysztale. Ale jeżeli uda mi się poprawnie rzucić zaklęcie, jest szansa, że polecę.
- No tak – stwierdziła Geit z kwaśna miną. – Ale nas jest czwórka…
- Piątka – dodała Einal. – Chcę lecieć z wami.
- Sokole? – powiedział Davercin. Wszyscy spojrzeli w stronę jasnowłosego mężczyzny.
Geit wyczuła w powietrzu magię i zrozumiała co się stało, jeszcze zanim odwróciła głowę. W jednej chwili podziw, zachwyt i zdumienie wymieszały się w niej wraz ze złością i żalem…
Tam gdzie do tej pory stał mężczyzna, teraz siedział smok. 
Jego złote łuski lśniły tajemniczo w świetle magicznej lampy i pochodni. Olbrzymie oczy w kolorze czystego złota wpatrywały się bacznie w czarodziejkę.
Więc to dlatego! – myślała gorączkowo Geit. – Dlatego okrywał twarz prostą iluzją, której nie potrafiłam rozwiać! Chodziło o jego oczy! To jedyna część Ciała, której nie może zmienić za pomocą magii!
Sokół stał nieruchomo, gdy Einal, niemalże piszcząc z przejęcia, trwogi i zachwytu podeszła do niego i gładziła jego łuski.
Gdy pierwszy szok minął, czarodziejka eksplodowała.
- Smok?! Cholerny smok?! Więc teraz już wszystko jasne! Ech… - machnęła ręką. – Kiedy mieliście zamiar mi powiedzieć, co? Kiedy?! – mówiła już nie tylko do Sokoła, ale i do Davercina. – A ja wiedziałam, spodziewałam się czegoś podobnego… ta twoja historyjka! Nie…! Tak dać się nabrać… jestem największą naiwniaczką na świecie! Tak się dać podejść… ech… - kopnęła w balustradę.
Davercin na wszelki wypadek odsunął się od niej o kilka kroków. Wolał nie ryzykować.
- Każde z was coś przede mną ukrywa! – mamrotała do siebie. – Najpierw zielarka okazuje się być księżniczką, potem zwykły najemnik magiem, a głupi kolekcjoner zabytków smokiem! – uniosła głowę. – Kaleo, a ty kim jesteś? Przyznaj się! Krasnoludem? A może mężczyzną?!
Davercin spojrzał na Einal, stojącą przy smoku. Zobaczył w jej oczach to, czego sam się obawiał. Że zaraz dojdzie do nieziemskiej awantury. Tymczasem, nie stało się nic.
Geit stała wściekła, oparta dłońmi o balustradę. Nawet się nie obejrzała. Einal przeszukała wzrokiem taras. 
- Gdzie panienka Kalea? – spytała cicho. Davercin drgnął.
- Kaleo?
Sokół poruszył się niespokojnie. Jego wielkie cielsko zajmowało większość tarasu. Olbrzymi ogon oplótł wokół wieży – jego końcówka wystawała z przeciwnej strony.
drzwi

powiedział, choć nawet nie otworzył paszczy. Jego głos, chropowaty i szorstki, lecz jednocześnie melodyjny i aksamitny dostawał się do mózgu, bez pośrednictwa uszu. Wszyscy spojrzeli w stronę drzwi komnaty – miejsca, z którego wyszli.
Obok wejścia, tuż przy ziemi widniał ciemny, nieregularny kształt. Einal podeszła bliżej, oświetlając miejsce magiczną lampą.
Kalea siedziała przy drzwiach z podkulonymi nogami. Była straszliwie blada, a jej usta drżały, tak, jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem. Jej palce kurczowo wbijały się w kamienną posadzkę, próbując znaleźć miejsce zaczepienia.
- Panienko Kaleo? – szepnęła łagodnie księżniczka. – Czy coś się stało?
Kalea z trudnością pokręciła głową. Przełknęła nerwowo ślinę i zamknęła oczy.
- Kaleo? – głos Davercina zabrzmiał ostro. – Musimy już iść…
Dziewczyna sprawiała wrażenie, jakby chciała wtopić się w ścianę.
- Tam… przepaść... – wyjąkała.
- Ona nie lubi wysokości – stwierdziła Geit drwiącym tonem. – Powiem nawet więcej: panicznie się ich boi!
Kalea rzuciła jej ostrzegawcze spojrzenie, lecz zaraz potem jej twarz znowu przybrała wyraz cierpienia.
- Kaleo – powtórzył Davercin – musimy już iść. Zaraz będą tu strażnicy!
- Właśnie – podchwyciła Einal. – Chyba słyszałam już jakieś głosy od strony schodów.
Kalea pokręciła głową.
- Ja… muszę wrócić do środka…nie mogę… Tam jest przepaść. Musicie… beze mnie…
Davercin spojrzał błagalnie na Sokoła. Potem na Geit.
Dziewczyna kiwnęła lekko głową. O dziwo, na jej twarzy malowała się determinacja i powaga. A zaraz potem jej usta wykrzywił złośliwy uśmieszek.
- Dajcie spokój! Znam ją od dawna! Ona po prostu boi się smoków. Są dla niej za duże i zbyt szpetne…

szpetne?

mruknął Sokół.
- Tak. Mała Kalea boi się takiego duzieeego śmoka! – stwierdziła Geit. – Zostawcie ją. Na co nam ona? Nie potrzebujemy zbędnego balastu! 
- Balastu? – spytała zdziwiona Einal. Davercin uciszył ją ruchem ręki.
- Nie… boję się… smoków! – wysapała Kalea.
- Akurat! – powiedziała czarodziejka. – Zwykła z ciebie… eee… tchórzofretka! No! Pospolity cykor! Boisz się smoka tak bardzo, że…
- Cykor? – Kalea uniosła głowę.
- Co robisz z dala od spódnicy mamusi? Może powinnaś jeszcze grać z dzieciakami w berka, a nie zabierać się za poważniejsze sprawy? – ton głosu Geit stawał się coraz bardziej drwiący.
- Berka? – wysyczała przez zęby wojowniczka. Puściła kamienie i zacisnęła pięści.
- Och, masz rację, przepraszam… ta gra jest przecież dla ciebie za trudna…
- Trudna? – oczy Kalei błysnęły złowrogo.
- Dam sobie rękę uciąć, że nocami płaczesz do poduszki i ssiesz własny kciuk…
Tego było za wiele. Złość i rozdrażnienie przeważyły nad strachem i Kalea wystrzeliła spod ściany, niczym z procy, rzucając się na czarodziejkę. Geit, przygotowana na tę reakcję podbiegła w stronę Sokoła.
- Co teraz? – krzyknął Davercin.

działaj, a nie stój jak kołek

Davercin nie potrzebował większej zachęty. Dopadł Kalei w momencie, gdy ta miała dokonać mordu na czarodziejce. Chwycił od tyłu za jej ramiona i ściągnął z leżącej na ziemi Geit, która krztusząc się, wstała.
Gdy Kalea przekonała się, ze właśnie stoi tuz przy samej balustradzie kilkadziesiąt metrów nad ziemią, jej zapał bojowy znacznie osłabł. Zachwiała się i gdyby nie Davercin, z pewnością by upadła. 
Meżczyzna odwrócił dziewczynę ku sobie i potrząsnął nią delikatnie. Kalea drżała niczym liść i zamknęła oczy.
- Kaleo, musimy polecieć…
- Nie…proszę… błagam! - zaskomlała cicho.
- Kaleo…

to nic nie da, Daver, ona nie może lecieć w takim stanie

- Panie Davercinie, idą! – krzyknęła Einal od drzwi.
- Choroba! I co mamy zrobić? 
- Ja tam bym ją naprawdę zostawiła, Dav… - stwierdziła Geit. Wojownik posłał jej ponure spojrzenie, na co czarodziejka wzruszyła ramionami.

ona nie może wiedzieć, że leci, Geit

powiedział Sokół. Czarodziejka rzuciła mu rozbawione spojrzenie.
- Widzę, Myszołowie, że prócz swoich magicznych sztuczek, czasem korzystasz także z rozumu – dziewczyna podniosła swoją laskę, którą Davercin upuścił, biegnąc jej na ratunek. – Kaleo – zawołała przymilnym głosem. – Czas na małą wycieczkę…

- Czas na małą wycieczkę? – wysapał Davercin przez zaciśnięte zęby. Niósł na rękach nieprzytomną Kaleę. – Co ty miałaś na myśli?
- Daj spokój, Dav… tak się przecież mówi – stwierdziła Geit. Davercin westchnął.
- Tak się mówi?! Niby gdzie? I co to miało znaczyć? Zdzieliłaś ją po głowie swoją laską! 
- W teorii, miała stracić przytomność – powiedziała Geit, pomagając Davercinowi ułożyć nieprzytomną na grzbiecie smoka.
- A w praktyce będzie miała potężnego guza – mruknął mężczyzna. – Módl się, żeby nie pamiętała tego po przebudzeniu, bo za te wyzwiska już ciąży na tobie wyrok śmierci…
Geit wzruszyła ramionami.
- Ale musisz przyznać, że za trzecim razem się udało!
Davercin pokiwał głową z kwaśną miną. Odwrócił się w stronę wyjścia z tarasu.
- Einal! Idziesz?
Zielarka w okamgnieniu znalazła się przy olbrzymim magicznym stworze.
- Nie chciałabym pana martwić, Davercinie, ale strażnicy są już na schodach. Musieli odwiedzić świątynię.
- Mówi się trudno. To oznacza, ze musimy jak najszybciej stąd znikać… - stwierdził mężczyzna. – Wskakujecie na Sokoła i…

tylko jedna, Davercinie

Wojownik rzucił smokowi ponure spojrzenie. 

daj spokój, przecież wiesz, że mam już kilka setek lat 

- No dobra, która? – zapytał zrezygnowany Davercin. – Osobiście sugerowałbym Einal…
Geit wbiła łokieć w plecy Davercina.
- Hej! Ja też chcę lecieć na smoku! Słyszysz?!
Davercin uśmiechnął się krzywo.
- Jaką mamy pewność, że nie zrzucisz Kalei? Z resztą zobacz – wskazał na smoka i uszczęśliwioną Einal – księżniczka siedzi już na grzbiecie wierzchowca…

wierzchowca?!

- …i jest gotowa do odlotu. – Jego uśmiech ustąpił miejsca grymasowi irytacji. - A jeżeli ty powiesz jeszcze chociaż jedno słowo, to wierz mi, Geit, zostawię cię tutaj i sprawi mi to prawdziwą przyjemność! Proszę cię, daj mi powód!
Czarodziejka zmroziła go straszliwym spojrzeniem, jednak nie wyrzekła ani słowa. Tymczasem Sokół nerwowo ruszył ogonem.

chyba to najlepszy moment na ucieczkę, Daver, chyba że masz ochotę na małe spotkanie z kilkoma niezadowolonymi gwardzistami 

stwierdził smok i przygotował się do lotu. Najpierw rozłożył gigantyczne skrzydła, potem uniósł ogon. Zafascynowana Einal, siedząc na jego grzbiecie i podtrzymując Kaleę, obserwowała uważnie każdy smoczy ruch. Davercin także złapał się na tym, że z podziwem wpatruje się w umięśnione cielsko stwora. Migotliwy blask magicznej lampy, którą księżniczka zostawiła na ziemi, odbijał się w każdej złocistej łusce i oczach Sokoła.
- Ja chcę lecieć na smoku… - powiedziała płaczliwie Geit, patrząc, jak z pozoru ociężały i zwalisty Sokół, unosi się lekko w powietrze. Jego olbrzymie skrzydła poruszały się powoli i rytmicznie, tworząc podmuchy wiatru.

Daver, z tyłu

powiedział jeszcze i uniósł się ponad wieżę. Dopiero w powietrzu Geit mogła docenić jego prawdziwe piękno, choć nocne ciemności ograniczały widok. 
Smok zdawał się świecić jakimś swoim, wewnętrznym blaskiem. Jego ogromne skrzydła uderzyły mocniej i nagle Sokół nabrał zadziwiającej gracji i gibkości. Uniósł się jeszcze wyżej, zakołował nad tarasem powoli i odleciał. 
Geit wpatrywała się w tą scenę szeroko rozwartymi oczyma, nie mogąc zapanować nad westchnieniami zachwytu, gdy nagle doszło do niej znaczenie ostatniego ostrzeżenia Sokoła.
- Erm… Dav?
- Słucham – powiedział mężczyzna, dziwnie łagodnie. Czuł, że coś piecze go pod powiekami.
- Nie sądzisz, że może powinniśmy się obrócić?
Zamknął oczy, a potem zerknął na nią z ukosa. Oboje powoli wykonali w tył zwrot i stanęli oko w oko z kilkoma strażnikami. 
Każdy z nich wpatrywał się z przerażeniem i podziwem w miejsce, gdzie właśnie znikał smok. Dziewczyna była w stanie przysiąc, że niektórym po policzkach spływały łzy wzruszenia.
- Może wykorzystamy element zaskoczenia? – zasugerowała cierpko. Davercin, zdeterminowany, kiwnął głową.
- Niestety, musisz sama się mnie trzymać, bo będę potrzebował wolnej ręki.
- A gdzie komfort podróży? – mruknęła pod nosem, zarzucając mu od tyłu ręce na szyję i wdrapując się na jego plecy.
- Komfort? – spytał zjadliwie. – Komfortowo będzie tylko, jeżeli tu zostaniesz.
Geit mruknęła coś niemiłego pod nosem i oplotła Davercina nogami w pasie, dokładnie w chwili, gdy zdziwieni strażnicy otrząsnęli się z początkowego odrętwienia, wywołanego widokiem smoka.
- Dav! Oni tu idą!
- Wiem…!
- Zrób coś! 
- Co?
- Rzuć zaklęcie!
- Jak mam to zrobić, skoro mnie dusisz?!
- Ech!
Czarodziejka poluzowała nieco chwyt i wyciągnęła rękę. Sięgnęła do jednej ze swoich sakiewek, tej, wypełnionej srebrnym piaskiem. Wydobyła garść proszku i zamachnęła się.
- To ta ruda dziewucha! – wrzasnął brodaty strażnik. Gwardziści zatrzymali się w pół kroku. – Nie dajcie się jej zwieść! Wygląda jak dziecko, ale to tylko magiczna iluzja! To prawdziwy demon z mrocznych czeluści podziemi! Przybrał tę postać, by nas zmylić!
- Demon?! – syknęła dziewczyna. – Ja ci zaraz pokażę! Gdybyś miał choć odrobinę oleju w głowie, domyśliłbyś się, że nie potrafię stwarzać iluzji!
- Na bogów, Geit! Jeśli nie przestaniesz się wiercić… - Davercin w obu dłoniach trzymał magiczny kij. Kryształ żarzył się coraz mocniej, w miarę, jak mężczyzna nucił tekst zaklęcia.
Tymczasem rozzłoszczona Geit cisnęła całą garść piasku pod nogi strażników. Ku jej konsternacji, nie przyniosło to żadnego efektu.
- Co jest?! – czarodziejka jęknęła. – Nie działa!
- A jak niby ma działać?! – warknął przez zęby Davercin. – Znajdujesz się w polu działania mojego zaklęcia! 
- To może wreszcie ruszymy?! – krzyknęła, patrząc na podchodzących, nieco niezdecydowanych strażników. – Zaraz tu będą!!! Dav?!
Ale Davercin nie odpowiedział. Skupiając całą swoją moc, ściskał w dłoniach drewniany trzonek artefaktu. Kryształ błyszczał oślepiającym błękitnym światłem, lecz nic się nie działo. Czarodziejka przez sekundę była niemalże pewna, że nic z tego, gdy nagle stopy wojownika oderwały się od posadzki tarasu. 
Cały świat zawirował jej przed oczami, gdy unosili się w ciemność. Chłodny wiatr potargał jej pelerynę oraz płaszcz Davercina. Geit wczepiła się mocniej w ubranie mężczyzny i obserwowała stale malejące w dole sylwetki przerażonych i wściekłych żołnierzy. Unieśli się jeszcze wyżej i czarodziejka zacisnęła powieki, by nie widzieć miasta pod nimi. 
Gdy stopy Davercina ponownie dotknęły ziemi, Geit z wdzięcznością ześlizgnęła się z jego pleców. Mężczyzna nie był jednak w zbyt dobrym stanie – tak poważne zaklęcie nawet z pomocą magicznej laski, kosztowało go wiele wysiłku. Czarodziejka pomogła mu usiąść pod skałą. 
Zdziwiło ją miejsce, które wybrał na lądowanie: słabo zalesione wzgórze, z którego roztaczał się widok na miasto. Odkrycie przyczyn takiego wyboru lądowiska nie zajęło Geit zbyt wiele czasu, gdyż już wkrótce z lasu wyszedł Sokół.
Smok ponownie przybrał ludzką postać. Niósł na rękach nadal nieprzytomną Kaleę. Tuż za nim podążała Einal. Sokół bez słowa położył wojowniczkę przy ścianie, tuż obok Davercina. Przy niej usiadła wyraźnie zatroskana zielarka. Geit zła i obrażona na smoka, bez słowa zajęła miejsce przy drzewie w pewnym oddaleniu. Niebawem i ją zmorzył sen.
Obudził ją przenikliwy chłód poranka. Gdy otworzyła oczy było już jasno, lecz również przeraźliwie zimno. Słońca nie było widać zza ciężkich, szarych chmur zaścielających niebo. 
Czarodziejka wstała, owinęła się ciaśniej swym płaszczem i chuchając w dłonie, ruszyła w kierunku skały. Davercin jeszcze spał, natomiast Einal, ubrana jedynie w lekką sukienkę, z narzuconym na ramiona płaszczem Sokoła, przestąpywała z nogi na nogę, czasem dodając jakiś podskok. Kalea także już nie spała, lecz wpatrywała się posępnie w parę wydobywającą się z jej ust przy każdym oddechu. Smoka nigdzie nie było.
- Dzień dobry, panienko! – zawołała wesoło Einal. Geit zastanowiła się, skąd też dziewczyna bierze tą dziwną pogodę ducha i entuzjazm. –Chłodnawo, nieprawdaż?
- Taaa – stwierdziła Geit, trzęsąc się z zimna. – Gdzie ten… - powstrzymała się przed użyciem obraźliwego słowa. – Gdzie Rybitwa? – dokończyła ponuro.
- Nie wiem, kogo masz na myśli, lecz jeśli szukasz mnie, to jestem – stwierdził Sokół, wychodząc zza skały. – Już świta, Geit. Teraz udowodnij, ze wykonałaś swoje zadanie.
Czarodziejka wzruszyła ramionami i odwróciła się w stronę Kalei. 
- Kończmy to. Kaleo, im szybciej oddamy temu zdradliwemu ptaszysku jego książkę, tym szybciej stąd pójdziemy. Mogłabyś?
Wojowniczka bez słowa otworzyła swoją torbę. Wyjąwszy z niej nieduże, podłużne pudełeczko, podała je czarodziejce.
- Na twoim miejscu, Geit, nie odwracałabym się do mnie tyłem – stwierdziła, niby to beztrosko Kalea. – Nie wiem dlaczego tak cholernie boli mnie głowa, ale dam sobie ją uciąć, że maczałaś w tym palce. 
Czarodziejka nie skomentowała. Wyrwała drewnianą skrzyneczkę z rąk dziewczyny i rzuciła ją w stronę Sokoła. Mężczyzna złapał ją i przyjrzał się jej uważnie.
- To to czego szukałeś?
- Przekonajmy się – przesunął dłonią nad wieczkiem, które natychmiast odskoczyło. Wydobył z pudełeczka zwój. Skrzyneczka upadła na ziemię.
Sokół bez chwili wahania złamał pieczęć i rozwinął pergamin. Studiował go przez jakiś czas, a następnie spojrzał w kierunku wpatrzonych w niego zaciekawionych kobiet. Po chwili wzruszył ramionami i przybrał swoją prawdziwą postać. 
Widok był tak niezwykły, ze nawet Geit zapomniała o swej złości i wlepiła w niego wzrok. W niezwykłym złocistym blasku ciało Sokoła zwiększyło rozmiary i zmieniło kształt. Olbrzymi smok machnął potężnymi skrzydłami i uniósł się w powietrze.
Kołował chwilę nad wzgórzem. Geit rozbolał kark od zadzierania głowy, mimo to nie mogła odwrócić wzroku od niezwykłej istoty. Smok tymczasem wzleciał jeszcze wyżej i zaczął oddalać się od miejsca ich pobytu. Wtedy stało się jasne, ze nie zamierza już powrócić. Z zachmurzonego nieba zaczął padać śnieg. Duże, białe płatki wirowały na wietrze, powoli zaścielając ziemię.
- Dzisiaj pierwszy dzień zimy, panienko – stwierdziła zamyślona Einal.
Geit stała chwilę obok niej, wpatrując się w malejącą postać smoka. Nie odpowiedziała, lecz w pewnym momencie złapała się nagle za serce. Zachwiała się i gdyby nie zielarka, z pewnością by upadła.
- Panienko Geit! Co się stało?! Źle się panienka poczuła?
- Einal… - jęknęła czarodziejka. – To straszne… Nigdy nie ufaj smokom. Nigdy…
Geit osunęła się na ziemię, bledsza niż zwykle. Rudobrązowe loki opadły na jej twarz, zasłaniając wyraz bólu i goryczy. Czarodziejka dyszała ciężko.
- Panienko…
- Daj spokój, Einal – powiedziała Kalea, wstając spod ściany. – To normalne.
- Normalne?
Wojowniczka uśmiechnęła się drwiąco.
- Oczywiście. Po prostu nasza wielka czarodziejka zapomniała upomnieć się o obiecaną nagrodę. Zobaczysz, za kilka chwil wstanie i zacznie wrzeszczeć w niebogłosy, wyzywając wszystkie smoki od… chwila, co to?
Kalea wskazała palcem na białą plamkę na nieboskłonie. Einal zmrużyła oczy. Punkt poruszał się inaczej niż płatki śniegu, był większy i cięższy. Zielarka skoczyła do przodu i wybiegła kilka kroków, próbując złapać ów przedmiot. Biały pergamin, niczym zaczarowany pofrunął prosto w dłonie zielarki. 
Einal stała chwilę, wpatrując się w jego zawartość. Kalea, ulegając ciekawości podeszła do dziewczyny i zajrzała jej przez ramię. Papier był zupełnie biały i pusty. Jedynie mokre płatki śniegu zostawiały na nim wilgotne ślady.
- Jest czysty – szepnęła Einal. Obie z Kaleą, nie rozumiejąc nic z tego, co właśnie miało miejsce, odwróciły głowy, patrząc w stronę, w którą odleciał smok, lecz ten zdążył już zniknąć w oddali. Białe płatki pierwszego śniegu wirowały na wietrze. 

 

 

Autor: Arkana

 

 

(c) Tawerna RPG 2000-2004, GFX by Kazzek, HTML by Darky