Granica świata

 



Wstał piękny ranek. Blade słońce przez kilka minut utrzymywało się na poziomie linii wzroku, muskając świetlistą tęczą, przejrzystą powłokę szarych mgieł stojących nisko nad ziemią. Wkrótce jednak granica horyzontu pokryła się jasnością, a słońce wzeszło wysoko i zaczęło grzać, jak co dzień, swoim ciepłym i rozkosznym promieniem. Drzewa pobudziły się do ruchu, strzepując z liści rosę osiadłą nad ranem. Trawy poczęły "maszerować" ku zachodowi, popychane rozkazem powiewu wschodniego wiatru. Kwiaty polne na pobliskiej równinie zrzuciły ze swych pączków ciężkie krople wody, zginające je w łodygach. Stepowe zarośla zaszumiały, a szuwary nad stawem poczęły skrzypieć i szeleścić, jakby ledwie co obudzone ze snu, z protestem wstając do kolejnego upalnego dnia. A dzień miał być upalny. Od wschodu zapowiadało się, idące wraz z wiatrem, czyste niebo, poprzetykane tylko co jakiś czas smużkami białych obłoków lekkich i zwiewnych chmurek. Słońce świeciło mocno już teraz, a na południe, kiedy miało osiągnąć zenit, zanosiło się na prawdziwy upał.
Sól wstała już dawno. Wiedział o tym i słyszał jej radosne pluski w stawie rozlewającym się u rozrzedzenia zarośniętych pól pełnych dzikich chwastów i krzewów, które ciągnęły się aż po horyzont, zamiatając zieloną szczeciną granicę wszelkiego wzroku. Jej pakunek i koce zostały rozrzucone obok wypalonego otworu - pozostałości po wczorajszym ognisku. Zszedł z kępki, na której widok miał dość dobry, przynajmniej na pobliskie szuwary i zarośla blisko stawu. Oczywiście nie było jej widać. Kiedy chciała, umiała łatwo zakrywać swoje wdzięki. Wcale nie miał zamiaru jej podglądać.
Kiedy żabska w wodzie zaczęły rechotać, budząc się z mokrego letargu, śniadanie było już gotowe. W glinianej misie topiły się nadkwaszone ogóry i skurczone strączki piekącej papryczki. Na palenisku stał stary blaszany garniec z gotującą się żywo wodą, podsycaną wybuchami suchego chrustu, który palił się chyżo i nie dymił nadmiernie, ponieważ wieczorem został przykryty i szczelnie zawinięty w skóry, aby nie dotknęła go poranna rosa. Łowczy siedział z rozłożonymi nogami na zwalonym pieńku oskubanym z kory. Wesoło pogwizdując, mieszał patykiem w garncu, dosypując co jakiś czas do gotującej się wody szczypty ziółek na wyborną herbatę. Sól zjawiła się chwilę później, radośnie podskakując i popiskując jakąś nieskomplikowaną melodię, wykręcając splecione warkocze mokrych włosów, które wylewały z siebie strużki cieknącej dziewczynie po szyi wody ze stawu. Jak zwykle, kąpała się bardziej dla przyjemności, niż dla samej higieny. Woda w stawie była brudna i zapchana żabimi odchodami oraz zielonym skrzekiem, który obrały sobie za domostwa. Ona jednak, najwyraźniej, nic sobie z tego nie robiła. Kiedy podeszła na skraj szuwarów, od południowej strony, zataczając krąg wokół bagniska, ułożonego blisko szumiących trzcin i gałek, łowczy skarcił ją spojrzeniem i nakazał gestem, aby się zbliżyła. Dziewczyna beztrosko machnęła mu ręką, jakby na przywitanie. Podbiegła żwawo i chlusnęła mu w zarost mokrym pasmem włosów, chichocząc przy tym co nie miara. Łowczy otarł twarz rękawem swej starej, wyświechtanej kurtki, którą nosił bez przerwy od kilku już lat, nieustannie umiejscawiając na jej powierzchni nowe łaty po dziurach i szkodach, jakich doznawała podczas każdej kolejnej wyprawy. Następnie wyjął patyk z garnka i rozkołysał zaczep na kijku, który podtrzymywał badyl przełożony w poprzek, umiejscowiony na dwóch grubszych sękach drewnianych palików wbitych w ziemię po obu stronach ogniska. Spojrzał na Sól, która z zainteresowaniem przyglądała się jego twarzy, czekając zapewne na reakcję w związku z jej nieposkromionym sposobem bycia. Dziewczyna uśmiechała się i wodziła palcami po rozmokłych kosmykach kasztanowych włosów, zaczesując je do tyłu, na plecy. Znał ją dobrze. Zaraz zapyta go, "co tam pichci w tym garnku":
-Co tam pichcisz w tym garnku? - spytała niewinnie Sól, podchodząc jeszcze krok i siadając na pieńku obok niego.
-Herbata - powiedział i machnął ręką, jakby odganiając jakąś muchę. -śmierdzi od ciebie. - zauważył, po czym odsunął się o pół metra od siedzącej obok niego dziewczyny, z paskudnym uśmiechem na twarzy.
Wiedział jak zareaguje. Spojrzała nań z rozdrażnieniem i rozszerzyła oczy w nagłym zdumieniu, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie sens wypowiedzianych w jej kierunku słów.
Łowczy zaśmiał się i pacnął młodą po mokrej głowie.
-Czemu kąpiesz się w tym zasranym stawie? - spytał i zatrzymał kołyszący się garniec patykiem, aby nie sparzyć się w dłoń. Dziewczyna zasępiła się na moment, a potem wtuliła głowę w ramiona i zacisnęła szczęki, wychylając do przodu podbródek, w pozie wskazującej na jej głęboką i nieodwracalną obrazę. Prawdę mówiąc, wyglądała wprost komicznie. Siedzieli przez chwilę w milczeniu. W końcu łowczy rozchylił sakwy i wyjął z nich chleb przaśny i trochę starych skwarek, następnie zaś ułożył to wszystko na małej, rozwiniętej szmatce, którą także wyciągnął z pakunku. Sól nagle zbliżyła się do niego, chwyciła za ramię i szarpnęła jego kurtkę dwa razy, usilnie starając się mu coś powiedzieć. Łowczy odwrócił się w jej stronę z zapytaniem na twarzy, ale dobrze wiedział, o co ona sama zaraz go zapyta... -Czy ja naprawdę tak cuchnę od tych żab? - dziewczyna wydawała się zrozpaczona, ale i za wszelką ceną starała się ukryć emocje malujące się jej na twarzy. Łowczy jeszcze raz pogłaskał jej mokre włosy. Sól jakby się uspokoiła i wodziła tylko szarymi, świdrującymi oczkami od lewego do prawego policzka mężczyzny, co jakiś czas pociągając nosem, jakby dla sprawdzenia prawdziwości jego niedawnych słów. Usta jej się nie zamykały, cały czas łapczywie chwytały powietrze haustami.
-Nie - powiedział łowczy po dłuższej chwili krępującego milczenia, w trakcie którego zdążył zamoczyć sobie rękaw kurtki w cieknącej strużkami z włosów dziewczyny, wodzie ze stawu. -Ale nie kąp się w takich sadzawkach. Jak przejdziemy przez pola, znajdziemy strumień, gdzie urządzisz sobie prawdziwą kąpiel. Obiecuję.
Młoda zasępiła się ponownie. Odwróciła głowę od jego twarzy, po czym z rozdrażnieniem strąciła jego rękę z czubka swojej rozwichrzonej, podmokłej czupryny.
-O co chodzi? - spytał z udawaną troską, chociaż doskonale wiedział o co.
-Obiecujesz i obiecujesz. Ciągle tylko gdzieś idziemy. Kiedy wreszcie trafimy nad jakieś jezioro, gdzie nauczysz mnie pływać, co Łopian?
Tym razem to on się zasępił. Po pierwsze, nie lubił, kiedy go tak nazywała, ale to nie to było jego prawdziwym zmartwieniem.
Znowu miała wątpliwości. Z każdym rokiem coraz częściej pytała o sens ich wspólnych wędrówek. I choć spodziewał się tego już na początku, martwiło go to wielce. Najgorsze było jednak to, że on, owego sensu nie miał w żadnym wypadku jej wyjawić, i dochowywał skutecznie swojego obowiązku, ale było to z każdym dniem coraz trudniejsze. I jeszcze chciała, żeby nauczył ją pływać... Gdyby wiedziała, że on sam paskudnie boi się wody, pewnie już nie zawracałaby mu głowy. Ale nie miał zamiaru kompromitować się w oczach swojej własnej, młodszej siostry. Jak zwykle nic nie odpowiedział, tylko pokiwał głową i mruknął pod nosem:
-Cierpliwości. Zobaczysz. W przyszłym roku pójdziemy nad morze...
Sól spojrzała na niego. Przynajmniej tak mu się zdawało, bo był do niej odwrócony bokiem i dostrzegał ją tylko kątek oka. Był zamyślony, a ona chciała coś powiedzieć. Tym razem nie wiedział co...
Pomilczała przez chwilę, podniosła się i odeszła. Poszła na pobliską kępkę, położyła się na niej, i wystawiła mokre ciało na działanie wysuszających promieni słońca. Leżała tak, bardzo długo. Woda w garncu zdążyła się już zagotować, a herbata była miła w zapachu i w smaku, jak ocenił łowczy, maczając w środku drewnianą chochlę i siorbiąc z niej odrobinkę. Nie miał ochoty wołać jej na śniadanie. Wiedział, że i tak nie przyjdzie. Nie lubiła ogórów, papryczki i skwarków. "Napije się tylko mleka po drodze" - pomyślał. Znał ją bardzo dobrze. Wiedział, że teraz myślała. I wolałby, aby robiła cokolwiek innego, tylko nie to. Ale był pewien, że dopiero następnego ranka znowu się do niego odezwie. Na razie jadł i spoglądał w słońce, które coraz wyraźniej zbierało się ku górowaniu, rozświetlając pobliskie pola i stepy, złotym blaskiem przedpołudniowej łuny.

Przedzierali się przez las. Był to dziki las, wyraźnie nieprzystępny, omszały, zarośnięty i gęsty. Minęła ledwie godzina, od kiedy zeszli ze szlaku na północny wschód, obierając kierunek zgodny z torem ich podróży. Zmierzali ku skarpie, a łowczy miał zamiar do niej zawitać jeszcze dziś wieczorem. Przez dobre pół dnia przedzierali się przez krzaczaste zarośla dzikich pól, a kiedy tylko wyszli czasem na łysą równinę stepu, okrążającą od wschodu zieleniące się, trawiaste równiny i wzniesienia, od razu dosięgało ich prażące słońce, które nie dawało wytchnienia od rana, i paliło niemiłosiernie, nie pozostawiając na skórze ani jednego, nie dotkniętego skwarem śladu. Teraz, kiedy zanurzyli się w gęstwinie leśnej kniei, mogli trochę odetchnąć w cieniu, ale droga okazała się jeszcze trudniejsza niż była poprzednio. Teren był nierówny i zarośnięty, wysokie, poskręcane drzewa spuszczały na podróżników strąki omszałych lian i gałęzi z opadającymi aż do korzeni liśćmi. Patyki i gałązki biły niemiłosiernie po twarzach, raniąc oczy i zatykając usta kupami małych, zlepionych listków. Dziesiątki muszek przeszkadzało w marszu, wpadając do nosa i oczu, a nawet szukając miejsca w uszach wędrowców! Skwar był tutaj mniejszy, ale powiększył się zaduch, ponieważ knieja była gęsta, a wiatr, który muskał te tereny od wschodu, poruszał tylko koronami drzew, wysoko nad ich głowami. Każdy mądry spytałby się, skąd w takim nieprzystępnym i dzikim miejscu wziął się tak ogromny i rozłożysty las. W okolicy nie było żadnych pomniejszych borków, ani nawet zagajników, tym bardziej więc jego istnienie zdawało się zupełnie nie na miejscu, w sąsiedztwie zarośniętych pól i ciągnących się aż po horyzont stepów poprzetykanych gdzieniegdzie kędzierzawymi kępkami pękatych traw, zieleniących się w letnim słońcu. Strumieni nie było tutaj wiele. Srebrzące się wśród dolin, leżały bardziej na północy, a droga do nich wiodła, tak jak w każdym kierunku, przez wyjątkowo dzikie i rozległe połacie chaszczy i zarośli.
Ale przez ten las zataczała krąg jedyna duża rzeka, jaką można było napotkać w kraju, w którym się znaleźli. Łowczy wiedział jednak, że rzeka owa leży dobre dwa dni drogi od miejsca ich aktualnego pobytu, a ścieżka ku niej wiedzie na północny zachód, czyli w przeciwnym kierunku, niż się stale poruszali. Dlatego nie wspominał nic Soli, o owej rzece, aby nie robić jej nadmiernej nadziei. Wiedział, że oprócz stawnych szuwarów i zasilających ich, nędznych strumieni, nie znajdą w promieniu wielu mil, żadnego imponującego zbiornika wodnego, w jakim młoda mogłaby nauczyć się pływać, czy choćby zakosztować czystej kąpieli.
W sumie było mu jej żal. On sam przyzwyczaił się do brudu i trudu podróży, ale to dziecko miało we krwi nadzwykłą skłonność do dbania o własną urodę i zdrowie, oraz higieniczny tryb życia. Jak tylko układali się w jakimś obozowisku, od razu szukała wody, nawet po nocy, a gdy tylko rankiem nie miała się gdzie wykąpać, była cała chora, i przez cały kolejny dzionek tylko narzekała i zadawała mnóstwo powtarzających się pytań typu:
-Kiedy dojdziemy do wody? Kiedy znajdziemy jakąś rzeczkę? Kiedy będę mogła popływać? Łowczy nie dziwił się jej przyzwyczajeniom. Sól była dzieckiem wody, zaś jej pochodzenie było mu znane jedynie ze starych legend, których zresztą i tak skwapliwie nie wysłuchiwał nigdy, bo go nudziły i nie niosły ze sobą żadnych informacji, które mogłyby mu być przydatne. Tylko z założenia miał prawo nazywać ją siostrą. Zresztą... nie nazywał jej tak. Dziewczyna sapała i otwierała szeroko usta, łapiąc wściekle duszne, gęste powietrze, które umykało z jej ciała wraz z kroplami potu, jakie lały jej się ciurkiem z czoła, na policzki i na szyję . Od czasu, gdy wyruszyli, nie odezwała się ani słowem, ale łowczy wiedział, iż stęknięć i pojękiwania nie mogła zatuszować tak łatwo jak słów. Kilka razy zatrzymywali się na postojach. Dziewczyna nadal była nie przyzwyczajona do długich wędrówek, zaś jej ciało boleśnie odczuwało skutki upływu wody i następstwa zmęczenia.
Sól lubiła słońce. Uwielbiała wygrzewać się w jego kojących, słodkich promieniach i mogłaby to robić przez cały dzień. Ale gdy tylko przychodziło do wysiłku fizycznego, żar i skwar dociekały jej, jak nikomu innemu. Zimą zaś, zamarzała na stojąco, dlatego nosiła na sobie wszystkie koce, jakie przeznaczone były na obozowisko. Była sterylna, nie przyzwyczajona do kaprysów zmiennej pogody. Kąsały ją zimne wiatry, doskwierał jej nadmiar słońca, wyjątkowo źle znosiła dni, w trakcie których zmęczenie powodowało u niej silne zawroty głowy i bezwładność. Ale z każdym rokiem szło jej coraz lepiej. Uodporniała się. Bywało nawet tak, że mogła obyć się bez jedzenia dobre dwie doby.
Bez picia nie mogła nigdy wytrzymać więcej niż trzech godzin...
Na małej polance urządzili ostatni, późnopopołudniowy odpoczynek. Za godzinę słońce zacznie zachodzić. - łowczy obliczał czas potrzebny im do dalszej wędrówki. Po zachodzie słońca powinni odnaleźć północno wschodni skraj lasu i wyjść na zbocze wzgórza, z którego już bardzo dokładnie będzie widać skarpę i okoliczne kępki i wzgórki wyrastające wokół doliny. Sól łapczywie pociągała ze skórzanego bukłaka długie łyki przepływającego jej przez drgającą gardziel napoju. Mleko. Od nadmiernego picia rozboli ją głowa, zaś to, kumulując się z upałem uderzającym ze wszystkich stron, może sprawić jej niemały kłopot.
Nie przerwał jej. Wiedział, że dzisiaj i tak go nie posłucha. Wspomniał rano o morzu. Zrobił jej nadzieję. Nie lubiła, kiedy ją okłamywał. Oboje wiedzieli, że w przyszłym roku nie dotrą nad morze. Morze było daleko. Można było iść ku niemu latami, aż po granicę świata, a i tak do niego nie dotrzeć. Zawsze jej to obiecywał, i zawsze liczyła na niego. Z czasem jednak zmądrzała. Przestała być łatwowierna i zaczęła dostrzegać kłamstewka, którymi ją często raczył. Powoli, acz nieubłaganie, w jej umyśle zalęgały się wątpliwości. Na szczęście, łowczy był jedyną osobą, którą znała, a do miast zaglądali możliwie najrzadziej, a i tak, ona nigdy nie miała do nich wstępu, kiedy on załatwiał potrzebny prowiant i interesy. Nawet jeśli uciekała, musiała w końcu wrócić. Bez niego nie przeżyłaby w niebezpiecznym i dzikim świecie, i sama dobrze o tym wiedziała. Na razie jeszcze nie dostała nauczki za swoje nierozsądne czyny, poza ewentualnym słowem nagany od zdenerwowanego opiekuna, ponieważ łowczy pilnował jej jak oka w głowie, a nawet bardziej. Teraz także nie spuszczał z niej wzroku, a ona świdrowała go swoimi szarymi oczkami. Znużony wędrówką, zapatrzony w monotonną toń jej szarych oczu, w przyjemnym cieniu rozłożystego dębu, łowczy zdrzemnął się na chwilę, a słońce powoli szło ku zachodowi, coraz większą część polanki pokrywając cieniem...

Zbudził się w ciemności. Poczuł chłód na całym ciele. Zimny, wieczorny wiatr owiewał drzewa wokoło nieprzyjemnym podmuchem. Korony szumiały, wielki dąb nad jego głową skrzypiał konarami i wydawał się teraz rozleglejszy, a jednocześnie mroczniejszy, bardziej niezwykły, niż był jeszcze w trakcie dnia.
Solenn nie widział nigdzie. Polana była pusta, wśród zacienionych traw poruszały się pojedyncze źdźbła muskane podmuchem nadchodzącej nocy. Zasnął! Znowu zasnął! Nie wiedział, jak ona to robi, ale zahipnotyzowała go. Sprawiła, że spał. Ukołysała pieśnią dalekiej wody. Zapomniał o wszelkich niebezpieczeństwach, ukojony myślą, że ma ją na oku, że nic jej się nie stanie. A teraz... Zniknęła!
Poderwał się dziko z miejsca. Leżał w takiej samej pozycji, w jakiej ułożył się pod drzewem po południu. Pakunki miał tuż obok siebie. Miecz przewieszony przez pierś, ciemny jelec przy obojczyku, wszystko na miejscu. Zniknął jednak jego łuk i kołczan. Trawy podniosły się w dzikim podmuchu nagłego wiatru. Łowczy przysiągłby, że od strony południa, zza jego pleców, dobiegł go głos dziewczęcego śpiewu. Nie czekając, zwrócił się w tamtą stronę, po czym stał i nasłuchiwał. Nie dosłyszał nic. Szum drzew był zbyt nagły, zagłuszał nawet jego własny, nerwowy, stłumiony oddech. Zbliżała się burza. Wiatr podniósł się jeszcze mocniej, poderwał stojącymi gałęziami rozłożystych drzew, od strony pól przyszła z południa świetlista smuga, przecinająca czarne, bezgwiezdne niebo na wznak, białym, oślepiającym błyskiem. Grzmot dał się słyszeć długo po tym. Znowu usłyszał śpiew. Tym razem podmuch lekko ścichł, zarośla i korony drzew szumiały, ale ich szelest był znacznie łagodniejszy, wiatr uspokoił się, stłumił, zamilkł. Burza szła na zachód. Przejdzie południem, jeszcze kilka razy uderzy, nie zahaczy o północno wschodni las. śpiew był daleki, ale jednocześnie wyraźny, bardzo znajomy. Łowczy puścił się pędem pomiędzy ciemnymi drzewami otaczającymi go nieprzeniknioną gęstwiną. Wiedział, że nie powinni zostawać na noc w lesie. Bez ognia, dzikie zwierzęta mogły zbliżyć się do obozowiska, a niebezpiecznie było nie pozostawać czujnym, szczególnie w nocy. Młode wilki szły od niedalekich pagórów na północy, z których spływały strumienie, a dzień drogi stąd, na północny zachód, miały swoje legowiska przy skałach małej rozpadliny, w miejscu, gdzie knieja się rozrzedzała. Zostawili już za sobą stepy. Powoli zbliżali się do pobliskich gór, a w górach lepiej było uważać i pozostawać czujnym w trakcie obozowisk.
Teraz biegł, palony nagłą nadzieją na to, że Sól jest gdzieś blisko, że to jej śpiew słyszał pomiędzy szumiącymi gęstwinami kniei. Ale w miarę, jak głos stawał się wyraźniejszy, napawał łowczego coraz większym niepokojem. Błysk znów rozświetlił niebo gdzieś daleko na południu. Gęstwina ugięła się nad jego głową pod szalonym, nagłym podmuchem wiatru, a las zaprotestował, zaskrzypiał, zasępił się i zamknął. To był magiczny las. Nie miał prawa być tak rozłożysty, nie mógł też być aż tak stary.
A jednak był. Dawne pokolenia pamiętają las wśród dzikich równin i pagórów. Las podobny do wielkich kniei na południu, potężniejszy nawet od puszczańskich borów na zachodnim brzegu Wielkiej Rzeki. Był to magiczny las.
Grzmot rozdarł z hukiem przestrzeń wiszącą ciężko nad jego głową.
Łowczy rozcinał mieczem plączące się wokół szyi gałęzie, wyswobadzał nogi z gęstych chaszczy i krzaków zarastających dno małego wąwozu, w którym się znalazł, idąc od zachodniej strony. To właśnie stamtąd dobiegała go pieśń. Biegł coraz szybciej, przewracał się, wstawał, pędził dalej. Nieprzyjazna okolica skutecznie utrudniała mu krok. Co raz to, wystający korzeń powalał go na ziemię. Co raz to, strąki i gałęzie czepiały się jego kurtki i płaszcza, ciągnąc w tył, jak niewidzialne palce pragnące zatrzymać go w biegu i powalić na łopatki. śpiew ścichł, aż wreszcie był tylko ledwie słyszalnym szeptem, gdzieś pośród szumu i pojękiwania poruszanych wichrem konarów. Łowczy spadł z rozłożystej skarpy, sturlał się po ściółce porastającej brzeg wzniesienia, opadł na oklapłe trawy gęstniejące w cieniu kępy. Blisko siebie usłyszał szum strumienia. Pomacał w ciemności i odnalazł miecz, który wypadł mu z ręki podczas nieszczęśliwego upadku. Wstał i rozejrzał się wokoło. Burza jakby zelżała, wiatry tylko lekko poruszały koronami drzew wysoko nad wąwozem, na skarpach, po jego obu stronach. W strumieniu leżała Solenn. Była naga, jej odzienie i ekwipunek leżały obok, na drugim brzegu. Spoczywała na plecach, pozwalając wodzie płynąć po jej ciele, obmywając nogi, brzuch i małe, kształtne piersi oraz drżący z zimna podbródek i trzęsące się ramiona. Jej rozfalowane, kasztanowate, bujne włosy rozpływały się wraz z prądem małego, falującego potoku. Sine wargi dziewczyny ściskały się i rozchylały pomiędzy kolejnymi sykami bólu, zęby szczękały jej w ustach, zaś oczy były zamknięte, jakby była pogrążona w jakimś transie. Łowczy podszedł i, podciągnąwszy rękawy kurtki, wyciągnął delikatnie małą z wody, po czym, podpierając ją na jednej dłoni, trzymając rękę na wygiętych do tyłu plecach dziewczyny, drugą dłonią zwlókł z siebie swój ciężki płaszcz i nakrył nim jej mokre ciało. Ułożył ją delikatnie na brzegu, po czym przeskoczył strumień i zebrał z ziemi leżące tam odzienie i lekki ekwipunek Solenn. Zabrał też swój łuk, który przed ostatnim odpoczynkiem zdjął z pleców. Zauważył, że w kołczanie brakuje jednej strzały. Miał zamiar zapytać o to siostrę później, teraz jednak zebrał jej rzeczy i, przeskoczywszy strumień na nowo, założył sobie łuk i kołczan na plecy, włożył miecz do pochwy na piersi, poprawił uprząż broni, po czym podniósł Sól wraz z płaszczem, w który była owinięta i, położywszy na nią jej ubranie oraz mały pakunek, ruszył w powrotną drogę, wspinając się po stromej skarpie ku północnej stronie wąwozu, z której przyszedł. Obrał trudniejszą, ale krótszą drogę. Nie szukał już zachodniego zejścia, bo wiedział, że w mroku szybko by go na powrót nie znalazł. Droga wiodła przez wzniesienie, po którym rozciągała się zwyczajowa knieja przetykana pomniejszymi rozwidleniami, czy polankami widniejącymi tu i ówdzie. Łowczy szedł szybkim krokiem, zaś po pewnym czasie zauważył, że oddech śpiącej mu w ramionach Soli przestał być dziwnie miarowy, a na powrót zaczął przybierać raz to wolniejsze, raz żwawsze tempo, zaś jej wargi przestały rozchylać się i zamykać do wtóru ze spazmatycznym stukotem zębów. Jej szare, ciemne oczka kontrastowały z bielą bladej skóry. Wciąż była mokra i zmarznięta, ale jej spojrzenie nie wyrażało bólu, ani zdziwienia. Po prostu patrzyła się w niego, a on co jakiś czas zerkał w jej ciemne źrenice, uważając przy tym na trudną drogę przez gęstwinę ciągnącą się przed nimi. Chciał zapytać ją o wiele rzeczy, ale wiedział, że i tak nie odpowie. Wyjaśni mu dopiero rano, ale wtedy on już nie będzie interesował się tym, co się działo. Chciał zapomnieć o strachu, jakiego doznał, kiedy spostrzegł, że Soli nie było przy nim, że po raz kolejny jej nie upilnował. Chciał zapomnieć o mroku, który na ten jeden moment ogarnął go lękiem i paniką, jakiej jeszcze nigdy dotąd nie poczuł. Wiedział, że opowie mu jutro. A on nie będzie pytał, tylko poczeka i posłucha, co ma mu do powiedzenia...
Kiedy doszli do polanki, wiatr przestał na dobre dąć w konary rozwlekłych drzew. Szum gęstwy się uspokoił, przybrał miarowy rytm przetykany dalekimi odgłosami grzmotów oddalającej się burzy. Nie pytał, widząc jak na nowo zasypia, tym razem już zdrowym, normalnym snem, płynącym z całodniowego zmęczenia i ubytku na siłach. Jutro będą musieli nadrobić drogi. Dzisiejszej nocy jednak, okrywszy ją mocniej jeszcze kilkoma warstwami podróżnych koców, ułożył się obok niej, po czym, przytuliwszy, nie wypuścił przez cały czas, gdy spała. I on też spał, spał snem spokojnym i kojącym, i choć nie śniło mu się nic, łowczy wcale się tym nie przejmował, a gdy się budził, wsłuchany w miarowy szept lekkiego oddechu jego przybranej siostry, mimowolnie uśmiechał się do otaczającego go cienia i wiedział, że następny dzień przyniesie rozwiązanie wszystkich problemów, które cisnęły mu do głowy, napawając jego myśli wątpliwościami, jakie nie dawałyby mu zasnąć, gdyby ona nie była znów przy nim.
Ona była tu jednak, a z nią była nadzieja, zaś, wraz z nadzieją, przychodziła i moc, dzięki której mrok nocy w zaczarowanym lesie nie wydawał się już tak straszny, jak wtedy... Otuleni opiekuńczą ciemnością, posnęli obok siebie, a dzień, który szykował dla nich nadchodzący poranek, miał pokazać nowe ścieżki w ich nie kończącej się, wiecznej podróży...

Łowczy nie usłyszał, kiedy z zarośli wychynął wilk. Spał snem śmiertelnych, a błogość spłynęła nań nagle, zabijając w nim wszelką czujność.
Trzymający w paszczy strzałę, zatrzymał się na moment nad ciałami śpiących śmiertelników. Wilk wiedział, że już jutro ci ludzie opuszczą jego ziemię. Głupie plemię ludzi... Wkrótce będą pragnęli zagarnąć to, co on nazywał domem. Jego mądre ślepia świdrowały na moment orzeźwiająco białą, łabędzią, odsłoniętą i kusząco miękką szyję dziewczyny. Bestia ułożyła delikatnie strzałę obok leżącego na trawie kołczana, podreptała w miejscu i odeszła. Jutro pójdą stąd, a on znowu będzie miał spokój. Do czasu... Do czasu. Lecz nie należy wszczynać wojny, bo niewinnie przelana krew naiwnych, nie służy niczemu dobremu. Stary wilk wiedział o tym i czuł, że ci dwoje po raz ostatni zawitali do jego gęstwiny. Jutro pójdą stąd, a on będzie miał spokój. Do czasu...

12 ´Cieplec´ - 376 rok N.E.

Poza odległą drogą

Dzień zastał ich w drodze. Spóźnił się trochę, odczekał, zaszedł jako świetlisty pan wszelkiego życia, rozrzedził mgły i z majestatem osiadł na horyzoncie, by po szczeblach czasu piąć się ku górze wraz z każdą nadchodzącą godziną mającą przynieść ciepło wszelkim połaciom ziemi. Z rana było zimno, nawet bardzo zimno. Jak zwykle Sól znosiła to gorzej. Trochę się trzęsła, trochę pociągała nosem. Nawet zdążyła się lekko przeziębić, rano rozbolało ją gardło, choć ból dość szybko minął. Znamienne było to dla niej. W nocy zresztą kąpała się w zimnym strumieniu, a wiatr wtenczas szumiał i obmywał chłodem listowie ciemnej gęstwy. Łowczy nie pytał jej o nic. Ona chciała coś powiedzieć, nawet mówiła, że polowała na nocne ptaki, nie wiedziała, że w gęstwinie czai się wilk. Mówiła, że strzeliła do niego z łuku, ale bestia uciekła. Nie zabiła go, nie wiedziała, co stało się ze zwierzęciem. Bała się. Potem poszła ku wodzie. A potem... nie wiedziała, nie pamiętała, może nie chciała wiedzieć. On też nie chciał wiedzieć. Zapomniał. Bolał go strach i niepewność, kiedy się obudził, a jej nie było. Bolało go zimno i chłód złowrogiego lasu i przerażenie... paraliżujący strach, który powiedział mu, że jej nie ma. Teraz była. On nauczył się, by już nigdy nie ufać jej oczom. I nie miało już znaczenia to, co wczorajsze. Przyszedł nowy dzień i przyniósł ze sobą strumienie nowego ciepła, nowej nadziei na lepsze... Przyszedł codzienny cel, który był zapalczywą myślą poranka i planem wieczora na następny świt. Przyszedł trud nowej drogi i głód nowej przygody. Przyszła zachłanność i porywczość wiatru, oraz szaleństwo rwącej rzeki. Uginały się trawy, rozstępowały drzewa. Kroki wiodły ich dalej ku północy, a ich droga była tą, jaką podążali już od lat. Była nowa, ale doskonale im znana. Wiedzieli, jak się nią poruszać. Ona z tyłu, on prowadzący, dbający o kierunek, szukający ścieżki, która błądziła w naturalnym labiryncie i znikała za przeszkodami codziennej wędrówki.
Kiedy rano policzył strzały w kołczanie, nie brakowało żadnej, zaś jedna leżała obok, jakby przyniesiona...
Szli, a ścieżka ich nie miała końca. Żyli wieczną gonitwą i ciągłym poszukiwaniem, budzeniem się w deszczu i spokojem snu przy ogniu, nagłymi marszami i spacerami nad brzegiem wód. Nie mieli czasu na pytania i odpowiedzi. Musieli szukać, i choć nie wiedzieli, czego... szukali.

Do skarpy dotarli późnym rankiem. Nadłożyli drogi po to, by się tu znaleźć, ale to miejsce nie przedstawiało dla nich teraz żadnej wartości. Mieli tu wczoraj rozniecić ogień i ułożyć do snu. Na noc jednak zostali w lesie i poddali się przypadkom, które teraz, szczególnie on, wspominał jako bolesne i niespodziewane. Dlatego nie wracał już do nich. Zamiast martwić się, wolał zastanawiać, obmyślać, planować nowe kroki. Wciąż szukał drogi. Przez całe jego życie, które pamiętał od momentu, gdy ona się w nim zjawiła, poszukiwał dla nich obojga szlaku i miejsca do snu. Nie drażniły go wiatry, nie spiekał go żar, nie zaskakiwał mokry deszcz. Droga był jego życiem, celem i spełnieniem. Nie ważne, co kryło się na jej końcu. Każdy widok był dla niego tylko chwilowym wytchnieniem, zatrzymaniem się, ponieważ od razu podejmował krok, by nie stracić rytmu, by ciągle iść dalej, gdzieś, gdzie poniesie go obraz nieskończonego horyzontu. Wczoraj zatracił tamten kierunek, który zawsze mu przewodził, ponieważ zapadł w głupi i niezdrowy sen. Teraz znał już swój nowy cel. Odszukał drogę już dawno temu, w myślach... Teraz musiał ją jedynie odnaleźć w życiu. Chciał zabrać Solenn w miejsce niezwykłe. Liczył, że ono rozbudzi jej ciekawość, na moment przyćmi wątpliwości, które coraz gęściej zaścielały jej młody umysł, podatny na rozczarowania i nudę codzienności. On takiej nudy nie odczuwał, ponieważ uodpornił się na nią. Ona wciąż chciała nowego, dlatego zabierał ją w niezwykłe miejsca. Liczył, że takich miejsc nie było zbyt mało. Liczył, że granica po każdej stronie leżała daleko, a za nią leżało coś, czego nie dało się poznać. Jeśli świat był nieogarniony, on był jedynym, który mógł i chciał go poznać. Był wędrowcem, ale wiedział, że jego misja jest teraz innej natury, i że wkrótce jeszcze bardziej się zmieni. Poza wędrówką pozostawała jeszcze opieka. Z każdym rokiem otaczał Sól coraz bardziej dojrzałą, poważną opieką. Nauczał ją życia zgodnie ze swoimi zasadami. Nie wiedział, czy są dobre, ale wierzył, że takie były.

-Łopian? - spytała, gdy siedzieli razem na sporym kamieniu, przytuleni do siebie, wpatrzeni w rozległe pagóry, okalające zachodnią część drogi za nimi i otaczające ich ramieniem od północy i wschodu, gdzie kończyły się pola, a zaczynały wznosić powoli, majaczące na horyzoncie po północnej stronie, masywne wzniesienia imponujących gór.
-Tak, Sól, słoneczko? - odparł pieszczotliwie, nie ukrywając swojej radości z tego, że nie bała się odzywać. Zadawała mu pytania z czystej ciekawości, a więc wszystko było dobrze. Wszystko było jak dawniej, nic się nie zmieniło. To, co minęło, odeszło w dal i nie pozostawiło między nimi nic poza cichą wątpliwością skrytą i zamkniętą głęboko w duszy. Nie chcieli żyć przeszłością. Jeszcze wiele musiała poznać i dążyła do tego każdego dnia. Chyba, że miała gorszy dzień. Dziś jednak dzień miała dobry, a Łowczy wyczuł to w jej oczach, wpatrzonych w niego świdrującym spojrzeniem pełnym wyczekiwania i niecierpliwej ciekawości. To pytanie było trudne. Musiała pomyśleć, zanim go zada. Spryciula.
-Jaka? - powiedziała wreszcie, poruszając się wygodniej na kamieniu, usadawiając głowę na jego ramieniu. -Jaka jest granica świata?
Przez chwilę milczała, a on czekał, aż coś dopowie, coś doda...
-To znaczy, wiem jaka, ale co za nią jest, Łopian? Co jest za najdalszymi górami?
Siedział przez chwilę, zamyślony. Zadała mu trudne pytanie. Wiedział, że go o to w końcu kiedyś zapyta. Często powtarzał jej o granicy, a ona, podsycona własną ciekawością, chciała dowiedzieć się, jak ona wygląda, co za nią jest... Zbliżali się do gór i po raz pierwszy być może mieli je zobaczyć z bliska. Łowczy wiedział, że w końcu kiedyś będzie musiał jej opowiedzieć o górach.
-Widzisz, granica świata, to wielkie góry. Są rozłożyste i potężne. Wietrzne czuby masywnych zwałów skał, zakrywają chmury idące wprost zza nich. Nic ich nie przejdzie, nie przeforsuje, nic nie dostanie się na sam szczyt gór. A jeśli coś lub ktoś się dostanie, strącą go wichry, które poruszają falującymi morzami tej ziemi.
-Wiem, czym jest ta granica, Łopian, ale czemu nie można jej przebyć? Co jest za górami? Czy ktoś kiedyś zobaczył, co kryje się poza znanym nam światem?
Była bardzo inteligentna. Zadawała pytania natury egzystencjalnej. Pytania, na które nikt nie mógł znać odpowiedzi, ponieważ nie zostały stworzone do odpowiadania. Łowczy z uśmiechem na twarzy podniósł się z kamienia i stanął przed nią, a ona wpatrzyła się w jego szare, pozbawione emocji, załzawione wiecznym, wiejącym wiatrem i piaskiem, smutne, ale znajome, ukochane, tak bardzo ciepłe i mądre oczy. Ich widok budził ją rankiem i odprowadzał do snu. Znała je i widziała w ich głębi mądrość, której poszukiwała każdego dnia. Pochylił się nad nią i podniósł jej ręce na wysokość swoich ust. Powiedział:
-Nie, "słona". Nikt nie zobaczył tego, co kryje się za granicą świata. Nikt bowiem nie przeżył spotkania z nią, aby nam to opowiedzieć. Nikt też nie mógł dostać się na sam szczyt owych gór, które odgradzają nas od... niej.
-Niej? Czym ona jest? Czy ona jest za górami? Odpowiedz, Łopian!
-Nie nazywaj mnie tak - odpowiedział z uśmiechem. Nie lubił tego imienia, ale potrzebował też czasu do namysłu.
W końcu rzekł:
-Ona... Mówię o pustce, moja droga Sol. Tam, gdzie kończy się świat, nie ma już nic, tylko chmury... morze chmur i nieprzenikniony błękit niebios. Dlatego tam, gdzie kończy się świat, stoją góry, które utrzymują morza wód poza morzami chmur, kłębiących się nad nami. Rozumiesz, Sól? Inaczej nie potrafię ci tego wytłumaczyć...
Młoda wydawała się zasępiona i jednocześnie czymś zdziwiona. Wiedział, że ta odpowiedź nie zaspokoi jej wiecznych wątpliwości. Miała to w naturze, że wszystko musiała wiedzieć do końca.
-O co chodzi, słonko? O czym myślisz? - spytał, wyrywając ją z zadumy.
-Bo widzisz, to wydaje się takie dziwne... Że... że tam nic nie ma. Że świat jednak ma swój kres, że nie jest wieczny... nieskończony. Myślałam, że tam, po drugiej stronie coś jest... jakaś tajemnica, która czeka na odkrycie przez ludzi.
-Tak naprawdę, Sol, nikt nie widział końca granicy świata i tego, co za nią stoi. - Młoda popatrzyła na Łowczego z jakąś iskrą zrozumienia w oku. -To tylko nasza interpretacja tego, co tam jest... tego, czego jeszcze nie odkryliśmy. świat jest wielki, moja mała, a tajemnic jest w nim pełno. Człowiek ciągle poznaje to, co go otacza, przyzwyczaja się do nowego, a nowe idzie do nas z każdym promieniem kolejnego dnia. Stale coś odnajdujemy, poznajemy, uczymy się coraz to innych rzeczy. Być może ta tajemnica jest największą ze wszystkich, jakie kryje w sobie nasz świat, ale nikt nie powiedział na pewno, że nie zostanie kiedyś odkryta...
Zapadło milczenie, ale Solenn przerwała je szybko.
-Pewnego dnia... stanę na szczycie gór... na najwyższej górze ze wszystkich... Na najwyższej górze z całych tych masywów, które skrywają horyzont we mgle. I zajrzę... Zobaczę, co jest po drugiej stronie świata. Potem zejdę na dół i wszystkim opowiem. Będę jedyna, prawda? Odkryję, co leży za granicą świata. Ludzie dowiedzą się i zaczną odkrywać nowy, inny wymiar. Prawda, że mogę to zrobić, Łopian?
Podróżnik podniósł się, rozejrzał, pociągnął nosem, wyczuł palcem kierunek wiatru, po czym zerknął na nią i powiedział:
-Ludzie mają zawsze coś do odkrycia. Ciągle poznajemy świat, mała. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek w ogóle go poznamy... w całości. Z całą pewnością kiedyś dowiemy się, co leży za górami. Ale nie teraz, nie dziś... Teraz musimy coś zjeść i ruszać w dalszą drogę. Słońce wychodzi zza chmur. Będzie ładny dzień.
-Dokąd teraz pójdziemy? - spytała. Przyzwyczajała go już do wątpliwości, które coraz trudniej było mu w niej uciszyć. Odrzekł po długim milczeniu, chwili namysłu, która przedłużała się bez końca w głuchym i cichym powiewie chłodnego wiatru.
-Przed siebie, jak zwykle, moja droga. Tam, gdzie zabiorą nas nogi.
Potem nie rozmawiali. Sól znała tę odpowiedź, ponieważ udzielał jej już setki razy, gdy zadawała to samo pytanie. Zawsze jednak wierzyła w niego. Wierzyła w jakiś cel, który przewodził im z każdym krokiem, jaki stawiali w ich nie kończącej się podróży.
Po zjedzeniu lekkiego posiłku z przaśnego chleba i resztek pleśniowego sera, który popili kilkoma łykami kwaśnego mleka, wybrali się w dalszą drogę. Zeszli do dolinki i zagłębili się w górę rzek, spływających z pobliskich wzgórz. Łowczy prowadził ją w miejsce, które chciał jej teraz pokazać. Tym razem znał już teren, ponieważ pamiętał skarpę i drogę, jaką zwykle ku niej zmierzał. Liczył, że zaspokoi chwilową ciekawość młodej i uciążliwe wątpliwości, jakimi obarczał Solenn każdy kolejny męczący dzień, spędzony w podróży. Była jeszcze słaba, miękka, wiotka, nie przyzwyczajona do tak wielkich trudów. Każdy dzionek jednak, dodawał jej też nowych sił, a ona nabierała wprawy i stawała się bardziej gotowa do dalszej drogi. Zbliżał się dla nich czas letniego odpoczynku. Chciał, żeby osiedli w odpowiednim miejscu. Szli więc ku wielkiej rzece, a świat zatrzymał się na moment i spojrzał z góry, ze swojego panteonu, na dwójkę wędrowców. Jeśli gdzieś tam, wśród niebiosów, istnieli jacyś bogowie, byli oni zapewne pełni podziwu w swej boskości, dla tej nietypowej pary. Ludzie bali się dzikości świata i zakładali koczownicze plemiona żyjące stadnie, w wielkich grupach, w drewnianych grodach, czy później nawet w miastach. Trzymali się wspólnie i nie oddalali od siebie, nawet jeśli zabijali się nawzajem, bo było im za ciasno razem. Ludzie żyli cywilizacją, a rozwój był wspólnym ogniwem ich egzystencji. Ci dwoje szli samotnie poprzez ogromny świat i nie bali się jego tajemnic oraz niebezpieczeństw, w jakie obrastał. Pewnie bogowie zastanawiali się, czy kiedyś Łowczy i jego młodsza siostra odnajdą też drogę na ten panteon chmur, i czy odwiedzą ich we wspaniałym przybytku niebios, przechodząc na wskroś przez miejsce, którego nie ujrzał jeszcze żaden żyjący śmiertelnik. Oczywiście, zakładając, że bogowie ci w ogóle istnieli...

Do rzeki mieli jeszcze dwa dni szybkiego marszu, pod warunkiem, że szliby prosto na północ, nie zmieniając kierunku w żadną stronę. I choć chód im się dłużył, maszerowali raźno. Zachwyciło ich bogactwo krain, przez które wędrowali, a dzień był nie za ciepły, nie za zimny, wprost w sam raz dla wędrowców. Nawet wiatr od północnego zachodu wydawał im się sprzyjać, owiewając ich oblicza orzeźwiającym strumieniem, który dodawał sił ich kolejnym krokom. Stawiali je raźno, z nadzieją idąc na spotkanie tego, co było tam, dalej, poza odległą drogą...

Noc obudziła Łowczego, kiedy Solenn spała. Ognisko wyraźnie dogasało, choć wiatr przecież nie mógł go przyćmić, gdyż znajdowali się za zasłoną wzgórza, które odgradzało ich od wszelkiego podmuchu. Na tej podstawie Łowczy stwierdził, że on sam spał również dosyć długo. Skryli się pod zadaszeniem z mchu i trawy, które wisiało nad ich głowami, jako półka ponad urwiskiem, wyrosła w ziemi na łagodnej powierzchni wzniesienia. Była to doskonała kryjówka i miejsce na mały obóz. Ułożyli się spać od razu po posiłku, nie siedząc zbyt długo przy ogniu i nie rozmawiając w ogóle. Łowczy spieszył się w drogę, chciał, żeby wstali z samego rana, nie miał zamiaru marnować cennego czasu. Dzisiejszego dnia nadłożyli marszu, przeszli przez prawie połowę pagórów, rozciągających się na północ od wielkiego, starego lasu, aż po góry majaczące na horyzoncie przed nimi. Poruszali się wygodnymi dolinkami lub łagodnymi zboczami trawiastych wzgórz. Wielkie łańcuchy górskie były coraz bliżej, ale teren okazywał się nadal wyjątkowo łatwy. Tylko raz musieli wspiąć się blisko szczytu wzniesienia, aby ocenić odpowiednio kierunek dalszej drogi. Poruszali się szybko, na północ i nic nie wskazywało na to, że nie dotrą w miejsce na czas. Łowczy szybko zasnął, zrezygnował z warty. Wiedział, że wilki grasują stadnie w tych okolicach, ale czuł, że musi mieć siły na następny dzień pełen trudów, dlatego chciał wypocząć, by obudzić się wcześnie z rana. Teraz jednak coś go zbudziło, a wrodzony instynkt rzadko ostrzegał go w nocy, w trakcie snu, bez poważnego powodu. Łowczy wstał i sięgnął po miecz, leżący w pochwie przymocowanej do odpiętej uprzęży, którą zdjął z piersi przed położeniem się spać. Spojrzał na Sól. Leżała obok, zawinięta w ciepły koc, jej ubrania i rzeczy ułożone były koło jej głowy, jego łuk i kołczan spoczywały zaś blisko jej nóg, które szczelnie omiótł ciepłą skórą, zanim zasnęła. Młoda wciąż była trochę przeziębiona, choć teraz już znacznie się jej poprawiło, w stosunku do tego, co było z nią jeszcze dzisiejszego ranka. Spała spokojnym snem śmiertelników, choć nie była zwykłą dziewczyną. Mimo to, natura obdarzyła ją, podobnie jak innych ludzi, możliwością popadnięcia w zmęczenie, spowodowane chwilową utratą sił. Łowczy nie chciał jej budzić, ale zostawiać jej też nie zamierzał. Zamiast rozejrzeć się po brzegach małej kotliny, w której rozłożyli obóz, usiadł w cieniu pagóra i czekał na to, co jego zdaniem kryło się gdzieś w mroku, w pobliskiej gęstwie drzew i krzewów, stojących przy małym strumieniu, spływającym bezpośrednio ze źródełka we wschodnim wzgórzu, po drugiej stronie. Łowczy zabronił Sól kąpać się w potoku, ale zaczerpnął zeń wody na jutrzejszą herbatę. Strumyk rześko chlupotał, szepcząc w nieprzeniknionej nocnej ciszy słowami spokoju i sennego ukojenia. Jednak Łowczy był zaniepokojony i wiedział, że coś poruszyło się tam, wśród owej małej gęstwiny. To było coś dużego. Najpewniej było tego więcej niż jedna sztuka. Dzikie ślepia, szpiczaste kły, głodne spojrzenia. Wilki... Młode wilki, wychodzące nocą na żer. Nie da im się pożreć żywcem, ani nie pozwoli zbliżyć do Soli. W świecie istnieje pewna zasada - prawo krwi, które od lat rządzi siłami natury: "Albo zabijesz, albo dasz się zabić". Wojownik wyciągnął miecz i wsadził jego czubek do żarzącego się jeszcze ogniska. Dorzucił trochę drew i chrustu, po czym rozdmuchał ogień i czekał. Pierwsza bestia zbliżała się po stoku pagórka, okrążając strumień od północy. Druga wychynęła zza drzewa naprzeciwko Łowczego, a trzeci wilk wylazł zaraz za swoim, żądnym krwi bratem. Tej krwi wojownik nie da sobie upuścić. Jest Łowczym, polującym na bestie. Wędrowiec to jego pierwsza natura, ale drugą jest pogromca nieposkromionych, dzikich i szalonych potworów, zagrażających jemu i jego bliskim. Zabija, by się bronić, ale zabija skutecznie. Rozgrzany miecz zatańczył nad głową Łowczego płonącym strumieniem, kiedy ten polał jego czubek przezroczystym płynem z wnętrza małej fiolki, wyjętej z woreczka wiszącego u pasa. Płonął cały czas, odbijając się czerwonym blaskiem w krwawych ślepiach wilków i w oczach samego dzierżącego broń. Solenn poruszyła się na posłaniu, po czym nagle zerwała z krzykiem i, zbudzona, dostrzegła trzy pary wilczych ślepi, utkwionych w stojącym przed nią wojowniku, trzymającym w prawej dłoni gorejący ogniem miecz. Pierwszy wilk zataczał krąg wokół Łowczego, pozostałe dwa jeszcze się zbliżały, jakby czekając na odpowiedni moment ataku, albo markując nagły skok, który miał na celu ostateczne unicestwienie człowieka władającego płomieniem. Jednak w końcu tylko jeden znalazł się na tyle blisko, aby Łowczy mógł przejść do natarcia, lub raczej ofensywnej obrony. Machnął raz i drugi przed oczyma bestii, ale wilk nie uląkł się ognia. Kilka innych sylwetek stworzeń zamajaczyło na szczycie pobliskiego pagórka. Z paszczy najbliższej bestii dobiegł wściekły, ostrzegający warkot. -Pójdziesz precz, szatanie?! - zawołał Łowczy, postępując krok w stronę zwierzęcia i zamachując płonącym mieczem tuż przed nosem rozeźlonego wilka.
-Łopian! - krzyknęła Sól i zrzuciła z siebie koc, sięgając po łuk leżący obok niej, pod stopami. Naciągnęła strzałę na cięciwę i wystrzeliła. Chybiła w drugą bestię, która niespodziewanie znalazła się tuż przy Łowczym, albowiem sprytnie zaszła go od strony południowej, przez gęste zarośla, ale wojownik zdołał uskoczyć przed ugryzieniem, a gdy strzała przeleciała wilkowi koło ogona, Łowczy ciął go przez łeb płonącym mieczem, tamten zaś zaskomlał i odtoczył się z piskiem, z powrotem tam, skąd przyszedł, krwawiąc obficie z piekącej rany. Drugi zaatakował od razu, trzeci zaś ruszył na człowieka w nagłym biegu, z dzikim powarkiwaniem. Kolejne dwa pojawiły się już przy brzegu strumienia i poczęły go przekraczać, spoglądając cały czas wygłodniale w stronę walczącego Łowczego i jego młodej towarzyszki. Ich pyski śliniły się na wyraźny, dziki zew krwi, który był teraz jedynym instynktem, jaki kierował bestiami. Gdy trzeba było, wilki działały stadnie. Walczyły ze sobą o pokarm dopiero wtedy, gdy był już martwą padliną. Łowczy przyznał w duchu, że albo uda mu się przestraszyć hordę i zmusić wilki do odwrotu, albo zostanie bezdyskusyjnie pożarty żywcem i żadne sztuczki z ogniem mu już wtenczas nie pomogą. Sól była w niebezpieczeństwie tak jak on, zaś jego brała wściekłość na myśl, że mogłoby jej się cokolwiek stać. Za bardzo kochał to dziecko, tę młodą, dojrzewającą kobietę, pełną nieogarniętych talentów i nadzwyczajnej, niespożytej siły, która sprawiała, że zawsze dotrzymywała mu kroku w marszu i nie bała się stawiać czoła niebezpieczeństwom, w jakie razem się wplątywali, by miał pozwolić zrobić jej teraz, czy kiedykolwiek, jakąkolwiek krzywdę. Wściekłość przerodziła się w szaleńczą chęć walki. W morderczym tańcu ognia z bestiami, Łowczy wydawał się, nie zwykłym wędrowcem w starych butach i w wyświechtanym ubraniu, z kilkudniowym zarostem na twarzy i zmęczonym spojrzeniem, ale potężnym demonem, władcą płomiennego żywiołu, który raził oczy wilków swoją wszechmogącą mocą i sprawiał, że bestie łapały jedynie powietrze, między ostre kły, a zamiast natrafić na jego ciepłą krew, czy krew jego młodszej siostry, natrafiały na własny ból, jaki sprawiały im ich płonące futra i skóry, oraz rozpłatane ostrzem miecza boki i paszcze. Wkrótce było już po walce. Wilki uciekły, targając za sobą płonące karki i podkulone ogony, oraz żałosne wycia pełne agonii i strachu. Łowczy spojrzał na Solenn i oceniwszy, że wszystko z nią w porządku, dogasił czubkiem buta ledwie już płonący miecz. Następnie podszedł do dziewczyny i objął ją ramieniem, ale skurczył także twarz w nagłym grymasie bólu. Poczuł w prawym udzie jakby szarpnięcie. Miecz opuścił do ziemi, trzymając go koło nogi. Z jego czoła ściekał strugami świeży pot. Sól patrzyła na watahę wilków, biegających po zboczu pobliskiego pagórka. Wciąż miały ochotę na ich ciała, wciąż były głodne, zapalczywe, nienasycone. Dziewczyna trzęsła się ze strachu, ponieważ wiedziała, że bestie nie zrezygnują z sytej uczty. Czuła, że dla nich żer jeszcze się nie skończył. Wrócą tu, kiedy ból z piekących ran przemieni ich strach w ponowną, niepohamowaną wściekłość i świeżą, naturalną żądzę krwi. Łowczy również wiedział o tym, dlatego nie wypuszczał miecza z dłoni, chociaż nagły ból paraliżował mu ciało, coraz uciążliwiej dając o sobie znać. -Nie bój się, kochana. Już po wszystkim... - szepnął do niej, przerywając ciężkimi haustami oddechów kolejne słowa. Był zmęczony. Już dawno tak się nie napracował. Słaby po całym dniu wędrówki, utrudzony nadmiernym wysiłkiem i wytężoną walką z wilczym stadem, dopiero teraz poczuł ukłucie słabości, kiedy podniecenie bitewne zeszło z jego członków. -One wrócą, prawda? - spytała Sól, cały czas wpatrując się w ciemność wschodniego pagóra, otaczającego cieniem część kotlinki, w której płynął mały strumień.
-Tak- wyszeptał z trudem Łowczy, po czym zwalił się na ziemię, puszczając ramię, którym objął dziewczynę, i z niedowierzaniem stwierdził, że ucieka z niego krew. -Jesteś ranny! - wyszlochała prawie młoda, przykucając obok Łowczego.
-Nic... takiego... psia krew... boli - powiedział, sycząc z bólu. Miał rozerwaną prawą nogę. Szeroka rana w udzie, ślady kłów, które wbiły się głęboko w mięso, rozszarpując spodnie, i zostawiając krwawy znak na skórze wojownika. Jak to się stało, że z początku jej nie zauważył?
Sól nic nie mogła zrobić. Nie wiedziała, jakich medykamentów ma użyć, zaś jego ból powiększał się. Z każdą chwilą był bliższy omdlenia. Zdziwił się, że już nie ma sił, by wstać... Dziewczyna trzymała go w roztrzęsionych rękach, a on tylko zaciskał zęby z bólu. Wkrótce agonia nie pozwoliła mu myśleć. Chciał tylko, żeby przestało boleć, żeby się skończyło, żeby uciekła z niego cała krew, a nerwy pękły i przerwały strumienie i spazmy palącej słabości, jaka go w tej chwili ogarnęła.
Wilki wracały. Powoli, niezdarnie, z przestrachem i niepewnością, z pamięcią ognia, gryzącego ich szare futra, i własnej krwi, ociekającej z piekących ran, ale wracały. Niesione dzikim głodem, przyzywane zewem czerwieni. Poczuły, że przeciwnik padł. Zrozumiały, że krew, której zapach czuły stale w powietrzu, a który przyprawiał je teraz o szał i o jeszcze większy, bardziej niepohamowany głód, nie należy tylko do nich, ale także do ofiary... Łowczy zaś, krwawiąc obficie i majacząc z bólu, błagał o szybką śmierć, ponieważ rana zaczęła go boleć wprost nie do zniesienia. Zamiast śmierci zeszło nań omdlenie, któremu oddał się nagle, niespodziewanie, zapadając w ciemności otchłani zapomnienia... Ogień palił go dalej, ale już poza wszelką świadomością.

Kiedy się zbudził, Solenn obmywała jego obrzmiałą ranę wodą ze strumienia i nakładała na nią drugi już opatrunek, wyjęty z jednej z sakw, w których nosił medykamenty i inne potrzebne rzeczy. Nauczył ją opatrywać skaleczenia już dawno, ale nie wiedział, że poradzi sobie na tyle dobrze z tak ogromną, krwawiącą dziurą po wilczych kłach, które rozorały mu skórę aż do wystającego mięsa. Kiedy Sól zdezynfekowała ranę, jęknął z bólu, ale nie miał sił, by krzyczeć.
Młoda płakała. Płakała rzewnie, kiedy opatrywała mu zranioną nogę, a pod nosem cały czas powtarzała słowa: "ochproszęobudźsię!". Błagała go do momentu, aż syknął z bólu, kiedy polała mu nogę alkoholem, aby oczyścić ropiejącą już ranę z ewentualnego zakażenia. Spojrzała wtedy prosto w jego szare, wiecznie załzawione, smutne oczy bez wyrazu, które były jej tak bardzo znajome. Pokochała tego człowieka jak rodzonego brata, a może nawet kochała go mocniej - w końcu był jedyną osobą, jaką miała przy sobie od zawsze! Kiedy teraz on, ten, który, odkąd pamiętała, towarzyszył jej, uczył, wyciągał z opresji, karmił i otulał kocami do snu, zbudził się z letargu agonii i bólu oraz omdlenia wywołanego pieczeniem w prawej nodze, wprost nie mogła uwierzyć swojemu szczęściu.
-Cz...czemu płaczesz, "słona"? - powiedział do niej żartobliwie i zmusił się nawet do krzywego uśmiechu w jej stronę.
Solenn powiesiła mu się na szyi i wyszlochała mu do ucha to, jak bardzo się bała o niego i o siebie samą, i jak bardzo była samotna przez te kilka chwil, kiedy ją opuścił. Potem powiedziała coś o wilczej krwi i w końcu zamilkła, wtulona w ramię Łowczego, co jakiś czas łkając i roniąc dalej rzewne łzy, lejące się strugami z jej pięknych, głębokich oczu. Łowczy nie słuchał już niczego, o nic nie pytał, nie zastanawiał się, nie ruszał nawet. Pozostał przy niej aż do świtu i zasypiał kilka razy po to tylko, aby zbudzić się z małą u boku i odpocząć ze świadomością, że nic jej się nie stało, oraz, że jest przy nim i już nigdy go nie opuści, ani on nie zostawi jej. Nie wiedział, gdzie podziało się stado wilków, a opowieści Solenn nie były dla niego zrozumiałe, teraz, kiedy oceniał całą sytuację świeżo po wypadkach upływającej nocy. Zresztą, na razie nie chciał wiedzieć. Znał Sól. Opowie mu w swoim czasie. W tej chwili, niech jeszcze odpoczną, nacieszą się sobą, zbliżą na moment, zanim znowu ruszą w dalszą drogę i zasmakują ponownie ciężkiego znoju wędrówki. Łowczy liczył, że po tym incydencie Sól nieco zmądrzeje i nie będzie się już niepotrzebnie oddalać od niego, tak jak poprzedniego wieczora, w lesie. Chciał ją mieć zawsze pod okiem, jak najbliżej siebie, a teraz, gdy opadł na nią błogi sen zmęczenia, i gdy leżała na jego ramieniu, wtulona w koc, którym go owinęła, ze łzami zaschniętymi na policzkach i wypiekami niedawnego podniecenia na twarzy, Łowczy poczuł, że kocha tą dziewczynę i wcale nie zamierza niepotrzebnie jej budzić, ponieważ jej piękność, kiedy spała, przerastała wszystko, co mógł ujrzeć na twarzy każdej, nawet dojrzałej kobiety. Kwiat. Delikatny, mały, piękny kwiat. Sól była dla niego kwiatem, jego życiem i wszystkim, co miał. Kochał ją - teraz już nie mógł temu zaprzeczyć w żaden sposób...

Stary wilk patrzył z urwiska, zawieszonego kilka metrów nad leżącymi w kotlince przy zgasłym ognisku ludźmi, zaś jego wzrok lustrował dokładnie także okoliczne tereny pobliskich pagórów. Młode wilki nie wracały. Głupcy - głupi ludzie. Powinien był ich przypilnować, kiedy opuszczali jego las. Wędrując na północ, nie mieli pojęcia, dokąd poniosły ich nadgorliwe stopy. Nigdy ludzie nie powinni zapuszczać się tam, gdzie rządzą odwieczne prawa natury. Zakłócając je, sprowadzają na siebie jedynie gniew i złość pilnujących własnej ziemi stworzeń.
Wilk wiedział jednak, że będzie inaczej...
Na razie zostawi ich własnemu losowi. Niech idą dalej, zapalczywi, szukający swoich dziwnych dróg. On zostanie i będzie miał spokój... Do czasu.
Odwrócił się i w chwilę potem znalazł się na szczycie wzgórza. Te okolice są jeszcze jego. Jeszcze ma on nad nimi władanie. Jednak kiedyś przyjdą tu ludzie. Jest jeszcze królem. Do czasu jednak, do czasu...

14 ´Cieplec´ - 376 rok N.E.

Letni czas

Byli w tym miejscu dopiero drugi dzień, a on już zdążył ją zgubić. Jakoś, nie wiedział jak, umknęła mu z oczu na chwilę, gdzieś nad rzeką. Wczoraj poznali południowy brzeg. Mówił jej, by nie zapuszczała się w północną gęstwinę, ale nie słuchała go. Widać, właśnie tam teraz poszła, ponieważ nigdzie po bezpiecznej stronie jej nie znalazł. Wiedział, że nie mogła poczekać. Ciekawska, wścibska, dociekliwa, z mnóstwem pytań kłębiących się w jej głowie, wszędzie musiała wsadzić swój mały nos i powęszyć - i zwykle czyniła to tam, gdzie jej zabraniał. Łudził się, że po ostatnich wypadkach nieco zmądrzeje, nabierze ogłady, rozwagi i roztropności. Wyglądało bardziej na to, że umyślnie zmądrzeć wcale nie chciała, albo nie umiała. Może taka jej natura? A może był po prostu nadopiekuńczy? Tak, w istocie... był na pewno, ale nie znaczyło to wcale, że pozwoli jej gdzieś się zgubić, bez powodu. Kto wie, jakie niebezpieczeństwa mogłyby ją spotkać samotną, nie obeznaną w świecie natury, zdaną na łaskę lub niełaskę, otaczającego ją, przesiąkniętego dzikością do reszty, świata? Prawdę mówiąc, Łowczy wolał nie myśleć o tym zbyt wiele. Zamiast tego - jak zawsze, gdy mu znikała z oczu - szukał.

Kąpała się. Czy tu, czy tam, co to była za różnica? Zawsze w końcu zmęczy się i zapragnie wody. Widać, na północnym brzegu nie widziała dotąd nic ciekawego. Łowczy uśmiechnął się i postanowił wrócić południową ścieżką nadrzeczną po wszystkie ich rzeczy. Skoro tak miało być, rozłoży obóz tutaj. Na północnym brzegu było sporo cienia, pośród kępy sterczących ciasno drzew. To, jak i każde inne bezpieczne miejsce, nadawało się dla nich do zamieszkania.

Łowczy ścinał ostrą brzytwą nierówne, twarde, sterczące włoski swojego zarostu, którego nie golił już od dobrych paru dni. Zrobiła mu się na gębie całkiem nielicha broda, jak zauważyła rezolutnie Sól. Uśmiechnął się do swoich myśli. Dlatego nigdy go nie całowała, kiedy miał ten "kłujący żywopłot wyrosły na twarzy".
Ona z kolei, kąpała się dalej. Teraz pluskała się dziecinnie przy brzegu, co jakiś czas rzucając w pobliże niego kamieniami, aby ochlapać jego, suchą jak dotąd koszulę i doprowadzić Łowczego do pełnej gniewu i frustracji przeprowadzki w "bezpieczniejszy zakątek suchego lądu". On tylko odpowiadał jej uśmiechami, co raz to cofając się, kiedy większy głaz lądował w pobliżu, rozbryzgując pianę i kropelki wody, i roznosząc kotłujące się fale. Kilka razy nie zdążył się cofnąć i musiał wysłuchać głośnego chichotu rozbawionej Soli, która wyraźnie cieszyła się ze swoich drobnych sukcesów. Tłumaczył ten fakt swej chwilowej niezdarności wciąż bolącą go nogą i zmęczeniem, oraz niedawnym, znacznym upływem krwi. Oczywiście - tłumaczył sobie samemu. Ona już pewnie zapomniała o wilkach i o wszystkich tych kłopotach, z jakimi ostatnio mieli tak wiele do czynienia. Łowczy cieszył się z tego powodu. Im szybciej Solenn zapomni wszystko do reszty, tym lepiej dla nich obojga. On będzie pamiętał, ale wystarczy jednego w parze na zamartwianie się problemami nękającymi dwójkę. Zresztą, gdyby się faktycznie zamartwiał, pewnie i ona byłaby w złym humorze. Jak na razie - oboje bawili się znakomicie, podczas letniego czasu wypoczynku, zesłanego im przez opatrzność.

Kiedy Sol wygrzewała się na brzegu, wystawiając swe piękne, mokre ciało na działanie słonecznych promieni, Łowczy łapał ryby na prowizoryczną wędkę. Rzeczy przenieśli już na drugi brzeg, przez miejsce, gdzie rzeka była płytsza niźli gdzie indziej, ponieważ podniosły się w niej denne kamienie, pod wpływem zawiłości prądu tworząc prowizoryczną tamę. Teraz czekali na dobry połów, z nadzieją, że dzięki temu zjedzą tego wieczora smakowitą i obfitą kolację. Od dłuższego czasu kończyły im się, już i tak ubogie na wyjściu, zapasy. Łowczy dawno nie polował, bo też i nie miał na to czasu. Jadłodajna rzeka okazała się najlepszym miejscem na zatrzymanie na okres dłuższy, dlatego głównie z tego względu postanowił przyprowadzić tutaj Sól, w trakcie kolejnego letniego wypoczynku. Teraz właśnie go zażywali, rozkoszując się wolną chwilą i czasem, który zatrzymał się dla nich i cieszył dni i noce spędzane przez dwójkę wędrowców na lenistwie i regenerowaniu nie zakrzepłych przez cały rok podróży, ran i zadrapań uciążliwej drogi.

-Nałapałeś coś?
Łowczy wskazał Soli rondel, w którym kształty kilku wielkich pstrągów dawały dowód na to, iż łowienie ryb w istocie zakończyło się sukcesem i kolacja będzie nad wyraz obfita dzisiejszego wieczora.
Dziewczyna podeszła, okryta jedynie zwiewnym płaszczem podróżnym, niedawno zresztą wyczyszczonym i wypranym, teraz pachnącym olejkiem do tkanin, który Łowczy zakupił jakieś półtora roku temu, daleko, na zachodnim brzegu Wielkiej Rzeki, jaką zostawili dawno już za sobą, w mieście, którego nazwy, ani nawet dokładnego położenia nie pamiętało w tej chwili już żadne z nich. Usiadła obok niego, wyciągając nogi do przodu i maczając palce w małej zatoczce, w której zatrzymywała się płynąca szybko woda, muskając chwytające ją w malusieńki basenik, gęsto rozrzucone kamienie. Łowczy bez wstydu przyjrzał się jej kształtnym kolanom i pogładził się w dziwnym zamyśleniu po zgolonej brodzie.
-Ajj... - syknął nagle, przejeżdżając ręką po jednym z pięciu drobnych zacięć, jakie sprawił sobie w okolicach podbródka, ostrzem tępawej już nieco brzytwy.
-Co? - spytała zdziwiona, odwracając się w jego stronę.
Dostrzegła jego wybałuszone oczy, patrzące gdzieś w okolice jej kolan i sama spojrzała w dół, pokrótce oceniwszy siebie wzrokiem.
-Co się stało? Widzisz coś w wodzie? - Mam coś na nodze? - zadała szereg pytań, wstając przy tym i obracając się kilka razy w miejscu, oglądając także uważnie każdą wielkość swego bladego, odsłoniętego ciała. Łowczy milczał i wpatrywał się w zgrabność i wdzięki swojej młodej towarzyszki. W końcu Sol dała za wygraną, nie dostrzegając zapewne nic takiego na sobie, co mogłoby wytłumaczyć dziwne zachowanie przyjaciela, i usiadła z powrotem obok niego, bacznie mu się jednak przypatrując i zastanawiając ciągle nad powodem owego problemu, jaki niewątpliwie jej towarzyszowi doskwierał, a którego przedmiotem była. Nagle Łowczy ziewnął i wyciągnął z wody prowizoryczny jak zresztą i cała wędka, haczyk zawieszony na sznurku. Sól spojrzała na niego uważnie i uniosła brew. Ciągle wpatrywał się w jej nogę, nawet gdy wykonywał inne czynności!
-Co jest w niej takiego?
-Co? - zapytał z roztargnieniem Łowczy, jakby wyrwany nagle z zamyślenia. -W niej? - dodał głupawo, mrugając z niezrozumieniem.
-Co jest w niej takiego? - powtórzyła dziewczyna i wskazała na nogę jakby prezentacyjnym gestem.
-Aaa... w nodze? - dopowiedział, po czym poskrobał się po ranionym parokrotnie podbródku. Znowu zaognił stary ból, ale tym razem był zbyt zamyślony, żeby jęczeć jak baba. Uświadamiał sobie powoli, nad czym to stale się tak przed chwilą zastanawiał. Powoli też, na jego twarz wychynął krępujący rumieniec.
-No, co? - powtórzyła pytanie po raz kolejny, zirytowana Sol. Nienawidziła, kiedy nie odpowiadał jej na wypowiadane wątpliwości, a ona czegoś nie rozumiała i musiała zrozumieć natychmiast, choćby nie wiem co! Zawsze chciała wytłumaczeń. Problem w tym, że Łowczy wiedział, iż oczekiwane, sensowne wytłumaczenie raczej nie wyjdzie mu z gęby, ze względu na swoją parszywie prostacką naturę, jaką prezentowało.
-Aaa... tak się zagapiłem tylko.
-Na nogę? - warknęła i usiadła oszołomiona.
-Jesteś... jesteś w końcu całkiem... no - Łowczy poskrobał się po głowie, szukając tego jednego, jedynego słowa, które odda sens całej wypowiedzi, zalęgły na moment w jego roztargnionym umyśle.
-Hę?
-No, jesteś...
-Co jestem? Wypowiedz to. - Sól znalazła się tak niebezpiecznie blisko, że Łowczy przełknął ślinę, która nagle napłynęła mu do gardła.
-Jesteś bardzo piękna, kochanie. - wyszeptał z dziwnym spokojem.
Dziewczyna popatrzyła na niego jak ktoś, kto zupełnie nie rozumie, w jakiej mowie przekazuje jej słowa osoba, z którą prowadzi dialog. Następnie spojrzała po sobie i pokryła się rumieńcem. Nie przytrzymany płaszcz opadł jej na kształtne uda, odsłaniając całą resztę. Łowczy otworzył usta. Dziewczyna szybko podniosła narzutę, ale on przytrzymał ją dłonią i ściągnął z niej dość gwałtownie.
-C-co ty robisz? - spytała.
Patrzył na nią i niewyraźnie się uśmiechał. Przez chwilę zaczęła się trząść. Nie było jeszcze zimno, choć wieczór zbliżał się już wielkimi krokami. Nieznane podniecenie mieszało się z przerażeniem, wykwitłym nagle na jej bladej twarzy, okrytej całunem kasztanowych włosów. Łowczy miał na sobie tylko spodnie, które zrzucił zresztą zaraz. Reszta była już tylko spłonionym milczeniem... Chwilę później schwycił ją delikatnie w pas i z całym impetem cisnął w wodę, popychając jej plecy. Sam skoczył do rzeki zaraz za oszołomioną dziewczyną. -Co ty robisz? - zawołała, zachłystując się niespodziewanym chłodem rwącej wody i dziwnym zachowaniem Łowczego (a także jego, dość niespotykaną skłonnością do występowania nago w jej towarzystwie). On odpowiedział jej śmiechem, po czym popłynął niezdarnie daleko od brzegu, starając się zachować wszystkie znane mu, niesprawdzone w życiu teorie na temat pływania, w praktyce - żeby tylko nie pójść na ciemne dno i nie rozbić się jak wrak pośród zalegających je kamieni. Sól, stojąca już po szyję w wodzie, patrzyła za nim z niedowierzaniem, jak wymachiwał dziko rękami, rozrzucając wokół siebie pianę i grube krople i rozbijając bryzgające fale. Kiedy znalazł się kawałek od niej, pomachał w jej stronę ręką, aby podpłynęła.
-Płyń! - zawołał i uśmiechnął się do, wciąż oszołomionej dziewczyny.
-Kiedy ja nie umiem! - zawołała mu z okolic brzegu przerażona Sól.
-Umiesz, umiesz! Zobacz - ja sam teraz się tego nauczyłem! - zaśmiał się Łowczy i chlusnął wokół siebie radosnym strumieniem wody. -Przecież chciałaś trochę kiedyś popływać! -To ty nie potrafiłeś dotąd?! - wrzasnęła Solenn, niezdarnie zbliżając się do środka rzeki i walcząc dziko rękoma i nogami o utrzymanie się na powierzchni.
Łowczy zaśmiał się radośnie i mrugnął do zrozpaczonej młodej.
-Dzisiaj się nauczyłem. Spróbuj.
Faktycznie, szło jej nieźle. Kiedy podpłynęła niezgrabnie, chwyciła się go kurczowo, a on zaśmiał się i, nabrawszy wody w usta, oblał jej twarz leciutkim strumieniem. Włosy miała mokre do połowy, nie zanurzyła jeszcze całkiem głowy. Pewnie się jeszcze trochę bała. Poruszała nerwowo sobą tu i ówdzie, za wszelką cenę starając się nie patrzeć trzymającemu ją "szaleńcowi" w oczy. Widać było wyraźnie, że, mimo wszystko, chciała nauczyć się pływać. Łowczy uśmiechnął się. Oplotła go nawet nogami, nie zważając na ich krępującą nagość. Mężczyzna miał spore problemy z utrzymaniem ich obojga nad wodą. Nie przejmował się jednak tym.
-Sol? - zagadał, gdy tak utrzymywali się, złączeni bezpiecznym uściskiem, niesieni falami wzdłuż biegu szybko płynącej rzeki.
-Tak?
-Co myślisz?
-Hmm? - zaciekawiła się dziewczyna, spoglądając w jego, zawsze dziwnie załzawione, smutne, ale przesiąknięte mądrością oczy.
-Co sądzisz o mnie? Czy uważasz mnie za kretyna? - spytał. -Chyba dziś się tak zachowałem, nie sądzisz? - zapytał, uśmiechając się do niej.
Młoda spojrzała na niego i długo zatrzymała wzrok, utkwiony w jego pooranym pociągłymi zmarszczkami czole.
Milczeli, trzymając się w wodzie.
-Puść mnie - powiedziała łagodnie.
Łowczy wykonał rozkaz i puścił, ręce mając jednak blisko - cały czas asekurując nie nauczoną obcowania z głębokościami Sól. Ta zaczęła krążyć, jak zgłodniała ryba wokół oczekiwanego pokarmu. Długo nabierała powietrza haustami i patrzyła na niego ukradkiem, a on kiwał głową z aprobatą w zamyśleniu, przyglądając się, jak radzi sobie z pływaniem. Nagle, ona sama podpłynęła blisko i zbliżyła usta do jego szyi. Potem szepnęła mu kilka słów w ucho i skoczyła pod prąd, kierując się w stronę oddalającego się od nich, wraz z niosącym ich biegiem rzeki, kawałka brzegu i rozrzuconych odzień, oraz wędki. Łowczy pozostał chwilę w miejscu, kiwając głową z uśmiechem.
"Cieszę się, że jeszcze potrafisz się ze mną bawić, jak z małą dziewczynką." - powiedziała. On też wielce radował się z tego. Zanim zapadnie zmierzch, zjedzą coś i, jak zwykle, położą się spać, ale nim to jeszcze nastąpi, Łowczy opowie Solenn bajkę. Będzie to historia, którą młoda zna, ale opowiedziana jej zostanie zupełnie innymi niż zwykle słowami. Historia, która sprawi, że ona zaśnie mu spokojnie w ramionach, a wtedy on pogładzi jej włosy i pocałuje w rozgrzane od słońca i ogniska czoło, oraz zanuci cicho dawno zapomnianą, wieczorną pieśń. I sam także zaśnie, czekając na nowy, leniwy, letni dzień. A gdy słońce wstanie znów, tak jak wstaje zawsze, od początków ziemi, powitają go, być może po raz pierwszy budząc się z uśmiechem, nieskrępowani, razem, w uścisku, który na moment odmieni biegnący wokół nich, surowy i brutalny świat. Odmieni na lepsze, w te letnie, upalne dni...

Solenn obudziła się tej nocy. Bolały ją oczy. Nie mogła zasnąć, gdyż ból zdawał się pulsować w kątówkach jej źrenic. Przecierała je bezskutecznie kilka razy - to tylko powiększyło denerwujące swędzenie i drażniące pulsowanie. Łowczy, jak zwykle, obudził się również. -Co jest, Sól? Przyśniło ci się coś?
-Nie... oczy mnie pieką. - wymamrotała dziewczyna, rozcierając zbolałe powieki. Łowczy dotknął jej ręki, po czym oderwał młodą od bezsensownej czynności. Podszedł z nią przez pęk zarośli, w stronę wody i stromego brzegu, jaki malował się mgliście przed nimi, w mrokach nocy.
-To dlatego się obudziłaś?
-Tak.
-Bardzo boli? - spytał, i delikatnie dotknął jej oczu zimną wodą nabraną w dłoń. Sol syknęła.
-Przestań. Piecze.
-Spokojnie. Jak przemyjesz, będzie lepiej.
-Czuję, jakby ktoś posolił mi oczy... - dziewczyna zaczęła płakać nie tylko nimi, ale łkała też całym roztrzęsionym ciałem. -Och, przestań, boli! - warknęła, po czym zaczęła się wyrywać dotknięciom kropli spływających po jej załzawionych oczach.
Łowczego zrosił zimny pot. Bała się wody? Uciekała przed chłodnym tchnieniem rzeki? Wiedział, co było nie tak.
-Sól, słoneczko - puścił ją, a ona odeszła kilka kroków, potykając się pod górę. -Podejdź, pokaż... Zobaczę, co to jest.
Ona podbiegła szybko bez namysłu.
-Och, co mi się dzieje, Łopian? Powiedz, co z moimi oczami. -On zbliżył palce do jej rzęs i zobaczył na nich jakby kryształki soli... Dzikim haustem wypuścił powietrze z ust.
-C-co mi jest? - spytała Sól, uspakajając na moment niepohamowane łkanie. -Czy to nigdy nie zniknie? - zapytała dramatycznie.
-Musimy obmyć ci oczy, Sol. Nie bój się, to potrwa tylko chwilkę.
Nie wyrwała mu się. Usłyszała w jego tonie głos śmiertelnej powagi. Często był tak poważny w złych chwilach. Teraz taka chwila nadeszła.
Zleźli niezdarnie w stronę obmywającej nadbrzeżne skały, rwącej rzeki, po czym pozostali tam dobre pół nocy. Sól płakała, z każdą chwilą będąc zmęczona coraz bardziej. Jednak Łowczy w ogóle nic nie mówił. Nawet nie pocieszał. Przemywał delikatnie jej oczy, aż w końcu dziewczyna zaczęła mówić, że widzi już coś przez zasłonę łez i wody, bo nie czuje wreszcie pieczenia, które zamykałoby jej boleśnie powieki. Kiedy wreszcie skończyli, Solenn wyglądała potwornie. Rozczochrana, mokra na twarzy i szyi, zapłakana, z czerwonymi oczyma, gorejącymi potwornym bólem. Nie wyła już tak zapamiętale, ale płakała jeszcze trochę pod nosem. Po drodze do obozowiska Łowczy całował ją delikatnie w policzek i szeptał uspokajające słowa do ucha. Kiedy się znowu ułożyli, Sol zakryła twarz i całe ciało wszystkimi kocami, w jakich spała, najszczelniej jak mogła. Nie wystawiła stamtąd głowy aż do białego rana.

Rankiem mieli jeszcze sporo ryb. Szybko przygotowane przez Łowczego, kiedy wcześnie wstał, teraz smażyły się smakowicie na powierzchni tego samego rondla, do którego wrzucał wczoraj wyłowione świeżo pstrągi. Jak zwykle, zasiedli do jedzenia w milczeniu. Byli głodni, to prawda. Nawet Sol nie szczędziła sobie jedzenia i z wprawą mistrza obgryzała i obierała palcami wystające ości. Łowczy śmiał się w duchu z jej dobrego samopoczucia. Znowu musieli zapomnieć o nękających ich problemach wczorajszego dnia. Tak po prawdzie, ostatnio problemy zdarzały im się zawsze w nocy - nigdy w czas, gdy słońce rozwidlało wszelkie ziemie wokoło. Łowczy uniósł brwi w zastanowieniu. Wiedział, co stało się Soli ostatnio, gdy się obudziła, ale nie spodziewał się tych problemów tak wcześnie. Ona zmieniała się. Zmieniała w coś nieznanego przezeń. Coś, czego się obawiał. Nie miał jednak wyboru. Miłość do tej dziewczyny - tak głęboka i ojcowska, nie pozwoliłaby mu jej opuścić, szczególnie w tych najgorszych chwilach nadchodzącej, skrajnej niedoli, mogącej ją wkrótce ogarnąć. Po prawdzie, Łowczy nawet o tym nie pomyślał.
Wiedział, że musi jej pomagać, wszystkimi siłami, jakie może w to włożyć. Chciałby uchronić ją przed malującym się na horyzoncie przeznaczeniem, ale czuł w głębi serca, że nie mógł mieć wpływu na takie rzeczy. Jedyną nadzieją było spędzenie tych letnich dni na wspólnej zabawie - by Sol nie zamartwiała się swoimi kłopotami, jakie ją nękały. Łowczy wiedział jednak, że dzisiaj ostrożniej wchodzić będzie do rzeki. Tym razem też, popływa raczej blisko brzegu...
Na razie jadła, a gdy się jej przyglądał, nie odrywając się od jedzenia, wpatrywała się swoimi szarymi oczkami w niego. Uśmiechał się do niej, a ona tylko się patrzyła. Nagle odłożyła skończoną już rybę. Podeszła. Będzie zadawać pytania. Łowczy obrócił się w stronę wody i zdjął przeszkadzającą mu koszulę. Nabrał do ceberka wody i przyniósł ją na herbatę. Potem wysupłał z plecaka zioła, podsycił ogień i usiadł, zaczynając mieszać w dymiącym rondelku i dosypywać odpowiednie składniki na wyborny, poranny napój. Ona przyglądała się tym czynnościom w milczeniu.
-Kiedy znajdę się na granicy świata - powiedziała -i spojrzę w tamtą stronę... to wiesz... wiesz co zrobię?
Łowczy pokręcił głową z uśmiechem, nie odwracając się do niej. Znowu gadała o górach. Cieszył się, że żyła tak jak żyła - z dnia na dzień, nie oglądając się za siebie, z pytaniami nowymi, zalęgniętymi w jej małej, puszystej główce, każdego kolejnego, witającego ich dnia. Teraz miała te nowe pytania i wątpliwości - i przemyślenia, którymi chciała i musiała się z nim podzielić.
-Zrobię sobie skrzydła z liści - o, takie, jak mają ptaki - i polecę tam, aby zbadać ten świat.
-A jeśli tam nic nie ma? - spytał z udawaną wątpliwością i znowu uśmiechnął się do siebie.
-Wtedy polecę w chmury i będę rozkoszować się wiejącym wiatrem.
Łowczy poczekał chwilę z odpowiedzią. Przez moment słychać było tylko delikatne trzaskanie ognia osmalającego kubeł z gotującą się powoli herbatą. W końcu postanowił odwrócić się. Podszedł do niej i usiadł na rozłożystym kamieniu, który obrała sobie za miejsce chwilowego spoczynku. Objął ją ramieniem i powiedział cicho:
-Ważne, by cieszyć się wszystkim, co się ma, słodziutka. Ulotnym wiatrem, który chwyta się między palce i rwącą wodą, muskającą wyciągniętą dłoń - wilgotnym deszczem obmywającym włosy i skórę, i prażącym słońcem, w którego promieniach wygrzewa się spragnione odpoczynku ciało. Tak musimy żyć, słodziutka - z dnia na dzień - nie bacząc na przymioty przeszłej codzienności. Dni mijają. My żyjemy wraz z nimi. Dzień nie ogląda się na to, co zrobił jego poprzednik. Może jedynie naprawiać błędy przeszłego czasu. Tak i my, możemy... - zamilkł i pozwolił słowom przez chwilę krążyć w jej bystrym umyśle, wystarczająco krótko, aby szybko zrozumiała ich pełny sens i wymiar.
-Och, Łopian, ty tak pięknie mówisz. Słyszałam, jak po opowieści, kiedy myślałeś, że śpię - śpiewałeś. Czy to dla mnie była ta pieśń? To dla mnie ją nuciłeś?
-Sol, ta pieśń i ta opowieść były dla ciebie, słonko. Ale, co najważniejsze - były o tobie. Dziewczyna spojrzała na niego ze zdumieniem, po czym, jakby niedowierzając, wskazała palcem w swój zasłonięty tkaniną dekolt i wzrokiem wypowiedziała pytanie. Łowczy tylko zaśmiał się do niej i podniósł z kamienia, po czym uklęknął przed nią i wziął młodą w ramiona. Mieli tylko siebie. Musieli obdarzać się co jakiś czas przymiotami szczęścia. Mimo wszystko, byli szczęśliwi. Sól ukradkiem napłynęły łzy do oczu. Nie wiedziała, czego jej tak żal, ale płakała. Nie wywołał jednak tego ani ból, ani jakiś wewnętrzny smutek, który teraz przyszedł do niej i nachmurzył jej oblicze kolejnymi troskami. Był to daleki, ulotny żal, którego nie rozumiała. Płakała jednak rzewnie, a Łowczy był cierpliwy. Kiedy już się wypłacze, wypiją herbatę i posiedzą trochę, a potem pójdą nad wodę i popluskają się razem w rzece. Z każdym dniem coraz lepiej będzie szło jej pływanie. Z każdą nocą nawróci jej piekący ból w oczach. Na razie jednak - nie myślał o tym. Wiedział, że następnym razem będzie już gotowy, tam, przy niej, aby pomóc. W końcu, przecież i to, także minie. Minie, tak jak przemija wszystko, na tym dziwnym i brutalnym świecie. Minie, jak zanika ulotna myśl poranka i postanowienie wieczoru. I problemy, którym musieli stawić czoła w te letnie, upalne dni.

-Nie, ratunku, na pomoc! - śmiała się Sol, kiedy Łowczy przytapiał ich skleconą naprędce tratwę. Dziewczyna trzymała się krawędzi nieociosanych pniaków, z jakich została owa tratwa zbudowana. Łowczy poruszał gwałtownie wodą, próbując zrzucić ją z jej pozycji, którą objęła zaraz po wypłynięciu na fale.
-Pomocy! - krzyczała, a Łowczy chlapał w nią wodą, poruszając tratwą w te i we w te, aż w końcu Solenn ugięła się, przechyliła i chlusnęła plecami w fale rzeki. śmiał się dalej żywo, ale podpłynął bliżej, bo nie chciał ryzykować niebezpieczeństwa złapania przez nią niepotrzebnej ilości wody w usta i zachłyśnięcia się nią. Kiedy wychynęła na powierzchnię, nabrała jej jednak sama do buzi i chlusnęła mu w twarz. On uczynił to samo i rozpoczęła się wojna, pełna plusków, śmiechu i miotania się w wodzie.
W końcu Łowczy zrezygnował z dalszej kąpieli i pozostawił ją samą z małą tratewką, którą dla niej sklecił. Wyszedł na brzeg i otrząsnął się. Potem zabrał odzienie, poszedł na kamienie, podłożył pod siebie płaszcz i opalał się długo, wystawiony na działanie kojących promieni słońca. Sól płynęła pod prąd, potem zrezygnowała, położyła się na tratwie, z nogami w wodzie i zaczęła odpływać, poddając się falującemu ruchowi rzeki. Łowczy ukradkiem patrzył na nią i nawoływał, by nie oddalała się. Wiedział, że teraz go nie posłucha, ale potem wróci. Nie opierał się przed spokojnym, cichym snem, który przyszedł na niego jak ciepły całun spokoju.

Solenn wędrowała po północnej stronie brzegu. W ręku trzymała kij. Miała biodra owinięte niezgrabną szmatką. Poza tym, była całkiem naga. Co raz to stękała i klęła z bólu, kiedy wystające korzenie i gałęzie blisko ziemi, wbijały jej się w bose stopy i raniły odsłonięte palce. Mimo to, szła dalej, z kijem w dłoni. Tratwę zostawiła przy brzegu. Chciała odnaleźć jakieś stworzenie. Chciała znaleźć cokolwiek, w wijącej się kępie dzikich traw. Być może, jak zwykle, podniecało ją polowanie. Łowczy nie pozwolił jej wziąć łuku. Dlatego zdała się tylko na tępo zaostrzony kij. I może nawet samym kijem zabije jakiegoś, żyjącego w wysokich trawach ptaka...
Szła dalej, aż kępa przed nią zmieniła się w ziemisty teren poprzetykany dużymi, ostrymi kamieniami. Tam wolała nie podążać, z uwagi na swoje obolałe stopy i to, że kamienie były nie tylko niebezpiecznie zaostrzone na krawędziach, ale także piekielnie gorące. Odwróciła się za siebie, kiedy usłyszała szmer w zaroślach, gdzieś z tyłu. Szybko podbiegła tam i odsłoniła krzaki wyciągniętym kijem. Miała nadzieję na jakąś kuropatwę. Spojrzała w oczy wielkiej, białej, futrzastej bestii.
Były to oczy zabójcy, ale wcale nie przestraszyła się ich. Poznała stworzenie, które umknęło przed jej strzałą w nocy, kiedy na południu w wielkim lesie szalała burza. Teraz zamachnęła się kijem w potężnego wilka, w nadziei, że zaimponuje Łowczemu, gdy przyniesie mu zabitego potwora, na dowód swojej dojrzałości w profesji łowieckiej. Wilk tylko kłapnął zębami i mizerny kijek złamał się wpół, a ją zabolały ramiona od nagłej zmiany ułożenia rąk. Wypuściła resztki nędznej broni z dłoni, po czym zatoczyła się do tyłu, szukając lewą ręką kamienia, którym mogłaby cisnąć w wyszczerzoną bestię. Potknęła się boleśnie piętą o spory, wystający głaz i upadła na tyłek. Bestia tylko przyglądała się jej z zarośli. Uderzyła się tak mocno, że łzy napłynęły jej do oczu, ale nie poddawała się płaczowi. Zimne ślepia zmierzyły ją, wydawałoby się, pobłażliwym spojrzeniem. Wilk wycofał się w krzaki. Rozzłoszczona Solenn podniosła się i skoczyła w chaszcze za zwierzęciem, ale tylko niepotrzebnie się pokłuła ostrymi strąkami jakichś czerwonych, rosnących tu i ówdzie roślin o malusieńkich owocach. Chwilę później, z rozdartymi stopami i piekącym, dotkliwym bólem na całej długości nóg, wróciła się w stronę rozgrzanych w słońcu kamieni. Tam usiadła i popatrzyła z goryczą na własne nogi. Podniosła się ciężko i postanowiła wrócić do rzeki. Wciąż jednak miała uwagę i baczenie na pobliskie zarośla. Musiała przemyć rozdarcia i piekące rozcięcia na stopach. Szła szybciej niż wcześniej, a to z uwagi, że teren obniżał się tutaj. Jednak razy, w których boleśnie się pokłuła były tak częste, że prawie padła na gorących kamieniach nad brzegiem, z wyczerpania i ogarniającej ją wściekłości. Zaraz zabolały ją kolana, od słonecznego żaru na szarych skałach. Zeszła po ostro stromym brzegu ku wodzie i wywróciła się prawie na samym końcu. Zsunęła się boleśnie do rzeki i została tam długo, w szoku, którego doznało jej rozgrzane ciało w zetknięciu z lodowatą wodą. Zamoczyła głowę, ale nie miała sił, aby pływać. Na brzegu za nią, nie było nic, poza uginającymi się w słońcu zaroślami i zagajnikami karłowatych, kolczastych drzewek. Leżała w wodzie długo, aż wreszcie zrobiło jej się zimno i zaczęła trząść podbródkiem, stukocząc głośno zębami. W końcu wyszła z wody i natychmiast słońce poczęło osuszać jej ciało. Zdjęła przylepioną do bioder, mokrą, prowizoryczną szatę, służącą za nakrycie, po czym zarzuciła ją sobie na ramię, schładzając rozpalone plecy, i udała się na wschód, w poszukiwaniu tratwy, którą zostawiła gdzieś tutaj, w okolicy, na brzegu. Zastanawiała się, czy starczy jej sił, aby popłynąć z powrotem pod prąd, tam, gdzie mieli rozłożony obóz wraz z Łowczym. Znowu kamienie raniły ją w palce, ale dostrzegała to dopiero teraz, kiedy niedawne rozcięcia na skórze dawały o sobie znać. Tratwa była tam, wciśnięta w krzaki i zarośla. Zbliżyła się do niej i pociągnęła po długim, płaskim spłachetku ziemi prosto do wody. Rzeka, na większej głębokości, porwała ją na wschód, wbrew jej woli. Ledwie zatrzymała się na południowym brzegu, boleśnie obtłukując sobie dłonie, w zapalczywym poszukiwaniu palcami odpowiedniego do utrzymania się w miejscu kamienia. Tratwa popłynęła dalej, porwana razem z prądem biegnącej wody, zsuwając się Solenn spod wyciągniętych jak kłoda nóg. Sól krzyknęła z irytacją, po czym rzuciła się w fale za cennym skarbem, dzięki któremu mogła poruszać się na wodzie. Ktoś krzyczał do niej z brzegu po drugiej stronie. Odwróciła się i zadarła prawym bokiem o małe, przybrzeżne kamienie, oraz uderzyła kolanem w wystający na jej drodze głaz. Huknęła weń boleśnie, ale zatrzymała się i zbliżyła w stronę płycizny, blisko brzegu. Łowczy zrzucał z siebie swoje spodnie i wskakiwał za nią do wody. Kiedy znalazł się blisko, opadła bezwładnie i pozwoliła na moment rzece targać swoim zmęczonym ciałem. Łowczy podpłynął bliżej i schwycił jej okrycie na biodra, które spokojnie odpływało wraz z rzeką. -Straciłam tratwę - powiedziała i sapnęła ze zmęczenia.
-Gdzie ty byłaś? - zapytał Łowczy, po czym zbliżył się i podniósł ją, opierając o swoje silne ramię. Solenn wskazała na północny brzeg, po czym rzekła:
-Polowałam tam, gdzieś, z kijem... w krzakach.
-Polowałaś? - zapytał z niedowierzaniem, po czym pokręcił głową. -I co upolowałaś? - dodał ze śmiechem, po czym spojrzał na nią i zaśmiał się jeszcze raz. -Kijem...
-Spotkałam wilka - powiedziała Sol i podkuliła nogi w wodzie.
Łowczy zmierzył ją uważnym spojrzeniem.
-Chciałam go zabić. Połamał mój kij i uciekł. Łowczy podniósł się nagle z chlupotem, tak, że mogła wyraźnie zobaczyć jego dumną postawę. Z góry popatrzył tylko długo, i wyraźnie dał jej do zrozumienia coś, czego już nigdy nie miała zapomnieć. Młoda podniosła się również, po czym wzięła od niego szmatę i w zamyśleniu pokiwała głową. Popłynęli w stronę północnego brzegu, gdzie Łowczy poniósł Solenn ku obozowisku wraz ze swoimi rzeczami, nałożywszy również i buty na nogi. Widział jak ona sama się pocięła i miał zamiar opatrzyć jej stopy gdy wrócą.
-Wygląda na to, że ta stara bestia porusza się za nami jak cień. - rzekła Sol i popatrzyła na wschód, w stronę drogi, którą zostawiali powoli za sobą.
Łowczy przytaknął. Wiedział, że wilk był tam również i wtedy, gdy na wzgórzach zaatakowało ich stado. Na to wspomnienie ranne udo jakby mocniej dało o sobie znać. -To nie znaczy, że mamy mu ufać... Ani, tym bardziej, atakować go bez powodu - dodał po chwili namysłu.
-Bałam się. Nie wiedziałam co robić. Myślałam, że mnie zagryzie.
-Dobrze, dobrze, rozumiem - odparł Łowczy, po czym powiedział -Nigdy więcej jednak nie zapuszczaj się nigdzie sama. Widzisz, czym to się zwykle kończy, prawda? No już, obiecaj mi to.
Solenn pokiwała gorliwie głową. Podarował jej, jak zwykle, całą sytuację, widząc szczerość w jej gorejących blaskiem oczach. Pocałował dziewczynę w policzek, a ona przytuliła się do jego ramienia swoją rozgrzaną twarzyczką. I szli brzegiem wielkiej rzeki, aby spędzić razem resztę tego upalnego, letniego dnia, w czasie odpoczynku, zabawy i kolejnych życiowych prób, jakim stawiali czoła. A wilk patrzył z pobliskich zarośli i odprowadzał ich wzrokiem. I, jak zwykle, przeklinał tych, a także wszystkich innych ludzi. -Głupie plemię - warczał cicho i błyskał złowrogimi spojrzeniami w stronę odchodzących. Jednak, tym razem, w jego starych ślepiach płonęło coś jeszcze. Ogień uznania dla młodej pary radzącej sobie z tyloma niebezpieczeństwami, jakie stawiało na ich drodze niespokojne życie. Chcieli je przeżyć haustami - chwilą. I takie też miały być ich dni, w czasie odpoczynku. A stary wilk miał im zapewnić bezpieczeństwo, jakiego nigdy jeszcze nie posiadali. Choć przecież, tak jak oni, był daleko od domu.
Wilk zachichotałby, gdyby mógł, na tę myśl, która przemknęła przez jego zwierzęcy umysł. Bzdura - poprawił. Oni nie mieli nigdy domu...

-20 ´Cieplec´ - 376 rok N.E.
Wyprawa

Chłopak podszedł do ciosanego zdobnie, hebanowego stolika, z którego wziął mały świstek papieru. Otwierał go bez przerwy od paru ładnych lat. Zaglądał do niego codziennie, z nadzieją, że w zapisanych na nim słowach odnajdzie coś więcej, niźli to, co zdążył już dawno przeczytać i pojąć dobitniej niżby pragnął.

"Miły Jonnelu. Droga za nami długa, ale dotarliśmy do Wielkiej Rzeki. Na zachodnim brzegu, w Królestwach panuje spokój. Wojna została zażegnana. Jednak po wschodzie - coraz bliżej gór - niewiadoma moc okrywa nas całunem strachu. Może to natura, której nie potrafili opanować nawet Druidzi z Lasów. Jej pradawna siła wydaje się niepokonana - nie do przebycia dla nas.
Twoja siostra przechodziła być może niedaleko, ale nie natrafiliśmy jeszcze na żaden jej ślad. Pamiętaj, że jest wciąż dzieckiem. Nadal niewiadomo kto ją prowadzi. Jedni mówią, że to stara kobieta - i na to wskazywałyby nasze przypuszczenia. Inni pukają się w czoło. "Wiedźmy wyginęły już dawno" - mówią. Jakkolwiek by nie było - idą gdzieś, nie wiadomo gdzie, już od trzech lat, odkąd zniknęła z Zakonu, w czasie niepokoju na Granicach Zachodnich. A skąd wiemy, że żyją? Cóż, Jonnelu, podobnie jak ty, żywimy taką nadzieję."

Na wyblakłym papierze podpisano nierównym pismem ozdobnym, wielkimi literami. "Twój Wielce Oddany Druh i Przyjaciel - Ian."

Starą pieczątkę już dawno zniszczył czas.

Chłopak odłożył zwój na miejsce, wkładając go do drewnianego pudełeczka zamykanego na kluczyk.
Kiedy odbierał list w rodzinnym domu, był jeszcze młodzikiem. Od tego czasu minęło pięć długich lat. Skończył wtedy nieledwie dwanaście zim. Mimo to, już wtenczas potrafił biegle władać pismem i czytać. Samotnie oddawał się lekturze tych kilku dających nadzieję słów, chociaż nie był pierwszym, który otrzymał list w swoje ręce, choć adresowany był on do niego - prawowitego następcy ojca. Najpierw przeczytali go wszyscy wysoko urodzeni z dworu. A potem, jak pamiętał, odeskortowano go na daleką północ, wzdłuż wielkich wschodnich pól, skąd trafił do tych gór. Na dworze wszyscy poginęli, gdy przybyły tam siły nieprzyjaciela, umykające z zachodu. On wykradł zwój z biblioteki możnowładcy. Nie pamiętał, jak wtedy mu się to udało. Sir Andun - stary przyjaciel matki, zabrał go daleko od rodzinnych stron. Przerażające wierchy nagich zwałów skał. Granica świata - tak je nazywali wszyscy. On nie bał się ich od pierwszego spojrzenia. Wkrótce też zaczął się przyzwyczajać do ich surowego piękna, z jakim wywyższały się nad całym światem. Teraz był to jego nowy dom.
Nigdy nie zastanawiał się, co było po drugiej stronie. Wszyscy mówili o dziwnej pustce. Nie wierzył w nią, od kiedy tylko mógł rozumieć słowa, podobnie jak nie ufał bogom i nie modlił się do nich.
Może to tam się ukryli? Jego siostra i ten, który ją prowadzi... Szkoda, że nie żyje już prawie nikt, kto mógłby być mądrzejszy od niego, i kto zechciałby mu pomóc.
Minęło już tyle lat. Tyle lat. On wtedy miał ich dopiero dziewięć, kiedy nadeszły niepokojące wieści. Wszyscy na dworze mówili najpierw, że zginęła. Potem, gdy wysłannicy nie znaleźli jej trupa, pytali wszystkich, którzy mogli cokolwiek pamiętać. Każdy też zaklinał się, że ktoś zabrał ją z zakonu i poszedł na wschód.
Podobno jeden ze sług kościelnych słyszał, jak ten ktoś mówił do jego siostry cichym głosem. "świat jest ogromny. Nie znajdą nas, moja mała."
To był jedyny pełny ślad, jaki po nich pozostał.
Potem były już tylko domysły, gonitwy, przepytywania i płacenie miedziaków za jakąkolwiek pomoc. Ludzie na wojnie ginęli, a kiedy się skończyła, nie zostało już nikogo, kto dałby znaki życia i chęć odszukania zbiegłej dziewczyny. Nikogo poza nim.


* Oto oni, lordzie. - przedstawił mu śmiałków stary herold, którego dobrze znał kiedyś jego wuj - Sir Andun.
Jonnel spojrzał na dwójkę stojących przed nim mężczyzn.
Różnili się wszystkim, na co mógł zwrócić uwagę. Pierwszy był zdecydowanie większy, rozleglejszy w barach - miał wygląd barbarzyńcy z Dalekiej Doliny, albo człowieka, który jest synem niedźwiedzia. Bez zarostu - wyglądał na młodzieniaszka, ale był bardzo dumny nie tylko z postawy. Patrzył tak, jakby osiągnął już w życiu to, co zamierzał. Mierzył wszystkich spokojnym, acz nie pozbawionym pewnej wyniosłości, spojrzeniem. Miał długie, ciemne włosy i przenikliwe oczy. Odziany w grube skóry i twarde, wiązane rzemieniami spodnie - przygotowany na wyprawę, z małym tobołkiem na plecach i toporem zawieszonym u pasa. Drugi prezentował się zdecydowanie mniej okazale. Odziany w stary, znoszony strój, miał zaczepioną na ramieniu, małą mandolinkę, na której zapewne pobrzękiwał, zdobywając sławę barda w pobliskiej osadzie. Lekki meszek na podbródku sugerował, że niedawno wszedł w wiek dorosłości. W tym miejscu dorastało się szybciej niż gdzie indziej. Jego jasne włosy opadały na delikatną, niezbyt piękną twarz z piegami. U jego stóp spoczywał worek ze sznurem na plecy, w którym zapewne zmieścił wszystko, co było mu niezbędne do zabrania. -Po co przybyliście? - spytał, obchodząc ich spokojnie wokoło.
Pan Ulfar spoglądał na niego z zaciekawieniem, ale jak zwykle nie miał uwag do jego zachowania - w końcu był jego poddanym. Jedynym jaki mu pozostał.
Niski spojrzał na barczystego, ten zaś tylko parsknął bezwolnie, jakby czymś rozbawiony. Bard odezwał się nieśmiało.
-Pragnąłem zapisać tę opowieść na kartach moich zbiorów z pieśniami, panie.
-Jaką opowieść? - zapytał go drugi i ziewnął przeciągle. Jon zasępił się.
-Pragnę poczynić dziennik z naszej wyprawy, w którą...
-Nigdzie nie pójdziemy - przerwał mu Jon i machnął ręką, zrezygnowany. -Co ja mogę zdziałać z dwójką takich jak wy? Odwrócił się w stronę starego herolda i pokręcił głową z rezygnacją.
Tamten wielki popatrzył na niego z ukosa. Bard zaniemówił z goryczy.
-Jak to... - wybełkotał.
Wielki burknął coś obraźliwego pod nosem.
Herold podszedł do Jonnela i szepnął do niego:
-Panie... więcej chętnych już nie znajdziemy. To i tak cud, że oni się zgodzili. - powiedział i spojrzał na dwójkę śmiałków, uśmiechając się do nich blado.
Jon zerknął na niego i znów się zasępił. Ulfar był ostatnim, który mu pozostał. Poza nim i fałszywymi sprzymierzeńcami nie miał już nikogo. Czuł się bezsilny, ale wiedział, że musi próbować. Mimo wszystko powinien słuchać się starego herolda. Jaka szkoda, że przybrany wuj Andun musiał umrzeć. Bez niego wszystko zdawało się trudniejsze.
-Hej, paniątko! - przypomniał o sobie wielki głupiec. -Nie mam zamiaru przyjmować twojej odmowy teraz. Po co nas tu ściągnąłeś, skoro nie chcesz nigdzie wędrować? - zapytał i popatrzył uważnie w twarz Jona. Jego oczy świdrowały go na wylot.
Jon spojrzał na niego i przełknął ślinę. Może faktycznie powinien się cieszyć, że miał choć dwóch chętnych? Ach, jakież to wszystko zdawało się żałosne.
-Otrzymacie swoją zapłatę - powiedział stary Ulfar. -Jeśli lord nie zechce nigdzie ruszyć, mimo wszystko, nic nie stracicie.
Jon zamarł. Nie mogli pozwolić sobie na takie marnotrawienie majątku, wiedział też, że nie wypada odmawiać czegoś, co organizowane było z takim zapałem i trudem. Jon nie chciał wydawać bez sensu choćby tych ostatnich paru miedziaków z jego lordowskiej kieszeni. Bard jęknął głośno i kopnął leżący kamień.
-A więc wyprawa przepadła. Już nigdy nie zdołam spisać wielkiej opowieści z wędrówki. -Bogowie. - warknął zirytowany wielkolud.
-Cisza. - nakazał Jon.
Drogą coś się zbliżało. Słychać było stukot kopyt końskich. -Jeździec - obwieścił Pan Ulfar i zbliżył się do muru, aby wyjrzeć na trakt i ocenić, kto nadjeżdża. Zapewne rozpoznał po odgłosach, że ten ktoś przybywał samotnie, na jednym koniu. Ci dwaj również się odwrócili, choć wielkolud wydawał się cokolwiek znudzony. Stary zniknął za murkiem i słychać było, jak jeździec zatrzymuje się, zsiada z konia, i z nim rozmawia.
Chwilę potem, zza załomu wyłonili się herold i prowadzący konia posłaniec.
-Przybywam do młodego lorda z wieścią, że karawana wyjeżdża tego popołudnia i oczekuje, iż zjawicie się przed samym wyjazdem, w pełni zaopatrzeni. Kupcy pytają też, czy bierzecie konie.
Mężczyzna był dość młody, z lekko przystrzyżoną, czarną bródką. Musiał być dobrze opłacanym gońcem, zważając na jego barwny strój i to, że miał bardzo zadbany wygląd. Ulfar zbliżył się i spojrzał na Jona z wyraźnym ponagleniem wymalowanym w oczach. Chłopak podjął już decyzję.
-Jadę. - obwieścił.
Barbarzyńca uśmiechnął się raczej pobłażliwie, ale mimo to wydawał się usatysfakcjonowany z jego postanowienia. Bard za to, szalał wprost z radości, udowadniając to pobrzękiwaniem starej mandoliny. Ulfar uciszył go skinieniem dłoni.
Posłaniec wciąż czekał na odpowiedź.
-Nie bierzemy koni, ponieważ nie są nam one potrzebne, jeśli nas zawieziecie. - odparł Jon, a herold przytaknął.
W tej zwięzłej odpowiedzi kryła się również inna prawda. W stajni na dworku nie było ani jednego rumaka, a pieniędzy pozostawało ledwie do zapłaty ochotnikom na wyprawę. Jon liczył, że sami kupią konie już w trakcie podróży, za to, co dostaną teraz. Na razie nie wyglądali na bogaczy.
-Dobrze. - odpowiedział przybysz i skłonił się.
Ulfar ścisnął mocno ramię młodego panicza.
-Musicie więc się zbierać do drogi - rzucił smutno.
Jon popatrzył na moment w jego szare oczy bez wyrazu. Przez chwilę zdawało mu się, że nie wytrzyma i zacznie płakać. Potem pohamował się, ale już nie spojrzał na nikogo.
-Za godzinę, tutaj! - rzucił zbyt łamliwym głosem. Ci dwaj zostali na dole, ponieważ byli już gotowi. Stary herold odprowadził posłańca i coś jeszcze powiedział. On był już wtedy wysoko na schodach prowadzących do małego dworku, w którym mieszkał. Była twierdza - teraz zniszczona przez czas i zaniedbanie - malowała się przed nim - szara i posępna. Nie czuł do niej niczego, ponieważ nie była jego domem, ale i tak zachciało mu się wyć. Potem przypomniał sobie, że nosi miecz u pasa, ma siedemnaście lat, a matka na łożu śmierci wyraźnie nakazała mu coś, czego nie zapomniał do dziś. On jej obiecał, zanim umarła. Zatrzymał się i spojrzał na otaczające go góry.
-Któregoś dnia rzucę wam wyzwanie - wypowiedział słowa jakby do sterczących szczytów zwalistych skał stojących tu już od wieków, zanim on miał okazję spojrzeć na świat. I choć nie wierzył w granicę świata, tym bardziej chciał ją wtedy przekroczyć.

* -Dalej nie pójdę. - powiedział bard i choć na początku pałał większymi chęciami niż pozostali, szybko wygasły one w obliczu trudów podróży. Zapewne nie spodziewał się, że życie wędrowca nie składa się tylko z cudownych przygód i bajecznych miejsc, które napotyka, ale także z całej masy trudności i bólu, jaki staje na jego drodze w każdym kolejnym dniu uciążliwego marszu.
-Wiedziałem - zaśmiał się wielkolud. Podszedł do niego i posadził obok swój niewielki tobołek. -No i jak? Nogi bolą? - zapytał z ironią w głosie. -Nie spodziewałeś się, że jak opuścimy wozy, nie będzie już miało cię co ponieść...
Jon zbliżył się i wskazał im obu malujący się u podnóża góry, niewielki las.
-Powiedziałem, że tam odpoczniemy. - rzekł ze spokojem w głosie, ale bard drgnął, gdy usłyszał te słowa.
-A ja powiedziałem, że zostaniemy tutaj. To znaczy - poprawił się długowłosy wojownik - teraz tak mówię. - spojrzał na Jona jak ktoś, kto zawsze miał absolutną rację. Przypomniało mu to ojca.
Jon nie wierzył w to, co usłyszał. Przez całą podróż przez góry, obaj - Hodor i Alyn, nie okazywali sobie wzajemnie przyjaźni. Docinki Hodora - który wydawał się przewyższać wzrostem i złośliwością każdego, kogo Jonnel kiedykolwiek spotkał, wpływały źle na samopoczucie nieudolnego nawet w śpiewaniu - jak się zdążyli przekonać - barda. Czy to możliwe, że akurat teraz obaj skumali się, kiedy jeden nie miał sił zejść paru kroków z górskiej ścieżki?
-To nie ma najmniejszego sensu. - prawie krzyknął młodzieniec. -W nocy, odsłonięci, na skalnej półce w górach. Nie wiem czy wiecie, ale lato tutaj wcale nie oznacza ciepła, szczególnie po zmierzchu.
Wojownik spojrzał na niego tym razem, jak na kogoś bardzo nieroztropnego. Jon mówił dalej. -Nie mamy chrustu na ogień, jesteśmy głodni i zmęczeni.
-No właśnie - wtrącił Hodor i zaśmiał się. -Zmęczeni.
-Gówno prawda! - warknął, rozzłoszczony głupim zachowaniem upartego towarzysza. -Nie chcesz zgodzić się ze mną z samej zasady. Sam dobrze wiesz, że mięsiwo upieczemy na ogniu, a jak go rozpalisz, kiedy nie masz drewna? No i gdzie będziesz spać? Tu, na kamieniach?
-Ktoś może pójść po jakiś chrust - pisnął cichutko bard. Jon zmierzył go zimnym spojrzeniem.
-Na przykład ty.
śpiewak przełknął głośno ślinę, a Hodor parsknął głupawym śmiechem. -Więc sam mi powiedz, jaki to ma sens, skoro i tak będzie musiał zejść do lasu? - zapytał bardzo rezolutnie.
-No właśnie. -Jon zaśmiał się i kucnął przed nimi. Rozłożył niedbale ręce. -Ja nigdzie nie idę. Jeśli nie chcecie jeść, nie będziecie mieli ogniska na własne życzenie.
-Na pewno znajdziemy jakieś drzewa. - powiedział bard i spojrzał w ziemię. Nagle zaklął siarczyście: -Po co człowiek kłóci się o takie głupoty... - powiedział jakby do siebie. Obaj spojrzeli na niego zaciekawieni. Alyn wstał i zaczął schodzić w dół skalną ścieżką, jęcząc przy każdym kroku. Hodor popatrzył za nim, a potem zerknął na Jona. Ten tylko uśmiechał się pod nosem i dawał mu do zrozumienia, że wygrał tym razem.
-To nie jest godne żadnej pieśni. - zawołał do nich z dołu bard, dając wyraz swojej udawanej złości.
Młody Jonnel wpatrywał się w kamienie pod swoimi stopami.
-Nie zawsze mamy piękne rzeczy do opowiadania.
-On po prostu boi się spać w lesie. - rzekł do niego półgłosem Hodor, kiedy bard był już kawałek w dole. -A ty masz chrust w plecaku - zauważył po chwili.
Jon uśmiechnął się zagadkowo i nie powiedział nic.


* Gdy dotarli do lasu i rozłożyli obóz, zjedli kiełbaski na ogniu, przegryzając je suchym chlebem i popijając wodą z pobliskiego strumienia. Potem położyli się spać zaraz po kolacji. Była to ich pierwsza noc po opuszczeniu karawany kupieckiej - pierwsza noc pod gwiazdami w drodze, chociaż przecież niejeden raz sypiali już w takich miejscach. Sprzedawczykowie zatrzymywali się na pobliskim targowisku na jakiś tydzień. Oni ruszyli dalej szlakiem na południe, ponieważ nie mieli czasu na oglądanie rzeczy, których i tak nie mogli kupić. Zdecydowali, że w najbliższym mieście wydadzą monety na potrzebny prowiant wraz z końmi, których potrzebowali do dalszej drogi. Ulfar odradził im korzystania z wierzchowców na ścieżce, którą nie podążała karawana. Powiedział, że miejscami jest ona bardzo niebezpieczna, dlatego karawaniarze wybierają inne, okrężne drogi, prowadzące w stronę zachodnich dolin. Owe biegły jednak szerokim łukiem na prawo, a Jonowi zależało na czasie. Jedną z takich ścieżek minęli popołudniem. W osadzie, do której mieli dotrzeć za jakieś dwa dni, musieli rozejrzeć się za wierzchowcami i kierunkiem, w jakim podążą. Ulfar mówił, że potem szlaki są już łatwe i konie nie powinny stanowić nadmiernego balastu. Jonnel wiedział o tym wszystkim, ponieważ pamiętał, jak sam przybył tutaj kiedyś z Sir Andunem. Mimo to, nie był pewien, czy poradzi sobie w wędrówce. Wtedy był młodszy, ale i prowadzony przez obeznanego w drodze opiekuna. Teraz wszyscy musieli zdać się na jego doświadczenie i znajomość okolicy, której nie był pewien u siebie. Hodor zdawał się nie zwracać na to większej uwagi, ale Jon lękał się o słabowitego Alyna. Zastanawiał się, czy wytrzyma on szybkie tempo, jakie miał w zamiarze narzucić. Na razie ułożyli się spać. Chociaż nie rozłożyli wart, ponieważ nie chcieli być jutro zmęczeni, każdy z nich spał ze swoją bronią leżącą pod kocami. Las posępniał z każdą chwilą, kiedy ostatnie promienie słońca dogasały za horyzontem. Drzewa szumiały, poruszane lekkim wietrzykiem ze wschodu. W małym zagłębieniu, otoczeni karłowatymi krzaczkami i pękami zarośli, zasypiali powoli, mając w głowach świadomość, że teraz już nie mogą się wycofać. Jon nie przedstawił im dokładnie celu swojej podróży. Mówił, że potrzebuje eskorty w drodze na południe. Nie wiedzieli nawet, dokąd podążali i czego szukali, a jednak zgłosili się do kompanii. Chłopak przytulił się mocniej do swojego koca. Chociaż słońce w dzień świeciło jasno na niebie, w nocy przenikliwe zimno doskwierało każdemu, kto nie ubrał się zbyt dobrze.
Być może znalazłem nowych przyjaciół - pomyślał.
Jon chciał jednocześnie płakać i śmiać się, kiedy uświadomił sobie, że tak naprawdę nigdy wcześniej jeszcze nie miał prawdziwego przyjaciela.
Gdzieś tam, po szerokim świecie podróżowała jego siostra. Jon zastanawiał się, czy jej było lepiej niż jemu. Już dawno obiecał śmierć temu, który ją porwał, ale teraz czuł, że w jakiś sposób ona jest z tym kimś bezpieczna. Jeśli miałaby zginąć, zostawiliby ją przecież w klasztorze - myślał i sam próbował siebie o tym przekonać. Miał nadzieję, że jeszcze żyła. Wierzył w to całym sercem, chociaż nie modlił się w tej intencji do żadnych znanych bogów. To było tak dawno temu. Nawet nie poznał jej zbyt dobrze.
Dziwne. Wydawało mu się, że Hodor nie spał, chociaż pierwszy ułożył się na posłaniu z roztropności.
-O czym myślisz? - spytał go wielkolud i sapnął parą z ust, ponieważ doskwierał mu chłód, a ogień powoli dogasał. Jon dorzucił drwa i miał nadzieję, że obudzi się, gdy będzie mu zimno, żeby znów rozpalić chrust.
-O kobiecie - powiedział po chwili i uśmiechnął się.
Hodor parsknął śmiechem i szczelniej zakrył się kocem. Uśmiech na twarzy Jona towarzyszył mu aż do momentu, gdy zapadł w sen.

* Nie wiedzieli, kiedy stracili z oczu ścieżkę w wielkim lesie. Pochłonięci byli rozmową o swoim przeszłym życiu. Chociaż Jon nie opowiadał wiele, dowiedział się o tym, skąd pochodzili jego przyjaciele i jak spędzili dotychczas swoje lata. Alyn mówił, że przybył tutaj z Wielkich Zachodnich Królestw. Jak wszyscy, uciekał przed wojną osiem lat temu. Wydawało się, że góry były najlepszym schronieniem przed nieprzyjacielem. Tak więc, najwięcej uciekinierów ukryło się w osadach blisko Granicy świata na północnym wschodzie Krain. To było daleko od Wielkiej Rzeki, a do Zachodnich Królestw jeszcze dalej. Niewielu przebyło na wskroś połowę znanej ziemi w swojej jednej podróży, ale Alyn był właśnie jednym z tych, którzy tego dokonali. Stracił rodzinę właśnie w ten czas, mimo to wydawało się, że ojciec, który również należał ongi do wędrownych trubadurów, nadal pozostał w jego sercu, i był jakoby pieśń, którą się pamięta, a która jeszcze nie przebrzmiała - jak to określił Alyn. Jego filozofie młody bard przenosił w codzienność, chociaż nie miał talentu do śpiewu. Hodor znany był na północy jako "Wojenny Topór". Uważany za barbarzyńcę, w związku ze swoim wyglądem i ubiorem, budził nieufność ludzi. Mimo to, był tylko synem biednego drwala, który wychował go w trudnych warunkach i nauczył hartu ducha. Hodor wcale nie wstydził się tego, że mówiono o jego pokrewieństwie z pradawnymi wojownikami. Była to dla niego duma, z którą chętnie się obnosił, i której nie ukrywał. Jego życie upłynęło na próbach zaciągnięcia się do wojska i długich wymarszach na północne szlaki. Chociaż nie stoczył on żadnej wielkiej bitwy, a jedynie kilka potyczek z rozbójnikami na górskich ścieżynach, obył się z bronią i uznany został jako wprawny wojownik. Poza tym, zwiedził ładny kawał świata. Bogactwo nigdy nie było dla niego codziennością - jak mówił - ale zawsze miał z czego żyć.
Sam Jon powiedział towarzyszom tylko tyle, że pochodzi z południa i jest lordem z dawno zapomnianego rodu. Sprawy, z którymi wiązało się jego pochodzenie, były dla niego samego bardzo bolesne. Czuł, że nie jest to jeszcze odpowiedni czas, aby opowiadać komukolwiek o swoim przeszłym życiu. Hodor wydawał się usatysfakcjonowany tym, czego się o nim dowiedział. Musiał słyszeć już więcej o historii Jona z jakichś innych ust. Alyn pragnął dowiedzieć się jeszcze szczegółów, ponieważ jego pieśń miała opowiadać dokładnie losy i historię jej bohaterów, jednak kiedy zorientowali się, że ścieżka, którą szli do niedawna, zniknęła, skończyły się wszelkie nalegania i prośby. Gadatliwy bard zamilkł i rozglądał się gorączkowo wokoło. Wszystko, co widzieli, to był stary i przeraźliwie gęsty las. Bez drogi byli zagubionymi dziećmi, zdanymi na łaskę sił tego świata. Szybko tedy zaczęli jej szukać, ale wkrótce zalęgła nad nimi gęsta mgła, która przyszła nie wiadomo skąd. Zrobiło się chłodno, cicho i złowrogo. Jon dotykał rękojeści swojego miecza, ale to coś, czego lękał się w tej chwili, nie ujawniło mu się ani na moment.

* -Zostańcie tutaj. - powiedział do nich szeptem Hodor, kiedy usłyszeli gdzieś przed sobą szmery i chrapliwe nawoływania - jakby ktoś zgubił drogę, albo towarzyszy, i prosił o pomoc pusty las.
-To duchy... - szczęknął zębami Alyn i schwycił kurczowo pień pobliskiego drzewa, jakby chciał się za nim schować, albo wleźć na jego wyższe gałęzie.
-Skąd wiesz? - zapytał Jon, wyciągając miecz i rozglądając się z uwagą.
-Za dużo opowiastek. - rzekł spokojnie Hodor. -Tam ktoś po prostu jest... i pewnie szuka drogi, tak jak my. - zawyrokował. -Pójdę to sprawdzić.
-Czemu mamy nie iść z tobą? - zapytał Jonnel Hodora i schwycił go silnie za ramię. -Nie oddalajmy się od siebie. - poprosił. Wielkolud spojrzał na niego z uwagą.
-On nie pójdzie - wskazał na trzęsącego się Alyna. Gdzieś daleko rozległo się wycie wilka.
-Robi się ciemno - zauważył bard, spoglądając na szarzejące niebo. -Zostańcie... - znowu zaszczękał zębami.
-Nie musimy nigdzie iść. - Jon zachował resztki spokoju, schowawszy miecz do pochwy. Hodor był od nich obu o wiele starszy. Jako najbardziej doświadczony, miał zawsze decydujący głos w tego typu sprawach. Chociaż Jon był organizatorem całej wyprawy, nie spierał się nigdy z wojownikiem. Znał jego wartość i ufał doświadczeniu przyjaciela. Wielkolud stał przez chwilę w ciszy, nasłuchując.
Wołanie umilkło. Drzewa nie oddawały już echa dziwnego, ochrypłego głosu, który słyszeli. Mgła zaczęła gęstnieć jeszcze bardziej.
-Idę. - powiedział jakby na przekór wszystkiemu. Jon już nie próbował go zatrzymać. Pożegnali się spojrzeniami. Hodor ścisnął rękę Alyna.
-Jeśli nie wrócę, napisz o mnie balladę... że zginąłem w jakiejś bohaterskiej walce. - uśmiechnął się. Trubadur przełknął ślinę i pokiwał gorliwie głową. Jon pocałował przyjaciela w czoło - w taki sposób zwykli ludzie z południa błogosławili się nawzajem w trudnych chwilach. Nawet jeśli Hodor nie znał owego zwyczaju, nie dał tego po sobie poznać. Kiedy odwracał się do nich plecami i niknął w zacienionej mgłą gęstwinie, Jon miał dziwne wrażenie, że widzi go po raz ostatni.

* Jon i Alyn nie ruszali się z miejsca, żeby Hodor mógł łatwo znaleźć do nich drogę powrotną. Rozpalili prowizoryczny ogień i zaczęli w milczeniu smażyć na nim ostatnie pozostałe kawałki kiełbasy. W plecaku mieli jeszcze trochę ziół na herbatę i wody nabranej wczoraj wieczorem. Poza tym, do jedzenia pozostał tylko suchy chleb i jakieś stare kawałki kapłonów sprzed dwóch tygodni. Kiedy kiełbaski usmażyły się, nabili je na małe patyki i zaczęli obgryzać ze smakiem. Mimo to, nerwowe oczekiwanie sprawiło, że nie zjedli tyle, ile powinni. Zostawili porcję dla przyjaciela, w nadziei, że zjawi się na posiłek. Chociaż mgła rozrzedziła się całkowicie, Jon zauważył, że wokoło panowała już głucha noc. Oczekiwanie we dwójkę nie służyło niczemu, dlatego Jon kazał Alynowi położyć się do snu, sam zaś pozostał na warcie. Wokół poskręcane konary tworzyły zasłonę nieprzebytej gęstwy. Las był tak rozrośnięty, że drzewa uniemożliwiały jakąkolwiek widoczność. Nawet gdy Jonnel przestał wpatrywać się w ogień, aby przyzwyczaić oczy do ciemności, niewiele mógł zobaczyć, poza sterczącymi wszędzie, pozginanymi gałęziami i pniakami wyrosłymi tutaj jeden na drugim. Iglaste drzewa sterczały tak gęsto, że nie sposób było dojrzeć za ich bujnymi szczecinami, czy coś zbliża się na odległości siedmiu metrów. Alyn przewrócił się na drugi bok, chrapiąc już zapamiętale.
Jon uświadomił sobie, że myśli o siostrze, a bard nie śpi już, tylko coś mruczy pod nosem, może do siebie, a może do niego.
-Co? Mówiłeś coś? - spytał, rozcierając klejące mu się oczy. Myśli rozwiały się nagle, tak samo jak przyszły. Jak zwykle próbował usilnie przypomnieć sobie jej twarz. -Czy on wrócił?
Jon wpatrzył się w gęstwę przed nimi... wszędzie wokół nich. I choć wpatrywał się długo z nadzieją, nie zobaczył nic i nikogo pomiędzy zaległymi wszędzie drzewami.
-Nie mieliśmy od niego żadnego znaku. - powiedział głośno Alyn. -Czy on nie żyje? Chociaż Jon nie chciał nawet myśleć o tym, nie odważył się zaprzeczyć. -Co mogło mu się przydarzyć? - zapytał, jakby niedowierzając temu, co przed chwilą zasugerował Alyn. Trubadur przełknął ślinę i wpatrywał się z przestrachem w te same drzewa, które obserwował Jon. I choć czekali długo, Hodor nie pojawił się.

-6 ´Drzewiec´ - 376 rok N.E. Władca Ognia Oczy bolały go już od ciągłego wpatrywania się w ogień. Była to już druga noc, którą spędzał w ten sposób. Nie śpiąc... rozmyślając... płacząc nad straconym bezpowrotnie towarzyszem podróży, który był prawdopodobnie także jego nowym przyjacielem... Może ostatniej nocy nie płakał jeszcze, choć sam już nie pamiętał tamtych chwil, ale jeśli już nie ronił łez, to tylko dlatego, że nie wiedział wtenczas o śmierci Hodora. Ale to stało się. Stało się dokładnie tak, jak Jon się spodziewał, tak jak obawiał się, chociaż nie chciał tego przyznać nawet w duchu. Rankiem on z Alynem znaleźli Hodora kilkanaście metrów od swojego obozowiska, w głębi lasu. Był martwy. Leżał na rozrośniętej kosodrzewinie, która uginała się pod ciężarem jego ogromnego cielska. Był wygięty w tył w nienaturalny sposób. To konwulsje musiały uczynić takie rzeczy z jego ciałem. Gardło miał rozpłatane. Gorzej nawet - rozgryzione, jakby szczęką najeżoną zębami o długości palców. ślady nie pozostawiały wątpliwości - to, co go zabiło, na pewno nie było mieczem... toporem... żadną inną bronią. To były kły bestii, straszliwie powyginane kolce, tnące głęboko, przez skórę i mięso aż do krwi.
Dlaczego nie słyszeli jego śmierci? Dlaczego nie wiedzieli, że umierał obok nich?
Jon zadawał sobie te pytania bez przerwy, od momentu znalezienia przez nich ciała Hodora, i z każdą chwilą, w której rodziła się w jego głowie owa wątpliwość, bardziej był pewien, że coś, co zabiło jego przyjaciela, pozbawiło go życia daleko stąd, a potem przywlokło blisko ich miejsca spoczynku i zostawiło. To jednak nie wyjaśniało, dlaczego Hodor zapuścił się w swoich zwiadach tak daleko, że nie mogli słyszeć jego głosu, kiedy...
Z pewnością Hodor umarł bolesną, nagłą i potwornie głośną śmiercią.
Całą szyję miał rozpłataną. Bogowie... jaki potwór mógł rozerwać mu gardło tak okrutnie i jeszcze nie pozostawić barbarzyńcy szansy do obrony? -zastanawiał się Jon.
Sterczące znad krzaka nogi Hodora również były pogryzione, a na potężnym karku wojownika malowały się krwawe pręgi - ślady po kolejnych próbach zaciśnięcia przez bestię kłów na jego szyi.
Wilki - zawyrokował Jon. Nic innego nie mogło zabić człowieka w taki sposób. Stado. To musiały być dzikie wilki. W lesie słyszeliśmy ich wycie.
Kto jednak, w takim razie, krzyczał tamtego wieczora, gdy się bali, i gdy Hodor zaoferował im, że pójdzie sprawdzić źródło upiornych dźwięków? Jon wolał nie myśleć o tym zbyt długo. To sprawiało tylko, że w żołądku kotłowało mu się ze strachu, a na czoło występował rzęsisty pot. W taką noc jak ta lepiej nie myśleć zbyt wiele o złych rzeczach. Jon zazdrościł Alynowi, że ten mógł beztrosko spać w takich chwilach, ułożony na kocach i wtulony w drugą warstwę szmat, które pozostawił im ich zmarły towarzysz.
Pochowali Hodora pod drzewem w lesie, pod warstwą igieł, liści i kamieni. Nie mieli sił, ani czasu czy ochoty dźwigać jego ciała poza las, tym bardziej, że nie wiedzieli, czy wyjdą z niego kiedyś w ogóle, i czy dotrą w miejsce odpowiednie do położenia towarzyszowi nagrobka - takie, w którym pamięć o nim nie zostanie zapomniana.
Chociaż szli potem, szukając, przez prawie cały dzień, nie znaleźli drogi z lasu. Gdyby tylko choć mała ścieżyna pojawiła się im przed oczyma - byłby to znak, że cywilizowane szlaki są gdzieś w pobliżu, możne do odnalezienia. Niestety - choć Jon nie pojmował, jak to się stało, że stracili spod nóg leśną drogę i nawet tego nie zauważyli, a potem nie udało im się odszukać jej za nic - nie potrafili z powrotem trafić na miejsce, gdzie rozstaje lub urywająca się na moment ścieżyna mogły zaprowadzić ich w gęstwę, z której tak trudno było im się teraz wydostać.
Do miasta mieliśmy dotrzeć dziś w nocy lub jutro rano. - rozmyślał nad poczynionymi przez nich wyliczeniami Jonnel. Rzeczywistość okazała się mimo to zupełnie inna. Musieli jeszcze długo szukać szlaku. Co gorsza - nie mieli pewności, czy do czasu jego znalezienia... przeżyją.

* Łowczy nie spał tej nocy. Dręczyły go uczucia - wizje z przeszłości, zapomniane dawno grzechy, oraz postanowienia, których zobowiązał się dopełnić i przyjął z pełną odpowiedzialnością, a teraz żałował za nie po stokroć i pragnął się od nich uwolnić za każdą cenę - był pewien, że nawet za cenę swojego życia... Poza tym, do jego nietęgiego samopoczucia przyczyniła się jeszcze jedna rzecz. Sól miała kłopoty z oczami, płakała co noc nie tylko słonymi łzami, ale też słoną wodą. Łowczy wiedział, przeczuwał, że w końcu tak się będzie działo, ale nie spodziewał się, że sprawi to dziewczynie tyle bólu już na początku przemiany. Teraz spała - jak zwykle po wieczornej kuracji. Dobrze, że w dzień wracało jej widzenie i oczy przestawały ją boleć.
Jest córką nocy i morza. Dzieckiem wody. Krwią oceanów. Jest gwiazdą płynącą przez księżycowe morze. Jest stojącą wodą jeziora i rwącym prądem niespokojnej rzeki. Jest koroną zapomnianego królestwa i ostoją starego świata. Jest zalążkiem odkrycia, schyłkiem dawnego porządku i nadejściem nowego. Pilnuj jej. Pilnuj jej lepiej niż swoich oczu, uszu, swoich nóg, rąk i swojej męskiej dumy. Pilnuj i strzeż uważnie, nie pozwól się jej oddalić. Bo odpłynie ci. Będzie chciała. Leczy ty nie pozwól na to. Kochaj ją. Tak mocno, jak tylko potrafisz, całym swoim zepsutym sercem. Nie próbuj jej dręczyć. To twoja siostra. Twoja nowa odpowiedzialność, jakiej musisz stawić czoło i którą, jednocześnie, musisz miłować.
Przypomniał sobie słowa starej wiedźmy i to, jak wtedy patrzyła na niego, a on lękał się jej kociego, uważnego i przenikliwego spojrzenia.
A co jeśli zostanę? - przypomniał sobie, jak zadał nieroztropne pytanie. Kiedy ugryzł się w język, było już za późno na cofnięcie słów. Jej oczy rozwarły się w piekielnej imitacji wściekłości.
Zginiesz! Zginiesz tak jak ona, ja, wszyscy w zakonie! Zginą kapłani i wróżbitki, zemrą świeccy i wierni, upadną wiedźmy z podziemia, i zginiesz również i ty, jeśli nie posłuchasz głosu wszechwiedzącej wizji. Ona to nakazuje wam iść. Iść aż na kraniec świata i z powrotem. świat jest wielki. Nie znajdą was, mój drogi. Lecz jeśli zostaniesz...
Starucha umarła na jego rękach, a on długo jeszcze pamiętał spojrzenie jej płonących oczu. Na to wspomnienie przejął go dreszcz chłodniejszy niż nadrzeczny wiatr znoszący stojącą nad wodami rzeki mgłę na zachodnią stronę świata.
-Co mam robić dalej? Ile jeszcze sił ma mi wystarczyć do spełnienia tej piekielnie trudnej misji? - wypuścił słowa na wiatr, wydając przy tym jęk zwątpienia, jaki nieczęsto słyszał u siebie. Czasami wątpił. Jak każdy.
Ta "piekielnie trudna misja" to było nic więcej, jak tylko pilnowanie dziecka i uczenie go życia - uświadomił sobie. Rzesze matek musiały radzić sobie z tym kłopotem na co dzień, a on, prawdziwy mężczyzna z krwi i kości, marudził nad nim gorzej niż niemowlak w kolebce nad moczem w pielusze. Wystarczyło pokazać jej pewne drogi i nauczyć nimi kroczyć w odpowiednim kierunku i tempie. Czy to jest aż takie trudne?
Odkąd pamiętam, zawsze ciągnęło mnie ku podróży. Chociaż nie znam całego świata, jestem pewien, że umiem go przemierzyć, niezależnie od tego, co skrywa w sobie, a czego ja jeszcze nie poznałem. Moje stopy odnajdą każdą, choćby najmniejszą drogę, która prowadzi dokądkolwiek. Dojdę tam, gdzie pragnę dojść, choćbym to miał okupić potem i krwią. I zaprowadzę ją ze sobą aż na kraniec ziem, jeśli tak będzie trzeba.
Łowczy zamyślił się ponownie.
Czy granica świata może być aż tak daleko, że ludzie jeszcze jej nie poznali?
To wydawało się nieprawdopodobne, a jednak tak właśnie było.
Nikt nie zobaczył jeszcze tego, co skrywają góry za sobą. Nikomu nie udało się ich przekroczyć tam, gdzie sterczą aż do samych niebios i jeszcze wyżej.
Przypomniał sobie słowa Sol sprzed paru dni, kiedy rozmawiali o tym, czego jeszcze nie odnaleziono, a co ona chciałaby odkryć pierwsza ze wszystkich ludzi.
Pewnego dnia... stanę na szczycie gór... na najwyższej górze ze wszystkich... Na najwyższej górze z całych tych masywów, które skrywają horyzont we mgle. I zajrzę... Zobaczę, co jest po drugiej stronie świata. Potem zejdę na dół i wszystkim opowiem.
Odkryję granicę świata.
Odkryję granicę...
Odkryję..
. -Łopian?
Jej głos wyrwał go z półsennej zadumy. Znowu próbował zasnąć na stojąco. Uśmiechnął się do swych myśli, a potem uśmiechnął się do niej.
-O co chodzi, słonko? - zapytał i odwrócił się.
Sol była lekko zmarznięta, dlatego idąc ku niemu trzęsła się z zimna, choć zasłoniła się kocem - w trakcie snu przykrył ją wszystkimi narzutami, jakie mieli w obozie. Jej oczy były podkrążone, upiornie czerwone, pokryte ognistymi obwódkami i bardzo zmęczone. W niektórych miejscach zalęgła się już ropa, którą będą musieli zmyć, kiedy tylko Solenn obudzi się ze snu. Albo teraz, zaraz, skoro już wstała.
Podeszła bliżej, a on delikatnie dotknął jej prawej powieki.
-Czy wszystko w porządku? - zapytał zbyt protekcjonalnie.
-Nie. - odparła, a Łowczy stanął jak wryty.
-Dalej boli? - zapytał, kierując się matczyną wprost opiekuńczością.
-Nie. - przeczyła Sol.
-Sól, kochana, o co chodzi? Czy wszystko w porządku? - powtórzył i zamilkł, w oczekiwaniu na odpowiedź. Przejechał palcem po jej powiece i pocałował ją w czoło.
Przytuliła się do niego, a on uczynił to samo. Wiedział, że potrzebowała pocieszenia i udzielał jej go tak często jak tylko mógł. W gruncie rzeczy, ta dziewczyna miała okropne życie. -Ja... ja nie zapomniałam wszystkiego. - mówiła, przerywając nagłym szlochem. -śnią mi się koszmary z dawnych lat.
Płakała. Sol płakała nad swoim dawnym życiem, od którego uciekli.
Łowczy schwycił ją delikatnie za podbródek i podniósł jej twarzyczkę do swoich oczu. Spoglądał uważnie jak zmienia się jej wyraz i jak Sol powoli uspokaja się.
-Czy śnił ci się klasztor?
-Tak - przyznała. Płonące ściany klasztoru. I śniłeś mi się ty. Mówiłeś coś do mnie cicho, ale nie słyszałam dokładnie, co to było, zaś wokoło ginęli ludzie.
świat jest ogromny, moja mała. Nie znajdą nas. - to były te słowa, które pamiętała. Pierwsze słowa, jakie wypowiedział do niej. Czasami, w chłodniejsze noce jak ta, mamrotała je przez sen.
Ale wtedy, gdy je wypowiadał, nie nadeszła jeszcze zagłada klasztoru. Jak mogła pamiętać coś, w czym nigdy nie uczestniczyła? Łowczy postąpił zgodnie z radą starej wiedźmy i zabrał ją, zanim to wszystko nastąpiło. W pobliskiej wiosce do jakiej dotarli, dowiedział się, że stała się rzecz straszna... tak jak prawiła wszechwiedząca wizja i starucha. Przybył posłaniec, a oni odeszli razem z nim na wschód, uciekając przed pożogą, w jakiej zapłonąć miał cały znany świat.
Ale krew pozostała na jego palcach. Nigdy już nie miał jej zmazać z siebie.
Kiedy wreszcie odkupię swe winy? Czy to w ogóle nastąpi?
Jej uważne spojrzenie zdawało się rozumieć i pojmować głębię jego myśli. Chociaż nie mówiła nic, niewypowiedziane słowa wirowały wokoło, a łowczy czuł ich lodowaty ton w swoim sercu i umyśle.
-Dlaczego mnie porwałeś?
Zamknął oczy i pozwolił myślom i skrupułom odpłynąć w dal, razem z prądem rzeki. Spojrzał na wschód. Nie odpowiedział nic.
Zaczęła płakać i serce mu się złamało.
-Dlaczego mnie porwałeś?! Dlaczego?!
Wszystkie jej bolączki i problemy w tym momencie zdawała się przypisywać jemu. A przecież ocalił jej życie. Czy nie wiedziała tego? Gorycz jaka ją przeszywała, przeraziła go w tej chwili. Czyżby brzemię jej trosk było zbyt ciężkie dla niej do uniesienia? Czyżby nie mogła go już przezwyciężyć? Czy już zdążyła oszaleć i postradać zmysły?
Łowczy odrzucił te tępe myśli daleko za siebie. Teraz już nie myślał. Oddał się instynktowi zwierzęcia i takim instynktem działał. Znał się na tym. Był takim, jakim go nazwali. Jego imię odzwierciedlało jego duszę. Zawsze tak było.
-Pytasz mnie, dlaczego świat jest taki a nie inny... odpowiadam ci. Pytasz, gdzie leży granica świata... na to też umiem ci odpowiedzieć... staram się. Nie zawsze zgodnie z prawdą, ale zawsze z dobrą chęcią - udzielam odpowiedzi na twoje nieskończone i dociekliwe pytania, jakie zadajesz co dzień.
Zamilkł, szukając dalszych słów, ale chwilę potem zrozumiał, że nie może już tego robić. Na wysuszone, owiane wichrem upływających lat policzki spłynęły mu dwie kryształowe łzy, a po nich nadeszły następne. Płakał jak bóbr... jak niemowlę. I w tym momencie był i jednym i drugim.
Sól rozwarła szeroko przekrwione, chore oczy. W ich głębi malowało się niezrozumienie i żal.
-Ty... ty płaczesz? - spytała, jakby nie mogła uwierzyć w to, co widziała. Była kompletnie zbita z tropu takim obrotem wydarzeń.
Łowczy uśmiechnął się, łykając kolejne łzy, choć był pewien, że dziwnie to wyglądało. Po raz pierwszy nie powstrzymywał się przed okazywaniem uczuć.
Nigdy nie płakałem - pomyślał. Widać, każdy musi kiedyś spróbować łez... Nawet w takim wieku jak mój.
-Jestem człowiekiem. Nie umiem odpowiedzieć na pewne rzeczy.
-Czy to sprawia ci taki żal? Czemu płaczesz? - spytała inteligentniej niż potrafi dziecko, i dojrzalej od wiekowego starca.
-Nie wiem. - odpowiedział Łowczy i otarł palcami wilgoć na twarzy, jakiej nie spodziewał się i nie chciał.
Dotknęła jego oczu. Łzy odeszły, zastąpione przez wizję, która przyszła do niego jak ciąg obrazów połączonych niewidzialną nicią przeznaczenia. Byli nad wodospadem. Wielkim i grzmiącym. Ona była naga, on ubrany jak rycerz, zakuty w pancerze, z mieczem u pasa. Ona drżała na całym ciele, a jej skóra dygotała razem z jej ustami. Ale nie bała się. Trzymała go za rękę i zachęcała do skoku w otchłań wód pod nimi. Nie chciał skoczyć z nią. Był w zbroi. Wiedział, że się utopi, jeśli znajdzie się w wodzie. Jej spojrzenie było ciepłe, choć wyglądała jakoś groźnie... jakoś inaczej. Na tle czarnego, burzowego nieba jej blade ciało przynosiło na myśl zimową damę zakutą w lód i niegodziwą. Ale spojrzenie...
-Jestem tylko niewinnym łabędziem. - mówiła, uśmiechając się. -Pchnij mnie do wody i skocz za mną, jak uczyniłeś to kiedyś. Nauczyłam się już pływać. Nie bój się. Pamiętasz?
Jeżeli było to możliwe we śnie, przeszły go ciarki od stóp aż do głów.
-Jestem zbyt ciężki. Utonę. - powiedział i cofnął się.
Puściła jego dłoń, kiedy się wyrywał. Jego rękawica była kolczasta. Na jej palcach pozostały ślady po ukłuciach opancerzonej ręki rycerza. Mimo to, zamiast krwi, sączyła się z nich woda.
-Skocz. - powiedziała. -Ja skoczę za tobą.
Pokręcił głową. Za sobą usłyszał szmer. Z impetem rozszalałego wichru wpadła na niego bestia o ognistym oddechu, smok o ludzkiej twarzy i piekielnie krwawych oczach. Uderzenie w plecy posłało go w dół wodospadu, wprost ku rozszalałej toni pod jego stopami. Kiedy spadał, czując na sobie pęd wirującego powietrza i uderzające o niego krople wody spływającej z góry, krzyczał jak oszalały. Smok przysiadł na ramieniu dziewicy i ryknął z aprobatą, a ona wypięła w przód swą łabędzią pierś i zaśmiała się złowrogo. Ich wspólny krzyk okrucieństwa towarzyszył mu aż do momentu, gdy wpadł w rozszalałą toń wody, zakotłował się w falach grzmiącej rzeki i utonął...

* Alyn obudził się na przemoczonym posłaniu. Jego własna skóra była mokra jak po rzęsistym deszczu, a na czoło występowały mu wciąż to nowe krople potu. Coś działo się wokoło, ale nie rozumiał dokładnie co. Kiedy przetarł mokrymi dłońmi zamglone niedawnym snem oczy, rozejrzał się i zamarł. Sytuacja wokoło przerosła jego odporność na strach, dlatego w spodniach również poczuł wilgoć, tym razem moczu zlewającego się mu po nodze ciepłym strumieniem. Właściwie Alyn nie bał się niczego. Tym razem to było coś więcej. Był przerażony.
Na posłaniu z igieł i rozrzuconych koców leżało bezwładne ciało Jona, jego nowego przyjaciela, organizatora wspólnej wyprawy na południe, jakiej on był teraz jedynym najemnym uczestnikiem. Jego dłoń leżała bezwładnie na płonących drwach niewygasłego ogniska, a całe ciało zajął już płomień, który rozprzestrzenił się po ubraniu chłopaka i po jego czerwonej skórze. Wokoło rozlegały się hałasy i wycia. Wilki wyszły na żer, choć nie pojawiały się nigdzie blisko, w zasięgu wzroku rozgorączkowanego Alyna. Mimo to, trubadur wyraźnie czuł ich złowrogą obecność i tym bardziej zapragnął zlać się w portki ponownie, choć sam nie wiedział dokładnie po co, i w jakim celu.
Chociaż Jon palił się na jego oczach, bard nie czuł zapachu spalonego ciała, ani żadnego innego, który oznaczałby rozkład zwłok pod wpływem płomieni najstraszliwszego z żywiołów, jakie ujarzmił człowiek. Co dziwniejsze, Jonnel leżący na ziemi przy ogniu, po pewnym czasie poruszył się. Paliła się cała powierzchnia jego pleców, ramion i lewej ręki, a także włosy na głowie w okolicach karku, a mimo to, wydawało się, że nie sprawia mu to żadnego bólu, ani nie wywołuje szkody. Jonnel zerwał się zupełnie niespodziewanie na równe nogi, kiedy Alyn myślał już, że nigdy nie wstanie, i wrzasnął, gdy zobaczył przerażonego śpiewaka, a ten uczynił to samo, patrząc na Jona.
-C-co... - wykrztusił płonący chłopak.
-JON! TY SIĘ PALISZ! - ryknął Alyn ile miał sił w gardzieli i o mało nie zemdlał, kiedy uświadomił sobie, że jego słowa to najpełniejsza prawda, jaką mogły mu ukazać jego oczy. Jon spojrzał na siebie samego i wrzasnął jak oparzony, co było naturalną czynnością, jaką powinien był wykonać już w momencie, kiedy iskra z ogniska dotknęła jego lewej dłoni, w trakcie snu. Chłopak krzyknął ponownie i zaczął biegać w kółko jak oszalały, po czym rzucił się na ziemię i wytarzał w rozrzuconym wokoło igliwiu otaczających drzew. Ogień nie opuszczał go za nic, dlatego Jon tarzał się z podwójną mocą i zaciętością... ale wciąż nie mógł zdjąć z siebie całunu płomieni. Kiedy podniósł się na klęczki, zobaczył, że jemu samemu nic się dotąd nie stało, chociaż ogień wyraźnie buzował na jego ubraniu i ciele. Płomień, który go spowlekał, nie czynił mu żadnej szkody, co wydało mu się - całkiem słusznie zresztą - co najmniej dziwne. Gdy podniósł lewą dłoń i zacisnął ją w pięść, w jego garści pojawił się rozżarzony węgielek, który wyszedł praktycznie znikąd i znalazł się między jego rozświetlonymi palcami. Jon uniósł go w górę, ponad swoją głowę, a płonący odłamek sypał iskrami na jego włosy i prószył mu w oczy. Kiedy pierwsza bestia wyłoniła się zza zarośli, śliniąc się okrutnie, z rządzą mordu wymalowaną w zwierzęcych ślepiach, Jonnel wiedział już, co należy uczynić. Cisnął płonącym węglem prosto w pysk warczącego i szczerzącego zęby potwora, a struga ognia popłynęła za pociskiem i ukłuła sierść wilka na jego karku i na całej głowie. Sam odłamek trafił wilka między oczy. Bestia zaskomlała, przeraziwszy się płomienia, a potem wydała płaczliwy jęk, kiedy poczuła ból. Jak pies uderzony w siedzenie kijem, podwinęła swój ogon i uciekła, skomląc wniebogłosy i zabierając za sobą ognistą smugę płonącą na jej zjeżonej sierści. Inne wilki podchodziły kolejno, ale Jon ciskał w nie strugami ognia, tak, że uciekały w głąb lasu, popiskując i skomląc, krwawiąc z licznych ran lub płonąc, uderzone mieczem młodego wojownika i ogniem, który dzierżył w lewej dłoni. W końcu, poza odległym wyciem pokonanej watahy, w powietrzu dało się słyszeć jedynie głębokie posapywanie zatrwożonego Alyna, oraz ogień płonący na drwach i dogasający na ubraniu i skórze Jonnela.
Bard stłumił w sobie wszelkie zapytania i wątpliwości, kiedy Jon spojrzał na niego, z jawną niezrozumiałością wymalowaną w oczach.
Jak...- zapytał mimowolnie Alyn.
Chłopak odpowiedział mu potrząśnięciem głową i wzruszeniem ramion.
Jon przypomniał sobie słowa matki, które usłyszał dawno temu, jeszcze jako młodzik na dworze. Mówiła do jego ojca pełna niezwykłego zadziwienia, choć on - mały Jon - nie rozumiał wtedy dokładnie, o co jej chodziło.
On włożył dłoń w palenisko, mężu. - słyszał jej podekscytowany głos.
Ojciec zareagował natychmiast. Podbiegł do młodzika i obejrzał jego ręce. Kiedy nie dostrzegł śladów ran i poparzeń, odwrócił się w stronę matki, ale ta tylko pokręciła głową z niezrozumieniem. Ojciec i matka zachowali całą prawdę dla siebie, ale Jon i tak wygadał koniuszemu co się stało. Pochwalił się, że nie zranił go ogień, ale kiedy chciał udowodnić swoim rówieśnikom z dworu, że mówi prawdę, sparzył sobie całą dłoń aż po nadgarstek, rozsierdził ojca i matkę, i dostał tak mocno w skórę, że szybko zapomniał o całej historii. Teraz jednak, w jego pamięci, wydarzenie nabrało głębokiego znaczenia.
Jon zrozumiał wiele ze wspomnienia, ale to sprawiło, że zastanawiał się nad nim jeszcze uważniej. Alyn patrzył na niego z rozdziawioną gęba. W jego oczach malowało się coś przypominającego połączenie strachu, szacunku, niepewności i radości.
Ciekawe, czy ułoży o tym dobrą balladę. - pomyślał Jon i zaczął się śmiać. O walecznym Jonnelu, władcy ognia, który przepędził wilki. Podszedł do płonącego ciągle ogniska, ale już nie patrzył na Alyna, by sprawdzić jego reakcję. Gdy dotknął płomieni, sparzył się, co sprawiło, że krzyknął z chwilowej agonii. Na jego obliczu wymalowała się niecierpliwa złość i niezrozumienie. Po policzku spłynęła mu łza bólu. Spojrzał na nadpalone koniuszki palców i zacisnął zęby.
-Bogowie, jeżeli jesteście gdzieś tam... - popatrzył w górę, w niebo, widniejące między koronami drzew; na nieboskłonie malowały się już pierwsze blaski nadchodzącego świtu - Powiedzcie mi, co to za dar, jaki zsyłacie mnie, zwykłemu człowiekowi, którego nie mogę kontrolować i używać wedle swej woli...
Alyn odezwał się nieśmiało za jego plecami.
-Jon... ty władałeś ogniem. To działo się naprawdę. Dlaczego więc...
-Nie wiem. - odparł smutno Jon i zasępił się. ścisnął w pięść zranioną lewą dłoń i dziękował w duchu losowi za to, że nie włożył w ogień prawej ręki. -Ale to nie ma znaczenia. Ważne jest, że żyjemy. - dokończył.
-Dzięki tobie - przytaknął Alyn. -Wciąż jednak... - głos mu się załamał. -Jak ty to zrobiłeś, Jon?! Na własne oczy widziałem jak spałeś w ogniu bez ruchu!
Jonnel wyciągnął prawą dłoń i uciszył rozgorączkowanego barda.
W dalekiej głuszy odezwało się wycie.
-Wrócą kolejnej nocy. Musimy być już z powrotem na szlaku, kiedy nadejdzie mrok. Nie jestem pewien, czy będę mógł uczynić to samo co przed chwilą zrobiłem, aby je przepędzić. Spojrzał na wypaloną ziemię pod swoimi stopami i na ślady boju jaki stoczył z wilkami w obronie własnego życia i życia przyjaciela. Instynkt i przebiegłość bestii obudziły się w nim, gdy ciskał rozpalonym węgielkiem w kudłate zwierzę. Jon pragnął poczuć na powrót tę moc, która go wtedy przeszyła, lecz nie zapomniał, jaki jest cel jego wędrówki.
-Odnajdę cię, kochana siostro. - powiedział na głos i na powrót spojrzał w ciemną dal nadrannego nieba.
Na pewno, za kilka miesięcy, może lat. Na pewno.


* Solenn unosiła się nad wodą, naga... pokryta jedynie kotłującymi się falami, co raz to przebiegającymi po jej ciele w delikatnym rytmie chłodnych wód owianej prądem rzeki. Była piękna, blada i drżąca, tak jak wtedy, w strumieniu, gdy uciekła mu w nocy, i tak jak we śnie, kiedy...
Czy to stało się naprawdę? Łowczy pamiętał wszystko dokładnie. Obrazy, które przyszły wtedy do niego widział wyraźnie teraz, gdy leżał na kamieniach na brzegu, okryty kocami, przyglądając się śpiącej na wodzie Soli i wstającemu porankowi nowego dnia, rozświetlającego jej skórę ciepłymi promieniami ze wschodu.
Próbował zrozumieć sens wizji, jaką ujrzał, ale z pamięci umknęły mu wszystkie szczegóły, jakimi zasypywała go starucha, kiedy planowali razem zabranie dziewczynki z klasztoru, w którym wychowywała się za nakazem jej Ojca Pana. Mówiła na pewno o tym, że Sol jest dzieckiem wody... Mówiła coś o smoku... To by wyjaśniało...
Smok. Wyraźny obraz paskudnej ognistej bestii rysował mu się przed oczyma. Pamiętał słowa wiedźmy, pamiętał dokładnie.
Kiedy przekroczy wiek dojrzałości, a w jej ciele nastąpią zmiany, będziesz musiał stawić czoła kolejnej próbie z nią związanej. Przybędzie bowiem smok, władca ognia o ludzkiej twarzy, i spróbuje porwać ją tobie, zarzekając się na braterstwo krwi z córą wody. Nie oddaj jej jednak...
-Nie oddam.
Sol poruszyła się i zanurzyła w falach rzeki, ponieważ koncentracja i miarowy oddech nie pomogły jej już utrzymać się na wodzie. Była znowu niewinnym dzieckiem spędzającym swój wolny czas na zabawie i igraszkach. Tym razem jednak łowczy wiedział już, że na pewno nie zapomni wydarzeń ostatniego czasu.
Będzie je trzymać głęboko w sercu i zastanawiać się nad nimi. Jest mądrzejsza ode mnie. Łowczy był pewien, że Sollen rozumie z tego wszystkiego więcej od niego - w końcu to po jej dotknięciu zapadł w wizję i zasnął - takich przypadków pamiętał wiele, ale ten był najbardziej wstrząsający ze wszystkich.
Zawołała do niego z wody, ale on nie słuchał jej słów, ani śmiechu... nie słuchał niczego. Zamiast tego wpatrywał się w oczy Soli. Były one koloru błękitu, barwy nieba, przenikliwe, z białymi obwódkami wokoło. Czerwień i ropa zniknęły bezpowrotnie, zastąpione przez... Pierwsza przemiana dobiegła końca. - zrozumiał Łowczy.
Nie był pewien, czy wystarczy mu sił, aby zobaczyć następne.

Wilk patrzył uważnie i słuchał, strzygąc uszami i wyławiając dźwięki z rzeki słów. I myślał, jeżeli bestia taka jak on może być zdolna do myślenia. Wiedział, że w tych ludziach było coś więcej niż normalność... wiedział to od samego początku, kiedy ich spotkał. Nie rozumiał tego, co się dzieje w ich życiu, ale w głębi swego wilczego serca czuł, że powinien iść za nimi stale, gdziekolwiek by poszli.
Aż do granicy świata, jak ci ludzie śmiesznie nazywają ziemie za górami... Aż do dalekich krain śniegu i lodu, w jakich się wychował.
Gdyby jego naostrzona potężnymi kłami szczęka pozwalała mu na uśmiech, wilk wyszczerzyłby zęby tak jak czynią to ludzie gdy są szczęśliwi lub czymś usatysfakcjonowani. I choć nie cieszyła go zbytnio rola opiekuna ludzi, czuł, że to już nie on sam decyduje o własnym losie. Był wolny kiedyś, ale nie teraz. Odwieczny głód krwi odszedł, zastąpiony przez coś nowego, innego... coś, co nie było przymiotem i cechą stada. Stary wilk nie rozumiał co to było, ale gotów był uwierzyć swojemu nowemu posłannictwu. O ile bestia taka jak on może być zdolna do wiary...

-8 ´Drzewiec´ - 376 rok N.E.

Jak umarł Sir Ianholm "śmiały"

Ian stanął wreszcie, strudzony, przed starymi bramami klasztoru. Nagie, sterczące wokół skały, wśród których świszczał wiatr, sprawiły, jakby na złość, że zranił sobie stopy i kolana, kiedy próbował wejść pod górę i potykał się o nie. Bolały go nogi - od długiej pieszej wędrówki, a także ręce, które pokaleczył sobie, gdy próbował bezskutecznie uczepić się tego jednego ostrego kamienia, tam, kilka kroków w dole... Złośliwiec zdradził go i odpadł ze stukotem, zaś Ian poleciał wraz z nim i boleśnie potłukł się poniżej, w rowie pełnym podobnych kamieni co tamten. Cóż. To już nie te lata. - skwitował w myślach ze spokojem. Zawsze był spokojny. Służba go tego nauczyła.
Jestem już stary. Bolą mnie kości, a moje nogi i dłonie odmawiają mi posłuszeństwa. W czasie bitwy gubię miecz, a oczy nie pozwalają mi zobaczyć wyraźnie mojego przeciwnika.
Przypomniał sobie, jak parę dni temu na szlaku napadli jego, oraz Ithora - przyjaciela, który mu towarzyszył, najemnicy służący w czasie wojny Nieprzyjacielowi, teraz wygnani ze swych ziem i zdani na tułaczkę. Nie poradziliby sobie wtedy z nimi, gdyby nie odsiecz konnych z pobliskiego księstwa. Ithor został poważnie ranny od strzał napastników, a Iana uderzyli w głowę już na początku bijatyki, także obudził się dopiero w gospodzie, do której ich potem odeskortowano. Ale udało im się, w gruncie rzeczy, osiągnąć to, czego chcieli. Byli bowiem na miejscu, pomimo wielu trudności, jakim stawili czoła. Oto leżał tutaj ów słynny klasztor na Granicach Zachodnich, skąd wiele lat temu uprowadzono Solenn, córkę króla Rodrika ze wschodu, którego poddanym i rycerzem był ongi Ian. Uczyła się ona w owym przybytku Sztuki, zgodnie z wolą matki, ale podobno należała także do szkolonego potajemnie zakonu wiedźm. Dziesięć lat minęło od czasu, gdy na dworze dowiedziano się, że Sol zniknęła po napadzie na klasztor. Ci, którzy tu przebywali i pilnowali córki lorda z jego polecenia, natychmiast donieśli, że została porwana. Potem szukano jej przez ten cały czas. Na dworze zaś król Rodrik zginął wraz ze swymi poddanymi po napadzie sił wroga idących z Królestw po drugiej stronie Wielkiej Rzeki. Ian dopiero niedawno zawrócił na zachód, choć dotąd szedł z poszukiwaniami właśnie ku owej rzece, a uczynił tak po to, aby dokładniej zbadać ślady, które mogły dać jakiekolwiek podejrzenia co do miejsca, gdzie zabrano dziewczynkę lata temu. Na wojnie zginęli wszyscy poddani króla, albo zaniechali swojej misji zaraz, gdy dowiedzieli się, że Rodrik i jego rodzina nie żyją. Lecz Ian był prawym rycerzem, zawsze spełniającym rozkazy swojego króla. Powrócił więc w końcu tu, gdzie wiele lat temu wszystko to się zaczęło. W miejscu, gdzie mała napaść przemieniła się w wojnę, zaś wojna ta zniszczyła Królestwa wszelkich znanych ziem...

Ian zastukał w drewniane masywne odrzwia klasztorne metalową kołatką, która rzeźbiona była w sylwetkę nagiej kobiety, rozciągniętej w pozie przypominającej okrąg, i trzymanej w talii przez paszczę lwa. W środku zadudniło, a przejmujące echo przeszło gdzieś w głębi i ucichło dopiero za piątym razem, od czasu gdy rozbrzmiało.
Mimo wszystko... wciąż szukam drogi. Ciekawe, czy ktoś jeszcze tu mieszka. Ludzie mówili, że paru wędrownych mnichów czasem zostaje na noc w klasztorze, jeśli akurat są w okolicy. Być może oni coś wiedzą.
-Jesteś wiernym sługą. - odezwał się za nim głos.
Ian odwrócił się i zobaczył starego króla Rodrika, jego umiłowanego pana, który stał dumnie w swoim cudownym karmazynowym płaszczu i uśmiechał się łagodnie... tak, jak to czynił zazwyczaj, gdy był zadowolony ze swoich poddanych. Rycerz ukląkł na jedno kolano, odwróciwszy się od wielkich wrót klasztornych, i pochylił głowę przed swoim kapitanem, lordem i królem, na którego dworze się wychował, i któremu był wierny od lat. Złożył pokłon swemu władcy i mówił, uniżony i pokorny:
-Służę Tobie, panie, jak mi nakazałeś.
-Całym sobą, Ianie, widzę to. Lecz dlaczego nie odnalazłeś jej jeszcze? Czy starość odbiera ci już siły? Podnieś oczy, starcze. Spójrz na mnie. Gdzie jest moja córka? Dlaczego zawróciłeś ze wschodu i znalazłeś się tutaj? Czy zdaje ci się, że odnajdziesz ją w klasztorze?
Kiedy znużony rycerz na służbie podniósł wzrok, aby popatrzeć w oczy swemu panu, ujrzał tylko mrok panujący wokoło i zarysy ogromnego gęstego lasu poniżej, gdzie jeszcze tego dnia zgubił się na długie godziny, bezskutecznie szukając drogi pod górę. Znalazł odpowiednią ścieżynę dopiero niedawno, lecz od tego czasu nad światem zdążyło się już ściemnić.
-Głupiec. - powiedział głośno do siebie i zakasłał, ponieważ w gardzieli kąsać go poczęły pierwsze objawy poważnego przeziębienia. -Widzisz własne wspomnienia. Jak mogłeś spotkać tutaj króla, skoro król twój nie żyje, pochowany na drugim końcu świata, pośród swoich własnych ziem, gdzie go zabito...
Ianem mimo woli wstrząsnął strach, kiedy w odpowiedzi poruszył się zawodzący wiatr. Było ciemno, posępnie i zimno. Jakby umarli wołali do niego, aby pomodlił się za nich, ponieważ większość z nich zginęła właśnie tak... w modlitwie.
-Sam czytałem wieści o upadku dworu. - mówił do siebie i starał przypomnieć sobie słowa, które głęboko wryły mu się w pamięć. Napisane ręką króla i poświadczone. Niewielu rycerzy i posłańców dostępowało zaszczytu przeczytania podobnego listu.
Nie spodziewali się wówczas, że dotrze do nich goniec królewski, a jednak stało się tak pewnego dnia, kiedy już stracili nadzieje na odszukanie zaginionej córki ich pana. Zatrzymali się na postój po zachodniej stronie Wielkiej Rzeki, w mieścinie o dziwnej nazwie, której Ian już nie pamiętał. Wtedy jeszcze posuwali się w poszukiwaniach na wschód. Dopiero niedawno zdecydowali się zawrócić, wiedząc, że nie mają już czego szukać w rodzinnych stronach. Przybył wtedy do owego miasta strudzony wędrowiec w białym płaszczu ze srebrnym podszyciem, niosący w torbie zapieczętowany zwój od lorda Rodrika - króla, oraz trzymający na ramieniu czarnego kruka. Biała pieczęć z wilkiem wyraźnie wskazywała na pochodzenie wiadomości. Ian pamiętał, jak złamał wtedy zamknięcie listu i począł czytać znamienne słowa...
"Siły nieprzyjaciela ruszyły na nas z impetem, wycofując się z dalekiego zachodu. Nie mamy mocy, aby z nimi walczyć, choć bronimy się zażarcie. Losy dworu i królestwa wiszą na włosku. Stary Andun zabierze, być może, niedługo mojego syna, Jona, daleko w góry, by tam dać mu schronienie. Liczę, że Ulfar zaopiekuje się nimi oboma. O ile w miejscu, gdzie stoi granica świata, jest jeszcze bezpiecznie... Mówią, że dobry król ma zawsze pod ręką wiernych poddanych. Widać, ja jestem dobrym królem, ponieważ na moje rozkazy stawili się wszyscy, poza tymi, których wysłałem dawno z poselstwami w dalekie kraje. Cóż mi jednak z tego, drogi Ianie, żem dobrym jest władcą, skoro nie ulega wątpliwości, iż przegrywamy? Wróg ma potężną konnicę i świetnie uzbrojoną piechotę. Napadają na wioski i grabią wszelki dobytek, podpalając domostwa. Gwałcą i mordują moich dobrych ludzi, a ja siedzę bezczynnie w swojej twierdzy i wyrywam kolejne włosy z własnej głowy, bo wiem, że długo nie pociągniemy już, jeśli ktoś nie przybędzie nam z odsieczą. Któż jednak mógłby to uczynić? Brakuje nam sojuszników. Dawno też już zabrakło nam nadziei. Mój miecz nie ruszy w bój, ażeby ścinać głowy mych wrogów, gdyż w rękach brakuje mi sił, by unieść go i powieść jego ostrze na pole bitwy.
Kończę pisać do Ciebie ten zasobny w żałość list. Liczę, że Wam przynajmniej wróg królestw nie sprawia kłopotu tam, skąd go wypędzono ku naszemu nieszczęściu, przybył bowiem do nas, w swoim zgubnym odwrocie. Ostatnio przyleciał kruk. Zapewne przyniósł wieści od Ulfara z północy. Będę teraz czytał listy i odpisywał na nie, wiedząc, że moje wołania o pomoc są i pozostaną nadal bezskuteczne. Jesteśmy za daleko od wszelkiego cywilizowanego świata... Tylko płonne nadzieje i zardzewiałe miecze mogą nas dzisiaj obronić. A jutro? Strach myśleć o tym, z czym Cię wysłałem, Ianie, a czego już nigdy nie zdołasz mi przekazać. Czyż smutne wieści mają mnie ominąć, czy przeciwnie, będą one radosne - takie, jakich się spodziewałem dawno od Ciebie? Rad bym mógł je usłyszeć, lecz na razie nie staje mi wiary na kolejne dni mego życia. Strzały świszczą tuż za naszymi oknami i wpadają niekiedy przez otwarte szyby. Dachy okolicznych wiosek płoną, a w powietrzu unosi się zapach spalenizny i krwi. Na zewnątrz, moi rycerze walczą dzielnie i donoszą o swoich kolejnych zwycięstwach. Lecz przegrywamy... oni też o tym doskonale wiedzą. Widzę już cień żałoby, jakby dym z płonących chat, który przysłania niebo. Nad królestwem zawisły czarne chmury. Czy Ty i moja córka jesteście gdzieś tam - bezpieczni? Modlę się o Was, Ianie, i o to, abyś ją wreszcie odnalazł - a może już to uczyniłeś? W takim razie - przyprowadź mi ją! Chociaż bogowie nigdy nie wysłuchali mych próśb, wiedz, iż modlę się do nich o to zażarcie co dzień. Ludzie powiadają, że w godzinie strachu otwierają im się uszy - tym bogom. Kiedy człowiek jest już naprawdę zdesperowany i woła o pomoc ostatnim tchnieniem swego życia, wysłuchują jego próśb. Czy i mnie czeka ten los? A może przybędą za późno, gdy wszystko już będzie stracone? Wiem na pewno, że przede mną rysują się ciemne dni. Tak jak czarne są skrzydła kruka niosącego wieści. Twój ptak był posłańcem obleczonym w biały płaszcz nadziei. Przyniesie ci też czarne skrzydła niosące listy, byś mógł odtąd informować nas często o swoich poczynaniach. Uchowaj dobrze i kruka, i posłańca. Jeśli nawet słowa, które przyniósł, są niepomyślne, wiedz, iż jeno za prawdę można nagradzać, a bez wątpienia, są one przecież prawdziwe. Bądź zdrów, o ile jeszcze żyjesz. I pamiętaj, aby odnaleźć ją... kiedyś.
Twój król Pan."
Stare lakowane pieczęcie już dawno zamazał czas, ale zwój wciąż trzymał rycerz w swoim wyłatanym kubraku, jakby na wspomnienie o wielkim Rodriku, który był jego królem...

Ian spojrzał w ciemne okiennice klasztoru. Podobno w jednej z przybudówek pobliskiego zamku mieszka jeszcze na stałe jakiś niedołężny mnich... Może do niego powinien się udać? Tylko - zastanawiał się Ian - gdzie leży to miejsce, i jak mogę je odnaleźć? Było tak mroczno i głucho, że nawet strach widać bał się podejść bliżej i owładnąć sobą samotnego rycerza. -Wygląda na to, że nikogo tu nie ma. - rzekł do siebie zawiedziony, a może i uszczęśliwiony tym, że nie będzie musiał zanurzać się w mrokach pradawnego gmaszyska, oprowadzany przez jakiekolwiek monstrum, które tam mogło mieszkać. Powiadali, że w zamku i w przyległym klasztorze nie było już nikogo z dawnych poddanych lorda tych ziem. Wyjechał on w czasie wojny i nigdy nie powrócił, a zamek i klasztor spalił Nieprzyjaciel, podczas jego nieobecności. Jego dzieci zaginęły, jego żona umarła tu zaś ze smutku i zgryzoty, choć była przecież jedną z niewielu ocalałych. Albo stała się wiedźmą, jak powiedzieli mu prostaczkowie. Może wciąż zamieszkuje to zamczysko i straszy spokojnych ludzi na nowo zasiedlających się na Zachodnich Granicach? Wiadomo, że była kiedyś przyjaciółką żony Jego Miłości, króla Rodrika. Ale to było tak dawno temu... -Tylko stare kamienne ściany. - Ian wychrypiał do siebie zaziębionym głosem. Miał zamiar wracać - zdecydowanie - zbytnio dłużyło mu się to bezcelowe oczekiwanie. Jeśli ktoś tam kiedyś był, zamknął drzwi na klucz i odszedł w jakieś przyjaźniejsze miejsce. Choć klasztor odbudowano, nikt potem w nim już na stałe nie zamieszkał. -Nie ma służby, nie ma pana, nie ma mnichów i kapłanów, ani sióstr dobrego serca. Nie ma nikogo. Z nikim tu nie pomówię. Tylko stare kamienne ściany walącego się kościoła. I wiedźmy... - Ian uśmiechnął się do siebie. -Czego więc tutaj szukam? Mój król nie żyje, a jego córka zaginęła stąd tak dawno, że nie ma już żadnych śladów, które mogłyby mnie do niej doprowadzić... - Z jakiegoś powodu stary rycerz poczuł ogromny żal z tego powodu.

Wtem jedna z wielkich, wysokich okiennic uchyliła się i Ian dostrzegł, że we wnętrzu małego pokoiku na piętrze wschodniej wieży płonie blask pełgającej lekko świecy.
-Czy ktoś tam jest? - zawołał rozochocony, nie czekając, aż przemarznie tutaj na śmierć, licząc, że ktokolwiek otworzy mu w końcu wielkie klasztorne drzwi... Pomimo faktu, że ogromny kamienny gmach odstraszał go już od momentu, kiedy na początku nań spojrzał - posępny i złowrogi - naprawdę chciał wejść do środka i pomówić z kimś, kto mógłby mieć dla niego wieści, których poszukiwał. Liczył, że to może był ów samotny mnich, albo jakiś kościelny pilnujący wnętrza zabytkowej ruiny...
Przez framugę okienną wychyliła się mała głowa. Ian nie zobaczył dokładnie rysów twarzy osoby, która się pokazała, lecz mimo to, choć okno stało wysoko, a wokoło panował nieprzenikniony mrok bezgwiezdnej nocy, stary rycerz dostrzegł, iż twarz była nienaturalnie blada, zaś głowa bez wątpienia ogolona z wszelkich włosów. Choć nogi odmawiały mu posłuszeństwa już od dłuższego czasu, gdy piął się pod górę na ogromne wzgórze sterczące ponad całą okolicą, dopiero teraz ugięły się pod nim tak, iż nie miał już siły się na nich utrzymać, co sprawiło, że upadł na kolana.
Ian jęknął z bólu, i zastanowił się, co właściwie najlepszego wyrabia, lecz gdy się podniósł z równych kamieni ułożonych pod wejściem do klasztoru, okno było już zamknięte, w wieży nie płonęło żadne światło, a biała twarz bezpowrotnie zniknęła. Nie czekał, aż otworzą mu się czarne drzwi. Nie czekał więcej na nic. Puścił się biegiem w stronę lasu, najszybciej jak umiał, zatrzymując się jakąś godzinę potem, dopiero u stóp drogi prowadzącej do pobliskiej gospody, w której zostawił swoje pakunki i konia. ścieżką pobiegł równie szybko jak wcześniej w dół po zboczu, choć potykał się o kamienie w mroku nie raz i nie dwa. Ani razu nie obejrzał się jednak na zamek i klasztor stojące na szczycie wzgórza, i złowrogo górujące ponad całą posępną okolicą. Jedyne, co kotłowało mu się bez przerwy w głowie, to wyobrażenie piekielnie bladej, bezkształtnej i bezokiej twarzy, jaką zobaczył tam, w oknie. -Wiedźma! - wołał wniebogłosy, wykrzykując do otaczających go pól i poskręcanych, przydrożnych drzew. -W klasztorze mieszka wiedźma... - jęczał żałośnie, zaś słowa jego porywał wiatr. Kiedyś, gdy jeszcze było ich pełno, ludzie, którzy podejrzewali wiedźmy o paranie się czarnymi sztukami, golili im głowy i wypalali oczy, po czym wypędzali, by te nie dręczyły ich już, i na zawsze były postrachem dla ludzi rozpoznających znaki na ich obliczach... Ian był pewien, że ta osoba w oknie... że to była właśnie jedna z wiedźm. Może wieśniacy mieli rację... Rycerz nie miał ochoty tego sprawdzać teraz, ani kiedykolwiek indziej...
"Spojrzenie złej wiedźmy zabija, stary przyjacielu. Czy naprawdę chcesz, aby cię zobaczyła?" - żartował jego przyjaciel, kiedy Ian wyruszał z gospody tego popołudnia. "Nie, nie idę z tobą. Zbytnio podoba mi się tu, w karczmie. Ciepłe piwo, ładne dziewki... A tam mieszka wiedźma i niespecjalnie chce mi się z nią spotykać". Prawda była taka, że napadnięto ich na szlaku, gdy tu jechali, zaś jego druh, Ithor, otrzymał tak poważne rany od strzał zbójów, że przez jakiś czas nie mógł ruszać się nigdzie i musiał leczyć obrażenia w przytulnej karczmie. Dlatego Ian sam postanowił udać się na wycieczkę i pozwiedzać okolicę, a przy okazji zajrzeć do tego klasztoru, skąd wiele lat temu zniknęła mała Solenn...
Poczciwy Ithor jak zwykle miał całkowitą rację. Ian powinien był zostać i poczekać aż znalazłby się ktoś chętny do oprowadzenia ich po okolicy zamczyska, zamiast zapuszczać się sam w takie miejsce i godzinami szukać drogi na szczyt wzgórza. A wszystko po to, by następnie zobaczyć tę twarz i uciekać z powrotem co sił w nogach... Mówili, że niewidzące spojrzenie zabija. Ian był zbyt przerażony, by się nad tym zastanawiać.
Rycerz zatrzymał się zmęczony, i wpatrzył w swoje cienkie, poorane smugami zakrzepłej krwi i naznaczone głębokimi zmarszczkami dłonie.
-Zawiodłem cię, mój królu. - powiedział do starego przydrożnego krzaka i zalał się łzami. -Nie odnalazłem twojej córki. Zbyt lękam się wiedźm, by pytać ich o radę... Nie wiem, gdzie ona jest, nie wiem dokąd iść, by jej szukać... Wybacz mi, och, wybacz...
Z krzaków wychynął złowrogi cień, co potwornie przeraziło Iana. Choć gospoda była kilkaset metrów stąd, przydrożny rzezimieszek nie omieszkał przyczaić się na podróżnego po zmroku. -Pieniądze albo życie. - Stary rycerz usłyszał ochrypły, wyćwiczony głos.
Ian nie miał tyle trzeźwości, by zrozumieć, co mówił do niego zakapturzony łotr.
-Nie mam żadnych srebrników... ani smoków... ani kocich oczu, czy też łysych monet. Nie mam nic. Wszystko zostawiłem w gospodzie. - kiedy wreszcie oprzytomniał, wyrzucił z siebie słowa jednym tchem.
Łotr zasępił się. Rycerz nie wziął ze sobą miecza, ale przestał się lękać napastnika, gdyż wyglądało na to, iż ów zbierał się ku odejściu. Zbój zanurzył się z powrotem w zarośla i próbował zniknąć staremu Ianowi z oczu.
-Nie przeszukasz mnie? - stary zadał nieco głupie pytanie, zatrzymując w miejscu zakapturzonego mężczyznę, jakby sam chciał napytać sobie biedy. Nie wiedział, co go ukłuło. Jak gdyby jego własny język gadał bzdury za niego.
-Chyba jednak tak uczynię. - odparł tamten i odwrócił się z powrotem w stronę roztrzęsionego Iana.
Kiedy nic nie znajdzie, puści mnie wolno i zwyklina tylko. - myślał sobie i uspokajał się. Nic mi nie zrobi. To przecież tylko zwykły łotrzyk.
Starał się nie myśleć o klasztorze, ani o wiedźmie. Skupiał w tym momencie swe myśli na rychłym wyswobodzeniu się od rzezimieszka i dotarciu do gospody.
Ian nie spodziewał się sztyletu wbitego mu w brzuch. Potem pociemniało mu tylko z bólu w oczach i upadł na kamienisty trakt. Łotr stał nad nim i śmiał się paskudnie, a potem zabrał się za przeszukiwanie jego paska i kieszeni.
Kiedy nie znalazł nic, zaklął głośno, splunął mu w twarz i oddalił się w kierunku gospody. Stary rycerz chciał pójść za nim, ale ból w rozprutym brzuchu nie pozwalał mu wstać. -Posiwiały głupcze... czemu... czemu nie wziąłeś z sobą miecza...
Kiedy był pewien, że się wykrwawi, jeśli mu nikt nie pomoże, próbował wołać kogoś... kogokolwiek... ale schorowane gardło i ciężkie płuca odmówiły wydania głosu. Zamiast wołania, wydobył się z jego ust jedynie nierozpoznawalny, ochrypły jęk.
-Umrę. Czy tak? Tak to się ma skończyć? Och, mój dobry królu... - zapłakał cichutko, prawie szeptem, wypluwając krew.
A potem zrozumiał.
Niewidzące oczy. śmierć. Spojrzała na mnie. Musiałem zginąć. Stare opowieści mówiły o tym, że wiedźma, która doznała upokorzenia, i której wypalono oczy dla nadania jej odstraszającego wyglądu, zabija ludzi swoim niewidzącym spojrzeniem...
Strach pomieszany z bólem nadał ostatnim chwilom jego życia paskudny smak. Nigdy jej nie odnajdę... - myślał, kiedy brakowało mu już sił, by poruszyć choćby głową, czy mrugnąć oczyma... Krew wypływała mu teraz nie tylko na przebitym brzuchu, ale też lała się Ianowi strugami z ust i z nosa.
Niewidzące oczy.
Służyłem ci wiernie, mój panie. Na wojnie każdy rycerz umiera sam. Lecz ja umieram haniebnie. Nikogo nie ma w chwili mojej śmierci. Nikt nie wysłucha moich ostatnich słów. Ian Zuchwały. Ian śmiały. Ian Odważny... zabity przez łotra przy drodze...
Nie, to nie tak... Zabiło go spojrzenie niewidzących oczu i ukryty sztylet.
Stary rycerz umarł samotnie na szlaku. W chwilę potem pojawiło się na niej trzech mężczyzn niosących pochodnie i krzyczących coś do siebie. Gdy znaleźli Iana, najpierw próbowali go ocucić, a gdy dostrzegli paskudną ranę, sprawdzali, czy w ogóle jeszcze dycha. Okazało się, że nie. Kiedy skończyły im się już łuczywa w pochodniach, w ciemności ponieśli go drogą do gospody. Z jego ust kapała krew, znacząc ślad, którym szli. Wiatr lekko świszczał pomiędzy gałęziami poskręcanych drzew. W mroku dało się słyszeć zawodzenie wilka... Niektórzy bywalcy gospody rozpoznali w nim jednak inny dźwięk.
-Oto jęczy klasztorna wiedźma. Ktoś zginął od jej niewidzącego spojrzenia...
Kiedy zza chmur wychynął księżyc, pochowali martwego rycerza pod starym wiązem przy drodze. Jego przyjaciel, Ithor, choć ranny, stał przy drzewie przez całą noc i posępnie wpatrywał się w nagrobek, na którym ułożono miecz druha. Teraz pozostał już tylko on - jedyny, który nosił brzemię przysięgi, jaką obarczył ich dawno nie żyjący król...

-Matko, czego chciał ów stary włóczęga?
Młoda uczennica leżała pod pościelą z kruczych piór i bawiła się czarnymi lokami swoich włosów, które były tak długie, że mogłaby wyhaftować sobie z nich suknię.
-Odesłałam go już. - odpowiedział szepczący głos starej mentorki.
Pomarszczona, bezwłosa i bezoka kobieta, uśmiechnęła się łagodnie do młodej dziewczyny, która była od lat jej najbardziej bliską osobą.
-Czy krzyczał? Och, powiedz mi, matko, czy krzyczał, gdy go zabijałaś?
Staruszka wyszczerzyła swoje pokrzywione zęby i zaśmiała się głucho.
-Przestraszył się mnie i uciekł.
Uczennica wiedźmy zdawała się być wyraźnie zawiedziona.
-Nie martw się, dziecko. Zginie jeszcze tej nocy. Nikt nie uniknie śmierci od spojrzenia mych niewidzących oczu. No... może poza tobą, moje słonko.
Starucha zarechotała skrzekliwym śmiechem, a młoda dziewczyna zawtórowała jej, wyjąc głośno, jak zauroczony światłem księżyca wilk. I tak śpiewały w ciemną noc, zmarła lady zamku i jej córka - dwie wiedźmy w opuszczonym klasztorze, zaś wtórowała im krew zabitych w tym miejscu, innych wiedźm, które na powrót budziły się do panowania na ziemi...
Mnich Meeskach poruszył się na swoim niewygodnym posłaniu, przebudzony z twardego snu. Za oknem panowała jeszcze ciemna noc. Gdzieś w pobliżu rozlegało się przejmujące wycie, jakby wilka...

Mnich niespokojnie rozejrzał się po swoim małym pokoju. Nigdy nie było tutaj przecież wilków! Więc co to w takim razie wydawało ten potworny hałas?!
-Do najświętszej cholery. -zaklął paskudnie podstarzały duchowny. -Cóż to wszystko znaczy? Kiedy wycie umilkło, echo potężnych zamkowych baszt powtórzyło je jeszcze kilka razy, co sprawiło, że po plecach starego mnicha przeszły ciarki potęgującego się strachu.
Duchowny zwlekł się niezdarnie z pryczy, narzucił na siebie wierzchnią szatę i upadł na kolana, obijając sobie nogi o kamienną podłogę.
-święci bogowie, ochrońcie mnie od złego ducha tego zamczyska... - modlił się gorliwie, nie podnosząc głosu, szlochając cicho i trzęsąc się z przerażenia. Na zewnątrz gałęzie biły w okiennice jego pokoiku. Zawsze denerwowały go te blisko stojące drzewa. Mnich postanowił skończyć szybko modlitwę i wyjrzeć ze swego schronienia. Aby dodać sobie animuszu, począł nucić jakąś wesołą, sprośną piosnkę pod nosem - takich natomiast znał bardzo wiele. Otworzył niezwykle ostrożnie drzwi i zachłysnął się ostrym powietrzem nocy. -Wilki, nie wilki, człowiek musi się wyspać po bożemu.
Mnich rozejrzał się niepewnie wokoło, lecz oprócz poskręcanych drzew i posępnych murów klasztoru z lewej strony, nie dostrzegł niczego, co mogłoby przyciągnąć jego uwagę. Wszystko zdawało się nad wyraz spokojne w cichej ciemności trwającej jeszcze nocy. Zamknął drzwi na stary zardzewiały zaczep, choć zwykle tego nie robił. Kiedy układał się z powrotem na pryczy, drewno zaskrzypiało pod nim, co wprawiło go w tym momencie w niewytłumaczalne przerażenie. Mnich naciągnął sobie pościel aż po samo czoło i wtulił się we własne, podkulone nogi...
-Och, cholerny głupcze, czegóż się boisz? Przecież to był tylko sen, na wszystkie świętości... Stary mnich nie wierzył jednak we własne słowa. Kiedy próbował zasnąć, zastanawiał się, czy na świecie są jeszcze wiedźmy, i czy jedna z nich nie mieszka przypadkiem w przyległym klasztorze... Nie zasnął w łóżku do rana i wyszedł ze swojej przybudówki dopiero wtedy, gdy słońce stało już wysoko na niebie, a świat opuściły poranne mgły. Szybko zebrał swoje manatki, tyle jedzenia ile się da, oraz najpotrzebniejsze rzeczy, jakie nosił ze sobą każdy duchowny, po czym opuścił się stromą ścieżyną idącą obok lasu, ze wzgórza. Na polnej drodze obejrzał się tylko raz jeszcze, kiedy klasztor i zamek znikały mu już z pola widzenia, przysłonięte przez wzniesienia rozciągające się gęsto w tej cudownej okolicy. Mnich udał się w drogę na wschód, jak najdalej od swojego poprzedniego domu, zostawiając daleko za sobą przeszłe życie i wspomnienia związane z tym ponurym miejscem zniszczonym przez czas, oraz splamionym ludzką krwią. Klasztor pozostał sam, a w jego wnętrzu tajemnice, których nikt już nie pragnął wydobyć na wierzch...

Ithor szukał drogi przez las prawie cały dzień, a gdy ją znajdywał czasami, gubił ścieżynę ponownie zaraz tylko, gdy niknęła mu ona choćby nieznacznie pomiędzy drzewami i stawała się na moment jeno nierozpoznawalna. Nim odnajdywał później jej dalszy ciąg, mijały kolejne godziny, a on robił się coraz bardziej zmęczony, rozdrażniony i słaby. Doskwierały mu rany, których nie zdążył jeszcze zaleczyć na dobre, a także potwornie bolały nogi, z każdą chwilą coraz bardziej strudzone nieroztropną wędrówką. Gdy wreszcie znalazł się prawie już na szczycie wzgórza, zapadał zmrok i nad światem zaszło czerwone słońce. Ithor udał się do bramy klasztoru, i zastukał w kołatkę ogromnych centralnych wrót. Odpowiedziało mu echo głębokiego dudnienia.
-Może ten mnich pomoże mi dowiedzieć się czegoś. - myślał głośno i rozglądał się po upstrzonej skałami okolicy. -Tylko gdzie on mieszka...
Stał długo, lecz nie pojawił się nikt, kto mógłby otworzyć ogromne drzwi.
Pójdę, poszukam kogoś w zamku. Choć... może jednak będę się już zbierał z powrotem. Tak, tak właśnie zrobię. Przyjdę tu jutro, gdy już będę znał drogę na szczyt wzgórza. Jeśli to jest ten klasztor, w którym ją trzymano dziesięć lat temu, jak mówił Ian, należy go dokładnie przeszukać... Zrobię to jutro. Może natknę się na coś lub na kogoś, kto mi pomoże. Wezmę sobie ludzi do pomocy. Na pewno coś wspólnie zdziałamy.
Ithor przez ponad godzinę schodził z potężnego wzgórza, a potem przez około półtorej szedł w świetle księżyca drogą ku gospodzie. Bolały go nie zagojone rany i utrudzone nogi oraz poharatane dłonie, ale cieszył się z tego, że w drodze powrotnej ani razu nie zgubił już kierunku i nie zabłądził. Chciał napić się w przybytku ciepłego wina, odwiedzić nagrobek przyjaciela pod drzewem przy karczmie, i położyć się spać w ciepłym łożu z pościelą. Młody rycerz nie wiedział, że z okna klasztornej wschodniej wieży przez cały czas przyglądała mu się upiorna twarz. I że śmiały jej się spierzchłe usta, choć zapewne mniej przypominało to uśmiech, a bardziej paskudny grymas gniewu...
Jutro przyjdą tu z mieczami, wyważą drzwi, odszukają je i zabiją. Przyjdą tu... ona wiedziała. Przyjdą tu ludzie. Nic już nie uratuje umarłej lady i jej córki. Nie wystarczyło, że wypalili jej oczy ci zbóje, kiedy znaleźli ją w lesie, gdy zbierała wilcze jagody - bo myśleli, że powinna być martwa. Teraz chcieli przyjść po nią ponownie...
-Matko? Czy coś się stało? Kim był ten przybysz?
-Nikim, córko. śpij spokojnie. Tej nocy nic nam nie grozi.
Stara dłoń pogładziła ciemne loki na głowie pięknej wiedźmy o kocich oczach. Starucha też kiedyś miała takie oczy, zanim nie wypalili jej spojrzenia niewierni poddani przeklętego męża.
-Jutro gdzieś się schowamy i przeczekamy dzień. Mogą przyjść tu bowiem ludzie. Nie powinni nas znaleźć, czy tak?
-Nie znajdą nas, matko.
Rozpoznawalny dzięki ukrytemu zmysłowi, okrutny uśmiech młodej wiedźmy sprawił, że starucha sama przelękła się własnej uczennicy.
-Jesteś lepsza ode mnie. Zapewnij mi, że pozostaniesz przy mnie, słyszysz? Obiecaj mi to.
-Dobrze, matko.
Stara chciała popatrzeć na córkę swoimi normalnymi oczyma, których tak jej brakowało, chciała pocałować ją w czoło i pogładzić jeszcze raz jej czarne włosy, lecz zakrzywiony nóż rzeźnicki wbity w jej pierś, nie pozwolił na żaden ruch. Jedyne, co mogła wydać z siebie, to okrutny krzyk umierającej starowinki.
-D-dlaczego... - pytała swojej zdradliwej córki, gdy ta wyrywała jej martwe serce i posilała się nim.
-Bo mogę, matko... Bo kocham cię. - wiedźma słyszała, jak jej własna krew kapie dziewczynie z ust.
Ostatni pocałunek, jaki córka złożyła na ustach starowinki był zimny i szorstki. -N-nie tak mnie całowałaś, córeczk...ko...
-Wybacz, matko.
-Szkoda, że nie mogę cię oglądać, ty suko... Pewnie jesteś piękna... -Piękniejsza od ciebie, droga matko...
Stara wiedźma zaśmiała się ochryple i napluła córce w twarz. Matka słyszała potem już tylko oddalające się kroki młodej uczennicy i jej zbrodniczy śmiech. Umarła samotnie, po raz drugi i ostatni, bez nadziei, że ponownie zostanie wskrzeszona. Rano zabobonni ludzie, gdy ją odnajdą, spalą ją na stosie i wiedźma odejdzie bezpowrotnie. A więc tak to miało się skończyć? Nie wiedziała, kiedy nadeszła ciemność, bo jej oczy nie odróżniały dnia od nocy. Lecz wkrótce zgasła, a ludzie w pobliskich wioskach uśmiechnęli się przez sen, bo okrutne fatum, jakie nad nimi wisiało, odeszło jak nieprzyjemny koszmar senny... I już nigdy nie miało powrócić, zastąpiło je bowiem jeszcze straszniejsze zło.

14 Liściopad - 378 rok N.E.

 

 

Autor: Dawid "Jarlaxle" Widzyk

 

 

(c) Tawerna RPG 2000-2004, GFX by Kazzek, HTML by Darky