Ku Granicy

 

Stary, przykryty śniegiem, posępny las. Opadłe z liści drzewa i zamarznięte strumienie. Krzaki uginające się pod ciężarem jej obutych w skórę stóp. Korzenie, przez które się potykała. śnieg. Stary las. Wiatr w konarach drzew. I strach.

Gonił ją. Tropił od popołudnia aż do zmierzchu, a gdy zmierzch wreszcie nadszedł, zakrywając ziemię płaszczem nieprzeniknionej ciemności - zgubił jej ślad. Wilk był wściekły. Nie tak zamierzał zakończyć ten dzień. W pysku pragnął poczuć smak ciepłej krwi i miękkiego ciała dziewczyny, a zamiast tego zyskał tylko niedosyt. Jak to możliwe, że uciekała prawie cały dzień? Ludzie nie są tacy jak wilki. Nie potrafią biegać tak szybko. Nie znają leśnych zakamarków i ścieżek tak dobrze. Nie umieją mylić śladów i tropów, ani maskować zapachów. A ona umiała. Zupełnie tak, jakby w rzeczywistości była wilkiem. Tylko pachniała inaczej. Pachniała jak krew. Ale nie słodka krew. Jej krew była słona. I przez cały dzień znaczyła na śniegu drogę czerwonymi kropelkami. Wilk dotąd nie zgubił jej, ale kilka razy mu znikała. Raz nawet na bardzo długo. Lecz był uparty. I głodny. Ona zaś była szybka jak łania. Ale była też coraz bardziej wyczerpana.

Wzniesienie. Wdrapała się na nie ostatkiem sił. Stamtąd rozejrzała się po okolicy. Choć dyszała ciężko, czuła w członkach jeszcze resztki wytrzymałości. Zmyliła ślad. Wilk przebiegł niedawno pod drzewem, na którym przysiadła. Zdążyła odpocząć. Ale nogi odmawiały jej już posłuszeństwa. A krwi było coraz mniej. I jeszcze coś nie dawało jej spokoju. Strach, że bestia w końcu wróci - wybiegnie nagle zza drzewa i...
Cokolwiek się stanie, ona nie przestanie biec.
Musiała wytrzymać, chociaż bardzo bolało w odrętwiałej ręce. Siły dodawał jej strach, który dudnił w sercu jak kowalski młot i nie pozwalał się zatrzymać.

Wilk zobaczył ją wtedy, gdy nie miał już zapachu i zgubił drogę. Patrzyła się gdzieś w przeciwną stronę, była na szczycie wzgórza i próbowała zejść ze wzniesienia. Warknął na to z aprobatą.
Dziewczyna przewróciła się w śniegu.
To nie jest prawdziwa wilczyca. To tylko człowiek. Nie umknie mu. Czuł w pysku zbyt dobrze mu już znany smak głodu, był jednak pewien, że ten zaraz minie. Ozór wystawił na zewnątrz. Sapiąc wściekle, puścił się przez zaspy w kierunku wzgórza.
Nie miała już sił. Zdała sobie z tego sprawę, kiedy nogi rozwiązały się pod nią. Potrzebowała odpoczynku. Chciało jej się pić. Była do reszty zmarznięta i spragniona. I była przerażona, bo w głębi serca wiedziała, że bestia w końcu znajdzie jej właściwy trop i dopadnie ją.
Może wilk był już gdzieś tutaj, schowany i przyczajony - czekający na jej ruch, aby wypaść zza śniegu i zacisnąć silną szczękę na szyi...
Ujrzała go.
Najbardziej przestraszyła się jego bladych oczu. Zbliżał się do niej i patrzył wygłodniale. On też był zmęczony po całym dniu. Ale był również potwornie głodny, a smak krwi przyciągał go z wielką siłą. To najwytrwalszy z całej watahy.
-Łopian... gdzie jesteś... - wyszeptała. Ciepłe powietrze wydobyło się parą z jej ust. Zamgliło jej oczy i ścisnęło w gardle. Zaczęła płakać. Płakała i dotykała rany na ręce, ale tam nie czuła już bólu. Było zbyt zimno, aby mogła go odczuwać.
Kiedy otworzyła zapłakane oczy, wilka nie było już nigdzie. Zdawało jej się, że powinna poczuć jego gorący oddech i zęby zagłębiające się w szyję, ale potwór nie nadchodził. Czyżby postanowił ją zostawić? Była gotowa śmiać się i ronić łzy jednocześnie. Nie mogła zrozumieć, co się właściwie stało. Była zbyt osłupiała, oszołomiona i zmęczona. Ale strach minął, a na jego miejsce przyszedł spokój, który ukołysał ją do snu wespół z szumem wiatru. Zasnęła.

Bestia dostrzegła ruch z lewej strony, kiedy szła po swą ofiarę, śliniąc się coraz paskudniej. Siwy starzec o wydatnej brodzie. Biały, stary wilk stał kilka kroków dalej i intensywnie patrzył na młodego. W oczach miał wiekową mądrość i doświadczenie króla stada. Nie należał do watahy, ale młody znał go.
-Czego tu chcesz, stary wilku? Ona jest moja. - zawarczał i zbliżył się.
-Nie będziesz dzisiaj nic jadł. - odparł mu niskim pomrukiem tamten.
-Jestem głodny. Ten człowiek ma wspaniałą krew i miękkie ciało. Skosztuję choćby mięsa na szyi. Resztę zostawię tobie. - powarkiwał i popiskiwał na zmianę młody wilk, uniżając się do pozycji proszącej.
Stary wyszczerzył zęby i zwęził oczy.
To sprawiło, że młody cofnął się kilka kroków w głębokim śniegu i warknął. -Nikt nie będzie jadł człowieka. Nie na tej ziemi.
-Chcesz ją dla siebie! To nie twoja zdobycz! Sam sobie na nią zapolowałem! Kim jesteś, aby mi mówić, co mam jeść, a czego mi nie wolno! - zaszczekał i rzucił się do przodu. -Odejdź stąd, bo cię zabiję!
Król wyszczerzył się i kłapnął szczęką w powietrzu.
Młody uskoczył i chciał go ugryźć, ale on znalazł się nad nim i rozdrapał mu kark. Wilki zakręciły się w kudłatym kręgu zębów i sierści, a potem rozdzieliły. Młody miał rozkrwawiony pysk. Staremu krew ciekła z boku, zbraczając białe futro.
Stali tak przez chwilę, wpatrując się w siebie i wściekle szczerząc zęby, aż w końcu młody uległ i przestraszywszy się, uciekł w dół zbocza z podkulonym ogonem. Stary nie patrzył za nim. Wspiął się ciężko w górę do bezwładnego ciała dziewczyny. Kiedy znalazł się przy niej, polizał jej rękę i oczyścił ranę. Potem dotknął językiem policzka i stwierdził, że była rozgrzana.
Zbyt ciepła. Spała spokojnym snem umęczonych. Opadł na nią rumieniec. Będzie tu leżeć bezwładnie aż do skończenia zimy, kiedy mróz opuści jej ciało. Jest zbyt bezsilna, by się podnieść, nim zmarznięte palce dosięgną jej i zamienią w jedną z wielu pobliskich zasp. Wilk zawył bezradnie i opuścił łeb, skomląc.
A potem zrozumiał co musi zrobić.
Puścił się biegiem w dół pagóra i ruszył w powrotną drogę do lasu, licząc, że odnajdzie człowieka, który mógł być jedyną szansą ratunku dla rannej dziewczyny. Kierował nim instynkt zwierzęcia podjudzany wolą potwora żyjącego w głębi jego ducha. A może to było coś innego?
Nie wiedział. Biegł przez śnieżne przeszkody i przekraczał zmarznięte strumienie. I wierzył że zdąży na czas, o ile bestia taka jak on może być zdolna do wiary.

Obudziła się przy cieple ogniska. Na ręce miała opatrunek, a na sobie koce i skóry, którymi przykrył ją jej opiekun. Była w namiocie, dającym dodatkowe ciepło. Modliła się we śnie do bogów, aby ktoś przybył jej na ratunek i rzeczywiście tak się stało. Łowczy jak zwykle trafił na jej ślad. Bogowie więc musieli istnieć.
Siedział teraz posępny blisko ognia i smętnie ostrzył nóż na kamieniu. Kiedy poruszyła się, natychmiast przypadł do niej i odsłonił włosy z jej oczu. Dotknął ciepłą dłonią jej czoła i pocałował w usta.
Był już stary. Nie spodziewała się, że złoży jej tak namiętny pocałunek. Podobało jej się to. Zrobiło się znacznie cieplej, choć w nogach i w palcach u rąk wciąż czuła odrętwienie. Przyjemny żar dopiero przychodził do niej - krążenie powracało. Skorupa chłodu pękała i opuszczała ją. Czuła, jakby to wszystko, co się zdarzyło, było tylko snem. Ale nie było. Wiedziała o tym.
-Nienawidzę cię za to, co mi uczyniłaś. - powiedział cicho. Brzmiało to dziwnie po takim przywitaniu, ale znała go bardzo dobrze. Martwił się o nią bardziej niż ktokolwiek, kiedykolwiek indziej.
-Znowu uciekłam.
-Mówisz tak, jakby to nie zależało od ciebie.
Przerwał na chwilę. Zamyślił się i westchnął.
-Tak, uciekłaś, Sol. Bałem się o ciebie. Nie wiesz nawet jak bardzo się bałem. Mówiłem ci, że w tych górach są wilki, ale nie słuchałaś. Nie boisz się wilków, Sol? Dlaczego się oddaliłaś? Miałaś złowić tylko kilka ryb w jeziorze... tam, gdzie wykroiłem taflę... Dałem ci wędkę. Dokąd poszłaś? Szukałem cię przez cały poprzedni dzień.
-I znalazłeś... - nie miała wiele sił, aby mówić. -Właśnie. Jak mnie znalazłeś? - wydyszała.
Nie odpowiedział. Zasępił się tylko bardziej i okrył szczelniej wyłatanym płaszczem. Opuścił wzrok. Milczał. Poruszył się, gdy ścisnęła jego dłoń. Lubiła ciepło rąk Łopiana. On też lubił jej ciepło. W nocy spali obok siebie, ale mówił, że jedynie po to, aby nie zamarzli. Ona myślała inaczej.
-Powiedziałeś, że mnie nienawidzisz... Ja... Ja też siebie nienawidzę za to, co uczyniłam. Ja...
Załamał jej się głos. Nie udawała płaczu. Łzy przypłynęły nagle, a potem to już działo się samo.
Łowczy zbliżył się ku niej i położył jej palec na ustach.
-Cśś... - powiedział. -Już dobrze. źle się zachowałem. Powinnaś odpoczywać. Nie powinienem był robić ci wyrzutów. Przepraszam. Kocham cię. Nie nienawidzę... kocham.
-Obiecuję... obiecuję... już więcej... nigdy... nigdy tak nie zrobię. Nigdy nie...
-Dokąd chciałaś pójść? -znowu zadawał pytania z troską w głosie. Wyraźnie nie mógł ich powstrzymać. -Zabrałaś jedzenie. Wybierałaś się daleko ode mnie? Dlaczego uciekłaś? Sol? Zamknęła oczy i pozwoliła, aby łzy zalały jej twarz. Nie mówiła nic. Poczuła w kącikach ust słony smak.
-Granica... chciałam pójść tam... do granicy.
Łowczy westchnął ciężko. Teraz, gdy otworzyła oczy, wydał jej się stary... bardzo stary. To jej wina, że było mu tak źle. Wyglądał, jakby dźwigał na sobie brzemię tysiąca spraw i lat, które dawno upłynęły. Nigdy nie powiedział jej, jak długo już żyje i jak ma na imię. Sol spodziewała się, że, tak naprawdę, on nie miał imienia.
Odwrócił twarz w jej stronę tylko na chwilę, a w oczach miał jakieś żelazne postanowienie. Bała się tego spojrzenia.
Łowczy zbliżył się do ognia i usiadł ponownie na kamieniu. Lekki wietrzyk zdążył już przygasić ledwie pełgający płomyk. Dorzucił do niego igliwia i suchych drew, po czym rozprostował nogi i położył się na kawałku skóry.
Była noc, a więc szedł do snu. Zastanawiała się, ile ona sama zdążyła przespać. Nie zdziwiłaby się, gdyby minął cały dzień od czasu, kiedy oczekiwała tam na wzgórzu, aż wilk... aż ją zabije.
Och, jakże była głupia, że uciekała.
Na myśl o tym, co się stało, zadrżała i zaczęła płakać.
-Sola?
-Tak? - ledwie powstrzymywała kolejne łzy.
Wstał.
-Nie mogę spać, Łopian.
-Ja też nie mogę, Sol.
-Łopian. - znów łkała, ale potem jakoś udało jej się przestać.
-Tak, Sol? O co chodzi?
-Myślałam, że ty... Że chcesz mi coś powiedzieć. Że...
-Nie, nic takiego, słodziutka... śpij dalej. To nieważne.
-Powiedz. Proszę. Wiem, że zasłużyłam na najgorsze. Gniewasz się na mnie?
-Hmm...
Chciał usiąść, ale wyraźnie coś go dręczyło. Pozostał na nogach. U stóp pełgały mu płomyki osłoniętego zaspą ogniska.
-Noc jest wyjątkowo zimna. - powiedział w końcu i okrył się ciepłą skórą.
Zrobiło jej się strasznie czegoś żal. On, po raz pierwszy odkąd pamiętała, nie reagował na jej łzy... nie pocieszał. Nie robił nic, tylko stał tam i wpatrywał się w...
Ogień.
Zobaczyła w płomieniu odbicie snu, który dwa lata temu wyśnili oboje nad rzeką, w czasie letniego odpoczynku. Od tego momentu uciekali gdzieś - nie wiedziała gdzie i przed czym. Ona chciała iść do granicy świata, on twierdził, że ich droga wiedzie w inne miejsce. Ale w końcu trafili w góry. Tutaj jednak przywitały ich tylko mróz i głód.
Ale teraz zobaczyła ogień. I w nim ujrzała ciało płonącego gada o ludzkiej twarzy. Jego krwawe ślepia wpatrywały się w nią z okrutną żądzą i złością jednocześnie. Bała się tego spojrzenia.
-Łopian... łopian... boję się... łopian...
Zbliżył się do namiotu i uchylił jego poły.
-Co się stało, słona?
Jego głos był ciepły... cieplejszy od wiatru hulającego na zewnątrz. Na niebie robiło się szaro. Nadchodził świt.
-Dlaczego mnie nie przytulisz? Jest mi zimno. Jest tu tak ciemno. Boję się.
Łowczy uświadomił sobie, że miała jakiś nieprzyjemny sen. Wszedł w zaśnieżonych butach do środka i przyklęknął na posłaniu obok niej. Wziął ją w ramiona.
Drżała na całym ciele i płakała. Ręka bolała ją. Poczuła, że po bandażach cieknie świeża krew.
-Aaa... boli... Łopian...
-Co się dzieje, Sol? Słoneczko, powiedz. Coś ci się przyśniło? Pokaż rękę.
Pokazała.
Kiedy spojrzał na ranę pozostałą po ugryzieniu, zdziwił się i wypuścił gwałtownie powietrze. Potem szybko nałożył bandaż z powrotem.
-Łopian. Co mi jest? Czy ręka...
-Goi się, Sol... - skłamał. -Ale... jakoś dziwnie. Ręka czerwienieje. Rana, zamiast sklepiać się w strupy... jakby na nowo się otwiera. Ta bestia musiała ugryźć cię naprawdę głęboko.
-Czy mamy coś... coś, co mi pomoże?
Chciał odpowiedzieć, ale przerwało mu niedalekie wycie. Zerwał się na dźwięk, który oboje usłyszeli.
-Wilki. - wyszeptała.
-Wataha.
-Czy przyjdą tutaj?
-Poczuły krew. Ale nie. Jest prawie dzień. Nie odważą się podejść blisko. Poza tym... mamy ogień.
Wyszedł z namiotu. Odszukał w workach jakąś butelczynę, po czym wrócił i polał jej ranę. Zapiekło bardziej niż zwykle. Zmartwiło ją to. Poczuła napływające do oczu łzy. Stare zaschnęły na policzkach, kiedy spała.
-Jak to było, Sol? Wtedy, gdy ugryzł cię ten... wilk.
Nie do końca była pewna co się działo, ale potem przypomniała sobie wszystkie wydarzenia tamtego dnia.
-Wilk. - przytaknęła. -Miał czerwone ślepia i był... większy... zbyt duży jak na zwykłego... Miał czarne futro z białą pręgą na karku i te okropne, czerwone oczy. Ugryzł mnie i... wtedy potwornie bolało. Przewrócił mnie na ziemię i wbił zęby w moją rękę. A potem odszedł, a... a mniejsze pobiegły za mną. Cała wataha, Łopian. Bałam się. Zgubiłam ich w strumieniu, bo straciły mój ślad, ale jeden zobaczył mnie i ścigał dalej. Uciekałam do wieczora, ukrywając się czasem na drzewach i w lisich jamach. Potem próbowałam wrócić, ale zgubiłam drogę, a później znowu wpadłam na niego - tego małego natręta. Czuł moją krew i gonił za mną długo. Nie wiem jak to się stało, że tak szybko uciekałam, jednak umknęłam mu wtedy. Ale... zabrakło mi sił, Łopian. Dorwałby mnie... już mnie dopędzał w lesie. Widziałam go ze szczytu wzgórza. I potem... Nic nie pamiętam. Potem obudziłam się tutaj.
Łowczy wyszedł na zewnątrz i wsunął buteleczkę z powrotem do worka, po czym zasznurował go. Pochylił się następnie i schwycił za miecz. Założył go sobie pasami na pierś, tak jak zwykle nosił oręż. Potem zebrał wszystkie rzeczy w jedno miejsce i zaczął rozsznurowywać namiot.
-Co robisz? - spytała dziewczyna, pociągając nosem.
-Sol. - odpowiedział jej. -To nie był mój dobry pomysł z przyjściem tutaj. Gdzieś niedaleko stąd jest przełęcz, na której żyją ludzie. Liczyłem, że zdążymy tam do nich na czas i przeżyjemy zimę na uboczu, blisko domostw, ale... chyba zgubiliśmy drogę. A potem ty uciekłaś i stało się to. Co ci właściwie strzeliło do głowy, Sol? Dlaczego?
-Dlatego... - odpowiedziała mu. -Dlatego, że sny mówią prawdę.
Nie zrozumiał jej, choć chwilę potem jego oblicze rozjaśniło się, a następnie na powrót pociemniało.
-Te sny... Nie będzie z nich nic dobrego. Powinnaś mi powiedzieć o nich...
-We śnie byłam sama. Nie było tam ciebie. Byłeś... - urwała. Łzy napłynęły jej znów do oczu. -Byłeś martwy, Łopian. A głos mówił, żebym...
Przerwał jej wyciągnięciem ręki. Wstał i zaczął chodzić wokoło. Nerwowo wsuwał i wysuwał miecz z pochwy na piersi.
-Oszalałaś, albo to ja postradałem zmysły. Jaki głos? - dopytywał się. -Powiedział ci, żebyś uciekała? To szaleństwo.
-To ty oszalałeś! Dokąd mnie właściwie ciągasz ze sobą? Przez całe życie prowadziłeś mnie w jakieś miejsca, a ja nie wiedziałam, gdzie jest mój dom! A teraz?! - krzyczała. Furia gotowała się w niej i paliła okrutnie, a ból w ręce tylko potęgował gniew.
-A teraz co?! Myślisz, że zależy mi na tobie?! - zdenerwował się. -Szukałem na tym świecie miejsca dla samego siebie odkąd życie pozbawiło mnie wszystkiego i pozwoliło decydować o własnym losie. Od czasu, gdy spłonął klasztor, tam, na zachodzie, jesteś mi tylko zawadą! Myślisz, że nie pragnąłbym być wolny? A ja muszę chronić cię...
-Co? Co musisz?! Musisz chodzić ze mną po świecie i ukrywać mnie przed ludźmi? Czy właśnie to ci nakazano? Być moją matką i ojcem? Dlaczego nigdy nie pozwalasz mi iść ze sobą do miast, zobaczyć się z kimkolwiek? Troszczysz się o mnie, a jednocześnie nie pozwalasz mi na nic. Czy takie właśnie jest życie? Czy tak je sobie wyobrażasz?
Choć była wściekła, z jej oczu płynęły też łzy. Bolały ją jej własne słowa. Ale to on zaczął. Nie powinien się tak zachowywać. Był starszy, mądrzejszy od niej...
Był zły.
-Nie wiesz jak to jest, kiedy na twoich oczach zabijają wszystkich, a ty znajdujesz się w samym środku tej okropnej masakry! Te głosy, ogień, te puste oczy umarłych wpatrujące się w ciebie... szukające winy... Urwane modlitwy... Płacze i lamenty... Krzyki. Ja mam wizje, w których ciągle gdzieś idę. Sama. W snach słyszę słowa nawołujące mnie ku granicy świata. Widzę jej twarz... Twarz tej staruszki. Ona mówi mi... prosi mnie, bym zaufała komuś... bym z tym kimś pozostała. Potem pojawia się wilk, który nakłania, bym pobiegła za nim. Biegnę więc przez śnieg i lód, i docieram tam... gdzie żadnemu człowiekowi nie dane było dotrzeć. I widzę jeszcze coś... Smoka... Smoka o ludzkiej głowie. On... on zabija cię, Łopian, na moich oczach. Tak, jak zabił cię wtedy nad wodospadem, pamiętasz?
Łzy ciekły jej ciurkiem po podbródku i szyi. Łkała.
Pamiętał.
Nie mogła powstrzymać się od płaczu, ale on sam też czuł ogromny żal.
Już dawno wypłakałem wszystkie łzy. Ona wini mnie... wini za coś, czego sam nie rozumiem. Biedne dziecko. Gdybym ja miał takie życie jak jej... oszalałbym. Może Sól też już oszalała? A może to ja?
-Łopian... Ja nie chcę cię narażać, bo wiem, że on przyjdzie po mnie. Ten... okrutny smok. I że zabije ciebie. Widzę to w snach.
-Dlatego uciekasz?
Przestała ronić łzy. Przypatrzył się, jak wyraz jej twarzy łagodnieje i przybiera spokojny stan. Jeszcze pociągała nosem, ale wyraźnie uspokoiła się.
-Sol?
-Nie. Nie ucieknę już.
Łowczy przypomniał sobie słowa. Kiedy przekroczy wiek dojrzałości, a w jej ciele nastąpią zmiany, będziesz musiał stawić czoła kolejnej próbie z nią związanej. Przybędzie bowiem smok, władca ognia o ludzkiej twarzy, i spróbuje porwać ją tobie, zarzekając się na braterstwo krwi z córą wody. Nie oddaj jej jednak...
-Nie oddam.
-Co? - spytała. -Co mówisz? - choć złagodniała, żal i zdenerwowanie nadal pulsowały w jej głosie.
-Sol.
Zbliżył się.
-Dziecko, wybacz, że cię stamtąd zabrałem. Jesteś jeszcze za młoda, aby to zrozumieć. -Łopian. O czym ty mówisz?
Starał się zapomnieć. Nie mógł.
-Kiedyś ci opowiem, jak to się wszystko stało. Teraz chciałem ci coś wyznać. Popatrzył w jej błękitne, niebiańskie oczy, które nie zawsze takie były. -Czasami przeznaczenia nie da się zrozumieć, ani przeciwstawić się mu. Wizje kierują naszym życiem i kształtują ścieżki, którymi idziemy. Ty jesteś córką wody. A ja... twoim opiekunem. Jestem bratem twojego ojca. I choć jesteś mi bliska... jak rodzona córka... wiem, że nie mogę dalej tak z tobą postępować. Zrozum jednak, iż, poza mną, na tym świecie nie masz nikogo, kto...
-Wuju?
Dotknęła drżącą ręką jego nie ogolonej twarzy. -N-nie mogę uwierzyć...
Przyłożyła dłoń do ust. -Dlaczego mnie całowałeś? Czy to wolno?
Zaśmiał się, ale w gruncie rzeczy miał ochotę zapłakać.
-Jesteś cudowną kobietą... Już nie dzieckiem. Przypominasz mi twoją matkę. Zawsze spieraliśmy się o nią, ja z twoim ojcem. To tylko kilka razy, Sol. Myślę, że oddałbym za ciebie wszystko. Chyba rozumiesz?
Pokiwała głową.
-Łopian, ja... Ja nie mogę w to uwierzyć. Przez wszystkie te lata. Ja... nie zdawałam sobie sprawy z tego, kim jesteś. A ty...
-Jestem twym Łowczym, pani. I niech tak pozostanie.
-Dobrze.
Pocałowała go.
Wyrwał się, lecz usidliła go w uścisku. Poczuł ciepło jej oddechu i smak pocałunku na ustach.
-Jesteś mi wszystkim... tak myślę. Nie opuszczę cię. - dyszała i płakała z dziwnej radości, jaka ją teraz ogarnęła.
-Obawiam się, że będziesz musiała. -Dlaczego?
Wstał.
-Tam, gdzieś, na przełęczy, żyją ludzie. Zaprowadzę cię do nich. Mam tam przyjaciół... jak prawie w każdym mieście cywilizowanego świata. Zaopiekują się tobą i opatrzą tę paskudną ranę. Moimi skromnymi środkami nie mogę ci bowiem pomóc. Właściwie, czemu nie miałbym cię zostawić tutaj? Tu mamy najbliżej. Co za różnica - tu, czy gdziekolwiek indziej...
-Nie... - wyszeptała. Gorycz utknęła jej w gardle.
-Tak. - powiedział. -Zbieraj się. Zaczyna prószyć śnieg. Musimy znaleźć drogę na przełęcze nim zapadnie noc i zjawią się wilki. Ten wilkor który cię ugryzł może jeszcze wrócić. Potrzeba ci specjalistycznej opieki. Rany od ugryzień wilkorów nie goją się łatwo. Wyszła z namiotu i zaczęła mu pomagać. Milczeli i nie patrzyli na siebie. Ale Sol przez całe życie zadawała mu pytania, dlatego spodziewał się kolejnego...
-Wuju... Nie. Łowczy... - zająknęła się.
-Mów mi jak chcesz. O co chodzi?
-Dlaczego musimy się rozstać? Po co mnie więc prowadziłeś? Dlaczego przebyliśmy cały świat? Czy tylko po to, abyś mnie zostawił?
-Nie chcesz tego? - spytał.
Pokręciła głową.
Uśmiechnął się.
-To zależy od ciebie. - powiedział ciepło.
-Chciałam uciec... Uciekałam... Ale tak właściwie to... zawsze decydowałam się wrócić. -Tym razem to było poważne.
-Wiem, ale...
-Mało nie zginęłaś.
-Ja już...
-Nie.
Popatrzyła na niego. Chciała płakać. Położył palec na jej ustach.
-Dość. Potrzebna ci opieka. Lepsza opieka. Ja nie mogę ci jej dać. Skoro sny nie są jednoznaczne, musisz wybrać sama między różnymi drogami.
-Dokąd pójdziesz? - spytała.
Popatrzył na ogromne zaspy i na wznoszące się dumnie za nimi, ośnieżone góry. -Idę dalej niż kiedykolwiek indziej.
Zaparło jej dech w piersiach. Wiedziała, co teraz powie.
-Na granicę świata. A nawet dalej. - uśmiechnął się melancholijnie. -Idę z tobą.
Nie odpowiedział jej. W głębi duszy nie był zaskoczony.
-Jak tylko rana się wygoi. Proszę. - błagała.
Popatrzył na nią. Jej oczy powiedziały mu, co należy zrobić.
-Pójdziemy tam. Razem. Jak zawsze.
Czy tak? - zadał pytanie spojrzeniem.
Pokiwała głową, a potem się pocałowali.

28 Liściopad - 378 rok N.E.

I będzie jak dawniej

Jon zbliżył się do płonącego ochoczo ognia w palenisku. Płomienie dawały przyjemny żar i sprawiały, że w członkach czuło się ciepło i krążenie krwi. Ożywiony blaskiem wędrujących po kamiennym murku iskierek, młody poszukiwacz przygód postanowił, że dzisiejszego dnia wyruszy wreszcie w oczekiwaną drogę. Wybrał ścieżki prowadzące w dalekie strony - szli wraz z towarzyszami na północ, w okolice głębszych gór. Mówiono mu, że skoro nie znajdzie jej nigdzie w cywilizowanym świecie, musi być ona gdzieś tam, na odludziu. Ci tutaj - jego bracia - nie wierzyli w bogów i w ustanowione przez nich zakazy o przekraczaniu granicy świata. Oni mieli swoje własne przykazania, których trzymali się, kiedy tylko pozwalały im na to warunki.
Pierwsze brzmiało - Nie poddawaj się. Drugie było podobne. Bądź silny - mówiło. Korino nauczył go wszystkich siedmiu.
Jeśli nie wierzysz zasadom bogów, zaufaj swoim własnym. - prawił z przekonaniem w oczach. Jon ufał nie tylko jemu. Miał wielu przyjaciół, odkąd ogłoszono go w wioskach bohaterem. Kiedy zabił zbójów na szlaku i wyzwolił małą karawanę zmierzającą na przełęcze z zapasami, ludzie okrzyknęli go obrońcą uciśnionych. Wiedział, że chcieli, aby pozostał tu i chronił ich dalej. Nadeszła zima. Wygnańcy z dalekich krajów i rozbójnicy szukali sobie ciepłych domostw, by przetrwać. Ale on musiał iść. Przez ponad dwa lata to pragnienie trzymało go w pewności, że podąża dobrą drogą. Musi iść. I zajść jak najdalej.

Alyn nucił jedną z tych pieśni, które najbardziej poruszały Jona. Ułożył ją dwa lata temu. Była na cześć Hodora. Hodor to był ich pierwszy wspólny towarzysz. Korino i jego banda przyłączyli się do sprawy znacznie później.
Poza tym - oni, to tylko zwykli rozbójnicy. - pomyślał Jon.
Chłopak nikomu nie mówił o tym, że Korino jest potwornym drabem, ale ludzie wiedzieli. To było widać po twarzach i zachowaniu zbójów. Jon oszczędził ich podczas walki, a oni poprzysięgli mu wierność. Mimo, że powinni go nienawidzić, bo pozabijał ich wszystkich towarzyszy, Korino zapewniał, że to za nim pójdą na koniec świata. Jonnel liczył, że wtedy mówił mu prawdę. Zamierzał bowiem zajść znacznie dalej.
-Hodor był wiernym towarzyszem, Alynie.
Jon odwrócił głowę i spojrzał na młodego barda. Ten dotykał zręcznie palcami strun nadszarpanej przez czas mandoliny. śpiewał cicho, jakby bojową pieśń na cześć wielkiego wojownika. Jon nie wątpił, że z takimi słowami barbarzyńca Hodor szedł ongi do boju. Alyn popatrzył na Jona i przestał grać.
-Jon... - zagadał, po czym zamyślił się i spuścił głowę.
Przysiadł się do grajka i napił z jego kufelka, którego tamten i tak by nie opróżnił. Kiedy miał wenę, zapominał o piciu i jedzeniu. Napój grzał przyjemnie w środku i nastrajał do melancholijnych rozważań. Chłopak otrząsnął się z nich.
-Alynie. Znów chcesz mnie zapytać, czy musimy iść w drogę?
-Tym razem nie... - odparł tamten nieśmiało. -Mam jednak pewną wątpliwość, co do... - tu urwał i znowu spuścił wzrok.
-Hmm? Wyrażaj się jasno i mów, o co ci chodzi. Z twojego jąkania nic nie zrozumiem. -Chodzi o tą bandę, która idzie z nami.
Alyn lękliwie popatrzył na drzwi wejściowe.
-Powinni już wrócić. - zgodził się Jon.
-Nie. - rzekł zagadkowo bard.
Młodzian popatrzył na przyjaciela.
-Nie?
-Nie powinni. Nie podobają mi się. Czuć od nich zdradę. Wyczuwam ją na setki mil. Nawet gdy nie są tutaj, wiem, że coś planują. -Mów, co spiskowali.
-Na razie nic, ale wydaje mi się, że będą mieli przeciw tobie... przeciw nam złe zamiary. -To jedyni ludzie, na jakich pomoc mogę liczyć.
-A spośród wieśniaków?
-Tylko kobiety, dzieci i starcy. Mężczyźni poszli na wojnę lata temu. Nie wrócili. Teraz tylko przybysze zostawiają nowe bachory w brzuchach tutejszym bab.
-Ale jest paru, co by się nadali. Na przykład ten łowca, mieszkający na skraju lasku.
-Ledwie się osiedlili. Wszyscy. On także jest tu od niedawna. I, jak mówi, nigdzie nie zamierza się ruszać. Rozmawiałem z nim wczoraj rankiem, kiedy jeszcze spałeś. O tej porze roku boi się grasujących po górach wilków. Poza tym - oni wszyscy zwykle są zbyt słabi, aby iść aż na granicę świata. Nikt nie wytrzyma takiej drogi.
Bard wywrócił oczami.
-Musimy udawać się aż tak daleko? Przecież podobno nic tam nie ma...
Jonnel zaśmiał się na tyle głośno, że stara winiarka popatrzyła na niego jak na szaleńca. -Po co oni nam, w ogóle? W górach będą tylko balastem. Poradzimy sobie sami. Nie starczy nam zapasów dla wszystkich. - wyrażał dalej swoje wątpliwości Alyn.
-Oni znają te strony, a my nie. Każda góra to dla nich znajome miejsce. Poza tym - musimy mieć jakichś pomocników w razie napaści.
-To tacy sami zbóje, przed jakimi chcesz się bronić. Sam byś sobie poradził z każdą watahą. Nie potrzebni ci towarzysze, Jon. Ludzie uważają cię za bohatera. Zostań. Nie musisz iść. Wszyscy chcą, abyś został. Ja chcę.
Stara kobieta za stołem poruszyła głową i uśmiechnęła się.
-Bohaterowie. Zawsze odchodzą.
Jon nawet nie popatrzył na nią.
-Nie chcę być waszym bohaterem. Mam kogoś, kogo muszę odnaleźć. Nic innego się nie liczy.
-Jon, ja chcę, żebyś nigdzie nie szedł. Na żadną granicę. I nigdzie dalej. Przeczekajmy zimę. Teraz jest najgorsza pora. Nie możemy tam iść. W ogóle - dokąd my idziemy? To szaleństwo. Mówiłem ci.
-Czy ona by chciała?
Grajek nie odpowiedział. Nie zastanawiał się nad Solenn. Ona nie żyła. Nie mogła żyć. Drzwi otwarły się z łoskotem. Do wnętrza weszli odziani w skóry i grube futra obszarpańcy. Mieli potężne bary i nie ogolone brody. Za nimi wpadał śnieg i hulający wiatr.
-Korino radzi, byśmy szukali jej tam, gdzie jeszcze nikt nie próbował. Nie mam wieści od nikogo - nawet stary Ian gdzieś przepadł. świat jest wielki - zbyt duży, aby mogło nam się łatwo udać, ale musimy próbować. Nie możemy bezczynnie siedzieć.
Jon wstał, by przywitać towarzyszy.
Alyn zasępił się. Nawet nie patrzył na czekających przed wejściem wojowników. Chciał płakać, ale wiedział, że to niegodne mężczyzny. Naraziłby się tylko na pośmiewisko.
-A więc zabieracie go? - spytała przybyłych kobieta i wskazała pustym kufelkiem na bohatera.
Jon pokiwał głową.
-Idą ze mną, a nie ja z nimi.
Choć Korino był potężnym mężczyzną, ukorzył się przed Jonnelem i spuścił wzrok, gdy ten przechodził obok.
-Jakieś kłopoty na szlakach? - spytał chłopak.
-Kmiotki widzieli ludzi wędrujących pod górę. Nie natknęliśmy się na nich po drodze. Mogli zajść do pobliskiej osady. Tam mieli bliżej niż tutaj.
-O czym mówisz, Korino? Jacy to byli ludzie?
Tamten pokręcił głową.
-To tylko zwykli wędrowcy.
Jon zastanowił się, dlaczego ten zbój wspominał mu o jakichś zwyczajnych podróżnikach. To prawda - dziwne wydawało się, że szli na przełęcze o takiej porze - znaczyło to, że musieli długo przeżyć na dziczy, kiedy już zaczęła się zima... Ale przecież zdarzali się w tych stronach czasem jacyś przybysze. Nie rozumiał, co Korino próbował mu powiedzieć, napomykając o nich. Postanowił zapytać go o co innego.
-Nabyliście niezbędne zapasy?
Drugi ze zbójów pokazał mu juki, które miał na plecach.
-Jest mięsiwo i napój grzewczy.
-A chleby?
-Są.
-Korino, jacy to byli ludzie?
-Którzy?
Widać rozbójnikowi myślenie sprawiało wiele kłopotu.
-Ci, o których słyszałeś, że poszli drogą pod górę. Czy przybyli z południa? -Musieli. Od północnych szlaków od wieków nie widziano nikogo. Nikt nie zaszedł na granicę świata po to, aby wrócić potem do domu.
Stara kobieta zdawała się dziwnie posępna, jakby nie obecna w pomieszczeniu, kiedy wypowiadała te słowa. Dusza jej zdawała się wędrować poprzez wspomnienia. W domu zrobiło się ciszej - bywalcy zatopili myśli w napoju. Ogień lekko przygasł, stłumiony zimnym podmuchem tańczącym w palenisku.
-Ilu ich było, Korino?
-Dwoje.
-Dwoje? Była jakaś kobieta?
Korino zastanowił się, po czym pokiwał głową. -Dziewczyna. - powiedział.
Jonnelowi zabrakło oddechu w płucach.
-Skąd wiesz? - wyksztusił.
-Kmiotki mówili. Podobno był już u nich wcześniej ten, co ją przyprowadził. Znali go. Ona miała jakąś ranę na ręce. Zabrał ją do znachora.
-Czy w tej wiosce jest jakiś znachor? - Jon zapytał kobiety siedzącej za stołem. -Nie ma. Jest po drugiej stronie skały.
-Idziemy tam.
Zerwali się nagle na polecenie i wyszli bez słowa. Nawet Alyn nie protestował. Choć na zewnątrz zimno zabijało i odmrażało członki, wszyscy poszli raźno i zaczęli opadać po chwili w dół, zmierzając stromą boczną ścieżyną między oblodzonymi głazami.
Jon przez całą drogę wokół olbrzymiej skały rozmyślał o dziewczynie i o tym kimś, kto przywiódł ją ze sobą prosto do niego.

Weszli razem do domku medyka, w którym zapachy kadzideł unosiły się delikatną wonią pośród dymów z paleniska w głównej izbie. Sol była słaba i rozpalona. Łowczy nic nie mógł poradzić na to, że od kilku dni traciła siły i jej stan pogarszał się. Gorączka i drgawki nie ustępowały. Choroba coraz wyraźniej odciskała swe piętno na pobladłej twarzy dziewczyny. Jej ręka puchła zaś i krwawiła coraz bardziej. Zaprowadzili ją do pokoju z łóżkiem i ułożyli na posłaniu.
Kiedy powiedział staremu znachorowi o ugryzieniu przez wilkora, ten tylko złapał się za głowę i nic nie odparł. Potem obejrzał rękę, dotknął jej czoła, zbadał oddech i dokładnie obmacał okolice rany. Stwierdził, że nastąpiło poważne zakażenie. Była to choroba, o jakiej pisano tylko w starych księgach. Kiedy wilkor ugryzie, jego ofiara, podług legend, umiera, a jeśli jest wyjątkowo silna, przy wyjściu z niedolegliwości przybywa jej kilka lat, tak, że staje się starsza niż dotąd. Łowczy nie wierzył w te steki bzdur, opowiadane jedynie dzieciom przy kominku, w zimowe wieczory. Był pewien, że dziewczyna wyjdzie z choroby bardzo szybko. Nigdy wcześniej nie spotkał się z przypadkiem takiego ugryzienia, ale miał wiarę w doświadczenie medyka. Ten zaś wyglądał nie tylko na starego badacza rozlicznych pism, ale też na zręcznego i zapobiegliwego lekarza. Łowczy ufał jego spojrzeniu i milczącej pewności, z jaką wykonywał swoje operacje. Zresztą, znał on tego człowieka. Kiedy Sol syknęła z bólu, znachor zafrasował się. Dotykał jeszcze kilka razy miejsca, które wywołało u niej bolesny skurcz na twarzy, po czym puścił rękę, odwrócił się i powiedział.
-Jest źle. Dziecko to słabnie i traci siły.
-Czy wyleczysz ją?
-Leczyłem już ugryzienia wilkorów. Sam kilka razy byłem świadkiem zgonu, ale spowodowały go jedynie upływ krwi i głębokość rany. Zdarzali się i tacy, co przeżywali. -Czy starzeli się w oczach?
-Nie. - staruszek uśmiechnął się łagodnie. -To bajki, bo, jak mówią, wilkory to nic innego, tylko większe wilki. Cały sekret w tym, że mają ostrzejsze zęby.
Przeszli do pokoju z paleniskiem, pochylając się pod płachtą w wejściu.
-Skąd się wzięły, starcze? Nie pokazywały się przecież ongi..
-Jeszcze kilkanaście lat temu ich tutaj nie było, to prawda. Ale z czasem, kiedy nastały niepokoje na zachodzie, poczęło ich przybywać... tych wszystkich wilków grasujących na przełęczach, a także wilkorów. Nawet zbójcy boją się ich wycia w nocy.
-Czy to magia?
-Trudno powiedzieć. Może tak... Są zbyt duże, aby nie miały w sobie jakiejś nieznanej siły. -Potrafisz radzić sobie z magią?
-Umiem nad nią zapanować. Twoja córka będzie zdrowa, przyjacielu.
-Ona nie jest moją córką, Ywen.
-Niewiele wiesz o sobie.
Łowczego zmroziło spojrzenie znachora. Stał tam jeszcze długo i wpatrywał się w swoje ośnieżone buty, kiedy lekarz wrócił do pokoju z łóżkiem i zasłonił za sobą rozwieszoną płachtę. Ze środka dobył się jęk rannej dziewczyny.
-Łopian... gdzie jesteś? - powiedziała stłumionym głosikiem.
-Spokojnie, dziecinko... Jest tam. Czeka aż skończę. Kiedy będziesz już zdrowa, przyjdzie po ciebie. - rozległ się łagodny szept Ywena.
-Kim jesteś?
-Jestem twoim znachorem.
-Jesteś człowiekiem?
Stary nie odpowiedział. Łowczy zasępił się i zaczął wędrować w te i we w te po izbie. Od czasu do czasu zbliżał się do komina i ogrzewał zmarznięte dłonie.
-Dawno nie widziałam ludzi. Czy on naprawdę tu jest?
-Dziecko, jesteś chora, nie powinnaś zadawać tylu pytań. - znachor roześmiał się i pomaszerował do pokoju, w którym przebywał Łowczy. -Chce cię zobaczyć. Dałem jej napoju na otrzeźwienie. To usunęło ból i wymyło drętwotę z jej myśli. Możecie porozmawiać, jeśli tego chcesz.
Patrzył przez dłuższy czas w oczy staruszka. Spod wypłowiałych brwi sączyła się wielka mądrość i zaradność kogoś, kto poznał dzieje świata.
-Czy uda się jej pomóc?
-Nie zadawaj głupich pytań. Oczywiście, że tak. Znasz mnie przecież.
-Łopian... - z drugiego pokoju dobiegł go ponownie głos Solenn.
-Jak daleko jest do granicy? - spytał.
Starzec poruszył się niespokojnie w miejscu i odwrócił spojrzenie. -Czy i ty masz gorączkę?
-Zadałem ci pytanie, Ywen. Odpowiedz. Znasz odpowiedzi na pytania, które zadaję. -Czasami nie pragnę ich udzielać.
Łowczy dotknął rękojeści miecza.
-Grozisz mi? - starzec wysunął brodę i sposępniał.
-Zawsze byłeś mi przyjacielem, druidzie. To niebezpieczne, wiem, ale muszę znać i tę odpowiedź.
-Nie wyjmiesz miecza. Nie mógłbyś.
-Wiele się zmieniło. -Łopian. Co tam się dzieje?
Stary położył palec na ustach i odwrócił się.
-Nic, dziecko, twój opiekun zaraz do ciebie przyjdzie. Potem zwrócił się na powrót w stronę Łowczego, podszedł bliżej i chwycił go za wyświechtany płaszcz.
-Nie ma żadnej granicy świata.
-Nigdy nie ufałeś bogom. Co tam więc jest, po drugiej stronie?
-śmierć dla niej i dla ciebie. Nie idźcie. Nie możecie tam iść.
-Musimy. Pomódl się za nas. Na pewno masz do kogo.
-Nigdy się nie modliłem.
-Pomożesz jej?
-Pomogę.
-Chwała tobie i bogom.
-Nie ma żadnych bogów. Ty najlepiej powinieneś o tym wiedzieć.
-A jeśli są i czuwają nad nami?
-Wkrótce cię opuszczą, tak jak każdego, kto łamie ich zakazy.
W izbie był ktoś jeszcze. Obaj dopiero po chwili to zauważyli. Młody mężczyzna w zaśnieżonym ciemnym płaszczu i podróżnym ubraniu. U pasa miał miecz. Twarz przykrytą kapturem odsłonił dopiero, gdy go spostrzegli. Znachor zdziwił się, że nie usłyszał wejścia gościa, a Łowczy zamarł.
-Nigdzie nie pójdziecie. - wycedził młodzieńczy głos.
Opiekun Sol poznał zły omen z tego snu, w którym on spadał, a ona się śmiała. To był władca ognia, który wtrącił go do rzeki.
-Kim jesteś, przeklęty...
-Kimś, kto jej poszukuje. Od dawna.
-Uspokójcie się. To nie pora na rodzinne sprzeczki.
-Nie stoimy po tej samej stronie. - rzekł spokojnie Łowczy, uważnie lustrując młodzieńca i rozszerzając z zaciekawienia źrenice.
Chłopak nie rozumiał, ale to tylko pogłębiło jego gniew. Miecz sam wysunął mu się z pochwy.
Starzec wrzasnął coś ze zgrozą, a Łowczy tylko stał i wpatrywał się w oczy Jona. Władca ognia nie poruszył się. Wyglądał przy nim na chłopca, a jednak w oczach tego przybysza płonęła niepokojąca złość.
-Nie będziesz jej dłużej ciągał ze sobą. Twoja misja skończyła się.
-Nie wiodę jej do nikąd.
Jona to stwierdzenie zbiło z tropu.
-Jak to? Czyli wy nie idziecie nigdzie? Nie próbujecie uciec? Nie rozumiem... Po co więc... Stary znachor przetarł z frasunkiem czoło. Nie chciał, aby doszło do rozlewu krwi. Nie wiedział, czy ma cieszyć się z dziwnego zachowania jego przyjaciela, czy wręcz przeciwnie. -Ona może decydować o swym losie. Pozostawiam ją tobie.
Młodzian włożył miecz z powrotem do pochwy.
-Moi ludzie czekają na zewnątrz. Mieliśmy wyruszać w dalsze poszukiwania, ale zaskoczyliście nas przybyciem, dlatego zostaliśmy. Byliśmy o krok od pozostawienia jej tobie.
Łowczy przemilczał słowa Jona.
-Chłopcze... - powiedział, kiedy tamten przechodził obok niego, zbliżając się do pokoju dla chorych. -Wybacz. Nie mieliśmy gdzie wracać. Doszły nas złe wieści. Wędrowaliśmy razem. Bałem się, że będą chcieli ją zabić. Nie wiedziałem, że przeżyliście.
-Wuju?
Jonnel zrozumiał dopiero teraz słowa starego znachora.
Minęła chwila, zanim dwóch niedoszłych wrogów uścisnęło się mocno i podało sobie ręce. -Ojciec martwił się o ciebie. Nie odpisywałeś.
-Byłem tam, na miejscu, Jon. Byłem w niewoli. Przeżyłem straszne rzeczy. Oblężenie, zdrady, krew, kłamstwa... Pragnąłem jedynie ją ocalić. Dlatego zabrałem Solenn tutaj. -Dokąd szliście, powiedz...
Łowczy zamyślił się.
-To już i tak bez znaczenia. - odparł, podnosząc głowę.
-Ona jest chora. - przerwał im rozmowę znachor. -Potrzebuje opieki. Tej zimy nigdzie już nie pójdziecie.
-Ugryzienie wilkora jest bolesne i może prowadzić do zgonu. - Łowczy zdawał się bardziej poważny niż kamień.
Jonnel popatrzył ze zgrozą w oczy swojego wuja.
On również spojrzał na Jona i dostrzegł w nim coś znajomego - jakąś iskrę, którą kiedyś odnajdywał u siebie.
-Ona jest tam... Pójdźmy do niej.
-Idź sam. Na mnie już się napatrzyła przez te lata.
Oszołomiony Jon nie odwzajemnił już spojrzenia. Minęła tylko chwila, nim znalazł się przy łóżku swojej siostry. Chyba spała. Pościel miarowo unosiła się pod jej spokojnym oddechem. Dotknął delikatnie jej włosów i przetarł pot z czoła.
-Zasnęła, gdy rozmawialiście. - rzekł stary Ywen.
-Czy wyleczy się? - chłopak był rozgorączkowany bardziej niż wcześniej. Niecierpliwość jakby chciała z niego nagle wyskoczyć.
-Spokojnie. Jestem znachorem. Potrafię zapobiec tragedii.
Łowczy przyglądał się scenie z pobliskiego pokoju.
Jesteś zagrożeniem dla misji czarownicy, Jon. Jesteś zagrożeniem dla mnie. Jesteś władcą ognia i wcielonym złem. Jesteś jej bratem i jej największym koszmarem. A może to ja nim jestem? Który z nas ma rację, synu? I co zrobimy, kiedy to wszystko się skończy...
Jon pocałował Sol w czoło. Płakał w duszy już od momentu, kiedy ją zobaczył. Teraz dopiero pojawiły się łzy, które spłynęły jak kropelki wody po policzku śpiącej siostry.
-Siostrzyczko... och, siostro... odnalazłem cię... Matko... obiecałem...
Łowczy położył rękę na ramieniu Jona.
-Ojciec byłby z ciebie dumny. v Jest.
-Wracajmy do domu, wuju.
Nie odrywał głowy od jej twarzy. Wciąż szlochał. Miał prawo. Wiele przeżył. Musiał się wypłakać.
-Jak tylko skończy się zima. Obiecuję ci.
-Ona pójdzie z nami. I wszystko będzie jak dawniej.
Nigdy tak się nie stanie, synu. Nigdy.
Przytaknął.

Była tam i on też tam był. To tak jak sen - widzenie. A jednak zdawało się prawdziwe. Byli oboje nad rzeką. Wilk przystanął i zaczął chłeptać płynącą wartko wodę. Ona rozchlapywała palcami spienione fale. Potem weszła cała i zrobiło jej się nadzwyczaj przyjemnie.
Bestia odeszła od brzegu, kiedy zaczęło się ściemniać. Gdy wychynął księżyc, córka wody również opuściła rzekę i udała się w drogę za nim. Poszli przez gęstwinę, tuż nad brzegiem. Tak jak dwa lata temu - przypomniała sobie. W czas letniego odpoczynku... Pamiętała. To było tak dawno.
Wilk zatrzymał się i zaczął węszyć. Stali na rozstajach dróg. Jedna wiodła w lewo, a dalej zaczynały się góry. Druga szła w doliny i słodkie rzeki, a dalej były domy i mieszkali ludzie. Zwierzę popatrzyło na nią swoim wiekowym i mądrym spojrzeniem.
Przez chwilę zastanawiała się nad wyborem, ale wkrótce przyszły do niej wszystkie wspomnienia i sny, i już wiedziała, co zamierza zrobić. Pierwszy krok był trudny, ale następne szły już swobodnie i jej bose stopy dotykały traw, stąpając lekko po błogosławionej ziemi.
Kiedy się obudziła, nie pamiętała, jaką ścieżkę wybrała.

Stary wilk czekał na przełęczy w okolicach północnego szlaku, jednak żadni ludzie nie pojawili się tam przez dzień, ani przez noc, a także w trakcie kolejnych dni. Mijały tygodnie, a on wciąż tam przychodził i wyczekiwał, jednak nigdzie nie było ich widać. I choć patrzył uważnie, wszystko, co spostrzegał, to były masywy gór i śnieżna biel wokoło. W końcu postanowił. Kiedy noc stała się na dobre i pełnia zawładnęła mrokiem, udał się w dół po stromym zboczu u podnóża sterczącej samotnie skały i wyruszył w długą drogę do domu.

2 Zmierzch - 378 rok N.E.

Morze łez

Noc była spokojna i cicha. Na zewnątrz padał ciągle drobniutki śnieg. To już dwa dni, od kiedy zima zaczęła na powrót dawać o sobie znać. Zdawało się, że przyjdzie odwilż i ocieplenie. Łowczy spodziewał się trzy dni temu zobaczyć słońce. I zobaczył, ale następnego dzionka znowu prószył śnieg i podniósł się wiatr. Teraz jednak wicher ustał. Ogień lekko pełgał w kominku. Znachor wybrał się do pobliskiej wioski, ponieważ jedna kobieta miała zacząć rodzić. Musiał być przy niej, aby jej i dziecku nic się nie stało. Teraz byli sami i bezpieczni w jego domu. Sol leżała spokojnie w głębokim fotelu, leniwie haftując skrawek odzieży, który prawdopodobnie miał stać się później kapturem ciepłego płaszcza. Podobno w klasztorze uczono dziewczynki takich rzeczy. Teraz przypominała sobie swoje rozliczne zdolności, o których zapomniała w czasie, gdy wędrowali. Choć Łowczy musiał przyznać, że nieraz cerowała jego wyświechtaną kurtkę, kiedy on kłuł się niezręcznie w palec i nie radził sobie za nic z igłą.
Jon siedział tuż przy ogniu, z rękoma rozpostartymi nad pełgającym żwawo płomieniem. Łowczy, wyjątkowo nie ubrany w podróżny płaszcz, stał w pobliżu i przypatrywał się swoim dzieciom. Nie ulegało wątpliwości, że ich matka nie kochała tak bardzo króla Rodrika, jak jego brata. Zawsze po kryjomu bowiem całowała wujka dzieci i pozwalała całować się jemu. Witała go ciepło, gdy ją po kryjomu odwiedzał, a ojciec był wtenczas poza dworem, na objeździe okolicznych włości. Wtedy nazywano go jeszcze Galadarem, bratem króla. To dumne imię, po jakimś bohaterze z dawnej sagi. Bohater też uwiódł swoją królową, a potem porzucił ją i jej dzieci. Zginął gdzieś w dalekim świecie, w walce z pradawnym smokiem. Król Rodrik żartował, że jego brat, wzorem szlachetnego rycerza, uwodzi jego żonę, Mirę. Niestety, kiedy okazało się, że cała prawda, pieczołowicie skrywana przez lata, wyszła na jaw, brat wygnał brata z rodzinnego dworu. Tak się złożyło, że córeczka wyjeżdżała wtenczas na daleki zachód, by pobierać nauki w klasztorze Sztuk. Tam rezydowały siostry, opiekujące się dziećmi bogatych lordów. Wysłanie Sol na zachód, był to pomysł matki, aczkolwiek propozycję wyjazdu wraz z Solenn złożył jej wuj dziecka. Od tego czasu Łowczy zapomniał o swoim dawnym imieniu i powziął na własne barki nowy ciężar, dotąd mu nieznany. Była to opieka nad młodą Solenn. Nie wiedziała ona jednak wcale, że przez cały czas była obserwowana i pilnowana, tak podczas podróży, jak i w klasztorze. Wtedy jej nauka zabierała dziewczynce większość czasu. Dopiero w nocy Galadar mógł widywać się z dzieckiem. Król Rodrik zawsze myślał, że Jonnel i Solenn byli jego potomkami. Królowa Mira i wuj Galadar wiedzieli, że było inaczej.
-Zastanawia mnie, wuju, dlaczego właściwie nie szukaliście w rodzinnych stronach przyjaciół ojca? Przecież na pewno udzieliliby nam schronienia.
Kiedy wyjeżdżałem, nienawidzili mnie za uwiedzenie królowej. - pomyślał Łowczy. -Czy naprawdę myślisz, że wszystkich wybił Nieprzyjaciel? - dopytywał się Jon. Sol podniosła głowę. Łowczy zamyślił się.
-Była w tym wszystkim, co mówili posłańcy, pewna nadzieja, że jednak komuś udało się przeżyć. Ale nawet jeśli, Jon, to po co mielibyśmy tam wracać? Aby się osiedlić? Równie dobrze moglibyśmy osiąść gdziekolwiek indziej.
-Podobno przez te wszystkie lata chodziliście dokądś, włócząc się po świecie, nie zaglądając do żadnych miast. Sol mówiła mi, że ani razu nie zabrałeś jej do ludzi. v Łowczy popatrzył na dziewczynę. Uśmiechnął się do niej.
Czarownica zabroniła mi wodzić ją do ludzkich osiedli. Miałem ich unikać za wszelką cenę. I unikać ciebie, drogi Jonnelu. A teraz złamałem wszystkie jej zakazy.
-Ona... - Łowczy zająknął się.
Jon popatrzył na wuja uważnie.
-To długa historia... - wycofał się Łowczy. -Nie powinieneś wiedzieć wszystkiego o mrocznych rzeczach, jakie się tam działy. Uciekaliśmy, Jon. Uciekaliśmy, bo baliśmy się agentów wroga. Podobno zbrojne grupy dalej pałętają się po świecie.
-Na pewno nie szukają już tych biednych dzieci z klasztoru. - zapewnił Jon. -Teraz ludzie Nieprzyjaciela sami umykają przed zbrojnymi licznych książąt. Zresztą, to raczej niedobitki niż wrogowie. Bandy rozbójników, nie mające już żadnego celu w wojowaniu.
-Ich sposobu życia jednak nic już nie wymaże. - przytaknął Jonowi Łowczy. -Podobno wodzisz takich ludzi ze sobą.
-Poprzysięgli mi wierność. Zabiłem wszystkich towarzyszy Korino, poza kilkoma i nim samym. Od tego czasu obiecał, że będzie oddany mej sprawie.
-Chłopcze, zdradziłby cię przy pierwszej okazji. Nie możesz ufać takim ludziom. -Wuju, jestem potężniejszy niż ci się wydaje. Poza tym, zamiast karcić mnie za coś, co się nigdy nie stało, spróbuj wyjaśnić mi, dlaczego nie dawałeś znaku życia przez tyle lat? Szukaliśmy cię! Szukaliśmy jej cały ten czas... - Jon popatrzył na swoją siostrę. Solenn wydawała się bardzo głęboko zamyślona, jakby odległa i nieobecna.
-Dowiedziałem się o śmierci wszystkich na dworze. Lękałem się, że przyjdą po nas. -Musiałeś zręcznie się ukrywać, skoro nie znalazł cię Ian, ani inni.
-To nie tak. Ukrywałem się przed wrogiem, nie przed wami.
-Kłamiesz!
Jon wykrzyczał to słowo zdecydowanie zbyt głośno. Widać było, że od dawna coś niepokoiło go w sercu. Teraz wykrztusił to z siebie.
-Przestańcie... - powiedziała rozgoryczonym głosem Sol. -To jest już za nami. Nieprzyjaciel nie może nam nic uczynić. Jesteśmy nareszcie razem. Czy musicie doprowadzać teraz do kolejnych tragedii?
Jon chciał coś powiedzieć, ale umilkł pod surowym spojrzeniem siostry. -Jonnelu... - Łowczy podszedł do chłopca i położył mu rękę na ramieniu. -Naprawię wam to wszystko, co uczyniłem. Obiecuję, że już nic złego się nie stanie. Odejdę, gdy tylko sobie tego zażyczysz.
-Nie, wuju... Dobrze się spisałeś. Ocaliłeś ją z potwornej rzezi. Nie mam do ciebie żalu. Postąpiłeś słusznie. O nic cię już nie winię.
Jon spuścił głowę.
Obyś mówił prawdę... - Łowczy zasiadł przy kominku i sposępniał.
Trwali tak przez chwilę w milczeniu. Tylko ogień odzywał się, jak zawsze, kiedy trawił drwa. Za oknem słychać było lekki szum nocnego wiatru. śnieg rozbijał się o szyby okien. światła w wiosce powoli gasły.
-Sol, Jon... Jesteście zmęczeni. Jutro mamy obejść okoliczne drogi, by zobaczyć, którą najlepiej pójść wiosną do domu. Solenn zostanie, ale ty musisz być wypoczęty, chłopcze. Łowczy spojrzał na swego syna.
-Chciałem jeszcze odwiedzić Alyna. - odparł cicho Jon.
-Dobrze. Powiedz mi tylko, czy Korino opuścił już wioskę?
-Na zimę zostali, ale z pierwszym topnieniem śniegu wyruszą dalej, bo nie mają tutaj nic do roboty.
-Oby znowu nie wrócili do grabieży. Dokąd pójdą?
Jon uśmiechnął się do własnych myśli.
-Chyba nie mieli tego w planach, ale przygotowywali się do tej wyprawy od kiedy ich spotkałem.
Przez chwilę milczeli. Sol zrobiło się jakoś dziwnie żal czegoś odległego. Wiedziała, co jej brat zaraz powie.
-A więc gdzie się udają? Na południe? - spytał Łowczy.
-Nie. Na północ. Na granicę świata.
Galadar wpatrzył się w ogień i zastanowił nad słowami starego Ywena, który mówił mu, że co roku wyprawia się wielu, ale żaden nie wraca...

śnieg szurał pod nogami, a wiatr, choć był dość słaby, kąsał dotkliwie rozpaloną skórę. Jonnel znał dobrze drogę do gospody, ale i tak zatrzymywał się co jakiś czas, by rozpoznać, która dokładnie ścieżka zaprowadzi go prosto pod drzwi przybytku. Domy, jak i wszystkie dróżki, były głęboko zakryte białym puchem padającym bez przerwy od dwóch dni. Niektórzy ludzie mieli problemy z otworzeniem rankiem własnych drzwi. Według słów Łowczego, miało się już zacząć ocieplać. Jednak złośliwa zima jeszcze raz poczęła nękać ludzi, jakby zapowiadając, że za rok również do nich powróci.
Przed oberżą Jonnel spotkał jednego z bandy Korino. Oni nigdy nie spali. Nawet jeśli mieli zakwaterowanie w budynku, na noc wystawiali wartowników. To bardzo odpowiadało właścicielom gospody.
-Zimna noc, Kabusie. - powiedział Jon i okrył się szczelniej płaszczem, wchodząc po skrzypiących, drewnianych schodach.
Burkliwy rozbójnik nic nie odpowiedział. Jon obawiał się, że nawet go nie zrozumiał. A może miał jakiś ukryty żal do niego za to, że tamtego dnia, podczas napaści, tak bardzo dostało im się w skórę...
Kabusowi został ślad na nosie. Dotkliwy znak poważnego poparzenia. Jednak jemu akurat najmniej się stało ze wszystkich rozbójników. Najbardziej ucierpiał Korino, ale też, jako pierwszy potem stał się przyjacielem Jona. Zbój odwrócił się w stronę chłopaka, kiedy ten otwierał właśnie drzwi do parterowej sali przybytku.
-Panie... dlaczego nie idziesz z nami? - spytał niespodziewanie. Jon zauważył w jego oczach coś w rodzaju ukrytego strachu.
-Znalazłem już to, czego szukałem, Kabusie.
Drab nie odpowiedział. Pochylił się nad belką wiszącą ponad schodami i wpatrzył w mrok nocy. Jon wszedł do środka i od razu dotarły do niego dźwięki błogiej i spokojnej muzyki barda Alyna oraz ciepło bijące z zadymionej i gwarnej sali.

Jej matka siedziała nad brzegiem, wpatrzona w fale lekko poruszające się po spokojnej tafli rozległego stawu. Ale kiedy Sol podeszła bliżej, uświadomiła sobie, że to, co widzi, wcale nie jest żadnym stawem, ani nawet jeziorem. W błękitach olbrzymiego zbiornika pachnącego łzami, Sol rozpoznała słynne i dawno wyczekiwane morze. Łowczy nigdy jej tam nie zabierał...
Przysiadła się do swojej matki. Królowa grzebała kijem w nadbrzeżnym piasku. Jej twarz była podobna do oblicza, które dziewczyna rozpoznawała w odbiciu tafli wody, kiedy chciała przypatrzeć się sobie samej. Królowa Mira była tylko trochę starsza i jakby smutniejsza. Oczu nie miała tak dużych i błękitnych jak Sol, ale w ich głębi można było dostrzec odległe i niezwykłe obrazy z życia, jakie przeżyła. Ta kobieta była jednak przyćmiona swoimi wspomnieniami i zgaszona smutkiem i żalem, który nie raz spływał łzami po jej czystej, białej jak śnieg, twarzy.
-Matko?
Bogata i smutna pani odwróciła się do Sol. Choć wyraźnie chciała coś powiedzieć, nie wydała z siebie żadnych słów. Pogładziła tylko dziewczynkę po twarzy. Sol nie rozumiała.
-Dlaczego nic nie mówisz? Matko...
Królowa spochmurniała, po czym wydawało się, że zaraz wykrzyczy na córkę kilka karcących słów. Ale chwilę później twarz złagodniała jej na powrót, a z gardła nie wydobył się żaden głos.
Sol przybliżyła się, by lepiej widzieć twarz swojej mamy. Na jej policzku dostrzegła dwie kryształowe łzy.
-Mamo... tak dawno cię nie widziałam. - powiedziała i przytuliła się do miękkiej sukni królowej. Mira zawsze ubierała się w aksamity i jedwabie. Pachniała morzem i dworskimi perfumami. -Dlaczego płaczesz? Powiedz coś, mamo...
Królowa płakała rzewnie, ale bezdźwięcznie. Serce Sol zdawało się łomotać. Był to jedyny dźwięk, jaki docierał do rozżalonej dziewczyny.
-Czy coś się stało? Mamo, dlaczego nic nie mówisz?
Kiedy Sol podniosła oczy, poczuła, że w rękach ma tylko stertę kolorowych, miękkich szat swojej matki. Zapach drogich perfum rozpłynął się w słonym powietrzu. Od morza czuć było orzeźwiającą bryzę. To był zapach łez.
Kiedy Sol obudziła się, poczuła, że na szyi ma coś mokrego. Kiedy dotknęła wilgoci palcem i zbliżyła do ust, poczuła sól. Ale łza nie wypłynęła z jej oczu. Spała bowiem, a oczy miała suche. Smak przypominał coś... dawno zapomnianego... wspomnienie kojarzące się z zapachami snu. Dziewczyna poczuła, że w drugim pomieszczeniu ktoś jest. Usłyszała szuranie butów na progu i dźwięk zamykania drzwi. Nie myśląc wiele, podniosła się i na bosaka podeszła do płachty, po czym wyjrzała do pokoju z paleniskiem. Przy ogniu smacznie spał jej wuj, przykryty grubo ciepłymi kocami. W progu dziewczyna dostrzegła sylwetkę znachora. Jego bladą twarz, poza zmarszczkami starości, przecinały smugi krwi. Dotykał brzucha, z którego ziała potężna rana. Jego szaty były obszarpane. Błądził gdzieś niespokojnym wzrokiem. Sol przeraziła się go w tym momencie. Był ranny. Wyglądał jak nieżywy.
Łowczy zerwał się z fotela i przyskoczył do skrawionego druida. Tamten upadł mu w ramiona i nie podnosił się. Sol podbiegła i usłyszała tylko fragment krótkiej rozmowy. -Kobieta... kobieta... urodziła wilka... ja... dziecko było wilkiem... ja...
-Starcze. Kto ci to zrobił? - pytał Łowczy, ściskając zmarszczoną, słabą dłoń znachora. -Wilk. - powiedziała Sol.
-Sol! Biegnij szybko po bandaże. Opatrzymy Ywena. Przynieś też jego odczynniki lecznicze z półki.
-Całe życie leczyłem, a teraz wy musicie leczyć mnie.
Po tych słowach starzec wyzionął ducha. v
To stało się nagle. Wraz z Alynem zapijali się właśnie w gospodzie, co raz to przyjmując kolejne dolewki od Korino i jego dziewek. Kobiety roznosiły trunek, a muzyka grała żwawo, choć nierzadko bard przerywał ją, by jeszcze raz rozlać ciepły napój po osuszonej gardzieli. Wtem, jakby znikąd, we wnętrzu pojawiła się wataha. Paskudne bestie o czarnej sierści i białych pręgach na plecach. Miały krwawe, świecące jak węgielki oczy.
Jon poderwał się z ławy i schwycił za miecz. Jeden z bywalców padł pod naporem olbrzymich łap wilkora.
-Wilki! - zaczął drzeć się wniebogłosy stary właściciel przybytku. -Uciekać! Ratuj się, kto może! Na górę! Za mną! - wołał, wiodąc bywalców po schodach, na wyższe piętro. Dziewka, którą Korino uznawał za swoją i całował w szyję cały wieczór, dotąd siedząca obok Jona, przylgnęła teraz do niego i zawołała mu z przestrachem prosto w twarz.
-Ratuj nas, bohaterze!
Olbrzymi wilk skoczył jej na plecy i ugryzł w kark. Korino rozpłatał go na pół toporem, ale było już za późno. Dziewczyna umarła z grymasem bólu zastygłym na ustach.
Zbój popatrzył na Jona. -Kochała ciebie, nie mnie.
Skinął chłopakowi głową, po czym rzucił się na kolejną warczącą bestię.
-Niech spoczywa w pokoju. - wystękał pijany Alyn. Chwilę potem upadł pod stół.
Jonnel wpatrzył się w watahę, która wtargnęła przez okna i uchylone drzwi. Na zewnątrz dostrzegł martwe ciało Kabusa. Korino wdał się w potyczkę z trzema wilkorami. Poza tymi, w środku były jeszcze cztery kudłate potwory. Jon cisnął strugą ognia w jednego z nich. Ogień poparzył wilkora, ale nie zniechęcił do dalszego rozrywania szyi człowieka, którego ucapił. Jon wściekł się nie na żarty, widząc, że jego ogień nic nie daje. Rzucił się z mieczem i ciął bestię w ogromny, wystający kark. Kiedy wilk jęknął, wszystkie inne odwróciły się w stronę Jona.
-Zaatakuj jednego, a reszta rzuci się na ciebie... - wykrztusił Korino, ranny w nogę i dyszący od ciężkiej walki i upływu krwi. Mimo wszystko, zbój wciąż dzielnie trzymał się na nogach. Wokół rozlegały się krzyki przerażonych wieśniaków.
Wilkory rzuciły się na Jona z przeciągłym wyciem i warczeniem.
-Szczekajcie, psy! - wykrzyczał Jonnel i nadał swojemu mieczowi oblicze płomienia. Zatańczył jak smuga, jak bezwolny płomyk i iskra, skacząca po drwach, po czym ciął rozpalonym żarem. Obrócił się jak hasające smugi i wystrzelił jak dziki dym, po czym tchnął we wrogów strugę ognia, tak, że zaczęli palić się, podobnie do suchych szczap, wrzuconych w palenisko.
Kudłate potwory wycofały się w dalszy obszar pomieszczenia. Dwa z nich nie miały już oczu, pozostałe zaś, albo paliły się, albo dogaszały płomienie pełgające na ich gęstych futrach. Wokół czuć było zapach krwi i dymu. Bestie nie warczały już tak pewnie i złowrogo jak wcześniej. Bardziej kwiliły i wyły z bólu.
Jon zbliżył się, by zabić wyjącego, ślepego wilkora, ale wtedy inny wyskoczył do przodu i przemówił do niego.
-Przyszliśmy po władcę ognia, który nie uszanował ofiary. Zabij, a poczujesz żal za śmierć innych, którzy zginą tej nocy.
Jon cofnął się przerażony, widząc, że z okrwawionej paszczy bestii dochodzą do niego słowa. Chwilę potem przeciął powietrze z sykiem ognia. Mówiący wilkor wycofał się i warknął. Jego niewidomy brat padł martwy na podłogę. Pozostałe skłębiły się razem i zawyły z przestrachem.
-Boicie się mnie, paskudy? Dlaczego tu przyszłyście? Co wam zrobiłem, że mnie napadacie? Jon nie rozumiał mowy wilkora, ale w pewnym sensie zdawało mu się, że dochodzi do toku słów, jakim uraczyła go bestia.
-Tam, w lesie, gdzie byliście razem, jeden z was przyszedł w nasze leże, gdy rozrywaliśmy człowieka. Zabił matkę i dzieci, które karmiły się ciałem, ale ojciec wyskoczył i rozerwał mu szyję. Inne wilki pożywiły się nim i wywlekły z nory. Ale wy pozostaliście tam, zamiast uciekać, choć widzieliście wyraźnie znak, jaki wam daliśmy. Wtedy wilki napadły na ciebie w nocy, ale spaliłeś ojca i jego watahę. Zemsta ciąży na tobie za ten okrutny czyn. -Gadasz jak opętany! Nie zraniłem żadnego wilkora! Precz, przeklęte nasienie upadłego boga! -Jestem opętany, to prawda! - zawarczał wilk i Jon dostrzegł w jego płonących oczach dziwny wyraz rozumności, jakiego się nie spodziewał. -Jestem bowiem też człowiekiem. Pewnego dnia zostałem ugryziony przez wilkora. Zamiast się postarzeć, przybrałem tę sylwetkę. Od tego czasu cierpię i dokonuję zemsty na takich jak ty...
Choć Jona zmroziły słowa bestii, ponieważ właśnie teraz przypomniał sobie rozległą ranę Sol i powód jej pobytu u znachora, chłopak nie czekał, aż wilki zabiją kolejnych ludzi w wiosce z jego powodu. Ciął szybko przez ramię i pozwolił się ochlapać ciepłej krwi stworzenia.
Gadająca bestia umarła z rozpłataną czaszką, nie zdążając wypowiedzieć ani jednego słowa, a inne rozpierzchły się z przerażeniem i umknęły ogniowi władcy. Blask w ich oczach stał się słabszy, kiedy mknęły z podkulonymi ogonami przez mrok nocy. Ale wioska skalana wilczą zemstą nigdy więcej nie miała już być taka sama...
-Sol! - Jonnel wpadł do pokoju jak burza. Za nim szedł Korino, zmęczony i upadający na siłach. Podczas morderczej walki stracił zbyt dużo krwi.
Jon potknął się o ciało staruszka leżącego przy progu i wpadł na Łowczego, który pochylał się nad zmarłym druidem.
-O co chodzi, chłopcze? - spytał Łowczy, podnosząc się.
-On ugryzł Sol! - zawołał Jon, a gdy zobaczył dziewczynę, podbiegł do niej i rozwiązał jej bandaże. Rana poprawiła się znacznie. Nie wyglądało, jakby miała się na powrót otworzyć. -Mówisz o wilkorze, tak? - spytał Łowczy.
Gdzieś w pobliżu wioski rozległo się wilcze wycie.
-Są tutaj. - powiedział Jon. -Co się stało z Ywenem?
-Mówił przed śmiercią, że rodząca kobieta wydała na świat wilka. Wygląda na to, że ten piekielny pomiot poranił go dotkliwie i zbiegł z domostwa matki. To stało się w drugiej wiosce. Znachor przybył tutaj. Nie potrafię powiedzieć, co tam się naprawdę stało...
-Być może i ona została kiedyś ugryziona.
-Różne przekleństwa spadają na ludzi, którzy poczują na skórze znamię szatańskiego wilka. - odezwał się nagle Korino. Wszyscy popatrzyli na bladego jak płótno rzezimieszka. -Jedni ulegają przemianie, inni zaś umierają od razu, a kobiety rodzą kolejnych potomków z tego przeklętego nasienia.
Zbójca ledwie stał na nogach. Jon podtrzymał go, aby się nie przewrócił. -Korino... - wysapał. -Och, wuju, to moja wina! One przyszły by zemścić się za to, że zabiłem je tam... w tym lesie, gdzie straciliśmy Hodora.
Łowczy wpatrzył się uważnie w Jonnela. Znał tę historię. Chłopak opowiadał mu ją, kiedy spędzali spokojne dni w chatce znachora Ywena.
-Jon, jesteś ranny... - powiedziała Sol.
Faktycznie, na dłoni chłopaka widać było ślad pozostawiony przez zęby wilkora.
-Nic mi nie jest, siostro. Ale w wiosce zginęło bardzo wielu. I to z mojego powodu.
Korino upadł, ponieważ nie miał już sił, by stać.
-Jest z nim źle. - zawyrokował Łowczy. Zanieśmy go do pokoju z ziołami. Opatrzymy jego rany.
Jon popatrzył na wuja, kiedy nieśli ciało Hodora.
-A jeśli ona urodzi wilkora? - wskazał na Sol. Dziewczyna wyglądała na przerażoną. -Znachor Ywen zachował dla siebie wiele tajemnic o wilkorach, ale na pewno nie okłamał nas, kiedy mówił, że będzie zdrowa. - odparł Łowczy ze spokojem.
-On nie żyje... - Sol ponownie rozpłakała się. Jon już wcześniej zauważył na jej policzkach kryształowe łzy. Wydawało się, jakby oczy Solenn mogły pomieścić całe morze łez...
Kiedy zanieśli Korino do łóżka i opatrzyli jego rany, zbój zaczął powoli odzyskiwać przytomność. Łowczy wstępnie uznał, że niedługo mężczyzna poczuje się lepiej. Po jakiejś godzinie przeszli do drugiego pokoju. Wioskę na zewnątrz pogrążyły okrzyki i nawoływania. Wrzała od lamentów i płaczów. Ludzie biegali od domostwa do domostwa, krzycząc o straszliwej tragedii, jaka się stała. Na twarzy Jona pojawiła się zmarszczka przerażenia, która wywołała u Łowczego niemiłe przeczucie.
-Wuju. Oni wiedzą, że to przeze mnie. Ich dzieci... dzieci tych kobiet, ich mężowie. Wszyscy wiedzą, że to moja wina.
-Nie, Jon. - przerwał chłopakowi Łowczy, przyparłszy go silnie do ściany w przedpokoju. -Ja też zabiłem kilka wilków w obronie Sol i swojej. Równie dobrze mogły mścić się na mnie, za to, co zrobiłem ponad dwa lata temu.
-One mówiły, że to ja. Że to zemsta za wtrącanie się ludzi w sprawy stada...
-To potwory, Jon. Nic nie usprawiedliwia dokonania przez nich rzezi.
Jon przypomniał sobie, jak w lesie słyszeli jęki i nawoływania człowieka. Spoważniał i powstrzymał płynące mu do oczu łzy.
-Pójdę i uratuję tych ludzi. Pomogę rannym i wesprę przerażonych. Puszczę się w pogoń za wilkami i dorwę te bestie, po czym przyniosę ich głowy do wioski. Pomszczę Ywena i Kabusa. Pomszczę Hodora. Pójdę...
Jon rzucił się w stronę drzwi. Krzyk Sol nie zatrzymał go w miejscu.
-Panie! - Korino stojący już na nogach opierał się niezdarnie o framugę wejściową do pokoju z paleniskiem. Jego okrwawiony topór zwisał mu u nogi, a w oczach tliło się żelazne postanowienie tłumiące straszliwy ból, jaki musiał odczuwać. v Jon spojrzał na zbójcę.
-Idę z tobą, władco ognia.
-Chodź, Korino. To byli też twoi bracia.
-Och, co zrobiłeś, Jon... - szlochała Sol.
Co zrobiłeś, chłopcze? Wiedźma miała rację. - rozmyślał Łowczy. Jesteś władcą ognia i przynosisz wszystkim zgubę i cierpienie.
Galadar przytulił mocno Solenn.
Jon wyszedł na śnieg i zagłębił się w mroku.
-On nie wróci... - mówiła Sol, jakby nieobecna w pomieszczeniu. Wydawało się, że właśnie doznawała kolejnego snu.
-Wróci. - powiedział niespodziewanie Łowczy i popatrzył na bezwładne ciało Ywena. I będzie nękał cię dalej, aż w końcu zginę, broniąc cię przed jego ogniem. Jesteś jak woda. Nie należysz do niego. -Bogowie nie pozwolą mu zginąć. - dokończył i ucałował dziewczynę. O ile jacyś bogowie istnieją.

Wilk czuł zapach zła, gdy mijał gęste drzewa i spoglądał na blask księżyca.
Pełnia. Czuł śmiertelny zew i wiedział, że nadeszła noc zemsty.
Jeżeli bestia taka jak ona może być zdolna do wyrzutów sumienia, stary wilk właśnie je odczuwał, gdyż obawiał się o ludzi, których pozostawił samych za sobą. Wiedział jednak, że pójdą w końcu za nim, niezależnie, co się stanie. Tutaj był tylko śnieg, ale kilka kroków dalej rozciągał się już jego dom. Powrócił, po bardzo długim czasie.
Stary wilk powęszył i odszukał starą, zapomnianą drogę.
Dawno nikt tędy nie przechodził.
Nastawał świt. Gdyby bestia mogła się uśmiechnąć, uczyniłaby tak.
Zapowiadał się nowy, piękny dzień... na granicy świata.

28 Półzimniec, 379 rok N.E.

Zawieje

Szli, zgodnie z wcześniejszymi zamiarami, przez szeroką półkę skalną, która później zamieniała się w rozległą przełęcz. Na tejże skręcili lekko na zachód i zagłębili się w rozłożystą dolinę. Od kilku dni maszerowali stale na północ, za sobą mając góry, a przed sobą ich większych i jeszcze starszych braci. Te wyraziste zęby rozciągające się na horyzoncie po każdej jego stronie, wyglądały jak starodawne posągi zmierzchłych już dawno i skamieniałych bogów, na których od wieków padał śnieg w tej zapomnianej krainie. Każda góra ma duszę - powtarzał Korino, a Jon wierzył mu z całego serca, a nawet przypuszczał, że każda z tych gór musi zawierać w sobie jednego boga. Leżeli tutaj - skrępowane lodem ciała, od wieków złączone w jedną naturalną zaporę, która odgradzała świat znany od tego, który nielicznym ukazywał się w snach. To był bowiem sen - jeden ze snów przydarzających się odważnym ponad miarę śmiertelnym. Według większości wyprawa ta przypominała bardziej miraż niźli coś rzeczywistego. Zmarzłe rzeki osiągały tutaj rozległość jeziora, zasypane drogi pięły się pod górę aż do chmur, a nawet wyżej, zaś pobielone śniegiem lasy piętrzyły się na największych stromiznach i z ostatkami horyzontu niknęły za najdalszą zasłoną gór. Szlaki właściwie nie istniały - każdy trzeba było torować sobie siłą. Nie pomagała tutaj już tylko podróżna wprawa. Czasem, gdy wicher hulał wokoło i wdzierał się w najcieńsze szczeliny między skałami, wędrowcy ogrzewali swoje ciała potężnym płomieniem, który potrafił utrzymać tylko Jon. Korino zawsze potrafił odnaleźć wiele drwa, aby ciepło trwało przez większą część nocy. Ale to Jon właśnie najwięcej czuwał przy ogniu i gdy ten lekko poddawał się sile dmącego od północy wiatru, przywracał go zaraz do porządku nie dającym się zbyć rozkazem.
Wędrowali tak już przez wiele dni - z przerwami, ale zawsze na północ. Dwa tygodnie, może więcej, zabierała im dotąd ogromna przeprawa przez góry. Wzięli konie juczne i wszystkich wolnych ludzi, którzy mogliby zechcieć zostawić swój dobytek i, jak już wielu czyniło przed nimi, udać się tam, skąd nikt nigdy nie powrócił. Większość wycofała się za pierwszym zakrętem ośnieżonej drogi. Wielu nie miało już sił na pierwszej stromiźnie. Ostatni poddali się w pierwszej dolinie, kiedy grupa zatrzymała się przy oblodzonym jeziorze. Kiedy Łowczy łapał ryby, Jonnel odprawiał kolejnych maruderów.
-Nie zaszliście nawet do połowy granicy świata, a już chcecie wracać. - wyrzucał im, mając w oczach wielki cel.
Oni odpowiadali, że już nic nie pragną od życia, poza ciepłem kominka i spokojem, którego nie można odnaleźć na podobnej wyprawie.
-Tutaj bowiem dmie wicher lodowaty, a serca rwą się ku przyjemnościom. Jednak rankiem można już nie zbudzić się z kamiennego snu, bo lód przykuje cię do twego łoża.
Korino wiedział wiele o podobnych wyprawach, ale sam niejednokrotnie dziwił się, że szli tak długo, a nie doszli nawet do jednego jedynego punktu, który wcześniej upatrzyliby sobie z wysokości, spoglądając na wyzierający przed nimi, wzniesiony ku niebiosom horyzont.

Sol błądziła po uśpionych lasach i przechadzała się niedostępnymi górskimi ścieżkami. W każdym z tych snów widziała inną siebie, w każdym też była dziwnie skrępowana tym, że ktoś, nie wiadomo skąd i jak, nieustannie zatrzymuje na niej swe spojrzenie. Choć w snach tych była sama, nie czuła się wcale opuszczona. Raczej tropiona, śledzona lub przepatrywana przez jakieś dziwne, kojące, ale i niepokojące spojrzenie. Może to były świergocące na gałęziach ptaki. A może górskie kozice schowane za występami skał. Może było to słońce, leniwie pełznące każdego dnia po jej rozgrzanym ciele, aż ku ostatnim promieniom zachodu. A może chmury, które, jak potężne boskie brwi nad surowymi oczami, spoglądały na nią spod powały niebios. I oceniały surowo, choć przecież, gdy wspominała beztroskie chwile spędzone latem nad rzeką, czuła się taka lekka i spokojna... Zupełnie tak jakby nic się nigdy nie wydarzyło w jej życiu. Jakby woda wymywała z jej myśli wszystkie skargi przeszłości i lekkim powiewem wiatr muskający jej włosy powstrzymywał ją od zalewania się łzami. Nie widziała w tych wizjach morza. Płacz bowiem i słony zapach łez objawiał się dopiero potem, kiedy budziła się zawsze zimnym rankiem lub nocą, a Łowczy, zamiast być przy niej, zajmował się wtenczas zwiadami, gdzieś daleko poza jaskinią, zaś jej brat, Jon, którego niedawno znowu spotkała, wyprawiał się razem z nim. Nigdy nie ufała temu Korino, ale on też zwykle stał gdzieś poza kręgiem ognia i wpatrywał się w otaczający go, nieznany nikomu świat. Dziwne, ale wszyscy chyba mieli wrażenie, że odkrywają nieprzetarte dotąd drogi. Sol przeczuwała, że było to jak najbardziej słuszna myśl. Ludzie Korino albo wartowali w pobliżu, albo smacznie spali, ale jedna para oczu od czasu do czasu wędrowała ponad spokojnie pełgającym ogniem ku oczom Sol. Było to spojrzenie kruczowłosej kobiety, którą wszyscy nazywali Wroną. Solenn nie znała jej dobrze, ale Jon powiedział, że tej Wronie można zaufać. Znała ona kiedyś Ywena z wioski na przełęczy, która teraz wydawała się najodleglejszym z miejsc na ziemi. Stary druid wielokrotnie przyjmował jej odwiedziny. Znał ją także Łowczy, ale Sol wydawało się, że jego spojrzenie umyka przejmującemu wzrokowi kruczowłosej czarownicy. Podobno parała się ona kiedyś mrocznymi sztukami, a być może i nawet, jak mówił Jon, przebywała w tym samym zakonie co Solenn. Może dlatego tak często spoglądały teraz na siebie ponad ogniskiem, spod koców, którymi każda okrywała się na noc. Sol nie wykluczała, że kiedyś prawdopodobnie się znały.

Kiedy Łowczy wreszcie wrócił, ujrzał Solenn leżącą w kącie jaskini i połykającą łzy. Nie był tym specjalnie poruszony. Od czasu do czasu coś jej się przypominało i musiała odreagować wielką nostalgię, która ją wówczas ogarniała. Jako dziecko przeżyła zdecydowanie zbyt wiele. Łowczy był pewien, że jej życie powinno potoczyć się innymi drogami.
-Sól. Dlaczego znowu skraplasz zwierciadło łzami?
Solenn pochylała się nad lodową taflą. Zawsze tak robiła, kiedy mogła tylko zobaczyć choćby cień swojego własnego odbicia w zamarzniętej wodzie.
-A z czego mam się cieszyć? Że jesteśmy w drodze? Całe życie dokądś idę, ale nigdy nie wiem po co?
-To dziwne. - zbliżył się i usiadł na kocu obok. -Wydawało mi się, że sama chciałaś poznać granicę świata. To poruszające, chodzić tam, gdzie nikt inny jeszcze nigdy nie postawił swojej nogi.
-Tak było, dopóki nie przekonałam się, że znacznie bardziej tęsknię do lata niż do tej okrutnej zimy. To ona wyciska mi łzy z oczu.
Łowczy przeczuwał, że to coś innego.
-Teraz w szerokim świecie pewnie zaczyna się już wiosna. Kwiaty wychodzą na drzewa i zarastają pąkami. W lecie zawsze objadaliśmy się jabłkami z sadów, które ci przynosiłem, kiedy byłaś młodsza. Pamiętasz?
Solenn znów wydawała się bliska płaczu, choć na moment przed, łzy na jej twarzy jakby ustały.
-Zimno ci? - spytał Łowczy.
-Bardzo. - powiedziała.
Przytulił ją i długi czas pozostali tak w milczeniu. Lecz kiedy wszedł Jon, on zaraz powstał i pożegnawszy się z Solenn, skinął chłopakowi głową, zmierzając w stronę wyjścia. Kiedy odchodzili, Solenn patrzyła z utęsknieniem za szarym połatanym płaszczem swego opiekuna. Teraz czuć od niego było zapach wody i śniegu, a także, głębiej, pod zewnętrznym nakryciem, wino, którym każdy od czasu do czasu ogrzewał swoje zmarznięte ciało. Kiedyś Łowczy pachniał wiosną i stawem, latem i polami. Teraz przypominał tylko posąg z dawnych lat. Kiedyś czuć od niego było rzekę i liście dębowe, teraz zdawał się cieniem tego, czym był wówczas, dawno temu. To prawda, że zawsze był taki smutny i milczący jak teraz, ale teraz okazywał też Sol o wiele mniej cierpliwości. Często popadał w rozdrażnienie, gniewało go, że nie uznaje jego decyzji. Wyraźnie doskwierała mu także obecność innych ludzi. Kiedy mógł być sam ze swymi myślami, odchodził, ale gdy tylko i ona pozostawała sama, zaraz się zjawiał, ponieważ najbardziej ukochał przebywanie w jej towarzystwie. Tylko że wtedy, co bardzo martwiło Sol, nie odzywał się ani słowem. Patrzył tylko w ogień, ćmiąc fajkę i zastanawiając się nad sprawami, których jej młode serce nie potrafiło wybadać. Zawsze był taki zimny, ale kiedyś emanował też wewnętrznym ciepłem i spokojem. Teraz pozostała w nim tylko nostalgia, był jak wypalona świeca... jak dym pozostający po płomieniu, który drażni gardło i wyciska łzy z oczu. Tak właśnie czuła się Sol, kiedy wpatrywała się w ogień.

Stanęli na ogromnej płaszczyźnie od wschodu okolonej gęstym lasem. Korino wskazał ręką krąg gęstniejących chmur na północy.
-Zbliża się burza. Będziemy musieli przeczekać zimowy sztorm. - zawyrokował.
Jon wydawał się bardzo posępny pod swoim ciężkim i szczelnym kapturem. Kiedy jednak podniósł oczy, Łowczy zobaczył w nich znaną mu już u chłopca aż za dobrze zaciętość. -Pójdziemy dalej. Od ostatniej podróży nie zaszliśmy donikąd, a tylko ciągle przystawaliśmy na drobne postoje, zapadając się coraz głębiej w padający śnieg.
-Wtedy ten śnieg był nieszkodliwy. Teraz, jeśli napada, może się okazać, że zostaniemy głęboko zakopani. - stwierdził ze smutkiem Łowczy. -Nie możemy ryzykować otwartej drogi. Możemy dzisiaj przebyć północną przełęcz. Zaraz jednak przy uskoku musimy się zatrzymać. Jeżeli mnie wzrok nie myli, za zaspą jest wąziutki przesmyk. Wygląda mi na jaskinię. Jeśli sobie tego życzysz, tam przystaniemy... dziś lub jutro. Jeśli tylko bogowie zezwolą.
-Widać nie ma z nami bogów, jeśli w takim momencie burza przychodzi, by pokrzyżować nam plany. - warknął pod nosem Jonnel.
-A jakie są twoje plany, Jon? Jesteśmy na granicy świata, zapomniałeś? Nie znamy tych sił, ani tej natury rządzącej w podobnym miejscu. Nie przypisywałbym na twoim miejscu wielkiej wiary własnym możliwościom, w obliczu takiej potęgi i nieznajomej grozy. Te góry - wszystko tutaj - wydaje mi się większe, rozleglejsze, bardziej nieznajome i tym samym trudniejsze do przekroczenia. Idziemy siedemnaście dni, a ja wiem, że nigdy jeszcze nie czułem się tak zmęczony, nawet po miesiącach wędrówki. Każdego dnia zobowiązany jestem konsultować z tobą dalszą drogę, ale tak naprawdę, jak każdy, może poza Solenn, nie mam pojęcia dokąd idziemy.
-A ona wie, mój panie? - zaintrygował się Korino.
-Wiedziała. - odrzekł Jon. -Dopóki rozumiała swoje sny. Ale potem, jak mi mówiła, przypomniały jej się lasy i droga, którą dotąd tak dobrze wybieraliśmy dzięki jej widzeniom, nagle się urwała. Pod nami, za nami i wokół nas, wszędzie wieje wicher i gromadzi się śnieg. Nie spotkaliśmy tutaj na razie żadnego, nawet najmniejszego stworzenia. Choćby górskiego orła w szczelinach skał, który podpowiedziałby nam, że życie zalęgło się na granicy świata... Że nie jesteśmy samotnymi śmiałkami. Wolałbym już usłyszeć wycie wilka niż spędzać samotne dni na tym pustkowi, słysząc, jak odzywa się tylko wiatr.
-Zważaj na słowa, Jon. - przestrzegł młodzieńca Łowczy. -Nigdy nie zapominaj, co stało się nam wszystkim z ręki tych potworów.
-Wiatr się wzmaga. - przerwał Korino. -Wracajmy do obozu i powiedzmy wszystkim o naszym postanowieniu.
-A więc idziemy? - ucieszył się Jon.
-Na razie tak. - odparł Łowczy. -Ale nie długo. Coś mi mówi, że ta burza zatrzyma nas dzisiaj znacznie wcześniej niż się spodziewamy.

Zbliżała się noc, kiedy pierwszy podmuch uniósł wysoko pod niebo warstwy stwardniałego śniegu. Zamieć biła idących po oczach, a zrozumienie cudzego głosu w nawałnicy szumiącego wichru, graniczyło z cudem. Łowczy nie odrywał oczu od celu wyprawy, czyli ogromnej zaspy, za którą spodziewał się ujrzeć upragnioną jaskinię. Jednak droga przez przełęcz wielokrotnie zakręcała wokół rozłożystych skał i niknęła często pod nogami, nie dając się odnaleźć przez minuty, a nawet długie godziny. Wielokrotnie też jakiś ogromny głaz zastępował wędrowcom drogę. Był to znak, że majestatyczny wiatr, pan tych stron, potrafi czasem uszczknąć kawałek z ciała boga i zademonstrować swoją moc, spuszczając go z całą siłą z góry na przełęcze i doliny leżące niżej, dla przestrogi wspinającym się na ośnieżone szczyty. Sol zawsze dopytywała się, co jest za tymi górami, ale teraz podobne myśli nie chodziły jej już po głowie. Jonnel prowadził ją i trzymał mocno, okrywając własnym płaszczem jak mógł najszczelniej, ale posuwali się najwolniej z całej kompanii, ponieważ dziewczyna nie mogła nadążyć za żwawymi mężczyznami z bandy Korino. Od czasu do czasu drab przybywał jednak, aby wspomóc swego pana w prowadzeniu umęczonej siostry. Jon nie żałował, że Alyn wycofał się już na początku wyprawy. W przeciwieństwie do Sol, nie posiadał wewnętrznego uporu, aby przeciwstawić się o wiele potężniejszym siłom niż jego własne. Sol na pewno to akurat umiała. Taki wiatr zdmuchnąłby go pewnie jak gałązkę, nie pozwalając mu dokończyć kolejnej pieśni zastygłej na jego skorych do łkania ustach... Wiatr zaś nie ustawał, a wzmógł się tylko i zadął tak potężnie, że wszyscy idący zatrzymali się i zachwiali na nogach, jakby na krawędzi przepaści. Wtem nagle wybuchło wokoło oślepiające światło, a grzmot rozległ się chwilę potem. Na moment wszystko zajaśniało, a w jasności tej Solenn zobaczyła, że wyprawa jest już u kresu podróży, jednak do zaspy trzeba było podejść jeszcze kilkaset kroków w górę, po dość stromym wzniesieniu prowadzącym potem bezpośrednio ku skalnemu załomowi. Przerażający rozbłysk odebrał na moment dech całej wyprawie. Jonnel nie popędzał już Soli. Szła swoim tempem, nie oglądając się za siebie i dotrzymując kroku ludziom Korina. Po kilku jednak chwilach brat oddalił się od niej, a rzezimieszkowie wyprzedzili zmarzniętą dziewczynę i tylko jedna jeszcze postać majaczyła Solenn gdzieś w pobliżu, kiedy w mroku nocy próbowała przekraczać nieudolnie coraz to wyższe i rozleglejsze usypiska na swojej drodze. Kiedy drugi raz zagrzmiało i zajaśniało, skała na górze pękła i przez góry przetoczył się ogłuszający łomot. Solenn spojrzała ponad siebie i zobaczyła, że zwały śniegu lada moment spadną jej prosto na głowę, pogrzebując ją i wszelkie tlące się w niej jeszcze życie, pod okrutnym ciężarem, który przez wiele lat nosiły na swych barkach te góry. Coś chwyciło ją mocno za ramiona i przewróciło w śnieg, zupełnie nagle, tak, że zabrakło jej tchu. Próbowała się szarpać, lecz małe dłonie trzymały silnie i nie pozwalały się wysupłać. Solenn próbowała złapać oddech, jednak w tej chwili jej usta zasłoniła czyjaś dłoń, a oczy zakrył gruby wełniany płaszcz. Później słychać było przerażający szum gdzieś nad głową i jakby stłumiony jęk rozpaczy dobywający się w pobliżu. Z oddali dotarł agoniczny okrzyk, w którym, pośród szalejącego wiatru i rozlegających się co chwila grzmotów Sollen rozpoznała własne imię.

Kiedy się zbudziła, śnieg sięgał jej do pasa. Okrutnie bolała ją głowa i złamany w jakiś sposób nos, z którego lały się strugi krwi pomieszanej ze śniegiem. Ale przecież żyła - tego uczucia nie mógł odebrać jej żaden ból. Nie zważając jednak na trudności, spróbowała wykaraskać się ze śniegu i, spojrzawszy nad siebie, zobaczyła przypadkiem wielki usyp, ledwie trzymający się na mizernej skalnej pułeczce. Wyglądało na to, że Solenn wylądowała w czasie lawiny tuż pod tym maleńkim nawisem, co prawdopodobnie uchroniło ją od śmierci pod tonami kamieni i lodu. Przypomniała sobie dłonie, które usilnie próbowały ją gdzieś zaciągnąć, a potem rozpoznała coś na śniegu i zorientowała się, że, pogrążona w głębokim białym grobie nieopodal, leży jakaś przytłoczona zaspą sylwetka.
Kiedy Sol zbliżyła się do zmarzniętej Wrony, zrozumiała, że temu ptakowi udało się jednak przeżyć. Kiedy, nie zważając na własne bolączki i zawroty głowy, próbowała wyciągnąć kobietę spod zwał śniegu i kamieni, usłyszała stłumiony jęk, który wydała omdlała. Zaraz potem Wrona otworzyła ciemne oczy i Sol przyjrzała się po raz pierwszy w życiu z bliska jej spokojnej i jednocześnie tajemniczej twarzy.
-Uff... próbowałaś mnie obudzić, marzycielko? W przeciwieństwie do twoich, moje sny nie trwają wiecznie.
Sol, nie wiadomo dlaczego, nie poczuła się wcale urażona tymi słowami. Było coś w głosie tej kobiety, co kojarzyło się dziewczynie z odległą już we wspomnieniach matką. Miała wewnętrzny spokój i rozwagę, które nie pozwalały jej tracić nadziei. Solenn była pewna, że to właśnie kruczowłosa wiedźma ocaliła jej życie. Teraz wyglądała tylko jak zwykła, obolała i słaba, zmizerniała istota, dlatego Sol nie wierzyła w tej chwili w to, co o niej opowiadali Korino i jego ludzie.
-Próbowałam ci pomóc. - powiedziała spokojnie do leżącej pod nią kobiety.
-Bez tego się nie obejdzie. - stęknęła Wrona i poruszyła się znowu. -Wygląda na to, że moja lewa noga jest złamana. Nie czuję jej wcale, zamiast tego natomiast w górę, spod śniegu, płynie otępiający ból. Nie ruszę się... Nie mogę wyjść. - czarna pani poddawała się powoli frustracji, widząc, że jej wysiłki są bezskuteczne.
-Pomogę ci więc... Odkopię śnieg wokoło.
-To jakiś kamień. Spróbuj go wyjąć. Będę ci bardzo wdzięczna, marzycielko.
Solenn uczyniła tak, jak tamta jej kazała. Po chwili sporej wielkości odłamek skalny spoczywał w jej dłoniach.
Potem Wrona stała już na nogach, podpierając się o zmarzniętą i obolałą, ale żywą Sol. Obie przetrwały coś, z czego nie powinny były wyjść cało. Wyglądało, jakby każda pokładała wielką wdzięczność w tej drugiej.
-Ciekawe, gdzie podziali się nasi przewodnicy.
Wstawał dzień. Sol była pewna, że w nocy słyszała jakieś wołania, ale teraz odzywał się tu tylko wiatr świszczący między kamieniami.
-Jesteś słaba. Zostań tutaj, a ja ich poszukam. - powiedziała Solenn do towarzyszki. -Nigdy nie pozostawię cię bez opieki. Jesteś zbyt dużym skarbem dla swojego opiekuna. Sol zdziwiła się na te słowa, po czym, przypomniawszy sobie Łowczego, zaczęła energicznie iść pod górę.
-Wiedziałam, że to niebezpieczne ruszać na noc. Ale mój brat musiał wymyślić sobie tą wyprawę. - narzekała pod nosem w miarę, jak pięły się wyżej przez zwały zmarzniętych już gród śniegu i kamieni.
-Nie obarczaj za to Jonnela. To nie jego wina, że jest zapalczywy. Zresztą Łowczy skłonny był uwierzyć, że dotrzemy na miejsce przed burzą. Byliśmy już bardzo blisko.
-To jest moja wina, nie jego... - westchnęła Sol. -Opóźniałam pochód. Wlokłam się na samym końcu, co raz to przystając.
-Nie wiń ani siebie, ani mnie, za to co się stało. Maszerowałam takim samym tempem jak ty i czuję się teraz pewnie jeszcze bardziej zmęczona. To natura spłatała nam tego figla. Sol umilkła, ciesząc się w duchu, że Wrony nie opuszcza dobre samopoczucie, pomimo złamanej nogi.
-Łowczy zajmie się twoją raną.
-Wiem, dziecko. Tak jak zawsze zajmuje się tobą. - przez krótką chwilę przystanęły, by popatrzeć na siebie z bliska.
-Dziękuję, że ocaliłaś mi życie. - w ciemnych jeziorach oczu czarnej pani Solenn ujrzała jedyny w swoim rodzaju, prawdziwie nęcący blask.
-To nic takiego. Jesteś warta wszelkich starań.
Przez chwilę jej czarne włosy musnęły pochyloną twarz Sol, a chłodny i wysmukły nos dotknął jej zmarzniętego policzka. Ich oddechy skrzyżowały się, a spojrzenia powędrowały w dół, na złączone nogi.
-Jesteśmy tutaj same, pośród śniegu i lodu. Jakże to piękna i cudowna chwila. Czy kiedykolwiek śniłaś o czymś takim, marzycielko?
Wyjątkowa uroda kruczowłosej wiedźmy działała dziwnie poruszająco na zdezorientowaną Solenn. Ani się obejrzała, jak obie leżały w śniegu, ponieważ zaspa, na której stały, zdążyła zapaść się pod ich nogami. Wrona schwyciła Sol za ramiona i z bólem na twarzy spróbowała się podnieść. Sol objęła ją z całej siły i wyciągnęła nad siebie, tak, że obie leżały teraz w wyjątkowo dziwnej pozycji, jednak z uśmiechem na ustach witając wypadek. Wokół szumiał tylko wiatr. Nawet zimno gdzieś się skryło, a tylko nie prysnął czar, któremu Solenn wcześniej się poddała.
Leżały tak przez długi czas, bez strachu, ale i bez nadziei, wpatrując się z upojeniem nawzajem we własne oblicza. Kiedy słońce po raz pierwszy wyszło zza chmur, wiatr przycichł, a mgła wzniesiona przez lawinę rozeszła się w promieniach brzasku. Z dali dobiegały stłumione nawoływania, a wkrótce gdzieś w pobliżu pojawiły się okryte płaszczami sylwetki, które bieżyły ku im obu, przeskakując gęsty śnieg. Kiedy silne ręce schwyciły Solenn i jej towarzyszkę i wyciągnęły je z wnętrza zaspy, dziewczyna nie miała już siły by wstać. Przyjemne ciepło ciała drugiej osoby zastąpione zostało przez szorstki koc i futro, w które ją zawinięto, oraz przez mdły smak wina, które wlano jej do gardła. Potem prowadzili ją przez zaspy aż do wzniesienia, a później pamiętała już tylko mrok i sen. Sol zbudziła się z niego dopiero następnego dnia i jak zwykle nie było nikogo u jej boku.

Stary wilk wypatrzył w oddali ten szczyt, na który zawsze wspinał się, gdy jeszcze jego futro nie było tak śnieżnobiałe, a oczy nie skrywały w sobie tyle życiowej mądrości. Teraz, kiedy spoglądał na znajomą okolicę, na oblicze bestii znowu powrócił dawny spokój, którym karmiła się za tych, jakże pamiętnych, zamierzchłych dni. Tutaj bowiem wilk nie miał nigdy żadnych wrogów, a natura sama oddawała mu część tego, co jemu się należało. I zawył, jak tylko tak stary wilk zawyć może. Jednak tym razem nie odpowiedział mu żaden zew, choć czekał przez noc całą i ranek następnego dnia, po tym jak gwiazdy schowały się za ciemne morze chmur. W końcu opuścił się w dół stromego zbocza i powędrował dalej ogromną doliną, jak nieodróżnialny punkcik na matowej powierzchni bez końca i dna. Widać nie zaszedł jeszcze tam, gdzie powinien. Widać pozostało przed nim trochę drogi. Idąc, wilk zastanawiał się, czy ci ludzie, których tak bardzo pilnował, podążają za nim. W głębi serca wiedział, że powinni, choć nie rozumiał dlaczego, i wierzył, że może kiedyś jeszcze ich zobaczy, choć bestia taka jak on nie mogła być zdolna do wiary...

24 Rozmażnik, 379 rok N.E.
Wilk

Pierwszy mężczyzna wykonał prosty zwód, którym miał zamiar chwilowo wyprowadzić z równowagi swego przeciwnika. Drugi nie zachwiał się jednak, przyskoczył do przodu i sprowadził walkę po raz kolejny do sfery siłowej. Przez pewien czas ścierali się w miejscu, potem nagle obaj odskoczyli na niewielką odległość, ale młodszy natychmiast skontrował, a starszy pochylił się pod ciosem i sam wykonał pchnięcie barkiem, tak, że zwalił tamtego z nóg, doprowadzając jego żołądek do nieprzyjemnych bólowych skurczów.
Łowczy podał rękę Jonowi. śnieg zaczął padać na nowo, choć rankiem zasypał prawie całkiem podejście, którym zeszłego dnia dostali się na półkę skalną. Teraz walczyli na zasłoniętym od góry i od zachodu obszarze okolonym szerokimi skałami i rozłożystym lasem. Jonnel zdawał się być lekko upokorzony porażką, ale szybko uśmiech powrócił na jego twarz, kiedy Łowczy, pomagając mu wstać, podał mu zarazem jego miecz.
-Nie wiem co oznacza w twoim mniemaniu ten gest, ale dla mnie to zaproszenie do kolejnej walki. - powiedział, zamachując się bronią, jakby niedoszły ból był dla niego tylko zatartym wspomnieniem.
-Zapalczywiec. - wycharczał zmęczony ponad miarę Łowczy.
-Uczeń wkrótce przerośnie mistrza. - W oczach Jona można było dostrzec tę płomienną iskrę, która nadawała jego słowom posmak obietnicy lub zapowiedzi... że to co mówi, prędzej czy później musi się wydarzyć.
-Nigdy nie musiałem cię niczego uczyć, Jon. Uczysz się sam od siebie. Korzystasz, jeśli chcesz, z dobrych rad, ale zwykle słowa innych mają dla ciebie niewielkie znaczenie.
-Czyżbyś mi coś wypominał, wuju? - Jonnel zamachnął się mieczem jeszcze raz i wykonał nowo poznany piruet. Potknąwszy się lekko na małej zaspie, wylądował na śniegu.
Łowczy zaśmiał się cicho pod nosem.
-Mówiłem, żebyś nie szalał na nierównym terenie, bo złamiesz sobie nogę.
-To nic takiego. Z moimi nogami wszystko w porządku.
-Nie obawiam się o ciebie, Jon. Potrafisz sobie radzić.
Prawdę mówiąc, synu, bardziej boję się o siebie samego, kiedy ty jesteś w pobliżu.

-Zimno tu, prawda?
Oczy czarownicy zawsze wprawiały Korino w niepojęte osłupienie i bezradność. Bezdenne jeziora czerni. Były okrutne, a jednocześnie piękne. Dwa punkciki na białej twarzy doskonale współgrały z kaskadą ciemnych włosów na ramionach i czarnymi rzęsami, zakrywającymi zamknięte oczy jak sklepiony baldachim. Była piękna i nieobliczalna zarazem. Uwodzicielska i trująca.
Korino jak zwykle zachował milczenie, choć tylko bogowie i on sam wiedzieli, ile chciał powiedzieć Wronie. Od dawna bowiem napawała go ona lękiem, kiedy spotykał ją na szlaku w pobliżu rodzinnej już osady. Raz rozgoniła jego bandę, gdy szła w górę przełęczy do wioski, aby spotkać się z druidem Ywenem, a ci durnie nie zauważyli, że idąca drogą niewiasta to nie zwykła kobiecina, ale sama wiedźma we własnej osobie, będąca postrachem okolicy od tygodnia, od kiedy niespodziewanie się tam zjawiła. Jego samego nie było wtedy z nimi, ale kiedy wrócił, biedny Kabus dokładnie opisał mu, że ani jedna strzała wystrzelona z ich łuków nie utkwiła w jej wydatnych piersiach, a za to kilka trafiło ich samych w zupełnie niemożliwy sposób pozbawiając życia najlepszych strzelców grupy. Oczywiście Korino nie wierzył nigdy do końca w to, co mu powiedzieli jego ludzie o całym zdarzeniu. Spodziewał się, że czarownica miała obstawę jakiejś innej bandy, może podróżników, a może zbójów takich jak ci jego - w każdym razie zbrojnych, posiadających własne łuki i strzały, zadziwiająco podobne do ich własnych... ale przecież to się mogło zdarzyć. Teraz, jak zwykle, gdy ją spotykał, trząsł się na całym ciele, lecz mógł to zrzucić na przejmujący wiatr, który rzeczywiście doskwierał mu, swoją drogą. Korino był ubrany tylko w utwardzane spodnie i skórzaną kamizelę - koce i skóry zostawił przy obozie. -Jesteś rozebrany prawie do naga... - zauważyła Wrona. Oczywiście nie była to prawda, ale zbój musiał przyznać, że dla zwykłych śmiertelników taki przyodziewek, przy podobnej pogodzie, byłby związany z rychłym zamarznięciem. Jednak jego samego wiatr nie kąsał tak dotkliwie, a czasem nawet pieścił, gdy łotr wystawiał pierś na jego działanie. Tak było teraz, dopóki ona nie zjawiła się w pobliżu. To popołudnie zamierzał spędzić samotnie, wypatrując w okolicy jakiejkolwiek zwierzyny. I rzeczywiście jedno stworzenie zjawiło się w zasięgu jego wzroku, tylko że tego akurat nie dało się łatwo upolować.
-Czy odebrało ci mowę w dzieciństwie, czy tylko język zdążył przymarznąć ci do podniebienia?
Choć wiedźma nie wyglądała na zdenerwowaną, Korino wolał wydusić z siebie cokolwiek, niż narażać się na jej zniecierpliwienie.
-Tak, rzeczywiście jest zimno.
Te słowa chyba tylko wprawiły ją w większe rozdrażnienie.
-Pusty półgłówku! Czy nie ma w tobie ani krzty rozumu? Pamiętaj, że kiedy rozmawiasz z kobietą, musisz okazywać jej należny szacunek. Inaczej los szybko zemści się za twoją ignorancję.
Wojownik spiął się w sobie, po czym nagle zbliżył o krok do Wrony, wymawiając powoli słowa, tak, aby każde dotarło do jej uszu:
-Czy grozisz mi, czarodziejko?
-Nie mam władzy wpływania na los, ale prawdą jest, że mogę mu dopomóc. - czarnowłosa wiedźma uśmiechnęła się zawadiacko i cisnęła w Korino zabójczym spojrzeniem. Zbójca, wyprostowany, znów zwrócił wzrok na północ, gdzie wypatrywał czegokolwiek, mogącego oznaczać, że w tym zakątku świata przebywa coś żywego, poza nimi samymi. Nagle stracił też całą swoją odwagę.
-Dlaczego tu przyszłaś? -spytał, przełykając ślinę.
-Bo byłam ciekawa.
Korino usłyszał jej kroki szemrające lekko na puszystym, świeżym śniegu. Coś ścisnęło go w gardle, gdy tak nasłuchiwał, jak Wrona zbliża się na odległość jednego kroku od niego i pozostaje nieporuszona. Nie mógł usłyszeć jej oddechu, ale poczuł wyraźny, słodki zapach wina, który sprawił, że stał się jeszcze bardziej zdezorientowany.
-Ciekawa czego? - zapytał, odwracając głowę. Kobieta uchwyciła się jego ramienia i spojrzała ponad górami, gdzieś tam, gdzie być może wiatr dął nieco słabiej niż tutaj, i gdzie tliło się jeszcze jakieś życie. -Co taki zbir jak ty robi na podobnej wyprawie.
-Jestem winny mojemu panu wierność. On pragnął iść na granicę świata, a ja poszedłem z nim. Nie nazywaj mnie zbirem, bo sama nie jesteś lepsza. - Korino poczuł, że znowu powraca mu skryta w tej chwili głęboko odwaga i pewność.
-Nie? - czarnowłosa kobieta obróciła zalotnie głowę i zatrzepotała rzęsami. -A skąd wiesz?
-Widzę to w twoich oczach.
-A wiesz, co ja widzę w twoich?
Zapadła cisza, choć Korino spodziewał się, co można zobaczyć w jego spojrzeniu.
-Że patrzę na ciebie i nie mogę oderwać wzroku...
-Właśnie to...
Kiedy trzymali się w objęciach, położyła mu rękę na ustach, zanim zdążył skraść jej pocałunek.
-Nienawidziliśmy się dotąd, prawda?
-To przeszłość.
-A jak jest teraz?
Korino nie potrafił układać pięknych słów.
-Jesteś moja. - powiedział po prostu.
Czarownica roześmiała się żywo.
-Dobrze. Niech tak będzie. Ale zanim oddam się tobie w pełni, musisz mi o czymś opowiedzieć.
Korino czekał, aż jego nowa miłość wyrazi swoje pragnienie.
-Opowiedz mi o pewnej spokojnej nocy w górskiej osadzie. O nocy, w trakcie której zjawił się ogień, ból i krew i kiedy ludzie płakali, złorzecząc bohaterom i bogom. Opowiedz mi o wilkach i o tajemnicy, jaka kazała im zjawić się i odebrać życie za życie. I opowiedz mi o Jonnelu, twoim mistrzu. Wszystko, co o nim wiesz... Przez moment zbój milczał. To nawet nie było osłupienie. Poczuł prośbę, ale zrozumiał rozkaz, dlatego szybko począł wracać wspomnieniami do tamtej nocy, kiedy wszystko się zmieniło, a Jon, jak się zdawało, podjął decyzję, która zagnała ich tutaj.
-Wilki. - wykrztusił w końcu.
-Słucham?
-Wilki. Tam było pełno wilków. Zabiły Kabusa i rozszarpały kobietę... Ona siedziała u mego boku przez cały wieczór, a potem wszedł Jonnel i przysiadła się do niego. Później zjawiły się wilki i rozszarpały wszystkich. Ona też zginęła.
-Musiała być ci bardzo bliska.
-Nalewała mi wina. - urwał Korino. Po chwili zapytał całkiem niespodziewanie. -Dlaczego chcesz wiedzieć takie rzeczy? Dlaczego interesuje cię klątwa pana Jona?
-Klątwa? - zająknęła się wiedźma. Nie wiedziała dlaczego Korino nagle zaczął mieć wątpliwości. Twardy orzech do zgryzienia.
Jej myśli przerwało wyczuwalnie bliskie, wręcz przejmujące wilcze wycie. Nawet Wronę przeszedł w tej chwili dreszcz strachu. Korino wysunął się z jej objęć i podbiegł nad skraj półki skalnej, by spojrzeć w dół, gdzie stok opadał stromo ku zamarzniętym strumieniom i małemu laskowi. Kudłaty wilk zbiegał z olbrzymiej zaspy, ledwo dostrzegalny, całkiem biały, jak śnieg, który go otaczał. Raz wydawało się Korino, że zatrzymawszy się na moment bestia skierowała ku niemu swoje przenikliwe spojrzenie. Wilk miał dumne, zielone i głębokie oczy - ich blask można było dostrzec nawet z tej odległości. Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie, jakby równie zaciekawieni. Kiedy jednak Wrona zbliżyła się do zbójcy, wilk ruszył jak najszybciej w dół, by wkrótce zniknąć za drzewami rozpościerającymi się u stóp niewielkiego lasu.
-Wilk. - wycedził Korino. -Ale biały. Tamte były czarne.
Popatrzył na jej włosy.
-Daje nadzieję. - stwierdził. -Ty dajesz tylko śmierć.
Choć próbowała powiedzieć coś, by go zatrzymać, wkrótce potem zorientowała się, że żadne słowa nie podziałają na tego twardego rzezimieszka. Miał swój wewnętrzny system wartości, który opierał się w jakiś sposób urokom i ładnym słówkom. Wiedźma tym razem dała się pokonać, ale była pewna, że niedługo zdobędzie wiedzę, którą tak bardzo chciała posiadać. Może któryś z ludzi Korino zdoła jej pomóc? Wilk patrzył zza drzew jak czarnowłosa kobieta oddala się z jego pola widzenia, znikając za ośnieżonymi skałami na wysokiej półce ponad doliną. Kiedy tylko stracił ją z oczu, ruszył na południe, pnąc się pod górę poprzez leśną knieję. Jeśli miał pozostać niezauważony przez tych dziwnych ludzi, musiał być czujny i sprawny jak myśliwy. Tak sprawny i czujny jak wtedy, gdy, lata temu, polował w tych stronach na to, co natura oddawała mu sama. Teraz musiał walczyć o pożywienie, a zapach mięsa zawsze szedł za ludźmi i teraz był zbyt silny, aby go zignorować, choć po drodze wilk napotkał inny, nowy, który na pewien czas sprawił, że zboczył z obranej ścieżki.

Łowczy wychodził samotnie w las, w którym wyjątkowo nie spodziewał się napotkać żadnej zwierzyny. Wiedział tylko, że musi rozeznać się w drodze, którą mają jutro pójść, aby ochronić się przed kolejną śnieżycą, na jaką się zapowiadało, sądząc po wzmożonym wietrze i kłębiących się nad światem, gęstych i brzemiennych chmurach.
-To pusta kraina. Łowcy i ścigani już dawno stąd odeszli. - mówił do siebie, aby przetrwać jakoś tą dziwną, trudną do zniesienia samotność, która go raz po raz ogarniała. Łowczy nigdy nie był przyzwyczajony do ludzi, zwykle też powiedzieliby, że chodził wszędzie sam, ale, gdy wypuszczał się w las, nawet w zimie, towarzyszyły mu zawsze dźwięki, zapachy i obrazy, które znał, z którymi mógł rozmawiać i wnioskować na ich podstawie, że w pobliżu żyje coś jeszcze, przechadzając się po łąkach lub obserwując go zza drzewa. Zawsze wtedy wiedział, co to za zwierzyna, i czy warto na nią zapolować. Czasami oszczędzał dane stworzenie, nawet gdy był głodny i musiał uzupełnić zapasy. Zamiast zabić sutego jelenia wolał czasem nałowić w rzece ryb. Zamiast ustrzelić ptaka wolał nazbierać leśnych owoców. Zamiast stawać w szranki z rozjuszonym dzikiem wolał pożywić się pszczelim miodem. Tutaj jednak wszechobecna pustka, wielkość i tajemniczość wszystkiego, co napotykał, i niepojęta samotność zniechęcały go i przerażały tak, że czuł się jak zagubiony na skraju świata duch, który nie znalazł tej jedynej, właściwej drogi prowadzącej do panteonu bogów. Kiedy za żadnym z drzew nie napotykał śladów, kiedy żadne stworzenie, żaden ptak czy niedźwiedź nie stawało mu na drodze, w trakcie gdy przetrząsał zarośla w poszukiwaniu zwierza nie czuł niebezpieczeństwa, ani napięcia, ale znacznie głębiej, w duszy, dręczyło go coś o wiele gorszego. Smutek i niezrozumiała groza. Nigdy nie wiedział dokładnie, co to jest granica świata, ale to, co mówili mieszkający daleko ludzie, tutaj znajdowało potwierdzenie.
-To pusta kraina. Odeszli stąd dawno i łowcy i ścigani. To kres ludzkiego poznania i kres dla życia. Tutaj spoczywają tylko martwi bogowie.
Ale skoro rosły tu także drzewa... Skoro dął tutaj wiatr, choćby był najostrzejszy i najbardziej dotkliwy, znaczyło to, że kiedyś musiało też być tutaj jakieś życie. Czyżby więc tej krainie coś się przytrafiło, że nagle straciła to, co miała najcenniejszego, zamieniając się w nieogarnioną i obcą pustkę? Drzewa były na granicy świata wyjątkowo wielkie, też jakby zupełnie inne od tych, które dotąd spotykał. Jakby stały się żywymi posągami oznaczającymi, że dalej i wyżej człowiek i żadne inne stworzenie nie może już dojść. Że to, co one osiągnęły, jest kresem wszystkiego, i że nie ma już nic wspanialszego, ani dumniejszego niż one. Z tych drzew dało się urządzić ognisko, które pozwalało ogrzać zmarznięte dłonie i serca. Ale zapasy były na wykończeniu, a oni znaleźli się w martwym punkcie, bez możliwości odwrotu. Jeśli bowiem spróbują wracać, nawet jeśli odnajdą drogę, z pewnością umrą w jej trakcie. Jeśli zaś pójdą dalej, kto wie, czy faktycznie nie dojdą do krańca świata, ale co ich tam może czekać? Tego nigdy nie mogli wiedzieć do końca.
Łowczy zatrzymał się na małej polance, wpatrzony w coś, co w zupełności przykuło jego uwagę, rozpraszając wszelkie myśli, jakie kłębiły mu się w głowie przez cały ten czas, kiedy przemierzał ośnieżoną knieję. Na bielusieńkiej polanie stał wielki, też cały biały, dumnie wyprostowany wilk. Był bardzo stary. Można to było poznać po jego siwym futrze i starym, wiekowym spojrzeniu, jakim obarczył Łowczego w tej chwili, kiedy na siebie popatrywali.
A więc to był ten zapach, który tak zdezorientował wilka.
-Szkoda, że spotykamy się dopiero teraz, przyjacielu. - powiedział Łowczy, uśmiechając się. Wilk niespodziewanie wyszczerzył kły.
-Nie bój się. Nie zrobię ci krzywdy. Jestem tak samo stary i zmęczony życiem jak ty. Na twoim miejscu byłoby mi już wszystko jedno...
Wilk, jakby już bardziej spokojny, zbliżył się, po czym nieufnie obwąchał dłoń obcego.
-Jesteś głodny, tak? Łowczy powoli sięgnął do torby i wydobył kawałek mięsa, który wziął na drogę. Połowę podał wilkowi, połowę zjadł sam.
-Podążasz za nami, bo pachniemy mięsem, a ty już od dawna nic nie jadłeś. Nie bój się, przyjacielu. Kiedy tylko znajdziemy jakąś zwierzynę, podzielimy się z tobą. Zresztą, jestem pewien, że sam mógłbyś sobie na coś zapolować.
Łowczy spróbował pogłaskać stworzenie, ale starzec, zjadłszy pospiesznie swój kawałek, oddalił się i zniknął zaraz za drzewami.
-Jeszcze mi nie ufasz. Nie widzisz powodu, dla którego mielibyśmy rozmawiać. Szkoda, że nie zostałeś dłużej. Ciekawe, czy jesteśmy jedynymi łowcami na tym pustkowiu.
Pod wieczór wrócił do obozu i zastał wszystkich siedzących przy ogniu i spożywających ostatnie zapasy. Tym razem każdy dostał mniejsze racje, aby zostało jeszcze trochę na późniejszą drogę. Jon już dawno zapowiedział, że dopóki nie znajdą zwierzyny, nie tknie mięsa w ogóle. A to już działo się od bardzo dawna. Od czasu, kiedy, prawie miesiąc temu opuścili znane szlaki i przełęcze, nie napotkali żywej duszy wśród tych górskich pustkowi. Łowczy miał nadzieję, że jego dzisiejsze spotkanie wróżyło czasy nadchodzącego dobrobytu. Jednak nadzieja ta była bardzo znikoma.

-Sol, czemu nie śpisz? - zapytał Łowczy, kiedy zobaczył, że dziewczyna wciąż, od jakichś dwóch godzin wpatruje się w ogień i nie zamyka oczu na dłużej niż kilka chwil.
-Boję się swoich snów.
Łowczy wyczuł w głosie dziewczyny drżenie nostalgii. Bał się, że niedługo znowu będzie musiał ocierać jej łzy. Dlatego starał się mówić o rzeczach miłych i w żadnym wypadku nie naruszyć jakiejś delikatnej struny u dziewczyny.
-Wiesz, dzisiaj, gdy przechadzałem się po lesie... To znaczy, myślałem, że nic ciekawego nie znajdę, poza drzewami i śniegiem. Słuchasz mnie?
Solenn przysiadła się do swojego opiekuna, by wysłuchać kolejnej historii, z których wiele opowiadał jej lata temu, gdy była jeszcze mała. Ciekawa była, co tym razem napotkał na swej drodze. Zważała też na fakt, że już dawno tak otwarcie o niczym z nią nie rozmawiał.
-Więc spotkałeś coś, co przykuło twoją uwagę?
-Tak. Kiedy wyszedłem na polanę, jakieś pół mili na południe stąd, w dolinie u podnóża naszej góry, spotkałem białego wilka, który właśnie tam widać na mnie czekał, ponieważ zdawało się, jakby wyczuwał mój zapach od bardzo dawna.
-Wilka? I mówisz, że był kompletnie biały?
Sol wyglądała tak, jakby coś sobie właśnie przypomniała.
-Tak. Biały jak śnieg, który widzimy na co dzień. Czyż to nie wspaniałe? Podzieliłem się z nim mięsem. Widać, tak jak my, miał problemy ze znalezieniem w tych stronach zwierzyny, bo wydawał się cokolwiek głodny. Kiedy tylko się posilił, odszedł bez pożegnania. Jednak ucieszyłem się z tego spotkania, bo zobaczyłem już na pewno, że coś jednak żyje w tych stronach.
Czemu na niego nie zapolowałem? - w głębi serca zastanawiał się Łowczy.
-Myślisz, że to może być ten wilk, którego spotkaliśmy wtedy nad rzeką?
-Jaki wilk, Sol?
Dziewczyna umilkła, choć wyraźne wspomnienie napawało ją coraz większą radością. To były piękne czasy, kiedy nie miała jeszcze tylu kłopotów na głowie i gdy beztrosko spędzała chwile nad rzeką w czas letniego odpoczynku. Ale później przypomniała sobie problemy z oczami i zachciało jej się płakać. Mimo wszystko pamiętała, że ten wilk był całkiem biały, a więc odpowiadałby opisowi Łowczego.
-Czy wydawał się stary? - spytała.
-Hmm... tak. Bardzo stary, rzeczywiście, masz rację, Sol.
-Ty go nigdy wcześniej nie widziałeś, ale ja spotkałam go już dwa razy. To było w cieplcu, trzy lata temu. -Masz dobrą pamięć. Co się wtedy stało?
-Próbowałam go zabić. Dwa razy.
-Wydaje mi się, Sol, że on nie będzie się mścił. Jest inny od tych wszystkich bestii. Nie jest wilkorem, który cię ugryzł, ani czarnym wilkiem, który napadł na Jona. Kiedy z nim rozmawiałem, nie czułem strachu ani skrępowania. To tak jakby mnie rozumiał. Jakby wiedział, że mamy ze sobą wiele wspólnego. W końcu obaj jesteśmy samotnymi łowcami w tym pustym kraju.
-Czy nie wydaje ci się, że on za nami podąża? - spytała Sol, wpatrując się w oczy opiekuna z wielką uwagą. -Chyba masz rację. Jeśli to ten sam. Może pozostawmy tę zagadkę twoim snom, co?
-Nie. Boję się swoich snów. Już nigdy nie zasnę. Boję się, że powrócą koszmary!
-Mówiłaś, że już ich nie miewasz.
-Czasem wracają.
Dziewczyna mocniej wtuliła się w pierś Łowczego.
-Łopian...
Syknął. Myślał, że zapomniała o tym imieniu. Roześmieli się razem, jak za dawnych czasów.
-Nic już nie jest takie samo, prawda?
Zamyślił się długo i głęboko.
Obudził się dopiero, kiedy zrobiło mu się zimno. Dorzucił do ognia, zsuwając z siebie delikatnie Solenn i przykrywając ją w koce. Potem, kiedy już rozpalił pełgający po środku małej pieczarki płomień, ułożył się bliżej wejścia, by w razie czego mieć na oku ewentualną drogę ucieczki, po czym zasnął, mając przy sobie kojąco zimne ostrze swojego miecza.

Noc była chłodna i pełna cieni. Wrona nie wróciła do obozu. Powiedziała przywódcy, że poszwęda się po okolicy i to zamierzała robić, przynajmniej przez pewien czas. Kiedy jednak zbrzydł jej wszechobecny blask księżyca, wypływający zza chmur, oraz lodowaty wiatr kąsający jej zmarznięte członki, ruszyła w powrotną drogę do jaskini, w której zeszłego dnia wędrowcy rozłożyli wszystkie swoje rzeczy i pozostali na czas podjęcia decyzji o wyruszeniu w dalszą drogę. Wydawało się, że taka decyzja musiała już nadejść, ponieważ, jeśli będą zwlekać i zostaną tu jeszcze chwilę dłużej, zamarzną lub umrą z głodu na tym nieprzystępnym pustkowiu. Wielkie góry piętrzące się wszędzie wokoło przypominały ludziom i czarownicom, jak małe są przy ogromie boskiego stworzenia. O ile bogowie istnieli. Niektórzy, tak jak Wrona, zdawali się w to wątpić, ale i tak nie znajdowali odpowiedzi na bardzo proste pytanie: kto więc zbudował to wszystko, co nazywa się światem? Teraz nie było czasu na roztrząsanie takich problemów. Droga na półkę skalną była długa i stroma, ostro pnąca się pod górę pośród urwistych skał i niebezpiecznych spadków. Wrona musiała bardzo uważać, aby nie połamać sobie skrzydeł przy wspinaniu. Choć noc była jasna i cicha, a wiatr przestał szarpać wszystkim wokoło, jakby wyrażał sobą ciszę przed nadchodzącą burzą, trzeba było uważać na każdy krok na zdradliwym stoku pełnym niebezpieczeństw grożących utratą życia lub zdrowia.
Na wczoraj wydeptanej ścieżynce prowadzącej do półki skalnej ktoś stał, oparty nogą o kamień i zapatrzony w las poniżej. Stąd rozciągał się wspaniały widok na okolicę. Był to drugi punkt obserwacyjny - pierwszy stanowiła sama półka, z której zwykle popatrywał pilnujący jaskini Korino.
-Zimna noc, Wrono. - usłyszała głos Jonnela. Był jakiś wyjątkowo chłodny i nieprzyjemny, jakby zniekształcony w zimowym powietrzu i nabierający nadspodziewanie lodowatego tonu.
-Myślałam, że jesteś z ognia, panie. Czemu więc witasz mnie tymi zimnymi słowami? - zapytała wiedźma, zbliżając się powoli do chłopaka opartego o kamień.
-Bo ci nie ufam, Wrono, podobnie jak nie ufam Korino i własnemu wujowi. Choć muszę przyznać, że najbardziej nie ufam właśnie tobie.
Popatrzył na nią jednym z tych spojrzeń, które mogą przerazić nawet wiedźmę.
-A jednak masz w sobie ogień, Jonie. Tutaj, na tym pustkowiu, wszyscy musimy zawierzać w siebie. W chwilach grozy nie ma miejsca na zachwianie. Ocaliłam twoją siostrę od zguby. Czyżbyś o tym zapomniał? -To mnie właśnie najbardziej martwi, ponieważ nie znajduję powodu, dla którego mogłabyś to zrobić. -Jest znacznie mądrzejsza od ciebie, młodzieńcze, przynajmniej w rozumieniu rozwagi.
Jon zasępił się, choć nie wyglądał już na tak niebezpiecznego jak chwilę przedtem. Wiedźma podeszła o krok bliżej. Jonnel dotknął jej płaszcza, muskając go delikatnie palcami od wewnątrz.
-To pióra wron?
-Wyszyłam nimi płaszcz od spodu. Mają przypominać o moim przydomku.
-Korino mówi, że zamieniasz się we wronę i latasz po niebie, szpiegując wszystko, co się rusza na dole. -Dla kogóż miałabym szpiegować, Jon?
-Korino mówił, że gdybyś się zamieniła we wronę, mógłby cię ustrzelić i zjeść.
-Zdajesz się przykładać wielką wagę do słów tego osiłka. - udała urażoną.
-To głupiec, choć jest mi bardzo bliski. Nie zdradził mnie dotąd, a przecież jestem mu winien przynajmniej jedno życie.
-Niech więc zabije cię raz, a ja przywrócę cię z powrotem. W ten sposób wyrównacie rachunki.
-Potrafisz zrobić coś takiego? - Jon zaciekawił się wyraźnie jej słowami.
-Nie tylko ty posiadasz moc na tym świecie, panie.
-Masz w sobie więcej ognia niż ja teraz.
-Jest ci zimno, Jon?
Młodzieniec uśmiechnął się do własnych myśli.
-Wracaj do obozu i zjedz coś. Musisz być głodna i zmarznięta.
-Z chęcią zaczekam tu z tobą. - w jej głosie dało się wyczuć wyraźnie nutkę kokieterii.
-Nie. - uciął wyjątkowo brutalnie Jon.
-Dlaczego?
-Kiedy się zjawiłaś, wilk, którego obserwowałem w dolinie, skrył się gdzieś w tamtej kniei. Czekam aż wychynie, aby przyjrzeć mu się dłużej. Oceniam, czy moglibyśmy na niego zapolować. Jednak twoja obecność wyraźnie go przepłoszyła.
-Dolina jest daleko, panie. Jak mógłby wypatrzyć, że jestem tutaj, skoro dzieli nas od tamtego miejsca dobre pół mili?
-Ma dobry wzrok, wrono. Jestem pewien, że mnie teraz też obserwuje, tylko nie wiem dokładnie skąd. Spojrzała przez moment w dół, do dolinki z zamarzniętymi strumieniami i lasem, a potem znów na pozostającego wciąż w tej samej postawie Jona.
-Dobrej nocy, panie. Liczę, że wzbudziłam choć trochę więcej twojego zaufania. Jon nie odpowiadał przez długą chwilę, ale gdy czarnowłosa kobieta już się oddalała, odwrócił się i rzekł: -Nawet ten wilk zdaje się ciebie unikać. Jaką mogę mieć pewność, że Korino nie mówi prawdy? -Ponieważ dzisiaj Korino wyznał mi miłość, panie.
Jon stał osłupiały, patrząc jak Wrona oddala się do obozu. Przez myśl mu nie przeszło, by dawni wrogowie tak szybko mogli stać się kochankami. A jednak, skoro tak mówiła, musiał poważnie porozmawiać jutro z Korino na ten temat. Tymczasem wpatrywał się z uwagą w miejsce, blisko skraju leśnego i największego strumienia wypływającego od południa, gdzie zniknął mu ostatnio biały wilk. I choć czekał przez pół nocy, bestia nie pojawiła się więcej, dlatego, zrezygnowany, wrócił do obozu na krótki czas przed porankiem i po raz ostatni rozniecił ogień, zanim udał się spać.

Stary wilk siedział w swojej kryjówce aż do rana, co raz to oblizując się na wspomnienie wczorajszego posiłku i jednocześnie warcząc z wściekłością, gdy przypominał sobie czarne oczy dziwnej kobiety, świdrujące go na wskroś, kiedy przez te kilka chwil przyglądała mu się w świetle księżyca ze ścieżki ponad lasem. Rankiem wychynął spod igieł olbrzymiej sosny i pognał dalej na północ, znaną sobie dobrze drogą, którą wczorajszego dnia przechodził pierwszy raz od dawna napotkany przez niego, najprawdziwszy człowiek.

1 Kwiatcień, 379 rok N.E.

Nadzieja

W jaskini rozszedł się cichy, przytłumiony, jednak dla uważnego ucha, dobrze słyszalny jęk. To na pewno był jęk bólu albo może też senne westchnienie... Jonnel podniósł się z posłania i dorzucił spory szczap do ledwo tlącego się już ognia, po czym rozpalił go na nowo. Drzewa przynajmniej mieli w zapasie. Gorzej było z żywnością, która kończyła się nieprzerwanie od miesiąca i wciąż było jej coraz bardziej brak. Teraz całej kompanii pozostał już tylko jeden niecały toboł mięs i chlebów, a jeśli chodzi o wodę, musieli ją czerpać z oblodzonych strumieni i podgrzewać na ogniu.
-Cóż to za nienawistna kraina, w której nie znajdziesz żywego stworzenia w promieniu setek mil? - zastanawiał się po raz kolejny już Jonnel, popatrując, czy wszyscy są szczelnie przykryci i ogrzani.
Nie jesz i nie sypiasz, Jonie. Ale ile jeszcze starczy ci sił do tej beznadziejnej drogi? - pytał sam siebie w myślach.
Jon wielokrotnie zapatrywał się w ogniu. Czuł, jakby gubił w tym chaotycznym obrazie żywiołów swoją duszę i serce. Jakby ogień odzwierciedlał jego najskrytsze uczucia i pragnienia, ale nie te wysokie, które tylko czasem odnajdywał w sobie, ale te częste i jak najbardziej pierwotne. Czy stał się zwierzęciem podatnym na wołania najprostszych i najstarszych żądzy? Czy raczej był tak silny, jak jemu samemu się wydawało i jak mówili mu inni? Albo stał się słabeuszem na duchu, pragnącym własnymi cielesnymi możliwościami zatuszować swoje kalectwo duchowe? Nie. Jon odrzucił tą myśl zaraz, gdy tylko przyszła mu do głowy. Jego natura i przywiązanie do ognia nie brało się z natury ciała, ale z jego duszy. To, czym się stał, musiał zaakceptować tak, aby nie zadręczać się więcej równie niepotrzebnymi rozważaniami.
Czarnowłosa czarodziejka podniosła się cicho na posłaniu. Chciało jej się pić, więc sięgnęła po bukłak z zimną już w tej chwili wodą. Jaskinia była wąska, oświetlona na obrzeżach, ale głęboka dalej i niknąca za załamaniem skalnym. Tam w głębi rozchodził się przyjemny blask nadzwyczajnej księżycowej poświaty. Tam było wyjście do nieznanego świata. Tutaj był ich azyl i schronienie. W jaskini było chłodno i dosyć wilgotno.
Ostatnio, dzięki pomysłowości Korino, znaleźli sposób na zrobienie pożywienia z igieł drzew i z soku pod korą, ale to nie wystarczało, by zaspokoić głód śmiertelnie znużonych wędrowców. Wrona posilała się teraz właśnie napojem z tych igieł dodanym do wody. Nie mieli już wina. To czasem pomagało się rozgrzać, choć przecież Jon i tak rozpalał ogień. Ale to grzało od środka, jak mówił Korino i wszyscy przyznawali mu rację. Wygłodzeni, bladzi i szczupli. Nie wyglądali tak, kiedy wyruszali w tę podróż. Nie zdawali sobie, że zajdą tak daleko, i że nic nie znajdą...
Czarownica poszła spać. Przez pewien czas znów panowała cisza, mącona tylko pełganiem ogni na szczapach drewna i nadzwyczaj łagodnym kołysaniem wiatru do snu, dochodzącym z zewnątrz. Jonnel bał się, że wkrótce pochwyci go ten urok senności i zostawi towarzyszy z obozu na ewentualność śmierci z zamarznięcia. I znowu usłyszał ten jęk. Dochodził z obrzeży ogniska, spod koców. To musiała być Sol. Znowu coś jej się śniło. A może to było tylko westchnienie? Może płakała, przykryta skórami lub wzdychała, bo nie mogła zasnąć? Jonnel podszedł, aby to sprawdzić. Jego siostra leżała pod grubym przykryciem, ale miała otwarte oczy, wywnioskował więc, że nie śpi. Kiedy jednak zbliżył się i zobaczył, że nie reaguje na jego obecność, przerażony począł nią potrząsać i wołać do niej, by się zbudziła. W jej ogromnych, wodnistych oczach ujrzał w pewnej chwili nie tłumione przerażenie i rozpacz. Dopiero gdy krzyknęła, puścił ją i przywarł plecami do ściany zwężonej w tym miejscu jaskini. Po karku spływały mu kropelki ze stropu. To ogień roztapiał zaległy tutaj przed wiekami lód. Sol rozpłakała się cichutko zaraz po przebudzeniu.
-Sol, to ja. Nie bój się. Co ci się śniło?
-Wrony i ogień. Wydłubywały mi oczy, a ogień płonął i wołał, że moje przeznaczenie jest z nim związane. Coś... czyjaś obecność. Och, to było straszne, Jon, bo widziałam tam moich bliskich, którzy cierpieli tak samo jak ja... I też wrony dziobały ich po oczach... I wszyscy płonęli, zupełnie jak... w klasztorze.
Dziewczyna uspokoiła się i przykryła kocem, kiedy opowiedziała cały swój sen. Widać przywykła już do koszmarów. Jon podszedł i otulił ją szczelniej zewnętrznym kocem.
-To tylko sen. Kolejny, nic nie znaczący, głupi sen. - chyba wydawał się mniej pewny siebie niż ostatnio, kiedy mówił te słowa.
-Kogo widziałaś, Sol? - zapytał skulony w przeciwległym kącie, prawie niewidoczny w cieniu Łowczy. Dziewczyna popatrzyła w oczy Jonnela, a ten uśmiechnął się i ponaglił ją spojrzeniem. Widać było, że też pragnie otrzymać odpowiedź. Zdziwił się jednak, że jego wuj nie spał tej nocy tak jak on. Wydawało mu się, że słyszał wcześniej jego miarowy oddech. Może to Sol zbudziła go swym stłumionym krzykiem?
-Sol? - Łowczy mówił ciepłym głosem, ale nawet nie poruszył się z miejsca, by się do nich przybliżyć. Sol wciąż patrzyła w oczy Jona. On spojrzał na nią, a potem skierował wzrok ponad jej głową i utkwił go w wuju siedzącym w rogu jaskini.
-Widziałam ciebie, Łopian. - powiedziała i wybuchła znów płaczem.
-Nie bój się, Sol. - powiedział nagle Łowczy, a jego ton sprawił, że Jon na powrót podniósł głowę. -Mnie też to się śniło i myślę, że widzenia te więcej nam mówią, niż potrafimy sami wytłumaczyć. W każdym razie, teraz już nie tylko ty jesteś obarczona podobnym brzemieniem. Dobrze pamiętam ten sen. śniłem go przed chwilą. -Nie wiem, czy to ją pocieszy, wuju. Naprawdę śniłeś to samo?
-Tak mi się wydaje. śpij już, Jonnelu. Połóż się obok swojej siostry i przytul ją do siebie, aby się uspokoiła. Jeśli mamy tutaj przeżyć, musimy dbać o własne siły. Ognia nie musisz pilnować. Będzie pełgał do rana. I mów mi Łowczy.
-Dobrze, Łowczy. Chociaż jesteś mi bliski i nie pomyślałbym nigdy, aby się ciebie wypierać jako mego wuja. Wypierać może i nie, ale z pewnością kiedyś mi zaszkodzisz, synu. - Łowczy wiedział, że długo jeszcze będzie rozmyślał nad przeżytym koszmarem i nad tym, że znów wyobrażał sobie wizję Sol równocześnie z nią samą. To oznaczało, iż musiał zważać na każdy kolejny krok i na wszystkich członków wyprawy, a szczególnie niektórych, którzy w jakiś sposób objawili mu się we śnie. Znaki tego widzenia nie były bowiem trudne do rozszyfrowania.
Jesteś moim synem i nie przestanę cię kochać, Jonie, tak samo jak nie przestanę kochać Sol.. - Łowczemu zdawało się, że już dawno to postanowił.
Przykrywszy się szczelnie kocem, zapadł w sen, aby mieć siły na następne trudne dni, ale spał z mieczem w dłoni, by w razie potrzeby posiadać go w pogotowiu.

Korino wypatrzył ślady jakąś godzinę wcześniej. Teraz posuwali się stale naprzód pod górę, narażając na ostre podmuchy wiatru i niebezpieczeństwo lawiny, ale perspektywa odnalezienie prawdziwej zwierzyny w tych stronach była dla każdego członka grupy zbyt kusząca, aby ktokolwiek mógł ją teraz zignorować. Mimo to Łowczy zaniepokoił się, ponieważ rozpoznane ślady z pewnością należały do wilka, który musiał tamtędy przechodzić jakiś dzień przed nimi. Sądząc z ostatniego spotkania, mógł to być ten sam stary wilk, którego Łowczy za nic nie chciałby zabić, nawet na tym bezludnym pustkowiu. Widać też było, że wilkowi gdzieś bardzo się spieszyło, dlatego wątpliwym było, czy idąc takim tempem, jeszcze mogli go dogonić, choć i tak mieli szczęście, że trafili na te odciski tam, na skraju lasu. Od tego czasu poruszali się zawsze tym śladem, nie gubiąc przy tym ani razu wytyczonego kierunku. Ku głębokim zdumieniu Łowczego, wilk, podobnie jak oni wcześniej, cały czas szedł na północ. Nawet Sol bardziej zainteresowała się całą sytuacją, kiedy Korino powiedział jej, że na kolację będą mieli wspaniałe mięsko z wilka i białą skórę do okrycia się na noc, którą specjalnie zbój zamierzał podarować właśnie jej. Jonnel oczywiście nie omieszkał zastrzec rzezimieszkowi, by ten trzymał się z daleka od jego siostry i wykonywał tylko to, co niezbędne, aby czuła się dobrze. Znaczyło to, iż nie życzył sobie, by ten zabijał dla niej wilka. Droga pod górę, prawie na sam szczyt, gdzie zapewne prowadziły ślady, mogła okazać się niebezpieczna, bo pełna była nierówności i nagłych spadków terenu, natomiast nie istniała żadna ścieżyna okrężna, którą dałoby się przejść na drugą stronę góry bez narażania życia. A oni zawsze musieli iść tak, jak teraz szli - przekraczając kolejne górskie pasma i mając nadzieję, że wkrótce ujrzą na horyzoncie coś więcej niż tylko kolejnych umarłych bogów zalegających na ziemi jako wzniesione ku niebu garby. Korino pomagał iść w trakcie wyprawy Solenn, a Jonnel opiekował się Wroną, choć z wielką niechęcią pozostawiał samemu Łowczemu przedni zwiad. Ludzie zbira natomiast, znużeni i rozgoryczeni bardziej nawet niż nieobecny już bard Alyn na początku wyprawy, mimo wszystko dziarsko szli dalej, bo teraz już wiedzieli, że nie mają powodu, dla którego mieliby się wycofać i maszerować w powrotną drogę. Łowczy wiedział, że gdyby nie Jonnel, wkrótce zaczęliby się zabijać o własne mięso do zjedzenia i nie zawahaliby się pewnie też pomordować wszystkich innych. Ale Jon, jak na młodzieńca był bardzo surowy i wymagający i nawet Korino bał się go wyraźnie, dlatego nigdy nie wchodził mu w drogę. To bardzo pomagało utrzymać porządek w szeregach tej, jakże niespójnej drużyny.
Kiedy jednak nadeszła zamieć, przed którą schronili się pod nawisem skalnym w niewielkiej grocie, wszelkie wilcze ślady zniknęły i choć Korino szukał ich długo, więcej już nie odnaleźli w tej okolicy znaków obecności wilka czy jakiejkolwiek innej zwierzyny. Mogli tylko iść na północ, tak jak to wcześniej czynili, i mieć nadzieję, że wkrótce ujrzą krainę bardziej szczęśliwą od tej, w której się akurat znaleźli, lub że bogowie przyjmą ich do swojego królestwa w nagrodę za to, że jako nieliczni doszli tak daleko w drodze ku granicy świata. O ile, oczywiście, ci bogowie jeszcze istnieli i byli przychylni ich podróży.

To była największa klęska od czasu wyruszenia. Pierwszego dnia od momentu znalezienia śladów spadła na nich nagle druga śnieżyca i rozpędziła grupę po całej dolinie, w której mieli zamiar razem szukać miejsc dogodnych na obozowisko. Kiedy wszyscy w końcu się odnaleźli - a tym razem najdłużej szukano jednego z ludzi Korino - okazało się, że zła widoczność uniemożliwia odpowiednie wybranie dalszej drogi. Nikt nie wiedział już, gdzie jest północ, a gdzie południe, bo znaleźli się u stóp ogromnego lasu, a dolina rozpościerała się na wszystkie strony i wszędzie niknęła między górami, dlatego ciężko było też ustalić, skąd dokładnie przyszli i gdzie mają dalej iść. Przeczucie Łowczego było jedynym wskaźnikiem, któremu musieli zaufać. Jonnel był pełen przekonania, że wkrótce znajdą dobrą drogę, ale Łowczy wiedział, że trzeba kierować się tam, gdzie jest las, ponieważ z góry, gdy spoglądał na dolinę, zapamiętał jeden z tychże lasów na ich planowanej drodze. Nazajutrz byli już zgubieni. Skończyło się jedzenie, a na dodatek ktoś wygubił podczas przeprawy z zamiecią wszystkie bukłaki, jakie mieli na stanie. Został tylko jeden, pusty, z którego wszyscy musieli się posilać po naczerpaniu wody. Zanim odnaleźli źródło, minęły długie godziny, a gdy zapadł zmrok, tylko Jonnel i Łowczy jeszcze wędrowali po okolicy, szukając niestrudzenie dobrej drogi i choćby najdrobniejszego znaku jakiegokolwiek życia w tej zasypanej śniegiem kniei. W niektórych miejscach zaspy przekraczały wysokością trzech ludzi stojących jeden na drugim, a czasem ich głębokość była nad wyraz niespodziewana, o czym obaj wielokrotnie się przekonali. Dlatego ciężko im było się poruszać dalej, a bez dokładnego kierunku i dobrej drogi, a przede wszystkim bez jedzenia, nikt nie mógł oprzeć się przekonaniu, że są to ostatnie dni jego życia, i w końcu dotarł do kresu swej drogi.

Tej nocy ludzie Korino pomstowali na Jona, kiedy nie było go w obozie i grozili Sol, że zabiją ją i jej brata, aby ich upiec i zjeść, a czarownica da im dzieci, które później też posłużą im za pożywienie. Zaś, jeśli okaże się bezpłodna - mówili. -...to ją również ze smakiem schrupiemy. Czasem zamieniali ze sobą role obu kobiet, co jeszcze bardziej ją irytowało.
Sol tym razem była jednak silniejsza w duchu niż zwykle. Nie zważała na obelgi, a gdy jeden z rzezimieszków próbował jej dotknąć, przejechała mu swoim łukiem po twarzy i rozcięła lewą brew. Gdy do obozowiska wróciła Wrona niosąca naręcze drew, zgraja zaraz uspokoiła się i dała dziewczynie spokój aż do nastania dnia, kiedy wrócili zwiadowcy i trzeba było dalej zbierać się do drogi. Łowczy spojrzenia tej bandy i rozumiał, że nie powinni zostawiać Sol samej ze zgrają Korino i z czarnowłosą czarownicą, ale ufał już bardziej jej niż łotrowi, a jego i Jona potrzebował do szukania śladów i odnajdywania dogodnej drogi w terenie. Teraz ich życie wisiało już na włosku i Łowczy był zmuszony podejmować trudne decyzje, aczkolwiek wiedział dobrze, że te zbiry były już na tyle zdesperowane, że nie zawahałyby się zabić i upiec kogoś z grupy dla zaspokojenia swojego głodu, gdyby im na to pozwolić.

Kiedy Łowczy maszerował przez las razem z Sol na czele pochodu, Jon dopędził ich i zdyszany wysapał, że jeden ze zbójów postanowił wrócić do domu, a reszta, choć go pierwej wyśmiała, poważnie zastanawia się, czy by nie uczynić tego samego.
-Co w tej sprawie postanowił Korino?
Jonnel wzruszył ramionami.
-Powiedział, żeby szli, i że to jest ich życie i ich wybór. Zbójcy zawsze byli wolni. On ma zamiar jutro znaleźć zwierzynę i porządnie się najeść. Oni, jeśli się teraz wrócą, odnajdą tylko śmierć. Tak powiedział.
Łowczy w milczeniu skinął głową.
-Twój przyjaciel w pewnym sensie ma rację, ale nie wiadomo, czy i my nie zginiemy, Jonie.
-Łopian? Myślę, że widziałam znów tego wilka. - przerwała nagle rozmowę Solenn.
-Gdzie, Sol?
-Tam, między drzewami.
-W którą stronę biegł? - zapytał zaciekawiony Jon, cały czas się rozglądając.
-Chyba na tyły, w przeciwnym kierunku do naszego.
Łowczy zaniepokoił się tylko na chwilę.
Pół godziny później usłyszeli gdzieś daleko za sobą przeraźliwy krzyk, a potem trzy regularne wycia, które oznaczały, że Korino stracił kolejnego wiernego zbója w swojej kompanii. Jednak Łowczy zabronił komukolwiek myśleć o powrocie. Bał się niepohamowanych żądz tych ludzi i ich możliwej chęci zjedzenia człowieka, a zresztą, teraz było już za późno na cofanie się. Nie zaskoczyło go, że wilk skorzystał ze sposobności i ucapił nierozsądnego rzezimieszka. Jeśli mają coś znaleźć przed sobą, dotrą tam, a jeśli nie, nawet tyle mięsa, co z jego ciała i z wilka nic im nie pomoże. Tą myślą podnosił niejako na duchu Jonnela i Solenn, zastanawiając się sam, ile jeszcze sił mu wystarczy, aby iść dalej.

Tej nocy, w świetle księżyca odnaleźli polanę, gdzie szybko zapłonął wielki ogień, przy którym wszyscy mogli się wreszcie ogrzać do woli. Sol zasnęła już trzy godziny temu i od tego czasu Łowczy niósł ją na plecach. Wrona chyba również nie udawała zmęczonej i tym razem to Korino musiał eskortować ją aż do obozu. Z pozostałych ludzi zbira jeden odłączył się samowolnie i prawdopodobnie został zabity przez białego wilka, a drugi rzekomo poszedł poszukać tamtego i zobaczyć, co mu się stało i dotąd jeszcze nie wrócił ze swojej wyprawy. Korino mówił, że obaj umówili się, że zawrócą i poszukają wyjścia z tej beznadziejnej drogi, ale zaznaczył też, że ci akurat byli najmniej rozgarnięci z jego watahy. Jonnela zbytnio nie obchodził los tamtych dwóch. Inni odłączali się już na początku, zabierając ze sobą strudzone konie, które w takim terenie nie miały żadnych szans. Dlatego toboły musieli nieść sami niemalże od początku wyprawy. Teraz spośród ludzi Korino pozostało już tylko siedmiu łotrów. Dla Łowczego było to o siedmiu za dużo. Tej nocy jednak zachowywali się spokojnie, bo większość z nich pamiętała jeszcze oparzenia, które potrafiły im zadać ręce ich pana. Korino milczał, wpatrzony w ogień, ale widać było, że jest jakiś nie swój. Łowczy po raz pierwszy zauważył, że zbir wyraźnie krępuje się w bliskiej obecności czarownicy. Ta spała wygodnie na posłaniu obok i tylko jej płaszcz z piór świadczył, że to na pewno ona leży tam, przy ogniu, po drugiej stronie.
Korino po raz ostatni sprawdził toboły, gdzie kiedyś było jedzenie.
-Nie ma nic.
Milczeli. Nikt nie musiał potwierdzać tego faktu. Pozostała im woda w jednym bukłaku i odrobinka nadziei, którą niektórzy jeszcze zachowali w sercach.
-Wydawało mi się jednak, że powinien zostać jeden kawałek mięsa, który od początku odkładałem. Pieczony. Szybko by się nie zepsuł. Chyba jeleń...
-Co sugerujesz, Korino? - zapytał nagle wyrwany z rozmyślań Jon.
-Może mi się wydawało.
Łowczy powoli zaczynał nabierać podejrzeń. Wyglądało na to, że ludzie zbója mieli obecnie lepsze samopoczucie niż inni.
-Korino, czy twoje zbiry nie ukradły nam przypadkiem mięsa z toboła? - spytał cicho.
-Hmm... Malahm mógł zabrać trochę na drogę.
-Jak to, zabrać?!? - Jon zerwał się z posłania i bez najmniejszego szwanku przekroczył ogień. -Czy wiesz, że przez tych twoich żałosnych głupców wszyscy poumieramy?!
-To był tylko jeden kawałek mięsa, panie... Zresztą nie wiem...
-Teraz nie mamy już NIC! Lepiej upewnij się, czy żaden z twoich kamratów nie podbierał nam zapasów w trakcie drogi! Och, mogłem się domyślić. - Jon o mało nie wyszarpał swoich jasnych włosów. -Dobrze ci radzę, Korino...
-Nie zamierzam się tobie przeciwstawiać, panie. - Korino pokornie podniósł się z posłania, po czym, odprowadzany uważnymi spojrzeniami Jona i Łowczego, zbliżył się do swoich rozbójników i, kopnąwszy jednego w żołądek tak, że ten aż zwinął się z bólu, dał potężny cios w twarz drugiemu, a trzeciemu złamał dłoń, gdy ten próbował się zasłonić przed kopniakiem. Reszta uciekła w popłochu w stronę lasu, nie pytając nawet o powód tej nagłej agresji u wodza.
-Czy to wystarczy, panie?
-Wypadałoby ich jeszcze przysmażyć. - powiedział z pełną powagą Jon. -A więc podkradali?
Korino skinął głową.
-Dwa razy, ale to prawda. Nie zabrali wiele, jednak postąpili niesprawiedliwie. Mogę ich sprowadzić z powrotem.
-Tak uczyń, po czym zaopiekuj się ręką tego draba, a tamtemu co się zwija daj pić i pociesz, że nie będzie go już długo boleć... Jeśli twoi ludzie ukradli nam jedzenie, już i tak nic nie zrobimy, aby go odzyskać. A zabijanie się nawzajem nie rozwiąże problemu. Wszyscy musimy przeżyć. Powinniśmy się wspierać w tak trudnych chwilach jak te. No, niech już się nie boją. Ty również powinieneś otrzymać karę, ale nie mam sił, aby czynić ci wyrzuty. Wszyscy byliśmy głodni. To zrozumiałe.
-Twoja wściekłość jest straszna, panie, dlatego cieszę się, że już minęła. - Korino wydawał się dość wesoły. Nawet obudzona i mocno wystraszona Sol parsknęła w tej chwili przytłumionym śmiechem. Łowczy przytulił ją do siebie i tak pozostali aż do ponownego zaśnięcia, a Jonnel długo jeszcze rozmawiał z ludźmi Korino, gawędząc o tych sprawach, o których zwykle ludzie mówią przy ognisku, zapominając w międzyczasie o problemach całego otaczającego ich świata.
Rankiem Łowczy nie tylko natknął się na wyraźne ślady wilka, ale też po pewnym czasie odnalazł stworzenie na polanie, zanurzone w świeżo opadłym śniegu, który prószył nad ranem, i węszące coś pod drzewami. -A więc jesteś skazany na nas tak samo, jak my na ciebie? - zapytał stworzenia, zbliżając się i po drodze łamiąc gałęzie na dzisiejsze wieczorne ognisko. Tym razem wilk wydawał się spokojny. Nie warczał ani nie oddalał się. Pozostał w miejscu, zakopany w świeżej zaspie i dopiero gdy Łowczy był już z gałęziami o krok od niego, puścił się biegiem w las, oglądając co jakiś czas, jakby próbując powiedzieć, aby ten poszedł za nim.
-Cóż to... Pragniesz, bym podążył za tobą? Zaczekaj, zaczekaj. Muszę zebrać obóz. Nie mamy czasu na spacerki. Pójdziemy razem, jeśli sobie tego życzysz, ale musisz zaczekać na resztę. - Łowczy miał dziwne wrażenie, że nie czyni głupio, mówiąc do stworzenia.
Wilk, zupełnie jakby wszystko rozumiał, zatrzymał się pod baldachimem ośnieżonego drzewa i wpatrzył się ze spokojem w odchodzącego Łowczego. Kiedy tamten wrócił na czele pochodu, ruszył dalej i od tego czasu począł powoli lecz skutecznie wyprowadzać grupę z lasu na obrzeża doliny, a gdy potem znaleźli się na wyżej położonej przełęczy, nikt nie mógł uwierzyć, że przeszli w tak krótkim czasie tyle drogi. Z góry widać było dolinę i miejsca, o które zahaczyli w swojej beznadziejnej wędrówce, ale skoro teraz podróżowali w innym kierunku niż na początku, znaczyło to, że wcześniej musieli faktycznie lekko zboczyć. Dziwne, ale Łowczemu wydawało się, że wilk specjalnie wybiera najłatwiejsze ścieżki i przejścia dla ich stóp, których on sam z pewnością by nie odkrył, nawet gdyby znalazł się dokładnie w tym samym miejscu co teraz. Bez przewodnictwa tego stworzenia wyjście z doliny i lasu zajęłoby im znacznie więcej czasu, o ile w ogóle zdołaliby stamtąd wyjść. Wilk zawsze trzymał się paręset metrów przed nimi, a gdy odchodził z pola widzenia, zawsze zostawiał wyraźne ślady. Byli piekielnie głodni i znużeni, ale ten biały przewodnik dodawał każdemu z nich nadziei, że jednak jest jeszcze jakaś droga lub szansa, której nie wykorzystali, a która teraz się nadarza. Wystarczy pójść nią i nie narzekać, jak radził Łowczy.
-Nikt nie może tknąć tego stworzenia. Coś mi mówi, że on nas dokądś prowadzi. Zresztą, my z Sol już go znamy. Rozkaż to Korino i jego ludziom. Jeśli uczynią cokolwiek wilkowi, choćby przez wzgląd na swych zaginionych towarzyszy, powiedz, że poczują na skórze twój ogień. - mówił Łowczy do Jona, gdy szli razem z przodu grupy i wypatrywali wilka pośród sypiącego śniegu, zasp i kamieni.
-Ja też tak uważam, wuju. Ta bestia ma swój rozum, a tamci zginęli z własnej głupoty, nie z jego winy. -Choć to na pewno on ich zabił. Ma krew na futrze.
-Doprawdy? To mnie nie dziwi. On chyba jest równie głodny jak my sami...
-Nie obawiaj się, Jon. Nas nie zaatakuje. Jestem tego pewien.

-Nie smuć się, marzycielko. -Nie jestem smutna, Wrono. Chciałam tylko zobaczyć dziś tego wilka, który nas prowadzi, ale Łowczy każe nam zostawać z tyłu. Czy wiesz, że on wskazuje nam drogę?
-Nie bądź dzieckiem, Solenn. - skarciła ją łagodnie czarnowłosa pani. -Twój opiekun idzie za nim, aby go upolować, a wilk ma ochotę na to samo, ale za każdym razem ucieka.
Siedząca samotnie na pieńku i pilnująca obozu z Solenn czarodziejka wydawała się wciąż nie przekonana do tego, co wszyscy powtarzali.
Mężczyźni poszli natychmiast nazbierać drew do lasu, ponieważ ta noc była wyjątkowo zimna. Wilk od zmierzchu nie pokazał się.
-Nie odnaleźlibyśmy tej drogi gdyby nie on. Wilk nas prowadzi, uwierz w to, Wrono. Jeśli nie mamy już nadziei, czemu za nim idziemy?
Wrona zaśmiała się i wpatrzyła głęboko w oczy Sol.
-Masz duszę poetki i niestrudzone serce wojownika. A przy tym jesteś urocza jak dziecko. Dobrze, zaufam ci, przynajmniej do czasu, gdy umrę z głodu albo moje kości zamienią się wreszcie w lód. Chyba nie daleko do tego...
-Znasz przecież czary. One cię ochronią. Korino mówi, że możesz unieść się na wietrze i poszybować daleko stąd.
-Gdyby Korino mówił prawdę, już dawno by mnie tutaj nie było, moja droga. Poleciałabym kawałek na północ, aby sprawdzić, czy jest tam coś dalej, co byłoby warte uwagi, a gdybym nic nie znalazła, uciekłabym z tego pustkowia i nigdy już nie wracała. Moje serce mi mówi, że umrę z wami na tej wyprawie.
Przez chwilę obie milczały, po czym Wrona odezwała się znowu.
-Za wzgórzem jest zamarznięte jezioro. Byłam tam ostatnio, by zaczerpnąć wody. Przejdziemy się? Nie mamy już niczego wartościowego w tych workach, a więc z pewnością nic się też nie stanie, jeśli ich nie przypilnujemy przez krótki czas.
-Dobrze, chodźmy. - choć Sol ledwie mogła wstać na nogi o własnych siłach, przekonało ją wspomnienie o wodzie i chęć ujrzenia jeziora. Chciała jeszcze raz, być może po raz ostatni przejrzeć się w czystej tafli, choćby miała zbijać pięściami zalegający ją, kilkumetrowy lód.
-Twoja noga... - oniemiała nagle i przypatrzyła się w pełni już sprawnej Wronie. -Zapomniałam. Chodzisz bez żadnego kłopotu. Jak to się stało, że tak szybko...
-Korino nastawił mi kość, a Łowczy uleczył ból. Reszty dopełniła moja silna wola, ponieważ wciąż doskwiera mi niewygoda gdy stąpam.
-Musisz być naprawdę silna i wytrwała, skoro tak dzielnie to znosisz.
-Ty bardziej, droga Sol. Przeżyłaś już dużo więcej niż ja, choć żyjesz przecież tak krótko. Boję się, że to mi nie starczy już wkrótce sił.
-Z wilkiem czy bez, jakoś poradzimy sobie. - skwitowała Sol. -Idziemy nad to jezioro?
Poszły, a blask księżyca oświetlał im drogę.
Stary wilk obwąchał obóz, po czym skradł jeden z mniejszych koców, którymi Korino zwykle okrywał się do snu. Było zimniej niż ostatnim czasem, ale też już bardzo niewiele dzieliło ich od upragnionego celu, do jakiego zmierzali przez krainę owianą śniegiem i lodowym wichrem.

Kiedy Łowczy wrócił do obozu, poznał po śladach, że Wrona i Sol poszły razem nad jezioro. Choć nie obawiał się raczej o ich bezpieczeństwo, wolał być ostrożny, dlatego udał się w drogę za nimi. Księżyc był tutaj większy niż gdzie indziej w świecie, dlatego dawał wyjątkową jasność na drodze, którą szedł. W tym czasie Korino i jego ludzie nanieśli chrustu i rozpalili ogień, a gdy wrócił wreszcie Jon, płomień buzował jakby żywiej niż kiedykolwiek wcześniej podczas tej podróży.

-Rozkosznie tu. - Wrona wydawała się wprost oczarowana widokiem gwiazd i księżyca odbijających się tam, na jeziorze, gdzie nie zaległ jeszcze lód.
-Dziwne. Tafla lodu powinna była przykryć całą powierzchnię jeziora. - mówiła zaciekawiona Sol. -Jest przecież tak zimno. - zatrzęsła się pod swoim przykryciem.
-Widzę, że Łowczy wiele cię nauczył. Chodźmy tedy na drugi brzeg i zobaczmy, czy są tam ryby. Nie poszły lecz pobiegły, a gdy zatrzymały się zdyszane, Wronie wplątała się we włosy śnieżna kula ulepiona przez rozbawioną Solenn. I tak rozpoczęły wytrwałą bitwę, która zakończyła się dopiero wtedy, gdy obie padły przed sobą na śnieg, ze zmęczenia nie mogąc wydobyć z siebie już ani tchu. Potem usiadły razem na kamienistym i oszronionym, ale przyjemnym brzegu i wpatrywały się w swoje odbicia w ciemnej tafli wody. Sol przypatrywała się sobie, przymykając i otwierając oczy i robiąc różne zabawne miny. Zdawała sobie sprawę, jak bardzo się zmieniła od czasu, kiedy ostatni raz to robiła. To -Masz duszę poetki i niestrudzone serce wojownika. A przy tym jesteś urocza jak dziecko. Dobrze, zaufam ci, przynajmniej do czasu, gdy umrę z głodu albo moje kości zamienią się wreszcie w lód. Chyba nie daleko do tego...
-Znasz przecież czary. One cię ochronią. Korino mówi, że możesz unieść się na wietrze i poszybować daleko stąd.
-Gdyby Korino mówił prawdę, już dawno by mnie tutaj nie było, moja droga. Poleciałabym kawałek na północ, aby sprawdzić, czy jest tam coś dalej, co byłoby warte uwagi, a gdybym nic nie znalazła, uciekłabym z tego pustkowia i nigdy już nie wracała. Moje serce mi mówi, że umrę z wami na tej wyprawie.
Przez chwilę obie milczały, po czym Wrona odezwała się znowu.
-Za wzgórzem jest zamarznięte jezioro. Byłam tam ostatnio, by zaczerpnąć wody. Przejdziemy się? Nie mamy już niczego wartościowego w tych workach, a więc z pewnością nic się też nie stanie, jeśli ich nie przypilnujemy przez krótki czas.
-Dobrze, chodźmy. - choć Sol ledwie mogła wstać na nogi o własnych siłach, przekonało ją wspomnienie o wodzie i chęć ujrzenia jeziora. Chciała jeszcze raz, być może po raz ostatni przejrzeć się w czystej tafli, choćby miała zbijać pięściami zalegający ją, kilkumetrowy lód.
-Twoja noga... - oniemiała nagle i przypatrzyła się w pełni już sprawnej Wronie. -Zapomniałam. Chodzisz bez żadnego kłopotu. Jak to się stało, że tak szybko...
-Korino nastawił mi kość, a Łowczy uleczył ból. Reszty dopełniła moja silna wola, ponieważ wciąż doskwiera mi niewygoda gdy stąpam.
-Musisz być naprawdę silna i wytrwała, skoro tak dzielnie to znosisz.
-Ty bardziej, droga Sol. Przeżyłaś już dużo więcej niż ja, choć żyjesz przecież tak krótko. Boję się, że to mi nie starczy już wkrótce sił.
-Z wilkiem czy bez, jakoś poradzimy sobie. - skwitowała Sol. -Idziemy nad to jezioro?
Poszły, a blask księżyca oświetlał im drogę.
Stary wilk obwąchał obóz, po czym skradł jeden z mniejszych koców, którymi Korino zwykle okrywał się do snu. Było zimniej niż ostatnim czasem, ale też już bardzo niewiele dzieliło ich od upragnionego celu, do jakiego zmierzali przez krainę owianą śniegiem i lodowym wichrem.

Kiedy Łowczy wrócił do obozu, poznał po śladach, że Wrona i Sol poszły razem nad jezioro. Choć nie obawiał się raczej o ich bezpieczeństwo, wolał być ostrożny, dlatego udał się w drogę za nimi. Księżyc był tutaj większy niż gdzie indziej w świecie, dlatego dawał wyjątkową jasność na drodze, którą szedł. W tym czasie Korino i jego ludzie nanieśli chrustu i rozpalili ogień, a gdy wrócił wreszcie Jon, płomień buzował jakby żywiej niż kiedykolwiek wcześniej podczas tej podróży.

-Rozkosznie tu. - Wrona wydawała się wprost oczarowana widokiem gwiazd i księżyca odbijających się tam, na jeziorze, gdzie nie zaległ jeszcze lód.
-Dziwne. Tafla lodu powinna była przykryć całą powierzchnię jeziora. - mówiła zaciekawiona Sol. -Jest przecież tak zimno. - zatrzęsła się pod swoim przykryciem.
-Widzę, że Łowczy wiele cię nauczył. Chodźmy tedy na drugi brzeg i zobaczmy, czy są tam ryby. Nie poszły lecz pobiegły, a gdy zatrzymały się zdyszane, Wronie wplątała się we włosy śnieżna kula ulepiona przez rozbawioną Solenn. I tak rozpoczęły wytrwałą bitwę, która zakończyła się dopiero wtedy, gdy obie padły przed sobą na śnieg, ze zmęczenia nie mogąc wydobyć z siebie już ani tchu. Potem usiadły razem na kamienistym i oszronionym, ale przyjemnym brzegu i wpatrywały się w swoje odbicia w ciemnej tafli wody. Sol przypatrywała się sobie, przymykając i otwierając oczy i robiąc różne zabawne miny. Zdawała sobie sprawę, jak bardzo się zmieniła od czasu, kiedy ostatni raz to robiła. To wydawało się takie błogie i odległe równocześnie. Jej twarz wydłużyła się i nabrała smutniejszego wyrazu, ale za to oczy były jakby spokojniejsze, nie takie dziwne i czerwone jak wtedy, kiedy jeszcze płynęła z nich sól. Włosy miała rozczochrane, bo wielokrotnie atakował je silny wiatr. Pomimo to, zachowały one swoje naturalne ułożenie i kształt. Zawsze były lekko kręcone, tak jak wzgórza, których wiele na swojej drodze już napotkała. Zastanawiała się, czy na głowie ma tyle włosów ile gwiazd odbija się w jeziorze, albo ile dni już idzie wciąż jakąś drogą, zmierzając do bliżej nieokreślonego celu.
-Znowu zamyślona, co, marzycielko? Spójrz, jak twoje oczy są dalekie i głębokie jednocześnie. Głębsze niż to całe jezioro. Przyjrzyj się.
Sol przypatrzyła się jeszcze raz swemu odbiciu, a potem zobaczyła nad swoją głową czarną kaskadę włosów czarodziejki opadającą na jej plecy. Poczuła jej ciepły oddech i wyobraziła sobie, że oto widzi w wodzie odbicie swojej matki. Rzeczywiście Wrona wydawała się jej być do niej bardzo podobna. Jednak wrażenie zniknęło, kiedy spokojną taflę wzburzył jakiś ruch. Obie przypatrzyły się sobie z zakłopotaniem.
-Co to było, Wrono?
-Nie wiem, może ryba?
-Ryba? Coś poruszyło wodą...
-Z pewnością wiatr. Chodźmy już, marzycielko. Ty nawet nad powierzchnią wody potrafisz zobaczyć jakiś sen. -Och, sen... Wiesz, co mi się ostatnio śniło? - Sol czuła potrzebę, aby się zwierzyć.
-Wiem. Paskudne i złe, czarne ptaszyska.
-Wrony... - powiedziała nieśmiało, jakby nie chciała jej urazić. -Dłubały mi oczy i krakały bez przerwy.
-To musiały być kruki. Kruki to padlinożercy. To okrutne ptaki. Wrony takie nie są. Są łagodne i opiekuńcze. Lubią czyste powietrze i łagodny wiatr. I odbicie gwiazd na jeziorze.
-Skąd o tym wiesz?
-Jestem wroną.
Milczały, przypatrując się sobie przez długi czas. To była jedna z tych chwil, kiedy Sol nie mogła prawie powstrzymać się przed uściśnięciem z całych sił czarodziejki. Przepełniała ją nieznana i niespotykana wcześniej radość. Dziwne szczęście, które ją ogarniało, wręcz rozrywało w tej chwili jej duszę, choć przecież była głodna i zmęczona, bez nadziei na dalsze życie... A potem odezwał się głos, który wszystko im popsuł.
-Chodźcie obie ogrzać się przy ogniu.
Łowczy, który pachniał śniegiem i wiatrem. Wrona pachniała zawsze winem i przy niej czuło się ciepło. Łowczy to był tylko wiatr.
Wzięły się za rękę i ruszyły za nim, ale idąc, co raz to spoglądały w milczeniu na siebie. Sol nie mówiła nic, a Wrona niczym jej nie odpowiadała i w takiej cichej harmonii dotarły do obozu, gdzie płonący po środku ogień znów wzbudził w Solenn niejasne przeczucie, że tej nocy będą ją dręczyć nieprzyjemne sny.

Jeszcze nocą Łowczy odnalazł pośród zasp swojego przyjaciela i podążał potem za nim aż do świtu przełęczą na szczyt góry, a później na dół, w ciemną i tchnącą świeżym powietrzem oraz wilgocią dolinę. Kiedy rankiem dotarł nad rwącą, lodowatą rzekę, nie mógł nadziwić się, że wokół nie widać zmarzniętego i kilkumetrowego śniegu, a tylko roztopione i zalegające gdzieniegdzie, ogromne jego zwały. Na samej rzece nie było lodu i choć wejść do niej bez szwanku się raczej nie dało, wyglądała na zupełnie uwolnioną spod okrutnego jarzma zimy. Gdy słońce wychyliło się, jaśniej niż co dzień, nad drzewami pobliskiego lasu, Łowczy zauważył, że drzewa te są mniejsze niż zwykle, ale bardziej bujne i nie całkiem przykrywa je śnieg! Dostrzegł też na nich małe świergocące ptaszki i ujrzał w powietrzu kilka leniwych much. Wsłuchał się więc w tą muzykę natury i ani przez myśl mu nie przyszło zagłuszać tych, jakże błogich śpiewów, które go otaczały. Choć szedł przez całą noc i padał niemalże z nóg, był teraz bardziej rozochocony i szczęśliwy niż chyba kiedykolwiek w życiu. Choć wilk umknął mu na dobre jakąś godzinę temu, Łowczy nie zraził się za bardzo i szedł dalej, bo teren wydawał mu się łatwy, a pogoda na tyle dobra, by spróbować do rana odnaleźć lepsze zejście, a potem do południa wrócić ku obozowi i zabrać swoich kompanów kolejną bezpieczną drogą. Teraz nie żałował, że przyszedł tu sam. Tak ustalili razem z Jonem, ale nie mieli za bardzo nadziei, że odnajdą dalej jakieś pożywienie czy choćby dogodne miejsce na kolejny postój. Teraz zdarzył się cud, na który od wielu dni czekali i Łowczy po chwili już zmienił zdanie, naprawdę żałując, że nie było ich tu z nim, aby cieszyć się i weselić z tego, co właśnie odnalazł! Ptaki świergotały tylko po północnej stronie rzeki, a brzeg tam był znacznie mniej stromy niż tutaj. Łowczy poszedł jej południowym skrajem na zachód, szukając miejsca, gdzie mógłby się spokojnie przeprawić, woda była bowiem potężna i grzmiała okrutnie, wręcz, jak się wydawało, unosząc ziemię w posadach, i mogła być niebezpieczna dla jego osłabionych ciągłym marszem stóp. Kiedy niedługo potem zobaczył po drugiej stronie niedźwiedzia łowiącego spokojnie ryby w rzece, oniemiał i stał tak osłupiały, dopóki bestia nie zwęszyła jego zapachu i nie przyjrzała mu się z daleka z wielkim zaciekawieniem.
-Czy to jest granica świata, mój miły przyjacielu? - spytał nagle, sam nie wiedząc, co czyni.
Oczywiście niedźwiedź powrócił zaraz do łapania ryb, jakby nie słysząc pytania, nie zważał bowiem na to dziwne drzewo, które miało interesujący zapach i jakby wyrosło nagle z ziemi po drugiej stronie rzeki. Jak mogło go to obchodzić? Łowczy postanowił również nałapać ryb na śniadanie, ale gdy znalazł wreszcie kij i odszukał sznur, który zawsze nosił przy sobie, u niedźwiedzia kupka szkieletów zacznie się wtenczas powiększyła. Przypatrywali się sobie od czasu do czasu nawzajem z obu stron, a niedźwiedź zdawał się coraz bardziej zdziwiony. Łowczy był tak głodny, że z chęcią zabiłby i jego, ale po pierwsze bał się, że nie ma dość sił i sprytu na ten wyczyn, a po drugie ryby wydawały mu się lepszym pomysłem, przynajmniej na razie. W pewnym sensie znalazł sobie kolejnego przyjaciela, a przyjaciół przecież nie wolno mordować i obdzierać ze skóry. Minęło sporo czasu, a żadna ryba nie zechciała złapać się na mizerny okruszek chleba, który znalazł w tobołku, ani na kawalątek mięsa jeleniego, który pozostał mu jeszcze z domostwa Ywena. Niedźwiedź natomiast zdążył się już posilić i, najwyraźniej, spośród nałapanych ryb, te kilka, które mu zostało, postanowił zostawić sobie na później. Stając na dwóch łapach powęszył jeszcze trochę w kierunku Łowczego, ale że ten się nie ruszał i siedział spokojnie na kamieniu, poszedł spokojnie w stronę lasu, nie oglądając się już za siebie ani razu. Łowczy ześlizgnął się po mokrym śniegu do wody, po czym przebiegł ją z wielkim trudem i, szybko załadowawszy ryby do torby z drugiego brzegu, przepłynął na powrót na swoją stronę, po czym, cały mokry i zziębnięty, puścił się biegiem pod górę, przez las, do obozowiska. I choć miał przed sobą długą i dosyć trudną drogę, obiecał sobie, że trafi do obozu na czas, niosąc najbardziej pocieszającą z wszelkich możliwych wieści. Że oto odnalazł życie na granicy świata i, tym samym, wszyscy, którzy razem z nim wytrwali, byli uratowani.

8 Kwiatcień, 379 rok N.E.

 

 

Autor: Dawid "Jarlaxle" Widzyk

 

 

(c) Tawerna RPG 2000-2004, GFX by Kazzek, HTML by Darky