Mroczny Marabut

 

Przed przeczytaniem uprzejmie proszę o odwiedzenie tej strony. Może to pomóc w lepszym zrozumieniu tragedii głównego bohatera.

MROCZNY MARABUT: ZEW MARABUTA

I

G'hmush'akhtfalf przedzierał sie przez puszczę. Wiedział, że kilka kilometrów dalej las przechodzi w sawannę. Miał już dość parnego powietrza, moskitów, węży, much tse-tse i marzył jedynie by znaleźć się w domu. Gdy las zaczął sie przerzedzać, G'hmush'akhtfalf usłyszał głosy zza kępki krzaków. Instynkt zdobyty podczas długich wędrówek po dżungli nakazał mu błyskawiczne ukrycie się. Początkowo myślał, że to jedynie grupka niewprawnych myśliwych, czatująca na pasące się nieopodal bawoły, lecz głos wyraźnie dobiegał ze strony rzeczonego stadka.
- Bodaj byś spuchł! Nigdy tam nie wejdę - krzyknął zdenerwowany bawół wskazując racicą w kierunku dżungli.
- A jaki mamy wybór? Za nami są myśliwi Khtrhraka'ums'bosaniego, nie jesteśmy w stanie przebić się na sawannę - odparł rzeczowo siwiejący juz osobnik, pełniący w stadzie funkcję przewodnika.
- Wiesz, z czym wiąże się wejście do dżungli - młodszy bawół był bliski płaczu.

Bawoły kłóciły sie jeszcze między sobą przez dłuższy czas, gdy nagle z drzew poczęły spadać strzały i włócznie.
- Uciekamy! - zarządzil najstarszy bawół.
Padł jednak w tej samej chwili, przeszyty włócznią samego Khtrhraka'ums'bosaniego. Zresztą i tak nikt z jego stada nie mógł juz uciec, a to z prozaicznej dość przyczyny - wszyscy byli martwi.
Myśliwi rozpoczęli taniec zwycięstwa, po czym poćwiartowali upolowaną zwierzynę. Zostawili jednak dogorywającego przewodnika stada, bowiem ich przedziwny kodeks honorowy zabraniał dobijania zwierząt. Odeszli, wciąż radując się i wznosząc pieśni ku czci ich Boga Frutyhrathw'khun'terha. Gdy tylko G'hmush'akhtfalf upewnił się, że nie pozostał już żaden z nich, zbliżył się do przebitego włócznią bawołu.
- Witaj ! - przywitał wesoło dogorywającego.
- Jak...? przecież... nigdy... ludzie... bawoły... inne... języki - wychrypial bawół.
- Ja też nie wiem, ale co z tego? - odpowiedział G'hmush'akhtfalf.
- To... wszystko... sprawka... - głowa powoli opadała ku ziemi.
- No kogo? Mów! - G'hmush'akhtfalf był wyraźnie zaintrygowany.
- Bezimiennego Przeciwnika... - bawół zadrżał i jego dusza na zawsze opuściła cialo.

G'hmush'akhtfalf zadrżał. Niewiele bylo rzeczy zdolnych tak bardzo przestraszyć tak dumne zwierzę, jak to, które leżało u jego stóp.
- Wietrzę podstęp - rzekł sam do siebie i ruszył ku domowi.

II

Gdy G'hmush'akhtfalf wkroczył do wioski, jego oczom ukazał sie niesamowity widok. Panowało niedające sie opisać poruszenie. Stada żyraf bojowych stały już w szyku, gotując się by wyruszyć przeciwko wrogowi. Na ich grzbietach siedzieli dumni wojownicy odziani we fiolet i róż. Każdy dzierżył w ręku procę, oznakę dumy wojownika w wiosce Khmuri'sdrharg'ubranthre. Na linii horyzotu, oddalonych wzgórzach, poczęły ukazywać się małe punkciki. Powoli zbliżaly się i obdarzony sokolim wzrokiem G'hmush'akhtfalf mógł je rozpoznać.
- Szalone pekari! - krzyknął nie kryjąc przerażenia.

Pekari obrożne od wielu lat nękały ich małą społeczność. Były wyjątkowo groźnymi przeciwnikami, nigdy bowiem nie atakowały w liczbie mniejszej niż dziesięć razy dziesięć, liczone po dziesięć razy. Jeden z nich nie był w stanie mierzyć się z dumnym jeźdźcem, ale już setka była w stanie przewrócić żyrafę!
Co najdziwniejsze, nigdy nie atakowały poza porą deszczową, a już od dwóch miesięcy nie spadła kropla deszczu.
Musi byc coś, co sprawiło, że te stworzenia opuścily swoje gniazda pomyślal G'hmush'akhtfalf.
W tej chwili doskonale widział już jeźdźców ścierających się z dzikimi zwierzetami. W oczach nacierających był ten sam strach, który trapił wcześniej wymienionego bawołu.
- A więc to ty Bezimienny Przeciwniku! Bodaj by truchło twoje toczyły żuki gnojowe, a kości na wieki bielały pośród piasków pustyni! - zaklął G'hmush'akhtfalf szpetnie, po czym włączył się do walki. Szczęściem pekari nie miały wcale ochoty walczyć i już po kilku dniach odstąpiły. Zmęczony walką G'hmush'akhtfalf uznał, że nie czas jeszcze odpoczywać i udał się do chaty szamana.

- Witaj, o Skarbnico Zapomnienago, o Przedwieczna Mądrości, o stworzycielu - przywitał szamana stadardową formułką.
- Cze - rzucił szaman od niechcenia, wrzucając niemowlę do kotła.
- Mą duszę trapi wielki problem, o Nadziejo. Otóż zostało mi wyjawione, że ten, którego boimy się najbardziej, znów powróci na nasze ziemie, by mordować dzieci, kraść kobiety i gwałcić świnie! - G'hmush'akhtfalf był wyraźnie przestraszony.
- A jak ci to objawiono? Pewnikiem zjadłeś za dużo placków maniokowych i miałeś halucynacje - szaman nie był przekonany.
- Zostaly dane znaki, o których była mowa w przepowiedni - G'hmush'akhtfalf pokrótce opowiedział o zdarzeniach, które wcześniej miały miejsce.
- A więc przyszło nam życ w złych czasach. Miałem nadzieję, że umrę nim nastąpi ponowne odrodzenie Bezimiennego Przeciwnika. Nie mamy jednak wyjścia, musimy działać. Nie chcę siać paniki we wsi, więc musisz wyruszyć sam, potajemnie. Oto Pierścień, podstawa potęgi Przeciwnika. Musisz jedynie dotrzeć do Sawanny Rozpaczy, a tam znaleźć Otchłań Zwątpienia i cisnąć weń Pierścień - rzekł szaman, wręczając G'hmush'akhtfalf'owi klejnot.
- Uważaj, ma wielką moc i może sprawić, że znikniesz, kiedy sobie tego zażyczysz. Nie używaj go jednak zbyt często! - krzyknął do oddalającego się tropiciela. G'hmush'akhtfalf nie zdawał sobie sprawy, że los ludzkości zależy od niego.

III

G'hmush'akhtfalf zbliżał się do Otchłani Zwątpienia. Powoli podczołgując się, obserwował pilnujące wejścia pustynne pieski. Wolał nie ryzykować starcia z tak doskonale wytrenowanymi zabójcami. Ominął szerokim łukiem posterunek i począł zbliżać się do celu swojej podroży. W pewnym momencie pieski zauważyły go. G'hmush'akhtfalf, nie czekając, zerwał się do biegu. Na szczęście biegł na tyle szybko, by dotrzeć do Otchłani i wrzucić pierścień, nim pieski obaliły go na ziemię i poczęły rozszarpywać jego ciało.
- Przestańcie ! - rozkazał władczy głos. Pieski karnie ustawiły się w dwuszeregu tuż obok G'hmush'akhtfalf'a.
G'hmush'akhtfalf spojrzał na swojego wybawcę, był to szaman z jego wioski.
- Mialem nadzieję, że zginiesz podczas podróży. Niestety, udało Ci się dotrzeć, aż tutaj, a mój honor nakazuje mi zabić cię jak wojownika, więc... - szaman przerwał na chwilę.
- Dlaczego to robisz, o Przedwieczny ? - G'hmush'akhtfalf nie krył zdziwienia.
- Nie jestem tym, za kogo mnie uważasz. W chwili śmierci ujrzysz me prawdziwe oblicze! - głos stał się dziwnie bulgoczący.
- Nie uda Ci się, wrzuciłem już pierścień!
Szaman zabulgotał niezrozumiale. Wzniósł ręce w magicznym geście i sprawił, że G'hmush'akhtfalf uniósł się w powietrze. Ten z wysokości zobaczył setki pierścieni na dnie Bezdennej Otchlani.
Oszukany G'hmush'akhtfalf zaryczał wsciekle, uwalniając się spod mocy zaklęcia. Spadł na ziemię i ruszył na szamana. Ten w odpowiedzi skrzyżował jedynie ręce i jego szata opadła.
- Ja jestem Demonem Sawanny! Złem Zjadającym Wszechświaty! Przedwiecznym Gwałcicielem Baranów ! W końcu udało mi się przybrac postać w waszym nędznym świecie ! juz nic was teraz nie uratuje ! - głos był tak bulgoczący, że niełatwo było zrozumieć słowa.
G'hmush'akhtfalf'a sparaliżował śmiech.
- Jesteś... Marabutem - wykrztusił przez łzy.
Demon był wyraźnie zmieszany.
- Liczy się to, co jest wewnątrz. A teraz bój się mojego gniewu! - zabulgotał.
G'hmush'akhtfalf nadal pokładał się ze śmiechu.
Mięsny worek przy gardle Marabuta zafalował gniewnie.
- Złamałes czar śmiertelniku. Tylko śmiechem mogłeś zniszczyć zaklęcie dające mi pozory życia w tym swiecie. Nie myśl, że to koniec, jeszcze tu wrócę! - po czym postać marabuta rozwiała się jak poranna mgła.

Dwa pieski dotąd biernie obserwujące całe zajście, rzuciły się w pogoń za mordercą swojego pana. Słońce zachodziło, oświetlając sylwetkę mężczyzny uciekającego przed dwiema krwiożerczymi bestiami...

 

 

Autor: Qrczak7

 

 

(c) Tawerna RPG 2000-2004, GFX by Kazzek, HTML by Darky