NA GRANICY

 

TO, CO SIĘ STAŁO

To, co się stało
"Na Granicy"
Prolog


W pierwszym mieście po wschodniej stronie rzeki wreszcie spotkał cywilizowanych ludzi, dobrze wzniesione domy, świetnie utrzymane drogi, mosty i zorganizowaną straż. Zatrzymał się w przydrożnej tawernie, by zjeść posiłek i napić się wina, a potem nasłuchiwał wieści. Nikt nie mówił jednak niczego, co mogłoby zaciekawić Meescacha. Jakieś wilki w górach. Ktoś zabijał podróżnych na szlakach. Obudziły się złe moce. Bzdury.
Jednak w pewnym momencie stary opowiadacz usadowiony obok kominka powiedział w potoku słów coś, co przykuło uwagę zmęczonego mnicha. Meescach zaraz poczuł się rozbudzony, uniósł głowę znad kufelka i nadstawił uszu.
-Tak, mówili, że wiedźmy znów skaczą po lasach i zbierają zioła na tajemne wywary. Jedenaście lat temu też było ich pełno.
-Ale kto je wtedy wymordował, tam, w Klasztorze, papku? - młodzian siedzący blisko kominka chciał koniecznie zaspokoić swoją ciekawość. Ten moment w historii zachodu rzeczywiście był przełomowy. Splądrowano i zrabowano Wielki Przybytek Duchowy i Umysłowy zwany Klasztorem, a siostry uczące dobrych sztuk zabito razem z wiedźmami parającymi się złą magią, a ukrytymi w strojach nauczycielek. Nieprzyjaciel ruszył dalej, zaś po tym miejscu pozostały już jedynie stare ściany i zgliszcza.
-Cicho, synku. Nie można teraz mówić o takich rzeczach - źle o nie pytać. - wytłumaczył dziadek. Po chwili jednak, nagabywany przez młodzika, kontynuował. -Oczywiście to wszystko sprawka Nieprzyjaciela. Powiadają jednak, że może to być również rodzinny problem. Ale sza, bo jeszcze obudzimy ducha starego króla Rodrika!
Meescach słyszał o jakimś panującym ongi daleko na wschodzie władcy o podobnym imieniu. Mówili, że miał on córkę w klasztorze. Meescach przybył tam lata później, więc nie mógł być pewny. Pani tamtych włości też była wiedźmą. Tak powiadali ludzie na zachodzie. Puszczono bajkę, że umarła ze zgryzoty, kiedy w owym czasie żołnierze wroga wyrżnęli jej dzieci, ale w rzeczywistości została w klasztorze, a później oślepili ją zbójcy w lesie, bo bali się, że porazi ich czarami. A może była po prostu chorą kobietą?
O co chodziło z tym królem? -Jak to, papku? - dopytywał się dalej młodzieniec. -Co stary król Rodrik miałby do tego wszystkiego?
Słuchacze skupili się wokół opowiadacza. Tę historię musiano już gdzieś kiedyś powtarzać, ale była zbyt mroczna, szczególnie na tak deszczowe wieczory, aby ją często przytaczać. -Król Rodrik miał brata, którego wypędzono kiedyś z dworu, bo zrobił królowej, jego żonie, dwójkę dzieci, bez jego wiedzy utrzymując z nią potajemny romans. Kłamstwo uchowało tajemnicę, ale teraz już nikt prawie stamtąd nie żyje, więc nikt też nie dba o jej zachowanie. - Staruszek próbował się usprawiedliwić. -W tym czasie, kiedy to wszystko się stało... - zastanowił się chwilę i przełknął ślinę. -Ludzie Nieprzyjaciela napadli na klasztor, aby splądrować jego dobra. Była wojna, a oni potrzebowali zapasów. Mieli nie tykać kobiet i uczących się tam dzieci. Ale coś złego się stało i zaczęto czynić rzeź i pożogę. Podobno wypędzony brat Rodrika wędrował daleko na zachód i przekroczył rzekę po tym, jak go wyklęto. Pozostały mu pewne bogactwa, ale ludzi i złoto zabrał ze sobą, a resztę zostawił. Jako że posiadał pieniądze i honory, zaprzedał swe siły Nieprzyjacielowi i wszedł w szeregi wrogich żołnierzy. Ze zgryzoty i z upokorzenia, jakiego doznał z winy brata, omalże nie oszalał. Przybył do klasztoru po swoją córkę, która formalnie była dzieckiem Rodrika. Miała jakieś dziwne imię... Coś z solą, jeśli mnie pamięć nie myli. Nie wiem. W każdym razie matka przełożona nie chciała oddać dziecka. Dziewczynkę chroniła obietnica żołnierzy i prawa z dalekiego dworu. Byłą córką króla z odległych stron - nie można jej było ot tak sobie porywać. Podobno on wtenczas wpadł we wściekłość i rozkazał wyrżnąć siostry, a dziecko pojmać siłą. Przy okazji odkryto, że niektóre z uświęconych kobiet parają się mrocznymi sztukami. Palono je na stosie przed klasztorem, a samą księżniczkę, panią tamtych włości, pozbawiono wszystkich synów i zostawiono w zgryzocie. Brat królewski zabrał swoją córkę z klasztoru i więcej go już nie widzieli. Wkrótce Nieprzyjaciel rozszerzył swe podboje, aż dotarł na dwór Rodrika. Pozabijano ich wszystkich, a król nigdy więcej nie zobaczył dziecka swojego brata, które bardzo ukochał. Zanim konflikt się skończył, cała rodzina zapewne już nie żyła.
W karczmie zapadła ponura cisza. Słychać było ogień, ale on też jakby przygasł pod brzemieniem smutnej historii.
-I nigdy ich nie znaleźli?
-Nigdy. - stary opowiadacz zasępił się. -Podobno teraz trudniej jest poruszać się po świecie. Wilki i zbójcy rozrywają podróżnych na szlakach. Pewno oni też już nie żyją.
Zamilkli. Meescach podniósł się by odnieść kufelek karczmarzowi. Wszyscy wrócili do picia.
-W każdym razie to było jedenaście lat temu. Nic już nas nie obchodzą sprawy morderców i wiedźm.
-W klasztorze pozostała jedna wiedźma. - odważył się odezwać mnich. Zebrani wokół mężczyźni z zaciekawieniem odwrócili wzrok w stronę nieśmiałego Meescacha. -Słyszałem jej głos w nocy.
Opowiadacz zasępił się.
-To możliwe, panie. Podobno znowu podróżują po świecie. Ale czy one komuś szkodzą? To im najwięcej dzieje się krzywd, i to tylko dlatego, że są inne od nas.
-To mroczne i podłe stworzenia! - nie zgodził się mnich. -Uciekłem stamtąd, bo nie chciałem zginąć od ich przeklętych czarów!
Niektórzy zebrani zaśmiali się pod nosem.
Mnich usiadł i już miał zacząć opowiadać nową historię, gdy stary opowiadacz przerwał mu wyciągnięciem ręki.
-Powiadam wam, przyjaciele. To nie jest nasza sprawa. - powiedział i wrócił do picia.

-Sol, nie rzucaj kamieniami w nurt rzeki.
-Dlaczego? - zaprotestował Jon. On sam też miał zamiar cisnąć w fale spory głaz.
-Przepłoszysz pożywienie staremu rybakowi. - powiedział Łowczy i uśmiechnął się w kierunku niedźwiedzia węszącego w powietrzu po drugiej stronie rzeki.
Korino zbliżył się i popatrzył na zachód.
-Tamta droga wydaje się łatwiejsza. - wskazał na małą ścieżynkę wijącą się na obrzeżach lasu, którą musiały wydeptać jakieś zwierzęta.
-A dokąd idziemy? - zapytał rozbawiony Jon.
-Teraz już nikt tego nie wie. - odparł Łowczy.
-Ja wiem. - powiedziała Solenn. -Ale nie mogę wam powiedzieć.
-Hmm...? Jak to? - zaciekawił się Korino.
-Miewa sny, w których widzi naszą drogę. Ostatnio ją zawiodły, ale pomógł nam wilk. - odpowiedział Jonnel. -Też chciałbym wiedzieć, jaki jest teraz nasz cel, ale sam widzisz... -Według mojego mniemania idziemy jak zawsze przed siebie. - Łowczy miał dziwnie zbolałą twarz.
-Zupełnie bez sensu. - skrytykował Jon.
-A jakiego sensu chciałbyś szukać, Jon? - zapytał Łowczy i podniósł się z kamienia, na którym siedział od paru godzin z wędką w ręce.
-Nie wiem. Ja swój cel osiągnąłem.
-To prawda. Odnalazłeś siostrę. Ale zapewniam cię, że ona nigdy się nie zgubiła.
Ci dwaj wyraźnie źle wpływali na siebie nawzajem. Korino wycofał się i ruszył w stronę ścieżki. Sol wstała z ziemi i objęła brata. Łowczy patrzył na nich posępnie spod kaptura swojego głębokiego płaszcza.
-Uciekałeś, wuju. Nie możesz wiedzieć, jak czuł się mój ojciec, gdy stary Ian nie powracał z Solenn z zachodu.
-Uratowałem ją od śmierci.
-To prawda, ale króla Rodrika nie.
-Nie mógłbym, Jon. Przykro mi z tego powodu. Wszystko potoczyło się źle. Jon milczał, ale na jego twarzy rysował się gniew.
-Chciałbyś go wtedy widzieć, jak wyrywał sobie włosy z głowy. Matka gryzła palce ze zgryzoty, a słudzy na dworze schodzili im z drogi. Król wrzeszczał i tłukł mnie przy najdrobniejszej okazji.
Łowczy milczał.
-Nie mogłeś posłać wieści? Nie mogłeś nic powiedzieć? - Jon odwrócił głowę i zacisnął zęby.
-Nie mogłem. Uwierz mi, król Rodrik nie chciałby tego. - Łowczy wyciągnął z rzeki kolejną rybę i począł ją powoli kroić, wyjmując ości.
-Wolałby żyć w zgryzocie? I tak umarł, więc to nie ma znaczenia, wiem.
Sol, na moment nieobecna, wyrwała się nagle z objęć Jona i uderzyła brata w twarz.
-Nie mów tak! Nie mów tak o moim ojcu! To miało znaczenie! Całe życie uciekam, choć nie wiem przed czym! Powinien wiedzieć!
Wskazała palcem na Łopiana.
-On nigdy nie chciał mi powiedzieć, po co!
-Cii... - uspokoił ją Jonnel i rzucił wujowi wściekłe spojrzenie. -Ona ma rację. - powiedział mu szeptem.
-Co z tym zrobisz? - zapytał Łowczy.
-Zabiję cię, jeśli mnie zdenerwujesz.
-Naucz się fechtunku, a wtedy porozmawiamy.
Jon parsknął śmiechem, a Sol płakała.
-Dość tych kłótni, wuju. Dzięki tobie oboje żyjemy. - Jonnel pocałował siostrę w czoło.
-To również twoja zasługa, Jon.
Chłopak nie odpowiedział. Po prawej szumiała woda, po lewej zaś mówił do nich las. Już nic nie było takie samo, ale na pewien czas mogli zagłuszyć czarne myśli i udawać, że nic nie zostało im za plecami.

Łowczy nie mógł już myśleć dzisiejszego dnia. Chciał zastanawiać się długo i intensywnie - tak jak zwykle rozbierać wszystko, co było ważne w jego życiu, na pojedyncze słowa, gesty i czyny, ale po prostu nie miał już sił. Jego życie trwało zbyt długo - wiedział o tym doskonale. Wyczuwał to każdą cząstką siebie. Wykonał już cele, jakie przed sobą postawił, zniszczywszy w gniewie zbyt wiele po drodze. Zrozumiał gdzie popełnił błąd - setki razy wracał do tego momentu, kiedy rozkazał tym okrutnym mordercom spełnić swoje pierwotne żądze. Do dziś pamiętał jęki i wrzaski, jakie rozlegały się tamtej nocy w klasztorze. Był potępiony setki razy i przeklęty na wieki. Był przepędzony i skrępowany myślą o grzechu, jakiego się dopuścił, i sam już myślał nieraz, że niedługo postrada zmysły. Jedno tylko trzymało go przy życiu i napawało pewnością, że nie osiągnął swojego celu. To była Sol. Chciał trwać przy niej i cieszyć się jej szczęściem. Chciał oddalić ją od zła, jakie oferował otaczający świat. Dlatego zabrał ją tutaj, choć przecież sam nie wiedział, gdzie zmierza. Ale Sol przeciwstawiała się jego woli. Kwestionowała ich wspólne podróże, poddając w wątpliwość ich sens. Łowczy zastanawiał się, czy nie odpowiadałoby jej bardziej spokojne życie w jakiejś wiosce u podnóża gór. Z drugiej strony to właśnie ona chciała być teraz tu, na granicy świata. I jeszcze mówiła o tym, że po raz pierwszy wie, dokąd naprawdę idą!
Łowczy przypomniał sobie starą wiedźmę i jej tajemnicze rady. Była widząca - wiedziała więcej niż inni ludzie. Miecz sam ześlizgnął się po jej starej szyi, kiedy skończyła mówić - on nawet nie chciał tego uczynić. To musiał być czar - tak jakby broń sama poruszyła się pod niewidzialną siłą. Został opętany i pochwyciły go czarne moce. Wściekł się wtedy, że groziła mu śmierć. Wściekł się na te potworne brednie, wróżące mu zgubę i zatracenie. Nie zasługiwał na to. Nie zasługiwał na niebyt. Odszedł stamtąd najszybciej jak mógł i od tej pory nie zatrzymał się. Ale słowa wiedźmy szły za nim i jej przepowiednie spełniały się na jego oczach jedna po drugiej. Sol musiała być kimś więcej niż tylko wyuczoną w sztuce czarownicą. Tak samo odmienny był Jon, tylko, że Łowczy akurat Jonnela się bał.

Następnego dnia fechtowali krócej niż zwykle, bo ani jednemu ani drugiemu nie chciało się zbytnio biegać i parować ciosów. Potem napili się wody i wrócili do obozu.
Po południu wszyscy wybrali się drogą wiodącą wokół lasu by po dość długiej wędrówce dotrzeć do rozwidlenia i uroczej polany. Następnie zjedli ostatni posiłek i położyli się spać. Nikt z nikim nie rozmawiał, nikt nie wylewał łez ani nie wzdychał za tym, co było. Tylko jedna osoba nie mogła spać tej nocy. Wrona przez długi czas wpatrywała się w twarz Łowczego, aż w końcu była pewna, że zasnął. Kiedy jednak zaczęła się zbliżać, otworzył oczy i spiorunował ją wzrokiem. Zadrżała.
-Oj... - szepnęła i usiadła.
-Czego chcesz, czarownico? - spytał Łowczy, gładząc rękojeść miecza.
-Och, nic, tylko obietnicy.
Korino poruszył się na posłaniu, ale nie miał odwagi by popatrzyć w ich stronę. Jon wkładał palce do ognia, jakby sprawiało mu to przyjemność. Spał.
-Co to za obietnica, Wrono? - jego głos był twardy i jakby ściśnięty.
-Że kiedyś opowiesz mi swoje życie, a potem ja opowiem ci swoje.
-Co by to dla ciebie znaczyło?
-Jestem tylko ciekawa, co mogłeś robić wcześniej. Przed czym tak uciekasz. Czego się boisz...
Łowczy chwycił rękojeść i wyciągnął swoje zakrzywione ostrze. Przyjrzał się mu w świetle ogniska.
-Możesz odejść teraz, albo poczekać, aż przepędzę cię mieczem. - wycedził.
-Dlaczego jesteś tak wściekły? Co ja ci zrobiłam, że mnie nienawidzisz?
Wiedźma aż pachniała fałszywością. Czuć ją było i widać w jej głosie i w ciemnych, świdrujących oczach. Nagle Łowczy coś zrozumiał i podniósł się z posłania.
-Przepraszam. Za wszystko, co mogłem zrobić i co zrobiłem. Za wszystko, co przegapiłem. Jeśli zabiłem ci kogoś bliskiego, albo raczej zabiły go moje słowa, błagam, odejdź teraz w pokoju, aby twoja żądza zemsty nie zmusiła mnie do zabicia ciebie.
-Nie jestem tutaj dlatego, że pałam żądzą zemsty. Mojej matce nic się nie stało - tylko lekko oszalała!
śmiech czarnowłosej czarownicy rozniósł się echem wśród otaczających drzew.
-I tak ojciec miał jej dość, choć sam dobrze nie wiedział, czym zajmowała się naprawdę. Łowczy poruszył głową w górę i w dół.
-Więc, dlaczego tu jesteś?
-Myślałam, że interesuje cię moja historia? Zabiliście moich braci i doprowadziliście matkę do obłędu...
-To było jedenaście lat temu. Nie byłem wtedy tym, kim jestem.
-Nieważne, kiedy to było. - wiedźma zasyczała i zaczęła się podnosić.
-Ostrzegam cię. Nauczyłem się wiele w dziczy. Nie poddam się byle sztuczkom i uwodzicielskim czarom. - mówił Łowczy spokojnie i pewnie.
-Nie próbuję ci grozić. - Wrona zaczęła się złowrogo uśmiechać i trzepotać rzęsami. -Odpowiedz na moje pytanie. Myślałem, że idziesz z nami ze względu na starego Ywena i jego wolę, ale chyba się mylę. Byłaś wtedy w klasztorze, kiedy to się stało? Znałaś Solenn?
-Znałam i wiedziałam, że była twoja. Plotka rozeszła się wśród sióstr zanim wszystkie zginęły.
-Nie wszystkie! Kłamiesz! - zawołał nagle Łowczy. -Opamiętałem się i kazałem powstrzymać rzeź! Przepędziłem je dalej na zachód i zakazałem wracać...
-A potem spaliłeś wszystkie wiedźmy za to, że nie chciały ci jej oddać.
Łowczy przypomniał sobie te stare, płonące, wykrzywione twarze i złowrogie okrzyki. -Jeśli bogowie jeszcze kiedykolwiek zechcą mi wybaczyć, zapewne ten czyn o tym przesądzi. Matka przełożona i jej siostry zginęły niepotrzebnie. Byłem zapalczywy i zły. Za wszelką cenę chciałem ją odebrać Rodrikowi i jego sługusom. Ale wiedźmy to złe istoty. Powinny były umrzeć za to, czym się stały.
-Złe istoty, które chciały schronić się przed wami - jeszcze podlejszymi! - warknęła Wrona. -Nie wiem, jakie były twoje cele, ale ona nie należy już do ciebie. Nie powinna. Jest przeklęta i błogosławiona jednocześnie. Jest wiedźmą i powinna należeć do szkoły wiedźm.
-Ty mi jej nie zabierzesz, tego jestem pewien. Nie jest i nie była nigdy wiedźmą. Nie zna złej sztuki. Potrafi śnić i przewidywać przyszłość, ma różnorakie wizje... - Łowczy uspokoił się i schował broń. -Skąd wiesz, że to byłem ja? Jak mnie tu znalazłaś? Kim jesteś? - zmienił temat rozmowy.
-Jestem Wroną i widzę więcej z góry, niż wy widzicie z ziemi. Pomyślałam, że znajdę was gdzieś na krańcu świata. Niewiele mi zajęło, aby tam dotrzeć. Później już miałam szczęście. Znałeś Ithora?
-Sługa Rodrika. - Łowczy zamyślił się. -Prawdopodobnie podróżował na zachód w poszukiwaniu Solenn.
-W zeszłym roku, w liściopadzie, dotarł do klasztoru.
Łowczy podniósł wzrok i zmarszczył brwi.
-Co mu zrobiłaś, wiedźmo?
-Nic. Puściłam go wolno, ale najpierw opowiedział mi wszystko, co wiedział o śladach twoich i Sol. Nie było tego wiele, ale byłam już przekonana, że ruszyliście na wschód. -Szliśmy w różnych kierunkach... - Łowczy westchnął.
-Nie szukałam was zbyt długo. Prawdopodobnie miałam ogromne szczęście. -Potrafisz unieść się na skrzydłach wiatru?
Wrona skinęła głową.
-Pozwoliłabyś nam tam zginąć, na granicy świata? - obszedł ognisko dookoła i przypatrzył się śpiącym.
-Tobie tak. Innym też. Zabrałabym tylko Sol i pomartwiła się może o Jona. -Nie uniosłabyś jej z sobą.
-Rzeczywiście mogłyśmy umrzeć razem z wami. Cieszę się, że jednak udało ci się nas wyprowadzić.
-Z niczego się nie cieszysz. - Łowczy zignorował jej ciepły uśmiech. Był pewien, że jest fałszywy. -Jesteś zepsuta i zła. Zapewne żywisz również jakieś złe zamiary.
-A co ty ze mną zrobisz? Każesz mi odejść, czy zabijesz? A może spytasz o radę swoich przyjaciół? Korino podobno chciał mnie upiec i zjeść.
-Boi się ciebie tak samo jak ja.
-Boisz się. Nigdy bym nie pomyślała, że ktoś taki...
-Nie demonizuj mnie, kobieto! - Znowu zaczął kipieć w nim gniew. -To, co się stało, napawa mnie przerażeniem jeszcze bardziej niż ciebie. Każdego dnia rozgrywam to na nowo i za każdym razem czynię wszystko tak jak powinienem. Przekupuję siostrzyczki, obiecując im ochronę i spokój. Przepędzam łaskawie wszystkie czarownice na zachód, a żołnierzy posyłam do pobliskich wiosek, by tam zaspokoili swoje męskie potrzeby. Oszczędzam życie starej wiedźmy i pytam ją o radę na przyszłość. Księżniczkę i jej synów wypuszczam wolno i oddaję w ich posiadanie małe włości gdzieś na zachodzie, zapewniając schronienie wśród moich nowych przyjaciół spośród sług Nieprzyjaciela. - Zamilkł na chwilę, po czym mówił. -Ale wiem też zawsze, że wszystko potoczyło się źle. Że przez zapalczywość i złość zgubiłem niewinne życia i przez to wszystko Sol przeżywa gorsze koszmary niż ja sam. A ty, choć masz czarne serce, cierpisz zapewne coś jeszcze gorszego.
-Moje serce jest ciemniejsze, niż ci się wydaje. Zjadłam też serce swojej matki. - czarownica uśmiechnęła się podle. -Wiedziałam, że po nią przyjdą i że nie ma już sił, by przepędzić ich czarami. Oszczędziłam jej cierpień.
-Ja mogę zrobić to samo. Oszczędzić cierpień tobie. Odejdź. - jego słowa nie brzmiały jak prośba.
Przez chwilę Wrona wpatrywała się w ogień. Potem spojrzała na śpiącego Jona. Wróciła wzrokiem do oczu Łowczego.
-Będę z powrotem, kiedy wreszcie zginiesz. Zabiorę ją.
-Wrócisz, by nękać ją jeszcze bardziej? Przeznaczeniu można uciec, a ja właśnie zamierzam się z nim zmierzyć. Kto wie, może już odpokutowałem swoje grzechy i uniknę kary?
-To pozostaje twoim udręczeniem, nie moim.
Kiedy czarny ptak wznosił się w stronę nocnego nieba, Łowczy jeszcze raz przemyślał tę dziwaczną rozmowę. Jutro wszyscy obudzą się bez jednego towarzysza w drużynie. Może będą się dziwić, a może wzdychać z ulgą. W każdym razie on cieszył się, że czarownica nie pojawi się przez pewien czas.
Może upoluje ją jastrząb...
Żałował, że nie mógł być jastrzębiem.

-Dlaczego odeszła?
Łowczy zamachnął się z wściekłością. Jon ledwo odparował, ale podgrzał mu rękojeść, tak, że prawie puścił miecz.
-Oszukujesz... - wysapał Łowczy.
-Nie, to ty nie mówisz nam prawdy. Jak zwykle.
-Mówię zawsze to, co jest konieczne. Postanowiła odejść.
-Nic więcej?
Tym razem zderzenie się dwóch mieczy wywołało iskry.
-Jesteś zły. - zauważył Jon.
-Jestem skupiony na walce, w przeciwieństwie do ciebie.
-Jeśli nie jestem skupiony, dlaczego potrafię cię pokonać?
Po tych słowach wybił Łowczemu miecz z rąk i podsunął ostrze pod gardło.
-Jedno cięcie, wuju, i jesteś martwy.
-Zamyśliłem się.
-Niepotrzebnie. Nie ma nad czym myśleć. Coś ukrywasz...
-Zamilcz, Jon! Podaj mi mój miecz.
Jon wykonał polecenie.
-A teraz, chłopcze, zaufaj mi choć w jednej sprawie. Dla naszego dobra, lepiej, żeby jej tutaj z nami nie było.
-Też jej nie ufałem, ale nie rozumiem powodu, dla którego...
-Ja też go nie rozumiem. Obudziłem się i już jej nie było. Niech tak pozostanie. Wrócili do fechtowania.

Solenn szła samotnie przez las. Wydawało jej się, że widzi drogę pomiędzy zaroślami. Jednak, kiedy rozgarniała zebrane wokół krzewy i zwisające z drzew strąki, odnajdywała kolejne przeszkody. Teren to wznosił się, to opadał, a ona, za każdym razem, gdy wychodziła z leśnego rowu lub dolinki, była bardziej zmęczona. Ale ta wyprawa bardzo jej się przydała. Miała dość. Dość gniewnych rozmów, obwiniania się nawzajem, wściekłych pytań, obarczających spojrzeń, dzikich wrzasków zbójców Korino i smutnego spojrzenia Łowczego. Miała też dość nieobliczalnego Jona i siebie samej, za to, że umiała tylko płakać, kiedy on się denerwował. To już koniec. Niedługo skończy się ta droga i wszyscy będą szczęśliwi. Nikt nigdy nie umrze. Oto jej postanowienie. No, może poza tymi, którzy zasłużyli na śmierć. Ale Sol nie wiedziała jeszcze, kogo miała na myśli.

Wilk popatrzył chwilę pomiędzy zaroślami i ruszył za dziewczyną. Ale kiedy dotarła do strumienia i piła wodę, myjąc twarz w jego czystej tafli, zatrzymał się i czekał aż skończy. Odwróciła się i spojrzała na niego. Zjeżył się, bo jeszcze nie wiedział, czy jest jego sojusznikiem czy wrogiem. Kiedy jednak zbliżyła się i pogłaskała go po pysku, polizał delikatnie jej dłoń.
-Zaprowadź mnie do środka tego królestwa. Zaprowadź mnie tam, gdzie wszystko się kończy i wszystko zaczyna. - poprosiła.
Wilk popatrzył na nią rozumnymi oczyma.
-Sama nie wiesz, dokąd chcesz iść. Nie ma środka, ale jest granica. - usłyszała odpowiedź. Sol osłupiała wpatrywała się w oczy bestii.
-A co jest dalej? - spytała.
-Nic.

Z dedykacją dla Sol

WIEDźMA
"Na Granicy" (III), I.

Mnich Meescach siedział z tyłu wozu, obleczony w cienkie koce i swój zabrudzony habit. Wpatrywał się ze znużeniem w zakurzoną drogę i myślał, jakie to dziwne, że znalazł się tak daleko od miejsca, w którym całe życie spełniał swe święte powinności. Melancholia doprowadziła Meescacha do antałka ze słodkim winem. Rozgrzewający napój szybko wybił mu z głowy czarne myśli o przeszłości, które od czasu do czasu nawiedzały jego zmęczony umysł.
-Nie czas na to... - mówił do siebie. -Nie czas na samotność. Znajdę sobie jakąś dziewkę w odległym mieście. Zdejmę wreszcie ten przeklęty habit i zabawię się jak nigdy dotąd. Zaśmiał się na wspomnienie pierwszego złamania świętych zakazów, gdy był jeszcze młody i piękny.
Niedługo potem spał, muskając ręką opróżniony antałek. Wokół niego podobnie samotni podróżnicy również zajmowali się piciem - niektórzy też pozasypiali. Na noc wóz zatrzymał się przy bujnej kępie drzew, oddalonej kilkanaście metrów od drogi. Dwóch najemników wyszło na straż, a woźnica walnął się jak nieżywy na swoje prowizoryczne posłanie i zasnął. Nikt nie myślał nawet o rozkładaniu obozu. Niektórzy powstawali i udali się w pobliskie zarośla, zaspokoić najważniejsze potrzeby. Księżyc stał na niebie wielki i błyszczący. Noc była ciepła, spokojna i cicha.
Jakoś nad ranem mnicha zbudził potężny ból głowy. Ledwo się podniósł, już nadepnął na kogoś leżącego za nim. Kiedy wreszcie wykaraskał się na świeże powietrze, zauważył, że świat powoli robi się szary. Choć było jeszcze nadal ciemno, a ziąb panował niesamowity, mnich postanowił, że zostanie na nogach i poczeka na świt. Gdzieś obok wozu, z lewej strony, usłyszał szmer. Powoli podszedł do tylnego koła i wyjrzał, zaciekawiony. Wpatrzył się z przerażeniem w ogromne, świecące na czerwono, dzikie ślepia. W tym momencie strażnik na warcie, nieco dalej, krzyknął, jakby z bólu, i zaczął walczyć mieczem z dwoma kudłatymi bestiami. Wilk rzucił się na Meescacha i tylko fakt, że ten się wywrócił, uratował mu życie. Bestia przeskoczyła ponad nim i zatrzymała się, po czym odwróciła powoli. Mnich zaczął wzywać święte imiona zapomnianych bogów, ale potwór zamiast rzucić się na jego szyję, wpadł do przepełnionego wozu. Z wnętrza dobiegły krzyki i warknięcia. Na ściankach płachty pokazała się krew. Mnich jęknął z obrzydzenia i ociężale wstał na nogi. Głowa wciąż go mu ciążyła, ale w obliczu zagrożenia złapał rytm kroków i, nie potykając się, pobiegł w stronę ciemnego lasu. Nie uszedł między drzewami zbyt daleko, gdy spostrzegł, że jedna z bestii go goni. Wilk węszył przez chwilę po śladach, ale po chwili zorientował się, że gruby braciszek jest w zasięgu jego wzroku. Potwór wyszczerzył potężne kły i warknął. Mnich z przerażenia upadł i, nie mogąc złapać pewnego oparcia, bezskutecznie młócił kończynami o poszycie leśne. Kiedy wreszcie wygramolił się na nogi, poczuł potężne uderzenie w plecy i wylądował twarzą w ściółce. Potem poczuł na karku silne ukłucie i obezwładniający chłód. Leżał i jęczał, głowa wybuchała mu bólem, a z tyłu czuł cieknącą mu po plecach krew. Kiedy zamykał oczy, przez ostatnie rozbłyski myśli uświadomił sobie, że nie obudzi się już, by ujrzeć świt następnego dnia.

Trawiaste wzgórze wznosiło się ponad nimi, po prawej stronie. Rozrzucone wokoło drzewa poruszał uderzający z dużą mocą wiatr. Zarośla po lewej odgradzały ich od drogi, jaką przeszli kilka godzin wcześniej. Gdzieniegdzie wznosiły się oderwane od krajobrazu głazy, jakby pozostałości po dawnej budowli, którą zamieszkiwali majestatyczni bogowie. Rozległy las rozciągał się dalej za krawędzią wzgórza, a inne wzniesienia terenu leżały na wschodzie, wystając dumnie ponad płaskim terenem na zachodzie i północy. Słońce stało wysoko na nieboskłonie, świecąc mocno i rozgrzewając ciała strudzonych wędrowców. Jednak Łowczy wiedział, że czas na postój jeszcze nie nadszedł.
Weszli wyżej, omijając coraz gęściej rozsypane, małe skały i nieznacznej wielkości głazy, by powoli zbliżyć się do obrzeży rozległego lasu. Drzewa zdawały się tutaj dumniejsze niż na południu i znacznie wyższe, ale już nie tak posępne, jak w zaśnieżonych górach, które zostawili za sobą. Wkrótce znaleźli niewielką polankę oplecioną dookoła gęstym listowiem i mnóstwem mniejszych zarośli, odgradzających ją od reszty lasu. Dalej szła gęstwina, nieogarniona przez ludzki wzrok. Trawa w wielu miejscach była zbyt wysoka, aby można się było na niej rozłożyć, dlatego Korino i jego ludzie powyrywali ją w kilku miejscach, wykopując dogodny teren do spoczynku. Zmęczona Solenn padła na ziemię, poprzednio popijając wodę z bukłaka. Nie miała wyrzutów sumienia, kiedy zaraz potem zapadała w krótką drzemkę. Łowczy rozrzucił pakunki z prowiantem pomiędzy wszystkich i przysiadł się do samotnie posilającego się Jona.
-Ładny dzień, wuju. - Jon z powagą wyjmował ości z lekko już nieświeżej ryby. Co jakiś czas wycierał tłuste palce o krawędź tuniki.
-Tak, ptaki ćwierkają, że słońce poświeci parę dni. - Łowczy zaśmiał się i ułożył na plecach, wpatrując w niebo.
-Znasz się na dziczy. Nie boisz się zwierząt, jakie w niej grasują? Nigdy nie miałeś, na przykład, na pieńku z rozwścieczonym niedźwiedziem? - Jonnel wypluł potężną ość sterczącą mu spomiędzy zębów.
-Starałem się przez te lata unikać legowisk niedźwiedzi, aczkolwiek czasem rzeczywiście zdarzało się, że rozsierdziłem pana jakichś leśnych włości, podchodząc nieświadomie zbyt blisko do jego młodych. O wiele bardziej boję się jednak grasujących wilków. One nie zadowolą się rybami z rzeki. To urodzeni łowcy.
-Jak ty...
-Ja nie poluję na wszystko, co chodzi. Zresztą staram się zachować umiar. Kiedy widzę, że w jakimś lesie jest mało saren, nie poluję na sarny, tylko idę z łukiem na ptactwo, a jeśli już muszę, oszczędzam młodsze osobniki, by rozmnażały się dalej.
-Dla mnie to bez znaczenia. W przyrodzie większy musi zjadać mniejszego.
-Taka jest chyba równowaga rzeczy. Ale nie jesteśmy bogami, by zakłócać prawa natury. Jon nie odpowiedział, tylko dokończył resztę ryby w milczeniu. Korino nie wyglądał, jakby interesowało go cokolwiek, poza snem.
-Zauważyłeś?
-Co? - Jon, lekko zdezorientowany, popatrzył na wuja.
-Korino i jego ludzie. Chyba już mniej jest w nich strachu, niż na początku. Trzymają się dalej z tyłu i niechętnie idą przed siebie, ale musieli nabrać do ciebie respektu, skoro doprowadziłeś ich aż na granicę świata.
-Nie wiem, czy to jest ta granica. - przerwał Jon. -Może cieszą się, że odeszła Wrona?
Słyszałeś, jak się jej obawiali...
-Niezbadane są ścieżki, jakimi chadzają wiedźmy. - Korino mruknął pod nosem. Łowczy zdziwił się, że zbójca przysłuchiwał się rozmowie.
-Co masz na myśli? - spytał.
-Ona może jeszcze wrócić. Spałbym czujnie w nocy.
Łowczy sposępniał, ale Jon zaśmiał się głośno.
-Zdaje się, Korino, że, kiedy tylko o niej wspominamy, zaraz zaczynasz tracić większość ze swej męskości. Czyżbyś lękał się kobiety?
-To nie jest zwykła baba. To wiedźma.
-Ma rację. Z nimi nie ma żartów. - Łowczy chyba coś o tym wiedział...
Popatrzył na błękitne, zalane białymi obłoczkami, spokojne niebo.
-Wypatrujcie czarnej wrony. - mruknął.
-Jak tylko zobaczę, ustrzelę... - Korino łyknął wody z bukłaka.
-Obyś trafił. - powiedział, i zamknął oczy.

Po jakiejś godzinie wyruszyli dalej. Las gęstniał z każdym krokiem, nie widać było żadnej wyraźniejszej ścieżki, a więc, siłą rzeczy, brnęli na oślep. Kiedy wreszcie opuścili gęstwinę, i ich oczom ukazał się rozłożysty, pagórkowaty teren po drugiej stronie wzgórza, późne popołudnie przechodziło w wieczór, a słońce chowało się za zaczerwienionym horyzontem. -Bogowie mówią nam dobranoc. - powiedział z zachwytem Korino, wpatrując się w chudziutkie strzępki chmur, rozrzucone po rudym niebie na zachodzie.
-Poszukajmy lepiej obozu. - wyrwał wszystkich z zamyślenia Łowczy. -Widzicie to wzgórze na dole, pod nami? Dojdziemy tam za jakieś dwie godziny. Do tego czasu zdąży się ściemnić. Trzymamy się razem i utrzymujemy równe tempo. Jon, prowadź, Korino zostań z tyłu. Sol, daj mi ten cholerny toboł, bo się pod nim złamiesz.
Solenn z determinacją prychnęła i uśmiechnęła się do niego, odmawiając.
-W porządku. Jak padniesz, to zawołaj. - roześmiał się i ruszył zaraz za Jonem. Solenn poszła u jego boku. Dzisiejszego dnia czuła się jakoś raźniej i lepiej niż dotychczas. Kiedy spała, nie śniło jej się nic, myśli miała czyste, a zmęczenie nauczyła się już znosić z pokorą i nieugiętością.
-Łopian... - ostatnio rzadko się tak do niego zwracała. Nieobecny, dopiero po chwili skierował na nią wzrok.
-Pytałaś o coś?
-Rozmawiałam z tym wilkiem, który nas prowadził. To było trzy dni temu, w lesie na południu.
-Rozmawiałaś? Jak to? Co ci powiedział?
-Nie pamiętam dokładnie, o czym mówiliśmy. - wyglądała na niezdecydowaną. -Chyba poprosiłam go, żeby zaprowadził mnie do środka tego królestwa. Tam, gdzie wszystko się kończy i zaczyna... Nie wiem, dlaczego tak powiedziałam.
-Co odparł? - Łowczy zastanawiał się, czy Sol nie miała po raz kolejny proroczego snu. -Że nie ma żadnego środka, ale jest granica.
-To już wiemy. Tak te ziemie za górami nazwali ludzie.
-Kiedyś mówiłeś, że wierzysz w to, że po drugiej stronie nie ma nic. On mi tak powiedział. -Kto? Wilk?
Łowczy potknął się o wystający kamień. Sol przytrzymała go za ramię. Popatrzył na nią ze zdziwieniem i spytał jeszcze raz.
-Wilk ci tak powiedział?
Skinęła głową.
-Nie przyśniło ci się to?
-Nie! Na pewno! Dotykałam go, czułam jego oddech... Sapał, jak po biegu. Był rzeczywisty. Naprawdę tam poszłam. Miałam dość waszych kłótni w obozie.
Łowczy zamyślił się na moment, po czym znowu spojrzał na Sol.
-Powiedział, gdzie to jest? Ta granica.
-Nie, ale wiem, że mnie tam zaprowadzi.
-Więc, co tam jest, skoro... skoro nie ma tam nic..
. -Nie wiem. - odparła zdezorientowana.
Marsz nieco się przedłużył, dlatego zmęczenie ogarnęło całą grupę. Była już dość późna noc, kiedy wreszcie dotarli na miejsce. Po drodze musieli długo szukać ścieżki, gdyż zejście było w wielu miejscach zbyt strome, by mogli się z nim uporać po ciemku. Strudzeni i głodni, szybko nazbierali chrustu na ognisko i ułożyli się wokół niego, z bronią przygotowaną na każdą ewentualność. Nikt się nie odzywał. Zamiast nich mówił ogień, poruszany szeptami wiatru. U podnóża wzgórza rozciągała się wyrwa, przypominająca małą jaskinię. Usadowili się niedaleko jej wylotu, na widoku mając linię okalających wzniesienie drzew. Powoli każdy z nich zapadał w sen, marząc o wygodach, których dawno nie dane było mu skosztować. -Wino, kobiety i śpiew... - mówił Korino, zanim zasnął...

Alyn spokojnie jadł kolację w swoim własnym pokoju na drugim piętrze gospody. Na dole słychać było zwyczajową krzątaninę i odgłosy biesiady. Licznie zebrani goście zapijali się przeróżnymi trunkami, tańcowali i wywracali stołki. Aż dziw, że mógł skupić się na jedzeniu, bo na komponowaniu pieśni na pewno nie!
Jak co noc, myślał o wyprawie, którą postanowił porzucić, zanim na dobre się zaczęła. Osądzał siebie samego za to, że zamiast słuchać głosu artystycznej duszy i pożądania przygody, wolał zostać, uginając się pod nakazem bojaźliwego, a może raczej roztropnego serca. Był przekonany, że już na początku drogi załamałby się i nie mógłby iść dalej. Zresztą, czy oni w ogóle wiedzieli, dokąd szli? Dla Alyna to nie miało większego sensu, choć było bardzo romantyczne.
Tak wiele rzeczy się wydarzyło, odkąd postanowił wyruszyć w drogę z młodym Jonem, bo nie mógł usiedzieć na miejscu w tej swojej opuszczonej wiosce. Wilki rozszarpały ich przyjaciela, Hodora, a on sam o mało co nie stracił życia, gdy napadły na osadę, w której teraz przebywał, i wygryzły znaczną część jej mieszkańców, razem z poczciwym karczmarzem i sołtysem.
Kiedy kosztował wina, mimowolnie rozpuszczał w nim łzy, na myśl o tym, co stało się z jego przyjacielem.
-Odszedł i już nigdy nie wróci... - chlipał do siebie. -Pociesz się, pijaczyno. Przynajmniej ty będziesz prowadził spokojny żywot do końca swoich dni. Och, jaki byłem słaby, że z nimi nie poszedłem.
Przegryzł z żałością kawałek mięsa. Gdzieś na zewnątrz rozległo się nerwowe szczekanie psa. Alyn myślał, że to któryś z karczemnych gości rozbija się po uliczkach. Słyszał jakieś krzyki - był pewien, że to pijacka rozróba. Postanowił wyjrzeć przez okno, by sprawdzić, co się naprawdę dzieje. Sos z ogryzionej kości kapał mu na rękaw, kiedy opierał się na oknie. Na dole ktoś biegł z pochodnią od strony wielkiego płotu odgradzającego osadę od drogi. Alyn nie słyszał, co tamten pokrzykiwał. Dopiero, gdy zasapany jegomość był już niemal pod drzwiami gospody, zdoławszy po drodze obudzić pół wsi, Alyn dosłyszał wyraźnie słowa posłańca.
-Biada! Biada nam!
-Co jest? Co się dzieje? - zawołał z okna, a przybysz popatrzył na niego z werandy.
-Wrócili!
-Kto wrócił? - Alyn mimowolnie pomyślał o swoich przyjaciołach, których chyba jednak powitano by w inny sposób.
Brodaty mężczyzna stojący na dole popatrywał za siebie, tam, gdzie stok opadał do posępnego lasu. Jeszcze niedawno zbójcy Korino grasowali na tej dzikiej drodze. Zdawało mu się, że w zapadającym zmroku dostrzegł cienie przeskakujące, w ostatnich szarzyznach wieczoru, pomiędzy drzewami na wąskim szlaku.
-Co tam się dzieje, u licha?! - krzyknął do mężczyzny, który tymczasem wpadł do karczmy i zamknął za sobą drzwi. Alyn, nie czekając, opuścił pokój i zbiegł po schodach do głównego hallu. Wpadł akurat w momencie, gdy zasapany posłaniec mówił:
-... Wracałem z drogi... Zobaczyłem stada wilków... Wszędzie, w lesie, na skałach, koło strumienia.
-Wilcy! - zakrzyknęli przerażeni bywalcy.
-Ilu?! - zapytał syn zabitego karczmarza, który stał za szynkwasem.
-Dziesiątki. Nie przeżyjemy tej nocy... O, bogowie... Setka, może więcej!
Pomiędzy ludzi wkradł się popłoch. Niektórzy rzucili się do barykadowania drzwi, inni poczęli chować się na zapleczu, jeszcze inni szukali wyjścia z gospody, ale bali się opuszczać ją samemu. W zgiełku i powszechnej bieganinie Alyn dosłyszał pojedyncze wilcze wycie, które potem powtórzyły liczne inne gardła. Nieustający lament przywodził na myśl zgraję potępieńców, stojących u bram osady i wołających o pomstę do śmiertelników i bogów. Barda przeszedł dreszcz od stóp do głów. Wiedział, że drugi raz tego nie przeżyje... Ale dlaczego akurat tutaj? Jaka klątwa spadła właśnie na niego, że nie mógł się uwolnić od tego bestialskiego wycia i świecących, czerwonych ślepi?
Kiedy w małej kapliczce zmarłego druida Ywena zaczęto bić w dzwon, ludzie umilkli i wyjrzeli przez okna. Pod bramą stała barykada z wilczych ciał - niepoliczalna gromada czarnych, kudłatych morderców. Czerwone oczy lśniły w blasku wieczoru, wprawiając zebranych w drgawki przerażenia. Alyn mimowolnie zakrył uszy, gdy z setki wilczych gardeł rozległo się okrutne wycie. Był pewien, że wybiła godzina jego śmierci, kiedy pojedyncze osobniki zaczęły przeskakiwać płot.
W przyciemnionej komnacie, w której czuć było tylko zapach dymiącej pochodni, Solenn rozpoznała salę jadalną z zamku, w którym mieszkała w dzieciństwie. Nie miała pojęcia, skąd się tutaj wzięła. Ostatnio, jak pamiętała, zasnęła w obozie, gdzieś wśród wzgórz na granicy świata, razem z Łowczym, Jonem, i ludźmi, którzy poprzysięgli mu wierność. Było jej zimno, była głodna i zmęczona - dokładnie pamiętała, jak smaczna wydała jej się pieczona ryba, którą przygotował dla wszystkich Łopian. I ta herbata, którą wysączał z liści w gorącej wodzie. Więc jakim sposobem znalazła się tutaj?
Zdezorientowana zaczęła przechadzać się wzdłuż ścian ogromnej sali, przyglądając się rozwieszonym proporcom ze znakami jej rodu i pokrewnych rodzin, przebywających na dworze króla Rodrika. Ona sama była córką tegoż króla i wysoko postawioną osobą. Czuła się w tej chwili młodsza o przynajmniej o kilka lat - nie potrafiła tego wytłumaczyć. A może więcej niż kilka lat? Nie miała czasu, by popatrzyć na swoje dłonie, bowiem drzwi wejściowe od strony korytarza otworzyły się ze skrzypieniem, a przeciąg dmuchnął lekko ogniem w kominku, zrzucając kilka dopalonych szczap. Solenn zobaczyła cień wchodzącej osoby. Na korytarzu było więcej pochodni, niż w pomieszczeniu. świecznik został zdmuchnięty, dlatego w sali jadalnej panował prawie całkowity mrok. Poznała sylwetkę swojej matki, usłyszała jej lekkie, miarowe kroki - drobniutki stukot delikatnych bucików o twardą, kamienną posadzkę. Solenn poczuła zapach drogocennych perfum, jakich używała królowa. Była już pewna, że to ona. Dziwiło ją tylko, że matka milczała. Nie odzywając się, szła w jej stronę przez pomieszczenie, zahaczając suknią o potężne krzesła ułożone wokół stołu. Sol nie widziała jej twarzy - ręce też miała gdzieś schowane. Buciki stukotały, ale nie widać było nóg. Suknia zdawała się szeleścić, jak szum wzburzonego morza. Matka była zła. Solenn próbowała sobie przypomnieć, czy czegoś ostatnio nie zbroiła...
Z rozmyślań wytrąciło ją nagłe światło, które rozbłysło z lewej strony. świecznik jakby sam zapalił się migocącym płomieniem. Żadna ręka nie trzymała zapałki. Obok świec stała suknia, ale, choć w środku widać było kształty kobiecego działa, na zewnątrz nie wystawało nic - ani głowa, ani ręce. Solenn czuła na sobie spojrzenie niewidocznych oczu.
-Matko? - spytała.
Odpowiedział jej szum sukni. Matka zbliżała się w jej stronę, a Sol, przerażona, zaczęła się cofać, lecz w tym momencie zahaczyła swoją własną sukienką o kant krzesła i przewróciła się. Silne ręce chwyciły ją pod pachy i podniosły do góry. Zobaczyła wielkie, cudownie zielone oczy królowej, które teraz świeciły jeszcze intensywniej, niż zwykle. Trzymały ją normalne ręce. Widziała silną, postawną kobietę, o pięknych rysach twarzy i lekko zakrzywionym nosie. To była jej matka.
Sol nie rozumiała tego, co się przed chwilą stało.
-Powiedz, czemu wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha? - po chwili milczenia odezwała się do niej tym swoim zwykłym, łagodnym głosem, którym zwykła opowiadać jej bajki. -Byłaś suknią... To znaczy, przez chwilę zdawało mi się, że...
-Sol, szukaliśmy cię z ojcem po całym zamku. Chcemy ci powiedzieć coś bardzo ważnego. Możesz się z początku przestraszyć...
W tym momencie wiatr wpadający przez uchylone okno zdmuchnął wszystkie świece i pochodnie w sali...
Poważne, twarde słowa jakby wyrwały Solenn z głębokiego snu. Matka siedziała na jej łóżku, a ona przykryta była kołdrą. Głowę miała ułożoną na miękkiej poduszce. Oczy królowej wpatrywały się w nią z uwagą. Sol czuła ogromny ciężar tego spojrzenia. Obawiała się go. -Pojedziesz na zachód, do klasztoru. Będziesz się uczyć, jak ja kiedyś. Nauczysz się o wiele więcej, niż sądzi twój ojciec, dziecko...
Piękna królowa delikatnie pogładziła ją po policzku. Sol poczuła, jak przechodzi ją dreszcz. -Co się stało? Zimno ci? Zamknę okno.
Matka podeszła do okiennic, zza których widać było nocne niebo, i zamknęła je, gasząc przy tym świeczkę.
-śpij, moja córeczko. Jutro czeka cię trudny dzień. Musisz się spakować do drogi. Te oczy wydawały się świecić w ciemności... Kiedy matka zamykała drzwi, Solenn drżała jeszcze z zimna i ze strachu. Dlaczego teraz wydawała jej się taka przerażająca i chłodna? Czy wcześniej też się jej bała? O czym ona mówiła?
Nagle zrobiło się zimniej, a wiatr otworzył z hukiem ciężkie okiennice. świece zapaliły się ponownie. Solenn przypomniała sobie wykrzywioną z bólu twarz nagiej, czarnowłosej kobiety, przywiązanej do pala. Piersi unosiły jej się miarowo, choć wyglądała na zmęczoną i obolałą. Wokół stały jakieś postacie w ciemnych płaszczach. Przyglądały się w milczeniu straszliwej egzekucji. Powoli zapalające się płomienie delikatnie muskały stopy kobiety. Chrust strzelał ogniem, a ona krzyczała. Ale kiedy gorące języki dotknęły jej gładkich bioder i długich włosów, przestała wydawać jakiekolwiek odgłosy... Łzy zaschły jej na policzkach, a jęki ustały. Solenn słyszała płomienie uderzające dookoła, jak diabelskie bicze.
Kiedy się obudziła, Jon trzymał ją w ramionach. Nie miała sił płakać - brakło jej powietrza w płucach. Ta kobieta - ona nie umarła w klasztorze, jak z początku jej się wydawało. Tam z tyłu, za nią, Solenn dostrzegła zarys mostu zwodzonego i zamkowej bramy. Gdzieś wyżej wznosiły się mury, zza których biły w niebo słupy dymu i czerwieniła się krwawa łuna. Na stosie płonęła jej matka, a to, co widziała w oddali, było jej rodzinnym domem.

Dla Sol

15 kwiatcień, 379 rok N.E.

NAMIĘTNOśCI
"Na Granicy (III)"
II.

Rankiem schodzili już niżej, poruszając się w kierunku północnym, mijając głębokie, rozłożyste knieje po prawej i lewej stronie, coraz bardziej gęstniejące wraz z opadaniem wzgórz. Słońce oświetlało listowie i gałęzie drzew delikatnym złotym poblaskiem, w powietrzu unosiła się woń skroplonych rosą kwiatów i mokrej ściółki leśnej. Powietrze było czyste i rześkie, pogoda zaś spokojna i bezwietrzna. Kiedy stoki ustąpiły coraz głębszym dolinom i zarośniętym parowom, dostrzegli, że góry obniżały się tutaj znacznie, by znów urosnąć na horyzoncie przed ich oczami. Tam zdawały się wyższe i bardziej majestatyczne od miniętego łańcucha na południu. O ile to możliwe, czasem zdawało się, jakby sięgały ponad powałę białych i łagodnych chmur, leniwie sunących po nieboskłonie.
Po południu robili postój w maleńkim parowie, pośrodku którego płynął nieduży strumień. Zmierzając, tak jak oni, ku północy, spokojnie okrążał podstawę zielonego pagórka łukiem od wschodu, by zagłębić się między drzewami i zniknąć im z oczu. Korino nabierał z niego wody aż do napełnienia bukłaków. Tego dnia wszystko zdawało się zachęcać podróżnych do odpoczynku i chwili wytchnienia.
Łowczy jednak badał okolicę, krążąc spokojnie po obu stronach potoka, nasłuchując głosów ptaków, obserwując zwierzęta leśne i szukając ofiary do upolowania. Nie zdziwiło nikogo, gdy wrócił z kuropatwą i małym królikiem. Oporządzenie mięsa zajęło trochę czasu - ludzie jednak, przyzwyczajeni do skromnych racji, najedli się do syta. Sol niezbyt ufnie przyglądała się brutalnemu rytuałowi patroszenia kuropatwy, ale później zajadała ją ze smakiem, ocierając dłonią kapiący z podbródka tłuszcz.
-Krótka drzemka i w drogę... - zakomenderował Łowczy. Korino posłusznie ułożył się spać. Ten człowiek wiedział, jak spożytkować swój czas w najlepszy sposób. Gdy tylko nadarzała się okazja do odpoczynku po pełnej trudów drodze, zaraz zwalał się na prowizoryczne posłanie i, po chwili już, oddawał się wędrówce po krainach zapomnienia...

Łowczy wszedł wyżej i, z obrzeży lasku porastającego niewielki parów, obserwował nieruchomą dolinę pod sobą. Przed nimi stał największy las, jaki kiedykolwiek widział na oczy. Obserwował go już wcześniej, popatrując ze szczytów wznoszących się na południu wzgórz, ale dopiero teraz mógł docenić jego rzeczywiste rozmiary. Las zaczynał się już milę przed nimi, roztaczając potężne ramiona na wschód i zachód, jakby odgradzając drogę ku północy. Drzewa w nim były mieszane - liściaste i igłowe - ale największy szacunek wzbudzały przeogromne sosny, zwracające uwagę nie tylko wysokością, ale też rozłożystością i cieniem, jaki rzucały. Gęstwina wydawała się tak mroczna i nieprzystępna, że Łowczy zaczął wręcz obawiać się drogi przez nią. Szybko odrzucił jednak absurdalne myśli. Nigdy jeszcze nie przestraszył się wędrówki przez las i tym razem nie zamierzał z tego kierunku zrezygnować. Coś mu jednak, w głębi serca, mówiło, że ta ścieżka może okazać się niebezpieczna. Las roztaczał niepojętą aurę mroczności. Choć drzewami poruszał delikatny podmuch wiatru, ich szumienie przywodziło na myśl głęboki i nieprzyjazny pomruk. Zalegający na samym brzegu cień kontrastował wyraźnie z nasłonecznionym wzniesieniem pod knieją. Jakby słońce wytyczało granicę dwóch krain, jasnej i posępnej... Łowczy popatrzył na niebo, ale nie zobaczył na nim żadnych ptaków. Wydało mu się to dziwne, ale, zadowolony z pięknej pogody, szybko zapomniał, co go właściwie nurtowało...

Patrzyła i nasłuchiwała, otaczając nagimi ramionami szorstki pień rozłożystego drzewa. Duże liście rzucały przyjemny cień, ochładzający jej podrapane ciało. Rozczesała brudnymi palcami skołtunione włosy.
Nie było łatwo za nimi nadążyć. Nie było łatwo ich śledzić. Ale w głębi serca Wrona wiedziała, że Solenn musi kiedyś samotnie opuścić obóz. To była wędrowniczka, marzycielka... Może gdyby poddać jej jakąś nutę, zaśpiewać, zaciekawić, przyciągnąć. Była czuła na takie podszepty, bo przecież uczono ją na wiedźmę. Potajemnie, w ukryciu, z dużym zapałem przyswajała sobie każdego kolejnego dnia sztuki dziwne, mroczne i trudne do pojęcia przez zwykłych śmiertelnych. Jej oczy były niesamowite, błękitne - to oznaczało wielki potencjał i ukryte zdolności. Jej skóra nie wytrzymywała długo braku wody. Wrona wiedziała, że Sol często musiała brać kąpiel, ponieważ woda ciągnęła ją swym delikatnym szumem. Solenn została stworzona jako część, pierwiastek tego żywiołu. Tak jak Jon był ogniem, choć Wrona początkowo zdziwiła się, że Solenn ma brata.
Powoli, cichutko, zaczęła nucić łagodną pieśń naśladującą głos słowika. Coraz głośniej, splatając słodkie trele, kierowała podświadome zaproszenie do uszu swojej ofiary. Choć Solenn zapewne odpoczywała, wołanie z pewnością dotarło do niej. Zresztą tu, w dole, był strumień, a ona nie mogła nie myśleć o chłodnej wodzie w łagodnym i rześkim nurcie.

Jon patrzył tylko jakiś czas za odchodzącym w górę zbocza Łowczym. Po raz kolejny chwytały go wątpliwości, co do drogi, jaką wspólnie obrali. Nie chciał tego mówić wujowi, ale sądził w duchu, że dążyli donikąd, jakkolwiek wspaniałym zdałoby się niedawne uniknięcie śmierci i odnalezienie tego raju poza granicami cywilizacji. Z drugiej strony, dopóki był z nimi wuj, nie brakowało pożywienia, a więc wszystko miało się w porządku. Ludzie Korino jak dotąd byli mu posłuszni, choć pewnie każdy myślał już o powrocie do znanych sobie stron i posmakowaniu najprostszych rozrywek z poprzedniego życia. Jon obawiał się więc o Sol, dlatego nie zostawiał jej samej. Najgorsze były te sny - niektóre przynosiły jakieś urwane informacje o drodze, którą powinni przebyć, ale czasem pojawiały się koszmary, po których jego siostra krzyczała i zanosiła się płaczem. A ta droga... Jon nie był pewien, na co była im wszystkim potrzebna. Z drugiej strony, przecież i tak nie mieli gdzie zostać. On sam nie chciał przecież nigdy pędzić spokojnego życia. Najważniejsze, że ją w końcu odnalazł...
Tan głos słowika przywiódł mu na myśl matkę przechadzającą się po swoich ogrodach.
Zobaczył Sol schodzącą w dół, ku strumieniowi. Nie zatrzymywał jej - musiała mieć swoją chwilę prywatności. Obróciwszy się na drugi bok, zamknął oczy i myślał, aż w końcu zmorzył go sen.

Solenn podeszła do strumienia, pochyliła się nad wartkim nurtem i chlapnęła sobie zimną wodą w twarz. Od tej strony nie widziała obozowiska, zasłaniały go bowiem rozłożyste drzewa i krawędź maleńkiego wzgórka, który musiała minąć po drodze. Zdjąwszy buty, powoli zaczęła rozbierać się, by zakosztować chłodnej kąpieli w cieniu lasu. Woda była czysta i orzeźwiająca. Weszła do niej bez wahania. Lubiła te mrowiące drgawki po szoku, jakiego doznawało jej ciało, gdy zapoznawało się z lodowatą wodą. Kilka razy ochlapała plecy i zachlupotała nogami. Czuła się w tej chwili beztrosko i lekko - nic nie mąciło jej spokojnej duszy, nie zaprzątało myśli i nie kazało uważać na każdy krok. Mogła pójść gdziekolwiek chciała i wiedziała o tym lepiej niż dotychczas. Była wolna - nie tylko od brzemienia, jakie przygniatało ją ciężarem mrocznych snów - ale też od wspomnień związanych z tymi snami. Starała się zapomnieć krzyki, jęki, krew i ogień, i udawało jej się to, gdy słuchała przecudnego głosu ptaka na drzewie, lub gdy delikatny szum strumienia sprawiał, że jej myśli falowały wraz z jego nurtem.
Już miała wychodzić z wody, gdy w głębi strumienia, płynącego dalej na północ, usłyszała jakiś plusk. Tutaj nić potoku zakręcała, otaczając zielony pagórek łagodnym łukiem. Gdzieś tam, spomiędzy drzew, dotarł do niej łagodny śpiew - czysty i barwny - jakby to sama rzeka wydawała ten głos. To był głos kobiecy, w jakiś sposób znajomy Solenn, kojarzący się z czymś pięknym i tajemniczym. Podeszła kilka kroków, opierając się o pnie drzew, po czym szła wzdłuż podstawy wzgórza, oglądając się na wszystkie strony, w uszach zaś mając coraz wyraźniejszą melodię błogiego śpiewu. Była zdumiona, że słyszy ten głos - zdumiona czyjąś obecnością na granicy świata. Przeszła kilka kamiennych, omszałych i śliskich stopni, by wznieść się na sporą, płaską skałę, pod którą strumyk uformował maleńkie jeziorko. Od zachodu wodną taflę odgradzały ciemne skały, z których spokojnie spływała inna nić wodna, łącząca się ze znanym jej potokiem. Na samym środku płytkiego basenu zobaczyła, stojącą do niej tyłem, nagą kobietę z długimi, czarnymi włosami. Kaskada czerni spływała mokrą falą na jej plecy. Kobieta śpiewała, rozgarniając wilgotne włosy rękoma. Od czasu do czasu nabierała w dłonie wody i opryskiwała się z różnych stron, a wtedy dźwięcznie piszczała. Solenn patrzyła jak oniemiała, rozpoznając rzucone na brzegu rzeczy jej niedawno poznanej przyjaciółki. A więc Wrona nie odeszła na dobre...
Chwila przedłużała się, a kobieta zanurzała się w wodzie, by później znów powstać i odsłonić nagie plecy. Nie przerywała śpiewu, teraz kojarzącego się Sol z głosem słowika, którego wcześniej słyszała. Kiedy Solenn weszła do wody, plusk zwabił spojrzenie czarnych oczu. Uśmiechnęła się do niej spojrzeniem. Sol odpowiedziała uśmiechem. Wrona wskazała na nią, by się przybliżyła. Nieśmiało zaczęła poruszać się w łagodnej tafli, stąpając po śliskim, kamienistym dnie. Kiedy była blisko, woda zafalowała i Sol poczuła na ramieniu jej dotyk. -Wiesz, marzycielko, masz coś w sobie, co nie pozwala oderwać spojrzenia... - Wrona mruknęła cicho i uśmiechnęła się, dotykając jej włosów. Solenn zaczęła drżeć na ciele, ale nie tylko z zimna. To było coś innego - oczy tej kobiety, jej nagość, szum wody, ten śpiew... Wszystko to sprawiało, że Sol powoli odchodziła od zmysłów, a jednak czuła się dziwnie dobrze - jej uczucia wibrowały wokoło, a jej samej udzielało się wyjątkowe podniecenie. Zaraz nasunęła jej się myśl, że to sen... że przypomina sobie przyjaciółkę, śniąc na jawie. Przecież ona odeszła. Coś ukłuło ją w sercu i przywiodło wspomnienie matki. Po policzku spłynęła bezwolna łza.
Wrona otworzyła szeroko oczy. Uśmiech znikł, usta ściągnęły się. Delikatnie starła łzę z policzka Solenn.
-Co się stało, marzycielko?
-Wróciłaś... Dlaczego odeszłaś? - zapytała cicho.
Dziwne. Sol wcale nie chciało się płakać. Wolała śmiać się i pluskać w wodzie. Jak kiedyś. -To nieistotne. Ważne, że znów jesteśmy razem.
Palec Wrony zaznaczył krętą linię na jej policzku i powędrował do ust.
-Zrobisz coś dla mnie?
Solenn pokiwała głową i w tej chwili przeszedł ją dreszcz.
-Co? - spytała ledwie słyszalnym szeptem.
-Nie ruszaj się.
Pocałunek był długi, a w jego trakcie wydarzyło się sto wspaniałych i złych rzeczy. Kiedy Sol się obudziła, widziała wpatrzone w siebie dwoje czarnych jak otchłań oczu.
-Smakujesz jak sól. Jak morze...
Wtedy wpiła się w nią mocniej i obie wylądowały w wodzie.

-Gdzie Sol? - Łowczy zadał pytanie ze spokojem w głosie, ale Jon nagle zrobił się nerwowy.
-Nie wiem... - powiedział, wstając zdezorientowany. -Poszła w górę strumienia, w kierunku wzgórka.
Łowczy obejrzał się.
-Powoli powinniśmy ruszać w dalszą drogę. Ktoś musi po nią pójść.
-Ja pójdę. - odezwał się ochoczo jeden z ludzi Korino. Reszta oprychów zaczęła się śmiać.
-Żeby podglądać ją w strumieniu? - zapytał spokojnie Łowczy.
śmiech umilkł.
-Chodź Jon, pójdziemy po nią.
Jonnel wstał i ruszył za wujem. Zeszli z łagodnego wzniesienia i zbliżyli do strumienia. Nagle Jon zatrzymał się i wskazał coś ręką. Łowczy przypatrzył się białemu wilkowi, stojącemu kilka metrów nad nimi, uczepionemu wielkiego kamienia po drugiej stronie potoku. Ten, gdy tylko ich spostrzegł, warknął i oddalił się, znikając między drzewami. Jon popatrzył ze zdumieniem na Łowczego.
-Dziwnie się zachowuje. - powiedział.
-Dawno go nie widzieliśmy. - rzekł Łowczy. -Patrzył w tamtą stronę. - wskazał miejsce, gdzie strumień zataczał łuk ku wschodowi. Poszli tamtędy, ślizgając się po mokrych kamieniach. Po drodze znaleźli rozrzucone na brzegu ubranie Sol, ale jej samej nigdzie nie było.

-Nie mamy wiele czasu.
Wrona gładziła delikatnie włosy Sol, podtrzymując ją u swego boku. Duże niebieskie oczy dziewczyny wpatrzone były gdzieś w głębię jeziorka. Siedziały razem na kamieniu - Sol suszyła się pod płaszczem Wrony.
-Wiesz, co musisz zrobić? Opowiedziałam ci historię, którą znałam. Rozumiem, że jest dla ciebie nieprawdopodobna... że trudno ci w nią teraz uwierzyć. Ale taka jest prawda. Słyszałam dużo plotek o nim i o twojej matce. Ale to tylko plotki. Zaś to, co jest prawdą, widziałam na własne oczy... Swoją oszalałą matkę i zamordowanych braci. I te palone wiedźmy w klasztorze.
Udała wzruszenie i ból, choć jej serce było zimne jak lód. To okazało się niepotrzebne. Wyraz twarzy Solenn nie zmieniał się od dłuższego czasu. Siedziała pod mokrym płaszczem i szczękała zębami, a jej spojrzenie było nieuchwytne.
-Jesteś wiedźmą. Wiesz o tym. Od zawsze o tym wiedziałaś. Ukryte w tobie zdolności - dar widzenia i pociąg do wody... To wszystko jest błogosławieństwem i przekleństwem. Bo twoja matka też była taka jak ty.
Solenn poruszyła się na słowa o matce. Odwróciła głowę.
-Czy ona sama tego chciała? Czy chciała mnie wysłać o klasztoru? - patrzyła dziwnie spokojnie. Już nie była tak osłupiała jak przed momentem.
-Nie wiem. Nie znam jej historii, a to znaczy, że nie znam też twojej. Nie wiem, co robiłaś przez te jedenaście lat, ale w końcu cię znalazłam, by powiedzieć ci prawdę. świat się teraz zmienia. Ludzie giną, a złe duchy wychodzą z lasów. Niedługo może się stać coś strasznego. Tutaj jesteś bezpieczna - dlatego sny podpowiedziały ci taką drogę. Ale musisz zrobić coś jeszcze. Musisz odkupić winy swojego wuja... Wiesz, czego od ciebie chcę. Uczyń to dla mnie i dla zabitych sióstr...
Solenn wpatrzyła się w taflę wody.
-Ja go kocham... - wyszeptała.
Wrona spodziewała się takiej reakcji.
-A mnie nie?
Zbliżyła twarz do twarzy Sol, usta do jej ust, ale dziewczyna cofnęła się i przytrzymała ją gestem w miejscu.
-To nie jest dobre. - powiedziała. -Ty nie jesteś dobra, a ja nie powinnam ci ufać. Odchodzę. Będę wiedziała, co zrobić. Sny powiedzą mi więcej niż ty.
-Ale czy pokażą ci prawdę?
Pokręciła głową. -Nie wiem. Może tak. Jeśli nie, sama do niej dojdę.
-Czy to już koniec naszej przyjaźni? Miłości... - znowu udała emocje.
Solenn nagle jakby się otrząsnęła i popatrzyła może trochę naiwniej - z emocjami. Kiedy znajdowała się pod wodzą swoich głębszych odczuć, trudniej było przebić skorupę, jaka ją otaczała. Mimo swej złej natury czarownica czuła coś pierwotnego do tej niewinnej i pięknej istoty. Coś, co nie pozwoliło jej łatwo przegryźć porażki. Wyrachowanie zastąpiła wściekłość, przez którą pojawiły się niespodziewane łzy. Wstydziła się ich i bała, dlatego przykryła twarz dłońmi. To było spontaniczne - zaczęła miotać się i łkać, szarpana wewnętrznymi konwulsjami. Solenn otoczyła ją ramieniem, ale potem cofnęła się. Wrona popatrzyła na nią przez łzy. Nic nie powiedziała. Usłyszały plusk strumienia. Uświadomiła sobie, że jej czas się skończył.
-Przepraszam... - Solenn zdawała się teraz być czymś przerażona.
Wrona wstała i zdjęła z niej swój płaszcz z piórami.
-Żegnaj, marzycielko. - powiedziała przez łzy. -To, czy się jeszcze spotkamy, zależy od ciebie.
Wrona pobiegła najszybciej, jak tylko mogła. Kiedy przewróciła się na szczycie wzniesienia, oddychała głęboko, czując, że coś dławi ją w środku. Biały wilk stał kilka metrów dalej i, sądząc po głębokim warczeniu, odczuwał to samo lub coś jeszcze gorszego...

Solenn coś ukrywała. Oboje o tym wiedzieli, ale nie zdążyli podzielić się spostrzeżeniami. Potem chcieli porozmawiać w marszu, jeszcze zanim wielki las na północy otoczył podróżnych swoimi ramionami, dlatego oddzielili się od grupy i nakazali Korino pilnować Soli.
-Była dziwna. Zauważyłeś to? - zagadnął Łowczy, w głosie wyrażając więcej emocji niż zwykł to czynić.
-Może znowu miała jakiś sen, albo coś jej się wydawało? - Jon udawał obojętność, ale zgadzał się z wujem, że coś było nie w porządku.
-Co z tym zrobimy? - Łowczy zdawał się głęboko zamyślony.
-Masz jakieś przypuszczenia?
-Najgorsze.
-Jakie? - Jon domyślał się, ale chciał, żeby wuj odsłonił swoje myśli.
-Chodzi o Wronę. Mogła się z nią spotkać. Widziałem ślady na wzgórzu. Ludzkie. Ale wiem, że ona może posługiwać się jakąś magią. Znikać. Nie sądzę, by poszukiwania dały jakikolwiek skutek.
-Dlaczego nas śledzi, i co knuje?
Łowczy milczał. To wzburzyło Jonnela.
-O co ty się z nią pokłóciłeś, wuju? Czy ta sprawa nie jest warta powtórzenia?
-Jon, czy ty wiesz, kim ona jest?
-Domyślam się. Ale może mogła nam pomóc.
-Była zbyt skryta. Od początku coś knuła. Nie mogliśmy jej ufać.
Jon umilkł, ale długo przypatrywał się wujowi.
-Nie znajdziesz we mnie odpowiedzi na nic więcej. Skup się na drodze. Popilnuj jej uważniej od dzisiaj. Miej ją zawsze na oku. Dobrze?
Nie odpowiedział. Warknął i wyrwał się do przodu. Po chwili maszerował już obok Korino i jego ludzi.
-Tak jak ty jej pilnowałeś? - powiedział na głos. Wszyscy spojrzeli na niego. Sol odwróciła się i zobaczył, że była zła.
-Przepraszam. - usprawiedliwił się. -On ma rację. Skupmy się na drodze.
Korino prychnął śmiechem, ale Jon uciszył go spojrzeniem. Weszli w cień pierwszych rozłożystych drzew wielkiego lasu i zniknęli w gęstwinie. Ostatni szedł Łowczy. Kiedy stanął na obrzeżach kniei, obejrzał się. Wilk spoglądał mu teraz prosto w oczy, stojąc na maleńkim kopcu porośniętym trawą. Był wyjątkowo blisko - dzieliło ich ledwie kilkanaście metrów. Łowczy ciekaw był, co ta istota teraz myślała. Czy on chciał mu coś powiedzieć? Po chwili wilk odwrócił się. Wyglądało, jakby zamierzał wracać, ale zatrzymał się kilka kroków dalej i znów wpatrzył w Łowczego.
-Mam tam nie wchodzić? Mam iść za tobą?
Spojrzał za niknącymi wśród drzew towarzyszami.
-To chcesz mi powiedzieć? - Uśmiechnął się i pokręcił głową. -Nie mogę. Choć sam boję się kolejnych kroków.

Las wydawał się zbyt ciemny i gęsty, żeby mogli w nim spać spokojnie. Czujne twarze wpatrzone były w ogień. Ponad płonącymi szczapami widać było roziskrzone oczy osoby po drugiej stronie. Nikt nie spał przez dłuższy czas, ale też nikt się nie odzywał. Łowczy próbował przed zapadnięciem zmroku rozeznać się jeszcze w okolicy, ale wrócił przemęczony i zły. Wszędzie las był taki sam - tylko teren zmieniał ułożenie, głównie wznosząc się, choć nierzadko też opadając stromo w dolinki i wąwozy. Gęstwa wydawała się nieprzenikniona i duszna. Łowczemu zabrało sporo czasu, by wrócić do miejsca rozłożenia obozu.

Solenn poszła spać po tym, jak zaczął chrapać czujny zwykle Korino. Jon zarządził warty i wyperswadował, że rano wszyscy muszą być wypoczęci do drogi. Łowczy, gdy wrócił, przykrył ją derką i sam ułożył się obok. Tej nocy zamierzał być czujny. Jon przyznał mu rację surowym i wnikliwym spojrzeniem z drugiej strony ogniska.

Przez rozświetlony licznymi pochodniami korytarz sunął delikatny cień. Rozdzielony wieloma źródłami światła, przesuwał się powoli po podłodze i ścianach, czasem niknąc tam, gdzie korytarz był bardziej zacieniony, by wyłonić się po drugiej stronie, jakby znikąd. W jednej z odnóg były słabo oświetlone schody. W zalegającym tam mroku zaczął rysować się szeroki kształt wielkiej sukni. Szelest materiału rozlegał się przy każdym kroku, a pantofelki lekko stukały o kamienne stopnie. Na końcu korytarzyka była nisza, w niszy zaś ukryte przejście, prowadzące do zaryglowanych drzwi. Suknia była już widoczna w nikłym blasku, jaki dobiegał przez szpary w wejściu. Musiała zapukać trzy razy, w dość długich odstępach. Kiedy drzwi się otworzyły, piękna kobieta ze wspaniałym kokiem na głowie przywitała mężczyznę w surowej tunice, o twardym i szerokim zaroście oraz zamglonych, szarych oczach. Jednak jej oczy były bardziej niezwykłe. Pałały cudowną zielenią, w której mieszały się wszystkie odcienie morza i nieba. Zakochał się w tych oczach. Zakochał głęboko. Za każdym razem, kiedy wpadał w te bezdenne tafle, nie umiał się pohamować. Tak jak teraz. Dotknął jej nagich pleców i wciągnął do środka. Opierała się tylko jakiś czas, potem zaczęli tańczyć swój miłosny taniec, aż przeszli do intymności.
Leżeli później obok siebie, oboje zmęczeni, wpatrując się w swoje oblicza z rozmiłowaniem. On w jej oczach widział, że nie była zwykłą kobietą. Ona w jego, że był mężczyzną jej wartym, ale w pewien sposób przeklętym. Może to ją w nim interesowało najbardziej? Ten moment ulgi i spełnienia przerwał nagły grymas na jej twarzy. Popatrzył z zaciekawieniem. Dotknęła brzucha i przez pewien czas trzymała tam rękę. Na początku nie rozumiał. Dopiero po pewnym czasie uświadomił sobie, co ma na myśli, i również położył tam dłoń. Zdawało się, jakby zamarł z przerażenia, po chwili jednak opanował się i ze zdziwieniem spojrzał na jej uśmiech.
Po raz pierwszy przemówili, a głosy niosły się cichym echem między ścianami pokoju. "Nasze potomstwo".
"Zobaczą. Domyślą się. Mój brat...".
"Ciii... Zachowamy to w sekrecie. To będzie synek".
"Skąd wiesz?"
"Widziałam...".
świece zgasły. Milczenie przedłużało się. Galadar chciał jeszcze raz zbliżyć się i pocałować królową, lecz ona położyła mu palec na ustach.
"Będzie jeszcze jedno dziecko. Córeczka. Taka jak ja."
Poczuł, że to, co powiedziała, było szalenie ważne, ale nie zrozumiał, dlaczego. Dwa poruszające się miarowo cienie znikały powoli w czerni komnaty. Zamiast mrocznego, kamiennego zamku pojawiła się zasłona gęstego lasu, zapach ogniska i gwiazdy na nocnym niebie.
Solenn przebudziła się i do samego rana wpatrywała w Łowczego.

Dla Sol

-17 Kwiatcień, 379 rok N.E.

ŻąDZA GNIEWU Na Granicy (III), cz. III Wzniosły się na ściany niewielkiego parowu, które porastał szumiący zagajnik. Gdzieś w dole poczuły zapach strumienia i coś jeszcze, co kojarzyło się z ludzkim mięsem. Tu, na granicy świata, przebywali jacyś ludzie...
Nieruchoma dolina poniżej nie dawała oznak życia. W świetle księżyca czarny las gęstniał przed ich ślepiami niby czarna, niezgłębiona otchłań - plama na tle wieczornego nieba. Wilki zebrały się w grupę i razem zaczęły zbiegać ze wzniesienia. Rzuciły się na złamanie karku, powarkując, wpadając na siebie, w biegu tratując się nawzajem... ale musiały biec wspólnie, ponieważ były watahą i stadem - razem tropiły, szły na żer, umierały i rodziły się. Księżyc schował się za chmury, kiedy zgraja obległa dolinę. Łowcy rozbiegli się we wszystkie strony, by szukać zgubionego w lesie pożywienia, ale żaden nie zbliżał się do gęstej kniei wyrastającej przed na wprost. Wilki wbiegały między porastające obrzeża lasu, maleńkie zagajniki, wspinały się na łagodne pochyłości ścian doliny i nikły między drzewami. Co jakiś czas wokoło rozlegało się wycie dziesiątek nienasyconych, spragnionych mięsa i krwi gardzieli. Wkrótce okoliczne lasy ucichły. Tylko z rzadka wilcze wycie zakłócało magiczną ciszę, jaka na nowo zaległa nad doliną.

Korino rozejrzał się wokoło, próbując przeniknąć wzrokiem ciemną zasłonę lasu. Drzewa wokoło układały się w gęste zapory, stojące na drodze i nie pozwalające obrać żadnego rozsądnego kierunku. W każdą stronę gałęzie cięły twarz tak samo natarczywie, korzenie łapały za nogi, a szumiący w listowiu wiatr przypominał upiorne odgłosy potępieńczych jęków, zgrzytów i posapywań. Jakby drzewa żyły własnym życiem i właśnie budziły się z długiego, przerwanego snu. Korino czuł się jak intruz w tym wielkim i złowrogim nawet w dzień królestwie drzew. Było mu z każdą chwilą coraz duszniej. Stawiał kroki niepewnie, nie mogąc rozeznać się dobrze w terenie. Ten raz opadał, to znów wznosił się niespodzianie, a wokoło wyrastały coraz to wyższe drzewa, splecione w głębsze i bardziej nieprzeniknione gęstwiny. Ostre krzaki stanowiły dodatkowe utrudnienie obok ciągle zmieniającego się, kamienistego podłoża.
Wtem Korino, wśród niezliczonych jęków poruszanych wiatrem drzew usłyszał szloch, który wydał mu się znajomy, a jednocześnie wywołał ciarki na karku. Postawiony w gotowości, schował się za drzewem i nasłuchiwał. Szloch odezwał się ponownie... jak ciche popłakiwanie jakiejś zranionej duszy, albo... osoby. Korino był pewien, że słyszał ludzki, kobiecy głos.
Zbliżył się kilka kroków, ostrożnie rozsuwając gałęzie stojące mu na drodze. Kiedy znalazł się na obrzeżach dużej polany, okolonej strumieniem, księżyc właśnie wychodził zza koron drzew, rozświetlając delikatne poszycie na środku łąki. Siedziała tam dziewczyna w białej sukni, skrywająca oczy w dłoniach. Kaskada czarnych włosów spływała jej na ramiona niczym krucze pióra.
Korino przełknął ślinę. Obok dziewczyny, na poszyciu, leżał płaszcz z piór - taki sam, jaki widział u wiedźmy, która odłączyła się od drużyny jakiś czas temu. Bezwiednie powiódł palcem po zimnej rękojeści miecza i czekał, schowany w cieniu drzew. Kiedy jednak płacz dziewczyny nasilił się, dziwnie tknięty Korino wylazł niezdarnie na łąkę, omal nie wpadając do strumienia. Zaklął. Zamierzał być cicho. Chlupot wody zwrócił uwagę siedzącej na polanie. Poznał jej dziwne, wielkie i głębokie oczy oraz wąskie, ciemne usta. Wyjął miecz i zaczął się oddalać.
-Dlaczego? - spytała ze spokojem w głosie.
-Co... - powiedział, zdezorientowany.
-Dlaczego się mnie lękasz? Nie widzisz, że jestem słaba i porzucona... Zagubiłam się na granicy świata. Teraz to ja jestem w potrzebie, czemu więc straszysz mnie mieczem? Korino schował broń do pochwy. Przypomniał sobie, jak ostatnim razem zawróciła mu w głowie.
-Pamiętasz, co do siebie czuliśmy? - uśmiechnęła się, jakby czytając w jego myślach. Gdzieś daleko rozległo się wilcze wycie. Korino otrząsnął się z romantycznego zamyślenia.
-Wilki... - warknął. -Pan opowiadał mi o szlochającym głosie w lesie i o wilkach, które pożarły jego przyjaciela. Ty jesteś głosem, a wilki odzywają się właśnie tej nocy.
-Nie ufasz mi, paraliżowany własnym strachem przed... kobietą. Nie usprawiedliwiaj swojej słabości.
Wstała i zrzuciła z siebie białą suknię, pozostając przed nim naga i blada. Czarne włosy spływały na ramiona jak zlewające się kaskady ciemnego wodospadu. Krągłe piersi falowały delikatnie, podczas gdy kształtne, długie nogi poruszały się miarowo, do wtóru z krążącymi biodrami, zbliżając w jego stronę. Wyciągnęła dłoń, aby go dotknąć, a wtedy nie cofnął się, tylko przypadł do niej.
-Bądź jak wilk zapalczywy... - szepnęła mu do ucha...
Zaczął sączyć słodki nektar z jej ust... nie zdawał sobie sprawy z tego, że działał pod wpływem silnego czaru. Wrona pozwoliła mu przez pewien czas bawić się jej ciałem. Kiedy język Korino przewędrował już przez jej bladą skórę i zatrzymał się na piersi, podniosła silnie jego głowę do oczu i pochyliła go siłą ku ziemi.
-Posłuchaj mnie uważnie, ukochany... - mówiła twardo, by skupić jego rozproszoną uwagę. Wilcze wycie, które ozwało się znowu, nie zdołało wytrącić zbója z przedziwnego transu, w jaki go wprowadziła. -Pragnę, byś był ze mną, ale mogę ci się oddać tylko wówczas, gdy wykonasz moje prośby. Mam kilka żądzy, które nie pozwalają mi spać w nocy. Jedną jesteś ty, drugą zaś... ona.
-Czego pragniesz, pani? - zapytał z dzikim błyskiem w oku.
-Pragnę, byś ją zostawił samą i nie pilnował jej. Nie wykonuj rozkazów Łowczego. Jemu samemu powiedz, że mnie spotkałeś, i że udało ci się mnie ustrzelić nad lasem, gdy leciałam... Wyrzuć jedną strzałę z kołczana. Niech myśli, że zostałam przegoniona. Na pamiątkę weź sobie kilka piór.
Wyjęła je z włosów i wcisnęła mu w dłoń. Korino pragnął złożyć na jej ustach jeden choćby pocałunek, ale zatrzymała go palcem.
-Nagrody daje się za przysługi. Wyświadcz mi przysługę za to, co dzisiaj ci dałam, a dostaniesz stokroć więcej, niż możesz sobie wyobrazić. Poznasz mnie wówczas od każdej strony i wszędzie już będziemy chodzić razem.
Milczał, przełykając ślinę. Wpatrywał się w nią jak pies, łasy na jedzenie, ani na moment nie odwracając spojrzenia. Czuła przedziwny wstręt dla tego gwałtownego wielkoluda, ale wiedziała, że w końcu udało jej się go uwieść. W głębi duszy wiedziała, że w końcu jej plan zaczyna działać.
Korino patrzył długo, gdy zniknęła mu z oczu w lesie, skąpana tylko w blasku księżyca, który ubierał ją bladym światłem od stóp do głów. Otrząsnął się dopiero, gdy, gdzieś za sobą, usłyszał przeciągły krzyk.

Ludzie... ludzie... ludzie. Mięso... krew. Ludzie...
Trzej. Siedzieli przy strumieniu i czerpali wodę. Gdzieś daleko czuć było dym ognia. Ogień... nie bały się ognia.
Ludzie... ludzka krew.
Jeden wstał i zaczął się rozglądać. On zginął pierwszy, nie zdążywszy nawet wrzasnąć. Drugi krzyczał głośno, kiedy rozrywały mu szyję i wgryzały się w jego miękki brzuch. Trzeci zaczął wymachiwać mieczem i wzywać pomocy. Kiedy wilk szarpnął mu rękę, tamten odmachnął się nożem i bestia zaskomlała. Inne rzuciły się na wilka i pożarły go, bo był słaby. Wtedy człowiek zaczął uciekać. Zdążył przebiec kilka kroków, zanim ogromna czarna bestia rzuciła się na niego i przegryzła mu kark. Trzasnęło i wilk poczuł w pysku słodki smak ludzkiej krwi. Później jednak zaskoczył go bliski zapach ognia i ból w boku. Zapalił się, a inne rozpierzchły się na wszystkie strony, skomląc z bólu i z przerażenia. Przeskoczyły strumień i zniknęły w lesie tak szybko, jak zdążyły się pojawić.

Łowczy, zdyszany, wymachiwał zakrzywionym mieczem i rozglądał się nerwowo, wypatrując większej ilości paskudnych bestii. Jon, paląc na dłoniach krwawe ognie, ciskał wzrokiem pioruny wściekłości. Sol trzymała napięty łuk. Udało jej się trafić i zabić jedną z bestii. Trzej ludzie Korino leżeli rozszarpani na ziemi. Pozostała czwórka, z przerażeniem w oczach, przyglądała się ciałom martwych towarzyszy.
-Co to... - wykrztusił jeden z nich.
-Wilki. - rzekł cicho Łowczy. -Biegną za nami. Są już tu, na granicy świata, gdzie nikt wcześniej nie postawił stopy. śledzą nas, szukają śladów, biegną za zapachem.
-To nie jest granica świata. - powiedziała Sol. -Klątwa wilków nie skończy się, póki nie wypełnią się wszystkie moje sny.
-Co?! Skąd wiesz? - zapytał Jonnel, zbliżając się do siostry. -Czemu wcześniej nic nie mówiłaś?! Oni żyliby nadal!
Gdy ją chwycił, krzyknęła z bólu. Jego dłonie były wciąż gorące od niedawnego ognia, jaki na nich płonął. Po policzkach popłynęły jej duże, słone łzy. Uderzyła go w twarz i przewróciła na ziemię. Przydeptała mu brzuch nogą i wymierzyła strzałę w jego tors... tors własnego brata. Opamiętała się, gdy Łowczy położył jej rękę na ramieniu. Jon patrzył osłupiały w twarz płaczącej z bólu siostry i na jej zaczerwienione ręce. Na policzku czuł siarczyste znamię silnego uderzenia jej dłoni.
-Przepraszam... - wyszeptał.
Solenn otarła łzy.
-Nie będziecie już więcej cierpieć z powodu moich snów. Nic wam już nie powiem. Wystrzelona z wściekłości strzała utkwiła w pniu, zza którego właśnie wyłaniał się dyszący ze zmęczenia Korino. Miał rozdartą nogę i ślady krwi na ramieniu. Sol odwróciła się na pięcie i odeszła w stronę ogniska. Korino przeskoczył strumień i przypadł do leżącego kompana. Zobaczył jego rozdartą szyję i ślepe spojrzenie. Zaczął krzyczeć i wyrywać sobie włosy z głowy. Potem wstał i zaczął biec w stronę lasu, ale Jonnel był szybszy i zastąpił mu drogę. -Sam nic nie zdziałasz w walce z watahą, a my musimy trzymać się razem. Pochowaj swoich ludzi godnie, bo zasłużyli na kurhan, za poświęcenie i odwagę.
Jon dostrzegł łzy w oczach Korino.
-Zbyt długo mnie nie było... - wyszeptał zbój. Wyglądał, jakby zmagał się z czymś wewnętrznie. Później opuścił wzrok i rzewnie zapłakał.

Solenn zbliżyła się do ogniska i cisnęła weń łuk i strzały. Dopiero po chwili zorientowała się, co zrobiła, ale było już za późno. Cięciwa pękła z trzaskiem, a piórka zajęły się ogniem. Łowczy zbliżył się i dotknął delikatnie jej włosów.
-Kochana... To nie twoja wina, co się stało. Jon szanował tych ludzi... Byli mu jak bracia... Ale zło, jakie się za nami ciągnie, nie jest twoją winą. Zranił cię? - zapytał, patrząc z niezadowoleniem na zaczerwienione ręce, na których pęknięte bąble pokrywały się przezroczystą cieczą.
-Boli... tylko... Upadła na kolana i schowała twarz w dłoniach.
-Zobaczyłam tę chwilę, zanim to się stało. Widziałam, jak wilki rozszarpują wasze ciała i gryzą moją szyję... Zobaczyłam ten parów i strumień, gdzie... gdzie ona powiedziała mi, że musisz zapłacić... Że... Och, ojcze, to wszystko jest takie trudne...
Znieruchomiał. Właśnie nazwała go ojcem.
-Już wiesz... - przypadł do niej i, nie bacząc na jej rany, przytulił mocno do siebie. -Zbliża się koniec... - wyszeptała.
Pocałował ją w czoło i otarł łzy.
-Będziemy widzieć krew i śmierć.
-Csiii... spokojnie. Już dobrze. Jon i ja nie pozwolimy, by coś ci się stało.
Odepchnęła go i popatrzyła mu w oczy. Potem otworzyła szeroko usta i rozwarła źrenice. -To nie ja... nie ja... tylko ty.
Dotknęła jego czoła, a wtedy zobaczył wizję swojego ciała tonącego w wodnej kipieli. Zadrżał.
-Słyszysz szum wodospadu? - zapytała tajemniczo.
Dotknął jej policzka i zamknął oczy.
-Nie wierzę w te przepowiednie... Nie wierzę w to. Co ona ci zrobiła?! - krzyknął i potrząsnął nią z całej siły. Solenn nie mogła się opanować. Wrzasnęła, jakby z bólu. Zobaczył, że dotykał jej wypalonej rany. Jon miał już tego dość. Natychmiast znalazł się przy Łowczym i jednym ciosem powalił go na plecy.
-Nie waż się tak mówić do mojej siostry! Nie waż się ranić jej!
Solenn odwróciła się w jego stronę i spojrzała nań ze smutkiem. Jon ujrzał jej krwawiące ręce i zamarł. Łowczy podniósł się na nogi i stał tak przez chwilę, patrząc na nich oboje. Solenn przestała krzyczeć... Co jakiś czas popatrywała w kierunku lasu, czasem rzucając spojrzenie na ognisko. Nie mogła wydać z siebie żadnego głosu. Jonnel pochylił się nad jej głową i namoczoną szmatą obmył jej ranę. Krzyknęła krótko, cicho, urywanie.
-Nie dotykaj mnie... - powiedziała, kiedy zaczął owijać jej bandaż wokół ręki.
Jonnel otworzył szeroko oczy i usta. Zmrużył powieki, jakby coś go zagryzło.
-Zostaw ją w spokoju... Rana nie jest bardzo groźna... Zagoi się. Musimy ją pozostawić z jej myślami. Rano ruszymy w dalszą drogę. Tutaj nie jesteśmy bezpieczni. - Łowczy udawał, że zimny spokój naprawdę mu się udzielił. W rzeczywistości drżał wewnętrznie i kotłował się z bólu. Serce pękało mu za każdym razem, gdy widział na wpół oszalałą Sol i udręczonego Jonnela. Nawet Korino, kopiąc dół dla swoich braci, nie opierał się łzom.

-Ustrzeliłem ją nad lasem.
Korino pokazał pęk czarnych piór, które trzymał w dłoni.
-Wronę... - powiedział sam do siebie Łowczy. -Ustrzeliłeś Wronę...
-Czarną Wronę... tak, przyłapałem ją w głębi lasu, na polanie, w świetle księżyca.
Przestraszyła się i wzleciała w górę, ale byłem szybszy. Trafiłem ją w locie i zobaczyłem, jak pikuje w dół.
-Nie próbowałeś jej szukać? - zagadnął niedowierzający Łowczy.
Coś nie pasowało mu w zdawkowym opisie wielkoluda.
-Usłyszałem wilcze wycia i krzyki, więc pobiegłem ile sił w nogach z powrotem w kierunku obozu... Po drodze dopadła mnie jedna bestia. Usiekłem ją, ale zostałem ranny...
Łowczy rzeczywiście dostrzegał rozległe rany na ciele zbója, które zresztą były już opatrzone. Ale, choć nie miał powodu, aby mu nie wierzyć, wydawało mu się, jakby Korino mówił inaczej, niż miał w zwyczaju. Był jakoś dziwnie podniecony... jakby odmieniony przez tajemnicze zdarzenie... Może chodziło o śmierć jego kompanów...
Łowczy słyszał również wilcze wycie w lesie, ale nie zdawał sobie sprawy, że bestie mogły być tak blisko obozowiska. Zresztą nie miał pomysłu, jak sprawdzić, co naprawdę działo się wokół nich. Tamci i tak poszli po wodę w trójkę, by w razie czego móc obronić się przed bestiami. To było ledwie parędziesiąt kroków. A jednak wszyscy zginęli...
-Cóż, miejmy nadzieję, że to wszystko nie jest jej sprawką. Ale źle postąpiłeś, przyjacielu, strzelając do czarownicy. Dotąd nie miała wyraźnego powodu do zemsty... Teraz to mogło się zmienić.
Korino pokręcił głową, popijając wodę z bukłaka.
-Już nam nie zagraża. Jest martwa. - powiedział.
-Skąd wiesz?
-Skąd masz pióra, skoro nie znalazłeś jej po ustrzeleniu? - zapytał Jon.
-To proste... - odparł za niego Łowczy. -Gdy ją trafił, kilka mogło spaść na ziemię.
Jednak Korino milczał, zamyślony, jakby wciąż zastanawiając się nad odpowiedzią. Dopiero po chwili podniósł głowę i przytaknął Łowczemu.
-Tak. Tak właśnie było. - powiedział.
Ojciec i syn popatrzyli na siebie, marszcząc brwi.

Król Rodrik był tego wieczora naprawdę zmęczony. Poddani jak zwykle zasypywali go licznymi sprawami, które on, jako władca, musiał rozwiązywać za nich. Ciągłe rozsądzanie i godzenie, dzielenie i ogłaszanie - wszystko to doprowadzało go każdego dnia do bólu głowy. Ku wielkiemu zadowoleniu zobaczył, że jego żona jeszcze nie spała. Ostatnio nie mieli czasu tylko dla siebie. Tego dnia rzeczywiście skończył ważne sprawy wcześniej niż zwykle. Szedł cicho korytarzem, nie wywołując zbytniego hałasu. Zamierzał zrobić jej niespodziankę.
W komnacie paliło się delikatne światło. Kiedy już miał nacisnąć klamkę drzwi, otworzyły się ze skrzypieniem i ujrzał w nich królową odzianą w szeleszczącą, zieloną suknię. Nie spostrzegła go, gdyż stał w cieniu wejścia. Służąca zamknęła za nią drzwi. Nie oglądając się za siebie, zniknęła szybko niczym zjawa za rogiem korytarza. Król zastanawiał się, dokąd było jej tak spieszno w tej nocnej porze. Pochodnie pozostawiały na podłodze wydłużony ślad jej cienia. Podążył za nią, wyciągając nogi, by ją dogonić. Buciki jego żony stukotały lekko o posadzkę korytarza. Szła prosto, później skręciła na schody i znalazła się na niższym poziomie. Choć król dostrzegał cień królowej, kiedy wyłonił się zza kolejnego rogu korytarza, widział tylko szeleszczącą w mroku suknię. W końcu ona sama również zniknęła - na granicy wzroku rysowały się tylko stukoczące miarowo, jasne buciki.
Serce podskoczyło mu do gardła. Pobiegł za widmem jak oszalały, szczypiąc się co jakiś czas, przerażony przypuszczeniem, że śni na jawie. Kiedy cień skręcił w lewo, do ukrytych schodków w niewielkiej, zacienionej niszy, król pozostał za ścianą, wychyliwszy się dopiero, gdy widmo zniknęło mu z oczu. Usłyszał rozdzielone trzy stuknięcia o masywne, drewniane drzwi, a później usłyszał, jak drzwi zaskrzypiały. Kiedy zszedł po schodkach do ukrytego wejścia, zobaczył swoją żonę w objęciach brata, Galadara.
Całowała się z nim.
On rozpinał jej suknię i masował dłonią jej nagie plecy. Ona unosiła nogę i gładziła dłońmi jego policzki. Byli w sobie zakochani... nigdy nie okazywała tyle czułości jemu, choć była jego żoną.
Szarpnął z wściekłością włosy królowej, aż krzyknęła z bólu i przewróciła się na plecy. Galadar zasłonił się przed ciosem, który uderzył z prawej strony. Król wymierzył mu drugi i jego brat wylądował z rozkrwawionym nosem na podłodze. Żona szarpnęła go za nogę, krzycząc z przerażenia, ale uderzył ją w twarz. Zerwał z niej suknię i szarpnął za włosy po raz drugi. Miała takie piękne, długie włosy... Poddała się jego silnemu ramieniu, kiedy ciągnął ją bezwładną po schodach, wyszarpując wspaniały, długi warkocz. Ocierała się plecami o zimne stopnie, próbując przykryć nagość pod strzępkami materiału. Płakała i darła się w niebogłosy, ale on nie słuchał. Kiedy jego brat próbował zastąpić mu drogę, wyjął miecz i przystawił mu go do szyi. To był nieporęczny, źle wyważony królewski miecz... Jednak tym mieczem mógł zabić.
-Zejdź mi z drogi, zdrajco... - warknął.
Galadar pałał nienawiścią. Widać to było w jego oczach.
-Nie zrobisz tego... - rzucił.
Król Rodnik zamachnął się mieczem i ciął brata między żebra. Ostrze utkwiło głęboko w boku brata. Galadar jęknął i zwalił się na posadzkę. Rodrikowi nie drgnęła powieka. Wypłoszona ze swoich siedzib służba zapełniła momentalnie wąski korytarzyk. Płacząc i błagając o litość, królowa łajała się u stóp Rodrika, a on obracał miecz nad głową swojego brata.
-Precz! - wrzasnął. -Zabrać mi to ścierwo sprzed oczu! Wynocha!
Silni słudzy posłusznie podnieśli jego rannego brata z posadzki i wynieśli go po schodach. Gdy byli sami, schwycił jej twarz między wielkie palce swojej silnej dłoni i zbliżył usta do jej ust.
-Pocałuj mnie, wiedźmo...
Płakała i kuliła się, nie mogąc wykrztusić słowa. Szloch był tak potężny, że wkrótce zaczęła się nim dławić.
-No dalej, dziwko! Co z ciebie za królowa?!
Uderzył ją w twarz z całej siły. Pochyliła się nad posadzką i wypluła krew.
-Wybacz... - jęknęła, kaszląc.
-Nigdy... - powiedział.
Wytrzymał tylko chwilę. Nagle pochylił się i wziął ją w ramiona. Całował jej twarz, łykał jej łzy i sam płakał rzewniej niż ona.
-Dlaczego... dlaczego... dałaś się uwieść... Dlaczego mi to zrobiłaś...
Schwyciła go za poły płaszcza i położyła głowę na jego piersi.
-Mam z nim dziecko. Pierwszy będzie chłopiec, potem dziewczynka... To przeklęty związek i przeklęte dzieci... One nie będą nigdy twoje...
Ukrył twarz w dłoniach i płakał, co jakiś czas powtarzając słowo "wiedźma". Ona tylko patrzyła się beznamiętnie w ciemność po drugiej stronie korytarza. W końcu król podniósł głowę i wziął ją za ręce.
-Galadar... - wycharczał. -Lepiej by było dla niego, żeby zginął...
Próbowała go błagać o litość nad bratem, ale on nie chciał słuchać. Zostawił ją samą w ciemnym korytarzu, biegnąc co sił w nogach, aby stoczyć wojnę z własnymi wyrzutami sumienia.

Późnym popołudniem las zmienił się nie do poznania. Z gęstych zarośli i splątanych gałęzi wydostali się na krawędź ogromnego urwiska, spoza którego roztaczał się widok na rozległą, zalesioną równinę. Pod nimi znajdował się wodospad, obok którego, niby rajskie ogrody, widniały przecudne, zielone polanki. Solenn usiadła zmęczona na skraju przepaści i wpatrywała się w spadającą wodę. Łowczy przełknął ślinę na odgłos spływających kaskad, ale uspokoiła go spojrzeniem.
-To nie tutaj... - powiedział.
-To nigdzie. To nie istnieje. - rzekła i uśmiechnęła się. Jon wspiął się po urwisku, po czym podszedł bliżej i pochylił się nad Solenn.
-Siostrzyczko, wybacz, że byłem dla ciebie niedobrym bratem. - powiedział. -Nazbierałem dla ciebie kwiatków na polance.
-śliczne... - powiedziała i ucałowała go w policzek. Korino parsknął śmiechem.
-Za coś takiego zrzuciłbym go do wodospadu! Nie daj się zbałamucić, mała!
Łowczy przełknął ślinę i cofnął się od urwiska. Nie było mu do śmiechu.
-Słyszeliście w nocy jakieś wilcze wycie? - zapytała Solenn.
-Nie. - skwitowali wszyscy naraz, nie udając zadowolenia. Ludzie Korino otrząsnęli się już z tragedii, jakiej doświadczyli. Zupełnie, jakby to był tylko zły sen. Tylko ich wódz pozostał bardziej zamyślony niż do tej pory, błądząc po krainach nieodgadnionej myśli i nostalgii. -Tutaj odpoczniemy. - zarządził Łowczy.
Zrzucono z pleców lekkie pakunki i zaczęto rozglądać się za cieniem drzew. Łowczy dał Solenn wody i usiadł obok.
-Jak ręce?
-W porządku.
-Z czego się śmiejesz?
-Tak sobie.
Uśmiechnął się sam.
-Powiesz coś więcej?
Jonnel popatrzył na nią wyczekująco z drugiej strony.
-Dzisiaj życie jest dobre. Nic nie śniłam w nocy.
Wyglądało, jakby nie kłamała. Łowczy zauważył jednak, że patrzyła na niego jakoś dziwnie. Inaczej... wiedział, że odkryła już prawdę. Nie był tylko pewien skąd. Poza tym, po jej oczach poznał, że niedawno płakała. Na policzkach osiadały jej wtedy kryształki soli.
Cisza przed burzą. - pomyślał.
-Piękna dziś pogoda. - powiedział na głos i położył się spać.

Stare, żylaste, pazurzaste dłonie dotknęły główki dziecka. W oczach wiedźmy królowa wyczytała coś, czego spodziewała się od samego początku.
-Jest przeklęta. - rzekła starowinka. -I błogosławiona.
Galadar wiedział, że nie powinien tu być. Jeśli król jeszcze raz zobaczy ich razem, już nigdy nie postawi stopy w tym zamku. A jednak nalegała, by z nią pozostał i usłyszał słowa starej wiedźmy. Teraz nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał.
-Mówiłaś, że jej losy są z kimś związane. Ale kiedy rodził się Jonnel, nie było żadnej przepowiedni... - królowa wydawała się spokojna.
Starucha zdjęła dłoń z głowy Solenn i uśmiechnęła się krzywymi zębami.
-Chłopiec pójdzie za nią, kierowany twoim rozkazem. Nie możesz ich trzymać tutaj. Dziecko musi iść do klasztoru, aby wszystko zamknęło się tak, jak powinno.
-Mówisz zagadkami. - zdenerwował się Galadar. -Dość mam zagadek.
-Cisza... - powiedziała królowa.
-Tylko wiedźma zrozumie wiedźmę.
Starucha popatrzyła na kobietę i uśmiechnęła się dziwnie. Królowa odpowiedziała jej lubieżnym uśmiechem. Galadara przeszły ciarki.
-Jej los... - stara wskazała krzywym paluchem śpiące dziecko. -Będzie związany z tym, który cię skalał. Oto klątwa... - palec powędrował w kierunku stojącego w cieniu Galadara. -która ją ocali i zniewoli jednocześnie. Syn będzie chciał ją zabrać ze sobą, ale on nie pozwoli. On pokocha to dziecko bardziej niż ciebie...
Królowa zmarszczyła brwi i długo patrzyła za odchodzącą starowinką.
-Tylko tyle masz nam do powiedzenia? Co to w ogóle ma znaczyć? - Galadar krzyczał za staruchą. Nienawidził tych wszystkich niedomówień.
-Nie rozumiesz i nie zrozumiesz... - powiedziała jego ukochana i uśmiechnęła się smutno. -Mój czas nadejdzie szybko. Ty pozostaniesz. Widziałam to we śnie.
-Wieszczysz. Jesteś...
-Jestem wiedźmą. - powiedziała, po czym wskazała na śpiącą Sol. -Tak jak ona.

Dla Sol

-20 Kwiatcień, 379 rok N.E.

OJCIEC I SYN"
"Na Granicy" (III), cz. IV

Rankiem dotarli do wyższego wodospadu, zawieszonego pod półką skalną górującą ponad lasem, który zostawili za plecami. Kaskady zlewającej się, grzmiącej wody przysłaniały słońce przez pierwsze poranne godziny, gdy wspinali się w górę po skroplonych, śliskich skałach. Gdzieś niedaleko i, jednocześnie, na wyciągnięcie ręki, rysowała się jaśniejąca w blasku wstającego dnia, przecudna tęcza.
Łowczy przez całą drogę oglądał się za siebie, jakby zamierzał zaniechać tej trasy... Po pewnym czasie zastanawiania podejmował jednak wędrówkę na nowo. Wewnętrznie walcząc ze swoimi słabościami, postanawiał, że nie podda się wspomnieniom i trudnym do zrozumienia snom. Wiedział, że musi stoczyć tę potyczkę z samym sobą, ale... znowu umierał ze strachu, kiedy przed oczyma stawały mu ciemne odmęty głębin pod wodospadem.

Po popołudniowym postoju ruszyli w dalszą drogę, choć Łowczy tym razem rozeznanie w terenie przydzielił Jonnelowi. Korino niósł większość skromnego dobytku wędrowców. Po pewnym czasie zastąpił go Łowczy, który zaczął zostawać z tyłu. Wodospad skończył się kilka metrów pod urwiskiem. Na szczycie półki skalnej rósł niewielki lasek sosnowy, okolony gęstymi zaroślami. Korino poprowadził piechurów w tamtą stronę i zarządził kolejny tego dnia postój.

Łowczy zatrzymał się tuż nad samym urwiskiem skalnym, popatrując w spływającą z hukiem kaskadę wodospadu.
Wszystko się zgadza. Sen zapowiadał, że tutaj dotrzemy... Dlaczego nie wybrałem innej drogi?
Później uświadomił sobie, że wodospady mogły być właściwie wszędzie. Gdziekolwiek by nie poszedł, miał nie uniknąć przeznaczenia...
Położył pakunki na kamienistej ziemi obok. Ciepłe promienie słońca przyjemnie ogrzewały jego skórę. Ale nie czuł spokoju w sercu... Przypominał sobie ważne fragmenty całej układanki - strzępki wspomnień z okrutnego snu, w którym zginął w wodnych odmętach... Później zaś natrafił w duszy na ślad słów, które wywołały ciarki na jego plecach. Stara wiedźma, zanim ją zgładził, powiedziała mu wiele rzeczy, które zachował w pamięci. Teraz wszystkie te słowa wychodziły na jaw, jakby skorupa okalająca wspomnienia została rozdarta pod jasnym niebem.

Starowinka siedziała na małym zydelku. W kamiennej salce jedyne źródło światła dawała migotliwa pochodnia zawieszona na ścianie w sąsiednim pomieszczeniu. Galadar spojrzał w oczy wiedźmie i przysunął miecz do jej szyi.
-Mów. Mów wszystko, a może cię oszczędzę, czarownico.
-Czemu pałasz nienawiścią...? - zapytała, uśmiechając się lubieżnie.
Zastanowił się nad jej słowami.
-Lubię ją. Pozwala mi oczyścić się z wątpliwości i zostawić za sobą ból złych wspomnień. -Za kilka lat więcej będziesz wspominał. Gdy ona dorośnie, poznasz ból, który cię opęta za twe czyny... Objawią się wówczas wszystkie znaki, o których ci powiedziałam, a ona będzie gotowa.
-Gotowa do czego? - zapytał, zbliżając twarz i patrząc jej prosto w oczy. Czuł na policzku smrodliwy oddech paskudnej staruchy.
Schwyciła połę jego płaszcza i przyciągnęła go jeszcze bliżej.
-Żeby cię zabić, tak jak ty teraz zabijesz mnie! - wrzasnęła i zaczęła nim szarpać, śmiejąc się. Miecz sam wysunął się do góry i opadł, przechodząc gładko po szyi wiedźmy. Krew zalała jej brudną spódnicę i zydelek, na którym siedziała. Padła na podłogę jak ciężki worek i jęknęła w spazmie bólu. Jej niewidzące oczy wpatrywały się w niego oskarżycielsko.
-Przeklęty... - wycharczała i zmarła.
Wbił miecz pomiędzy jej piersi, a później szarpał ostrzem i masakrował ciało wiedźmy, aż był w końcu pewien, że nie zobaczy już nigdy tych oczu... że nigdy więcej nie spojrzy w szare, zalane łzami punkciki obarczające go winą za wszystkie grzechy, jakich się dotąd dopuścił...
Pamiętał te oczy i tą wściekłość, jaką wówczas zapałał.
Spojrzał w odmęty wodospadu i zastanawiał się, czy teraz nie skoczyć ze sobą i nie zadrwić z przeznaczenia. Ale, jak każdy człowiek, bał się śmierci, dlatego odwrócił się i ruszył chwiejnym krokiem pod górę, kontynuując podjęty marsz.

-Rozeznaj się w okolicy.
Aldby poszedł za rozkazem swojego wodza. Zanurzył się w leśny odmęt, ale, kiedy uszedł kilka kroków, usłyszał za sobą głos Korino.
-Nie oddalaj się. I bądź ostrożny.
Przytaknął.
-Nic mi nie zrobią, szefie... - uśmiechnął się krzywo i pomachał mieczem. -Mam tu coś, co je w razie czego postraszy.
Kiedy uszedł kilkanaście kroków na pochyłym terenie, usłyszał w krzakach z prawej strony dziwny szelest. Zbliżył się z obnażoną bronią i rozejrzał wokoło.
-Co je, cholera... Wilczki? No, chodźcie, paskudy, posmakujcie mojego ostrza. Boicie się? Zza jego pleców wypadł czarny cień, który uderzył go z wielką siłą w plecy i wywrócił na twarz. Przekoziołkowali kilka razy po stromym zboczu. Na dole, w strumieniu, Aldby nie mógł się już podnieść, przygnieciony przez ciało potwora. Wilk zlizywał z jego twarzy krew i brud
-Nie... nieee... błagam, zejdź ze mnie...
Starał się nie ruszać zbyt gwałtownie, ani nie mówić za głośno, by nie drażnić stworzenia. Czuł potworny ból w boku. Nie wiedział, gdzie zgubił miecz. Prawą nogę miał nieruchomą. Bolały go wszystkie kości. Wilk wciąż lizał mu twarz ciepłym ozorem...
-Proszę... nie... nie gryźź... mniee...
Wilk podniósł głowę i wyszczerzył kły. Aldby wiedział, że to już koniec... Ciarki przeszły mu po plecach, kiedy bestia poruszyła się nagle i dziko. Wilk wstał na cztery łapy i potrącił go nosem. Potem Aldby poczuł kłujący ból w karku i ciepłą krew na plecach. Szarpał się i miotał tak długo, jak długo zostało mu sił w obtłuczonych członkach, ale w końcu przestał się ruszać i opadł bezwładnie na ziemię. Wilk rozszerzył szczękę i wypuścił martwe ciało. Ugryzł kawałek ucha, a później zaczął skubać policzki.
Wrona, obserwująca wszystko ze szczytu drzewa, czuła pewną bojaźń przed okrutnym zwierzęciem pożywiającym się na dole... Kiedy znudziło jej się przypatrywanie ceremonii objadania padliny, wzniosła się wysoko w powietrze i poszybowała nad lasem, w kierunku szczytu wzgórza i półki skalnej, zawieszonej nad olbrzymim wodospadem.

Łowczy wspiął się na ostatni podest skalny, nad którym wisiała półka. Tam, z góry, rozciągał się znakomity widok na całą okolicę. Położył pakunki obok siebie i usiadł na ziemi, kryjąc twarz w dłoniach.
-Co się stało?
Głos był znajomy i rozbudził w nim niemiłe wspomnienia.
-Wrona...
-Mam dla ciebie niespodziankę, o wielki Łowczy...
Nienawidził tego zimnego, wywyższającego się tonu. Mówiła jak królowa, kiedy była zła. Popatrzył w jej ciemne, pełne nienawiści oczy. Zauważył, że w dłoniach trzymała sporej długości bicz, który owinęła sobie wokół prawej ręki.
-Co to za niespodzianka? - podniósł się i wyjął miecz spoczywający na piersi.
-Nie przyszłam pertraktować. Mam zamiar zrzucić cię ze skarpy prosto w otchłań wodospadu. -Nie uda ci się... - powiedział.
-Jesteś taki pewny?! - wybuchnęła, po czym zaczęła się śmiać. -Nie znasz wszystkich moich sztuczek, Galadarze! Od zawsze mnie nie doceniałeś!
-Nigdy nie byłaś moim wrogiem. Nie uda ci się... - powtórzył.
Wpatrzyła się z zaciekawieniem w jego zimne, szare oczy.
-To nie ty to zrobisz.
-Jak to? - stanęła zdezorientowana. Wiedział, że to tylko gra. Przygotował się do ataku. Bicz świsnął w powietrzu i okręcił się wokół jego przedramienia. Tak, jak przypuszczał, uderzyła wysoko, nad jego głową. Pociągnął prawą ręką z całej siły, chwytając w lewą miecz. Przetoczył się do przodu, prosto na spotkanie bezwładnego ciała Wrony. Nie puściła, bo była przywiązana do bicza. Uderzył ją z całej siły w brzuch i przerzucił na plecy, obracając się i stając nogą na jej białej szyi. Dyszała, nie mogąc złapać tchu. Spojrzała na niego z wściekłością i poczuł ukłucie w oczach. Popłynęły mu łzy. Kopnął ją w twarz i odskoczył do tyłu. Rzuciła się na niego z rozbitym nosem i z obłędem w oczach. Szarpała powietrze rękami, próbując dostać się do jego twarzy. Zamachnął się mieczem i ciął ją przez brzuch, a potem dokończył cięcie na wysokości piersi. Upadła, jęcząc z bólu, i dotknęła krwawiących szram. Były to długie, ale bardzo płytkie cięcia. Wyraźnie nie chciał jej zabić.
-Cóż to, rycerzyku...? - wycharczała, spoglądając spod zmierzwionych, czarnych włosów. -Nie zamierzasz pozbawić mnie głowy?
-Nie zasługujesz na śmierć. Jestem ci winien przeprosiny...
Wybuchnęła szyderczym śmiechem.
-Przeprosiny, mówisz?! Zasługuję na przeprosiny... - Podniosła się i zaczęła iść mozolnie w jego stronę. Krew spływała jej po sukni i znaczyła ślady ciemnymi kropelkami. -Co ty możesz wiedzieć o bólu?! - wrzasnęła. -Skąd wiesz, ile przez ciebie straciłam?!
Bicz wylądował nagle w jej dłoni. Zamachnęła się nim i trafiła go w twarz. Po policzku popłynęła ciepła krew. Dotknął ręką piekącej rany.
-Nie zmuszaj mnie... - wycedził. -Jestem w stanie cię zabić.
-Chcę tego... - szepnęła i uśmiechnęła się lubieżnie. -Strąć mnie ze skarpy i patrz, jak tonę... Wtedy będę szczęśliwa, widząc ukryty ból na twojej twarzy... Jesteś słaby... Zabijasz, ale boisz się swoich czynów.
-Zamilcz... - powiedział po prostu.
-Jak śmiesz mi rozkazywać?! - wrzasnęła. Wskazała na niego długim palcem. -Ty jesteś winien swojego nieszczęścia i tego, że cię dręczę. Zostaw ją mnie, a odejdę. Już się więcej nie spotkamy...
Po prostu stał, nie odpowiadając jej ani słowem.
-Czemu milczysz? - podeszła bliżej. -Czy to znaczy nie?
-To znaczy, że jeśli zbliżysz się choćby jeszcze o krok, zabiję cię.
Stanęła w miejscu.
Łowczy usłyszał po prawej jakiś szmer. Sol zbiegła po kamieniach i zatrzymała się pomiędzy nimi. Wrona wyciągnęła do niej dłoń, a Sol odwróciła się w jej stronę. W tym momencie Łowczy zareagował. Przeskoczył obok córki i odsunął ją na bezpieczną odległość. Sam nie wiedział, dlaczego akurat teraz zaczął działać. Sol krzyknęła, kiedy Łowczy złapał Wronę wpół i cisnął ją w kierunku urwiska półki. Wiedźma zatoczyła się, chwyciła duży kamień prawą, potem lewą ręką, otarła paznokciami gładką powierzchnię głazu, poślizgnęła się na małych kamykach pod stopami i spadła.
-NIEE!!!
Nie zdążył usłyszeć plusku.
Sol z wrzaskiem rzuciła się na Łowczego, chwytając go z wściekłością za włosy. Zdjął ją z siebie bez trudu, po czym wystawił nad krawędź urwiska, trzymając mocno za ubranie. Szamotała się, nie puszczając jednak jego przedramienia. W jej oczach widział obłęd i strach. -C-co robisz...? - spytała, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby.
-Jesteś pod wpływem czaru... Opamiętaj się!
Starał się nie dawać jej do zrozumienia, jak był w tym momencie przerażony. Kiedy patrzył jej w oczy, widział własne przeznaczenie, któremu teraz się przeciwstawił. Nie wiedział, jaka czeka go kara.
-P... podaj mi rękę, ojcze. - poprosiła nagle Sol, którą znał.
Wyciągnął do niej dłoń, ale zauważył, że ma założoną kolczastą rycerską rękawicę. Cały był okuty w stal. Kiedy dotknęła kolców, syknęła, zwolniła uścisk i omal nie spadła. Schwycił ją drugą dłonią, rozkrwawiając jej całe przedramię.
-Solenn! Och, Solenn! - krzyczał, widząc, jak wyrywa mu się z rąk.
Nie rozumiał, co działo się wokół niego. Szalał z rozpaczy, widząc, jak rani swoją córkę, nie mogąc jednocześnie wyciągnąć jej ponad przepaść. Grzmiący wodospad zdawał się wciągać ciało Sol w głębokie odmęty na dole. Córka kurczowo złapała się jego płaszcza i weszła mozolnie na górę. Kiedy ponownie otworzył oczy, stalowe rękawice zniknęły, podobnie jak cała zbroja i krew Solenn. Płakała teraz, leżąc z nogami zwieszonymi poza półkę skalną. Zbliżył się, ale go odepchnęła.
-Dlaczego... dlaczego to zrobiłeś? - wyjąkała z goryczą.
Chciał jej odpowiedzieć, ale brakło mu słów.
-Bo to morderca. - odezwał się zza jego pleców Jon. -Miałem przeczucie, że nie idziesz nad wodospad bez celu, Sól. Do mnie też dotarła wizja jego śmierci. To spełni się tutaj. Z mojej ręki.
-Dlaczego... dlaczego musi? - zapytał bez sensu.
Jon zastanowił się nad tymi słowami.
-Coś mi mówi, że tak powinno się stać. Zdaje mi się, że niezależnie od mojej decyzji, ten miecz, który trzymam, zada ci ból, a ta ręka - podniósł do góry lewą dłoń - zrzuci cię z przepaści.
-Tak nie musi być. - Łowczy wyciągnął dłoń w jego kierunku. -Podaj mi rękę, Jon. Jestem twoim ojcem. Podejdź do mnie, synu. Uściskaj mnie.
Płakał.
Oblicze Jonnela zmieniło się momentalnie. Oczy wyszły mu na wierzch, a usta otworzyły się we wściekłym grymasie.
-Niemożliwe! Nie ty!
Łowczy uświadomił sobie, że nie chciał mu o tym mówić, ale usta wypowiedziały te słowa bez pomocy jego myśli. Sol krzyknęła i rzuciła się do przodu. Nie tak jak we śnie! To nie było tak! Ona nie śmiała się, tylko płakała, kiedy Jonnel odpychał ją od siebie i zamierzał się na niego mieczem. Łowczy był zbyt wolny, żeby sparować, choć zamierzał zareagować szybciej.
-Nie! Nie! Kłamca! Morderca! - krzyczał jego rodzony syn. Widać kochał króla Rodrika bardziej, niż własnego ojca...
Ach!
Cięcie poszło od szczytu czoła do skroni i oczy Łowczego zalała krew. Zatoczył się i upadł na kolana, a Jonnel cisnął w niego strumień ognia. Łowczy zasłonił się ręką zbyt późno i iskry wpadły mu do oczu. Jon wykopał mu miecz z dłoni i, schwyciwszy za ubranie, cisnął w kierunku przepaści. Łowczy użył całej swej siły, by zatrzymać się w połowie drogi, okręcić i pociągnąć syna za sobą, ale tak, by zatrzymać go, nim spadnie. W tym momencie znaleźli się w zupełnie odwrotnej sytuacji, ale nie trwało to długo... Kiedy odzienie Łowczego zaczęło płonąć, Jonnel znów zamachnął się mieczem. Łowczy podniósł swoją broń i trafił chłopaka w nogę. Nie przewidział jednak, że zostanie cięty, pomimo, że udało mu się uskoczyć. Jego ramię oblała krew. Przetoczył się i źle wylądował, zsuwając się z pochyłego wyżłobienia w półce skalnej. Jonnel wykorzystał moment nieuwagi ojca, by cisnąć w niego kulę płomieni. Łowczy zatoczył się do tyłu, spróbował oprzeć, nie znalazł ręką podłoża, zachwiał, upuścił broń, przechylił do tyłu i... spadł.

Dla Sol

-22 Kwiatcień, 379 rok N.E.

ŻYWIOŁY
"Na Granicy (III)", cz. V

Sol patrzyła na Jona otwartymi na oścież oczyma. Brat nie mógł wymówić słowa. Potężny huk wodospadu zagłuszył nawet odgłos plusku wpadającego do wody Łowczego. Wuj nie miał szans przeżyć spadku z takiej wysokości.
Wuj?
-Czy on był... - Jon nie mógł wykrztusić pytania do końca.
-Tak, to był nasz rodzony ojciec... - Solenn nie chciała nawet płakać. Podniosła się i zbliżyła do brata.
-Zabiłeś go. Zabiłeś go! ZABIŁEś!!!
Uderzyła go z całej siły w twarz. Jon zatoczył się i przewrócił na skarpie. Płakał jak dziecko i krzyczał głośniej, niż ona. Wściekły, poderwał się i skoczył do siostry. Uchyliła się i skuliła, przerażona jego nagłym atakiem. Ogień, który nagle zapłonął mu w dłoniach, zdążył zgasnąć, zanim dotknął jej pleców. Objął siostrę w pół i zapłakał rzewniej, niż maleńkie dziecko. Nigdy mu się to nie zdarzało. Nie ostatnio. Ale ta chwila była wyjątkowa. Zła w swej naturze, okropna i przerażająca. I, co najgorsze, prawdziwa.

Wilk stanął na skraju przepaści, zwieszając się nad szeroką półką skalną. Zza niego wyłonił się kolejny... i następny. W pierwszym momencie Solenn nie zwróciła na nie uwagi, zbyt pochłonięta emocjami. Ale chwilę później jej urywany okrzyk oznajmił Jonowi, że są w niebezpieczeństwie. Brat podniósł głowę i spojrzał w oczy bestii. Chwilę później płomień sunął w kierunku wilczej watahy, zaznaczając swój ślad czarą smugą dymu. Wilki rozproszyły się i zawyły z bólu, gdy poczuły ogień liżący ich zmierzwione futra. Wkrótce jednak wataha musiała wrócić, a Jonnel poczuł, że brakuje mu siły, by odpędzić bestie.
-Sol... Uciekamy.
-Nie. Zostanę tutaj i poczekam, aż to wszystko się skończy.
Upadła na kolana i zasłoniła oczy rękoma.
-Sol... nie możesz się teraz poddawać. Jest jakieś przeznaczenie, które na nas czeka. -Nic o nim nie wiesz. - warknęła.
Wstała i spojrzała w oczy schodzącemu powoli po skarpie wilkowi. Kolejna bestia, pochylona i czujna, wpatrywała się w nią uważnie, opuszczając się wąskim przejściem z lewej strony. Byli otaczani.
-Jon. Po prawej stronie jest droga ucieczki. - powiedziała nagle olśniona.
-Zachciało ci się żyć, siostro? - zapytał z niespodziewaną goryczą.
-A tobie nie? - odwróciła się powoli. -Stało się. Ale masz rację - jest jakieś przeznaczenie, które na nas czeka. Chodźmy!
Ruszyła biegiem w prawą stronę, a Jon pospieszył za nią. Wilk schodzący ze skarpy zastąpił jej drogę jednym susem, po czym skoczył, powalił ją na plecy i ugryzł w bark, choć broniła się rękoma. Jonnel uderzył bestię rozognionym mieczem i, wściekły, zatoczył wokół siebie płomienistym kręgiem.
-Nie dotykać jej! - wrzasnął.
Wilki stłoczyły się i zaczęły powarkiwać na niego, próbując zbliżyć się choć na krok. Jon odstraszał je ogniem, ale bały się go mniej... może dlatego, że czuły jego strach. Może rozumiały, że nie ma już sił, by stawić im czoła?
Solenn z jękiem bólu podniosła się na nogi.
-Sol... nic ci się...
Wilk skoczył i nabił się na miecz Jonnela, który nie stracił jeszcze refleksu. Z ramienia jego siostry płynęła struga jasnej krwi. Sol popatrzyła z przerażeniem w oczy brata.
-Biegnij! Uciekaj! - wołał.
Odwróciła się i zaczęła zmierzać w stronę stromego zejścia z półki. Tuż przed nią znajdowała się ścieżka, którą weszli pod górę. Solenn skoczyła ze sporego głazu i znalazła się na drodze. Postanowiła biec z powrotem na dół, bo przecież wilki przyszły z góry... Wiedziała jednak, że Korino i jego ludzie pozostali tam, być może oczekując pomocy...

Jonnel pobiegł za nią, odwracając się co rusz i popatrując na zgłodniałe bestie. Dlaczego teraz, kiedy to wszystko się zdarzyło, nie potrafił obronić swojej siostry? Odebrał jej najwierniejszego opiekuna, który nigdy jej przecież nie zostawił, a sam nie umiał go zastąpić. Poza tym, według tego, co mu powiedziała, zamordował własnego ojca... Wściekły, odwrócił się w kierunku watahy. Wilki przystanęły i spojrzały na niego z nienawiścią.
-Kiedy skończycie za nami chodzić?! Nie dajecie nam spokoju nawet tutaj, na granicy świata! -To nie jest granica świata, panie. Korino to wie...
-Korino! - wrzasnął Jon, widząc obszarpanego i okrwawionego wojownika schodzącego w dół zbocza, prosto w wilczą watahę.
-Zabili nam wszystkich ludzi... broniłem się, aż ich wyciąłem, panie... Ale jestem ranny... Korino zwalił się na ziemię. Wilki przyskoczyły do niego, czując świeżą krew. W tym momencie zbój nagle powstał, zamachując się wielkim toporem i raniąc bestie wokół siebie. Olbrzymi wilk zdołał ucapić go za nogę. Korino nie wyglądał, jakby odczuwał ból. W jego oczach zapłonęła wściekłość. Schwycił wilka w pół i cisnął na dół w kaskadę wodospadu. Jonnel poszczuł bestie ogniem. W wilkach coś się przełamało. Jeden po drugim wpadały na siebie, skomlały i uciekały z przestrachem pod górę. Może przeraził je popis siły zbója? Korino upadł znów na ziemię i podtrzymał się na toporze. Jonnel przyskoczył do niego.
-Wrócą... - wysapał wielkolud.
-Jesteś bohaterem. Zasłużyłeś na godniejszą śmierć.
-Zabili biednego Aldby'ego... Manzy... On był taki młody...
Jonowi po policzkach popłynęły łzy. Ten drab, który od pewnego momentu swojego życia tylko rabował, mordował i gwałcił, teraz myślał jedynie o swoich zabitych towarzyszach. -Odnajdą spokój... tak jak ty. - pocieszał go chłopak.
Złożył jego głowę na kolanie i pocałował zbójcę w czoło. Odsunął palcami jego sklejone od krwi, proste włosy.
Na górze, ponad drogą, rozległo się wycie z kilkunastu gardeł. Jon wstał, przysypał trupa Korino kamieniami, wytarł oczy, spojrzał w kierunku wodospadu, odwrócił się do czekającej w cieniu drzewa Solenn i zbiegł na dół.

Szli dalej bardzo szybkim krokiem, ale wkrótce Sol zaczęło się robić słabo. Słońce przypiekało mocno, dzień był duszny i upalny, a droga przed nimi trudna... Męczyli się myślą, że są ścigani, i że w każdej chwili wataha może dopaść ich na drodze. Solenn mocno krwawiła, a Jonnel wiedział, że wilki pójdą za zapachem krwi na drugi kraniec świata... jeśli taki istniał.
-Sol... musimy zboczyć w lewo i znaleźć rzekę w kniei.
Skinęła głową w odpowiedzi.
-Wytrzymaj jeszcze trochę.
Jonnel odnalazł prześwit w lesie po lewej stronie. Zanurzywszy się w cieniu zwisających ciężko gałęzi szedł kilka kroków dalej, zatrzymał się i nasłuchiwał.
-Spróbuj odszukać dźwięk strumienia... rzeki... czegokolwiek.
Solenn przypomniała sobie wodę - jej słodki smak i zapach, miękki dotyk strugi i lodowate, orzeźwiające uczucie, kiedy ciepłe ciało zanurzało się w tafli.
-T-tam... - wskazała palcem w głąb lasu. -Rzeka jest tam.
Jonnel usłyszał wilki na drodze. Przebiegły w dół obok ich śladów, zatrzymały się, wróciły i zaczęły węszyć. Szybko, ale jak najciszej wycofał się z miejsca, w którym stali, unosząc Solenn jak najwyżej, by jej stopy nie dotykały podłoża. Niestety jego siostra wydała jęk bólu. Wilki odwróciły łby i zaczęły wbiegać w las, powarkując i szczerząc kły. Jonnel ruszył pędem w kierunku rzeki, którą wkrótce zdołał usłyszeć.

Kiedy dotarli do rzeki, Solenn rzuciła się w jej nurt i, po chwili, wystawiła głowę nad fale, zaczerpując tchu. Jonnel przypadł do przybrzeżnych kamieni, wpatrując się z nienawiścią w ślepia wilków. Były tuż za nim...
-Chodźcie... - wyszeptał.
Szły. Zbliżały się, śliniąc paskudnie, warcząc i machając z zadowoleniem ogonami... jakby od dawna marzyły o tym, bo go dorwać i rozszarpać.
Kiedy odwrócił się w kierunku Solenn, nie zobaczył jej wśród fal. Zniknęła! Najnormalniej w świecie, nigdzie jej nie było! Przebiegł strugę i szukał jej w zaroślach po drugiej stronie. Ale nie znalazł ani śladu! Zniknęła! Rozpłynęła się w powietrzu, albo... w wodzie.
Pierwszy wilk przeskoczył nad rzeką. Drugi był tuż za nim. Jonnel naliczył w lesie jakieś dwadzieścia osobników. Zewsząd zbiegało się więcej...

Solenn czuła, jak miękkie wilcze łapy muskają ją po brzuchu. Była w wodzie, skryta pod falami rzeki, ale w jakiś sposób czuła się jej częścią - częścią płynącej wody. Stała się rzeką - zamieniła się w nią w obliczu przerażenia i grozy. Ocalił ją żywioł, któremu była zaprzysiężona. Czuła też, że jej rana goiła się pod kojącymi dotykami zimnej wody. Była spokojna i pewna, że nic jej się już nie może stać. Nie myślała o żadnych zmartwieniach i bólu, jakiego doświadczyła. Rzeka powoli zabierała jej myśli gdzieś daleko - ku odległym brzegom i... morzu.
Nagle zobaczyła, że fale obmywają zasolony brzeg, a ona siedzi przed nimi sama i... płacze. Gdzie jej matka? Gdzie towarzyszka tych snów? Nad czym wylewać łzy?
Rzeka wpada do morza. To wiedziała na pewno. Ale zobaczyła coś, co wytrąciło ją z równowagi - sprawiło, że zachłysnęła się płynącą wodą i w jakiś sposób odłączyła duszą od duszy rzeki. Rana znów zaczęła jej doskwierać, powrócił tępy ból głowy od zbyt długiego trzymania w ustach powietrza. Kiedy podniosła głowę i zaczerpnęła tchu, w jej myśli wciąż pojawiał się obraz tego, co tak ją przeraziło. Rzeka wpada do morza, tak... Wszędzie, ale nie na granicy świata. Tutaj była pustka, i tą właśnie pustkę ujrzała.

Jonnel biegł lasem, wołając swoją siostrę.
-Sol! Sól! Solenn! Siostrzyczko!
Wilki były coraz bliżej. Już tylko dwa kroki, jeden krok, i...
Pierwsza bestia dopadła go przy rozległym wąwozie. Upadł na brzuch, przygnieciony potężnym cielskiem wilka. Płomienie polizały pysk bestii. Jonnel ciął wilka mieczem i skopał go z impetem na dno. Następne zawahały się przed atakiem. To wystarczyło, by dodać mu pewności. Zamachnął się mieczem i smagnął pobliskie gałęzie. Czubek ostrza przeszedł tuż przed nosami wilków. Jedna z bestii rzuciła się do przodu, próbując ugryźć jego rękę. Miecz wbił się miękko w czaszkę i przebił głowę na wylot.
-Przydała się twoja nauka, wuju...
Kolejny wilk skoczył do ataku, głodny krwi przerażonego młodzieńca. Ale Jonnel wcale się nie bał. Znał swoje możliwości i wiedział, że może wykrzesać z siebie znacznie więcej... Wiedział, że nie podda się bez walki... czuł, że zabierze kilka bestii ze sobą.
I zaraz pomyślał o Sol.
Odwrócił głowę i zaczął ją nawoływać, a wtedy jeden z wilków przygniótł go łapami do drzewa. Jonnel wbił mu miecz w brzuch i odtrącił cielsko. Kolejny nabił się prosto na ostrze, gdy Jon obracał broń. Zanim wyrwał miecz, następny wilk zdążył ugryźć go w rękę i wyszarpnąć kawałek mięsa. Jonnel ryknął z bólu i wściekłości.
-Ojcze! Wybacz mi! Sol!
Uderzył wilka zapaloną dłonią. Wokoło już buchał ogień. Drugie drzewo zapaliło się od pierwszego, które płonęło wcześniej. Jonnel wiedział, że wkrótce ogień przykryje cały las. Wiedział też, że ten ogień go pogrzebie.
Wilki odskoczyły z przestrachem, rozumiejąc wreszcie, że czeka je śmierć. Jon odkopał skomlące ścierwo i wrzasnął najgłośniej, jak mógł, buchając wokoło ogniami. -śmierć! śmierć dla was i dla mnie! Chodźcie! Spłońcie!
Wkrótce jego ubranie zaczął lizać ogień, który sam rozpalił. Potem zaczęło go boleć, oczy zaszły mu łzami... powoli tracił siły. Kiedy wilki rozpierzchły się we wszystkie strony, podkulając płonące ogony i liżąc pokryte ogniem futra, Jonnel upadł na kolana i na twarz. Nie miał sił się podnieść. Płonął od własnych ogni i nie było mocy, która mogłaby go uratować.

Sol widziała płomienie. Odstraszały ją i przeganiały, ale szła w ich kierunku, bo to była jej jedyna szansa na odnalezienie brata. Mokra i zmęczona, czuła z początku przyjemne ciepło idące od płonących gałęzi. Ale wkrótce zobaczyła, że las zapala się w błyskawicznym tempie.
-Jon! Jonnel!
Drzewo z lewej strony spadło z łoskotem, wywołując setki iskier. Huk, jaki temu towarzyszył, przeraził ją.
-JON!!! - darła sobie gardło, na próżno wyszukując czegoś między płomieniami.
-Och... Zostawiłam go... - zaczęła szlochać, ocierając dłonią piekące od dymu i smutku oczy. -Dlaczego... dlaczego wszystko musiało się tak skończyć...
Zobaczyła wśród drzew cień przeszłości - stojące pale, a na nich nabite, nagie kobiety... Krew na palach... i ogień, który lizał im stopy... One nawet nie krzyczały! Nie miały sił. Tylko jedna, która spojrzała na Łowczego, gdy opuszczali klasztor, odezwała się...
-Przeklęty. - powiedziała. -Zginiecie w mocy żywiołu, tak samo, jak my umieramy...
Przeklęty.
Potem zaczęła się śmiać, ale nie trwało to długo. Kiedy płomień chwycił ją za nogi, spalił jej uda i łono, a później, gdy poszedł w górę po plątaninie włosów, wrzasnęła z przerażenia i z bólu...
Umarły wszystkie, krzycząc, kiedy uciekało z nich życie.
Solenn obudziła się z dziwnej wizji, kiedy usłyszała potężny huk gdzieś po prawej stronie. Waliło się kolejne drzewo!
Chciała uciec, przebiegając kilka kroków w tył, ale jakaś gałąź zahaczyła ją o plecy i przewróciła na twarz. Płakała, nie mogąc się podnieść. Miała przygniecione nogi... Czuła w powietrzu zapach gotowanej wody, i... własnej krwi. Do ust napłynęły jej słone łzy. Zdjęła z siebie ciężką gałąź, przypalając dłoń. Odskoczyła, zahaczając o ostry kamień. Buty i spodnie zaczęły się już palić. Palcami dogaszała płomienie, krzycząc z bólu. Przerażona tym, że ogień dosięga ją z wszystkich stron, jak nachalne ręce próbujące dostać się do jej ciała, biegła na oślep w kierunku rzeki i skraju lasu.

Kiedy wpadła do wody, pierwszą rzeczą, jaką odczuła, był orzeźwiający chłód. Później jednak przyszedł piekący ból z licznych ran. Nie utrzymała się na płyciźnie. Silne szarpnięcie prądu porwało ją z nurtem rzeki. Przepłynęła pod płonącym pniem, który przewalił się na drugą stronę. Próbowała unieść głowę i zaczerpnąć tchu, ale prąd był tak silny, że nie starczyło jej sił. Powoli odpływała w zapomnienie, czując ból rozsadzający jej głowę i wściekłe szarpnięcia rzeki. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętała, było ciemne, kamieniste dno i wielki głaz, na którym zatrzymało się jej bezwładne ciało.

Dla Sol, z nadzieją

-22 Kwiatcień, 379 rok N.E.

OSTATNI POMOST,
"Na Granicy" (III), cz. VI, ostatnia

Kiedy obudziła się, leżała na małym żwirowym cypelku pośrodku płynącej wartko wody. Pierwsze, co poczuła, to ból na obtłuczeniach i ranach. Potem przyszedł ból silniejszy - miała złamany nadgarstek i lekko zwichniętą lewą stopę. Z tyłu głowy wyczuła dłonią zaschłą krew. Nie spłonęła, udało jej się dotrzeć do wody, ale rzeka nie wyleczyła jej ran. Solenn czuła wszystko każdym zmysłem, dlatego wyraźniej docierał do niej ból. Po chwili też ból o wiele głębszy dotarł do jej świadomości przez wspomnienie... Jonnel, Łowczy, cała wyprawa, wszyscy bez wyjątku, nie żyli. Tylko ona została na tym świecie - nawet nie wiedziała, gdzie jest. Była na granicy świata, sama i opuszczona przez wszelkie żywe stworzenie. Nie słyszała nigdzie śpiewu ptaków, plusku ryb... tylko szum wody docierał do jej uszu, przypominając huk wodospadu i moment, w którym to wszystko się stało.
Przypomniała sobie sen, w którym Łowczy spadł w dół, zrzucony z półki skalnej przez ognistego smoka.
-Jon. - powiedziała i zadrżała.
Gdzieś w oddali usłyszała wilcze wycie. Odruchowo podniosła się i rozejrzała z przerażeniem. Z cypelku droga prowadziła na brzeg, gdzie rosły karłowate drzewa. Rzeka wpływała pomiędzy nie, a tam, gdzie zaczynał się większy las, drzewa zasłaniały widnokrąg. Dzień był ciepły, a powietrze czyste, ale wszystko zdawało się głuche, przyciszone i puste.

Biały wilk rozpoznał ślady. Tutaj, w tym miejscu, gdzie nie dotarł ogień, jedno z tych dwojga musiało wejść do rzeki. Wiedział, że rzeka nie pozwoli mu już złapać tropu. Stanął na moment i nasłuchiwał. Wokół leżały popalone truchła. Jeszcze gdzieś tam, między zwęglonymi szczątkami lasu drwiące z wiatru i wody płomienie migotały złowieszczo, przypominając o okrutnej sile ognia. Wilk zawył na wspomnienie przerażających zdarzeń. Nie odpowiedział mu żaden głos. Wataha, którą spotkał wczoraj w nocy, jakby rozpłynęła się w powietrzu. To nie były wilki. Ich ślepia świeciły się czerwienią, a sierść czerniła jak zgliszcza lasu. Nie rozumieli też jego słów... byli inni, zmienili się - nie słuchali go. To były demony, diabły, cierpiętnicze dusze. Biały wilk rozpoznał w nich też cząstkę ludzi, których znał coraz lepiej. To musieli kiedyś być ludzie.
I znowu ta dziwna siła kazała mu iść dalej rzeką, nie zważając na nieprzekraczalne przeszkody po drodze. Na brzegu nie było żadnych śladów, ale człowiek mógł popłynąć razem z wodą. Biały wilk czuł, że człowiek ten się nie utopił.
Kiedy wyszła spomiędzy drzew, ujrzała widok z własnych snów. To było morze. Pachnące bryzą, piaskowe białe brzegi rozciągały się na lewo i prawo od niej, od czasu do czasu przystrajane przez kępki muskanych wiatrem drzew. Morze było spokojne i ciche, jakby zapowiadające burzę, albo odpoczywające po tej, która dopiero się zdarzyła.
Solenn usiadła na piasku i wzięła garść w bolące dłonie. Był miękki, sypki - dokładnie taki, jakim wyobrażała go sobie we śnie. Roztarła go w palcach i rozpuściła na wietrze. W jakiś sposób wydało jej się to podobne do jej losów - do losów człowieka. Kiedy piasek rozwiał się i w zasięgu jej wzroku nie pozostało już żadne ziarenko z tych, które przed chwilą, wszystkie razem, trzymała w dłoniach, coś ukłuło ją w sercu. Ale te ziarenka były gdzieś tam, lecąc z wiatrem na spotkanie nieznanego - była pewna, że tak właśnie się działo.
Potem przypomniała sobie matkę, która, nieobecna, siedziała z nią na brzegu. Podeszła bliżej, zatrzymała się i usiadła znowu.
-Tak, tutaj, obok mnie. - wzięła do ręki piasek.
-Dlaczego płaczesz?
Solenn spojrzała w twarz młodej dziewczyny. Ładna i zadbana, zupełnie nie przypominała tego straszydła, którym była teraz. A mimo to poznała samą siebie.
Nagle zerwał się wiatr i rozwiał jej włosy. Kiedy spojrzała znów w to samo miejsce, zobaczyła tylko lecący z wiatrem piasek. Widziała go, dopóki nie zniknął gdzieś tam, na linii widnokręgu. Przez łzy, które ciurkiem spływały jej po policzkach, spostrzegła sylwetkę zbliżającą się w jej kierunku. Była mała i ledwie dostrzegalna, ale zdawała się powiększać. Solenn przez długi czas nie była pewna, czy to kolejne widzenie, sen, koszmar lub mara. Miała dosyć wszystkiego, ale ciekawość nie pozwalała jej odwracać wzroku. Siedziała i wpatrywała się w zbliżający punkt.
Poznała po pewnym czasie, że mężczyzna był skromnie odziany - łachmany zwieszały się z niego, poruszane wiatrem, oplatając jego szczupłą sylwetkę. Po włosach, twarzy, po kroku, ruchu ramion i stóp poznała swojego brata, Jonnela.

Wilk znalazł ich śpiących obok siebie na piasku. Byli zmęczeni... i on też. Z różnych odległości odzywało się wycie wilków. Zbliżała się noc... czas łowów.
Jakimś sposobem wiedział, że znajdzie ich tutaj, nad morzem... Morzem nicości, nie prowadzącym do nikąd.
Podszedł i polizał Sol po policzku. We śnie otarła dłonią twarz i obróciła się, trącając Jona. Ten uchylił powieki, rozejrzał się i wstał nagle, wyciągając dłoń.
-Nic ci nie zrobię. Nie zrobię wam krzywdy, ludzie.
- odezwał się wilk. Jonnel nie dziwił się już niczemu. Sol patrzyła uważnie w ślepia wilka. -Kim jesteś? - musiała zapytać.
-Jestem siłą bezwolną, która kieruje was do jakiegoś końca.
Głos był bardzo spokojny, lekko przyciszony, trochę zmęczony... i te oczy. Solenn podniosła się. Poznała w Białym Wilku obraz Łowczego.
Jonnel nie wiedział, co działo się w umyśle jego siostry. Wilcze wycie rozproszyło jego uwagę. W jego serce wdarł się, po raz pierwszy od bardzo dawna, paniczny strach.
-To twoi bracia? - zapytała Solenn.
-Nie. To demony. To dusze przeklęte przez zło tego świata, które wywołali ludzie. Ten świat zbrukany został krwią zbyt wielu. Ty nie znasz tego świata. Nie dotknęłaś go. Widzisz go tylko w swoich snach. I to, moje dziecko, boli cię znacznie bardziej. Strach... boisz się, że to się spełni, albo, że się stało.
Solenn zobaczyła plamę czerwieni na białym boku wilka.
-Krew... Jesteś ranny.
Wilcze wycie ozwało się kilka razy z różnych miejsc, ale bliżej niż poprzednio. Głos morza i wiatru przygłuszał zbliżającą się watahę, ale Jonnel był pewien, że wilki kierują się tu, gdzie stali.
Solenn, nie zważając na nic, jakby w transie, podeszła i dotknęła rany wilka. Krew zwilgotniała na nowo, a sierść pokryła się wodą. Jonnel patrzył z niedowierzaniem na to, jak ręce jego siostry zmywały plamę czerwieni z białej sierści wilka.
Zwierzę polizało ją po twarzy.
-Chodźcie. Czas nagli, a macie akurat tyle sił, aby uciec.
Biały duch ruszył plażą, biegnąc i rozsypując piach. Jon i Sol szli za nim. Jonnel, nie noszący na ciele śladów żadnych ran, pomagał siostrze iść, ale ona sama coraz szybciej zyskiwała siły. Wkrótce rozcięte stopy nie przeszkadzały jej stawiać kroków na piasku, a obolałe kolana przyzwyczaiły się do zginania. Szli, aż dotarli do piaskowego kopca - wydmy, która wznosiła się wyżej, niż pozostałe. Na jej szczycie stał biały wilk. Za nim widzieli czarne niebo.
Stanęli na szczycie wydmy i rozejrzeli się. Na plaży za nimi i wokół nich nie było śladu wilczej watahy. Wiatr wiał tu mocniej, nie słyszeli więc żadnych odgłosów poza własnymi oddechami.
-Od tej pory idziecie sami. - powiedział wilk.
-Dokąd? Gdzie mamy iść? - spytała Solenn.
-W stronę morza. Tutaj kończy się granica świata.
-A więc nie ma gór, za którymi zieje nicość? - zapytała znowu.
Przecież to Łowczy jej o nich opowiadał, a w zwierzęciu czuła obecność Łowczego.
-Tam nie chcielibyście iść. Czekałaby was śmierć.
- odparł. -A co czeka nas w morzu? - zapytał nie przekonany Jon.
-Zaufaj mi raz.
Sol zdziwiła się na te słowa i spojrzała w oczy Jona. Chciała zadać pytanie, ale wilk jakby rozpłynął się w powietrzu. Po chwili widzieli go, sunącego po białej plaży, jak ledwo widoczny cień. Biegł drogą, którą przybyli.

-Iść w stronę morza. - powiedziała głośno, żeby jej brat usłyszał. Jonnel schodził z wydmy... zamierzał pobiec za białym wilkiem. Chciał chyba spytać go o drogę. Był zdezorientowany. Ta zagadka nie miała dla niego rozwiązania. Ona jednak, w głębi duszy wiedziała, że nie mieli innego wyjścia, jak spróbować.
Postawiła pierwszy krok, wznosząc się nieco wyżej. Drugi znalazł się jeszcze na piasku, tak samo trzeci, ale czwarty uniósł ją w powietrze, choć później stąpała po białym kamieniu, wokół mając morze, a za sobą wydmowe piaski. Kiedy się obejrzała, zobaczyła w oddali rozpaczliwie nawołującego ją Jonnela. Nie wiedziała, czy to sen, czy prorocza wizja. Zawołała go. Popatrzył w jej stronę i przez chwilę zdawał się jej nie dostrzegać. Potem obejrzał się, bo coś odwróciło jego uwagę. Zawołała go znowu. Wszedł na szczyt wydmy i postąpił kilka kroków. Schodził teraz w dół. Zawołała go po raz trzeci. Kolejne kroki poprowadziły go w górę, choć chyba sam nie wiedział, jak i dokąd idzie. Po chwili był przy niej, na wyciągnięcie ręki.
-Chodź. - powiedziała.
Chwycił ją za rękę.
-Sol.
Jonnel uścisnął siostrę z całych sił.
-Tutaj, na krańcu świata, w tej chwili, najbardziej bałem się, że cię straciłem. Nie wiem, co się dzieje, Sol. Nie wiem, dlaczego przeżyłem tam, w lesie, ale ta siła na nic mi się nie zda, jeśli cię stracę. Oszaleję...
Solenn poczuła na ramieniu łzę brata. Spadła tylko jedna, ale ta jedna łza wystarczyła, by pojęła, jak bardzo są do siebie podobni, i jak bardzo się potrzebują. Po raz pierwszy od dawna otarła czyjeś łzy... Jonnel popatrzył na nią. Uśmiechała się.
-Chodź. - powiedziała znowu.
Poszli.
Wokół nich, wszędzie, szalało czarne morze. Biały kamień, po którym szli, sprawiał wrażenie stabilnego, ale nie wyglądał jak most... Solenn nie była nawet pewna, czy to był kamień. Wtem za plecami usłyszeli przerażający wrzask. Oboje wiedzieli, że wiatr nie potrafi tak krzyczeć. To była czarna chmura, zbliżająca się w ich kierunku... wyglądała jak burza, ale rozkładała się nierównomiernie i poruszała bardzo szybko... leciała też pod wiatr.
-Uciekajmy! - zawołał Jonnel.
Sol wyobraziła sobie czarne ptaki skubiące ciała zmasakrowanych, nabitych na pal, płonących cierpiętników, czarownic, wieśniaków złapanych w czasach wojen, złych poddanych i zdradzonych królów. Czarne ptaki dziobały ciała... Czarne ptaki.
-Wrony.
-Ona umarła! - zawołał Jon.
-Nie. Ona... one...
-Uciekajmy!
Pociągnął ją za sobą i pobiegli. Nie oglądali się za siebie, nie widzieli nic... biegli. W pewnym momencie Solenn źle stanęła, ześlizgnęła jej się noga... była wciąż słaba i poraniona. Ale brat chwycił ją pewnie i podniósł do góry.
-Spokojnie. Nie ma ich, nie ma niebezpieczeństwa.
Na czarnym niebie nie można było rozpoznać chmury ptaszysk. Jednak wrzask nie powtórzył się już. Musiały zawrócić.
-Dlaczego? Dlaczego nas nie gonią? - zapytała Sol.
-Może dlatego, że chcą, abyśmy szli dalej?
Jonnel wyglądał znowu na przerażonego chłopca. Widziała go takim po raz drugi. -Głupi! Chodźmy. - zrobiła pierwszy krok, starając się nie patrzeć w dół. Zmagała się z lękiem przed przepaścią. Kiedy most pod jej stopami skończył się, krzyknęła z przerażenia i znowu wpadła w ramiona brata.
-Widzisz? Przepaść... koniec! Nie ma!
-Uspokój się! - krzyknęła. -Po co wskazał nam ten most? Po co wilk pokazał nam drogę?! -Może on wcale nie jest przyjacielem?
-A może ty nie jesteś moim bratem?! - wrzasnęła. -Może jesteś słabym Jonnelem, który nie umie władać żywiołem ognia, tylko bawi się drwami w kominku?!
Jon popatrzył na nią zakłopotany.
-Solenn, przepraszam. Musimy coś zrobić. Krok do przodu, albo do tyłu, wiesz...
-Wiem. - powiedziała i, wyrwawszy się z jego ramion, skoczyła w przepaść. Jonnel popatrzył za nią, jak rzuca się w morskie fale - wyprostowana i pewna.
-SOL!!!
Nie wytrzymał. Nie mógł. Im dłużej jej nie było, tym bardziej był pewien, że skoczy. Powiedziała przecież: "Wiem." Wierzył, że wiedziała. Skoczył.

Kiedy biały wilk ginął, rozrywany szponami czarnych ptaków i kłami wilczych demonów, wierzył, że ludziom, którym tak długo pokazywał drogę, udało się dotrzeć do celu.

Nad brzegiem morza, w pogodny dzień, królowa w zielonej sukni patrzyła na fale. Płakała... Wspomnienie córki wysłanej do klasztoru na drugim końcu świata nie dawało jej spokoju przez dnie i noce. Wiedziała, że wszystko źle się skończy. Wiedziała, co może się stać. Widziała proroctwa, śniła, pytała o radę... wszystko się sprawdzało. Oni oboje byli przeklęci. Ale jedna z wiedźm powiedziała też, że są błogosławieni. Nie można wykluczać żadnej z prawd. Choć sobie zaprzeczają, obie mogą być prawdziwe. Będą może mieli ciężkie życie, ale przeżyją. Ona to czuła - gdzieś tam, w głębi duszy. Wiedziała, bo dane jej było zobaczyć znacznie więcej. Była wiedźmą.
A potem nie było już królowej nad morzem, a pogoda się zmieniła i przyszedł sztorm. Ale to było przedtem. Królowa była w zamku, cała we krwi, w bólach wydając na świat pierwsze dziecko. Nie umarła, a dziecko było zdrowe. I wszelkie zło tego świata nie mogło odebrać mu szczęścia.

-Dla Sol

EPILOG

Las był gęsty, ocieniony, spokojny i cichy. Kroki młodzieńca mąciły regularny poszum drzew i zarośli. Lekki wiatr poruszał gałęziami i delikatnie muskał listowie. Hodor szedł sam, ze skórzanym tobołkiem przewieszonym przez ramię, wesołą miną i duszą oczyszczoną z wszelkich trosk. Zatrzymał się, starym zwyczajem, przy wiekowym dębie, i w jego cieniu zjadł ostatnie zapasy, jakie zostały mu na dnie sakwy. Potem, rozłożywszy ręce, położył się na plecach i patrzył w czyste niebo oblane jasnym słońcem, którego promienie prześwitywały przez poszarpane korony drzew. Do wioski miał jeszcze cały dzień drogi. Liczył, że zdoła teraz wypocząć i wzmocnić się na tyle, by udało mu się dotrzeć tam o pustym żołądku. Myślał, jak to dobrze byłoby spotkać znów dawnych przyjaciół... Podobno część z nich wyjechała do dalekich krajów. Zapowiadało się, że wkrótce on też wyruszy nieco dalej, w poszukiwaniu przygody, dobrobytu albo, po prostu, szczęścia. Z drugiej strony, nie musiał tego szczęścia szukać zbyt daleko. Wystarczył mu las, delikatny wietrzyk, słońce na twarzy, szeroka droga, czyste niebo... Nawet, gdy padał deszcz i porywisty wicher uginał korony drzew, Hodor czuł, że jest szczęśliwy.

Kiedy urodził się chłopak, król Rodrik nadał mu imię Jonnel, po pradziadku, który również ongiś nosił na głowie koronę, a w ręku dzierżył berło. Królowa, cała w bólach, umęczona i zlana potem, leżała na łożu, śniąc o proroctwach i wizjach... jednak żaden mroczny sen jej nie nachodził. Wszystko wydawało się dziać dobrze... jak najlepiej. Jon był zdrowy i silny, a jego siostra... Kiedy obudził ją ból, wiedziała już, że jej syn musi mieć siostrę. Sol wyszła na świat godzinę po bracie, rodząc się w bólach i okrutnych mękach matki. Król Rodrik ocierał krew z nóg królowej, mimochodem ocierając własne łzy. Dziewczynka płakała, a Jon, który leżał obok, płakał razem z nią. Królowa była bliska śmierci, ale nie umarła. Król opiekował się nią przez całe tygodnie, służba nie odstępowała jej na krok... Dzieci rosły przez lata - Solenn piękniała, a Jonnel stawał się mężczyzną. Wszystko było dobrze.

Wuj Galadhar opuścił zamek i włości swojego brata w rok po narodzinach dzieci. Więcej nie widziano go w tych stronach. Powiadali, że włóczył się gdzieś po lasach szerokiego świata, przekraczał strumienie, wspinał się na szczyty gór, stawał w szranki z zamiecią, pływał w rzekach i polował na dziką zwierzynę. Kilkakrotnie spotykał go Ithor, mieszkający teraz po zachodniej stronie Rzeki. Sir Ianholm przywiózł stamtąd wieści o dobrym zdrowiu Galadhara. Wuj pozdrawiał brata, jego żonę i ich dzieci. Nikt nie wiedział, dlaczego Galadhar, porzucając wielkie nazwisko, wszystkie skarby, przynależne godności, przywileje i dobrobyt, udał się na podobne wygnanie. Nikt, poza królową...

Kiedy królowa prosiła męża o rozpatrzenie jej propozycji, wiedziała dobrze, że Rodrik był wściekły. Im bardziej chciała go przekonać, tym mocniej kipiał w nim gniew. W końcu nie wytrzymał.
-To twoja córka! Chcesz ją wysłać do klasztoru na drugim końcu świata?! Po co?! W imię jakich celów i zamierzeń, kobieto?!
Odsunęła się i syknęła jak żmija. Wiedziała, że musi go zmusić do karności i posłuszeństwa -że powinna kłócić się i nie pozwalać mu dojść do słowa. Musiała zdominować go, przyprzeć do muru, zakrzyczeć, obrazić, a później udawać zbolałą i płakać... Ale zamiast tego zalała się łzami. Płakała długo i boleśnie, a płacz ten wychodził z głębi jej duszy. Był szczery.
-Nie chcę tego robić... - wyszeptała przez łzy. -Miałam sny, że ona jest szczęśliwa tutaj, w domu...
Król zbliżył się i objął swoją małżonkę.
-Jeśli chcesz... możemy... zastanowić się nad wysłaniem jej z Ianem. Może są jakieś wieści od Galadhara... Mógłby jej pilnować. - Skruszony i zakłopotany, mówił, jakby nie słyszał jej ostatnich słów.
Królową mimowolnie wstrząsnął dreszcz.
-Co ci jest? Nigdy jeszcze tak mocno nie płakałaś.
Nie odpowiedziała. Czuła, że musi się pohamować i przestać. Król ocierał jej łzy, całował ją po policzkach.
-Jeśli tak bardzo tego chcesz... może to i lepiej, żeby poznała świat... uczyła się. Co prawda mówią, że na zachodzie nie jest teraz zbyt bezpiecznie. Podobno lordowie kłócą się z władcami, a władcy uciskają biednych... Szykują się wojny, zamieszki, rozboje... Tam jest za dużo ludzi, moja droga. Za dużo ludzi... Ta zawierucha może dotrzeć nawet do nas.
-świat nie jest dla ludzi. - powiedziała królowa. -Ani dla wiedźm.
Król nie zrozumiał. Uśmiechnął się i pocałował ją.
-Ty nie jesteś wiedźmą... Jesteś za piękna na wiedźmę.
Zaczął się śmiać i objął ją mocniej.
-Jeśli chcesz, naprawdę... - kontynuował - zbrojna eskorta może jej towarzyszyć. Wróci za parę lat, na wiosnę albo w lecie... Jeśli chcesz...
-Nie - urwała. -To już postanowione. Ona zostanie w domu rodzinnym i kiedyś będzie tu królową.
Król uśmiechnął się.
-Musiałaby ożenić się z Jonem.
I na jej twarzy pojawił się uśmiech. Ale był to uśmiech zły, bo wspomniała, że ona popełniła kiedyś bardzo podobny grzech... Sama przestraszyła się własnych myśli. Zapomniała Galadhara tak szybko, jak szybko pojawił się on w jej myślach.
-Twoja wola niech się stanie, mężu. - pocałowała króla w gęstą brodę.
Rodrikowi spadł kamień z serca... i roztrzaskał się o bruk.

Królowa zapadła na zdrowiu latem, roku 376. Marniała w oczach do jesieni, kiedy zmarła, nie budząc się ze snu. Nadworni medycy mówili, że to ze smutku, nostalgii, unikania świeżego powietrza, niejedzenia... Król był wściekły i ciskał z oczu piorunami. Dzieci, dostrzegające pogłębiające się znużenie matki, również chodziły w tym czasie posępne i smutne. Kiedy królowa umarła, Rodrik zamknął się na tydzień w swojej komnacie, nie wpuszczając nikogo, nawet Jona i Sol. Kiedy wyszedł na słońce w złote jesienne popołudnie, zarośnięty i zmizerniały, wszyscy na dworze prorokowali, że z nim też będzie coraz gorzej. Ale w następnym miesiącu, kiedy upłynęła żałoba, a jesień zmieniała się w zimę, tuż przed pierwszymi śniegami król wyruszył na wyprawę po swoich włościach, zabierając z sobą dzieci. Mówiono, że to najgorsza pora do podróży - siarczyste mrozy i zamiecie nie odwiodły jednak Rodrika od postanowienia... Kiedy wszyscy wrócili wiosną na zamek, wyglądało, że nic już nie popsuje rodzinnego szczęścia ojca i dwójki dzieci. Pamięć o matce była żywa, ale ból przygasiła wzajemna miłość jej bliskich.

Jonnel patrzył, jak jego piękna siostra zbiera kwiaty na leśnej polanie. Zawsze mu się podobała, ale teraz uważał ją wręcz za nimfę... Kiedyś czytał o tych stworzeniach w księgach ojca. Nigdy jednak książka nie odzwierciedlała uczuć, jakie teraz go ogarniały.
Była bardzo ładna, ale wiedział, że nie może jej tknąć - przeznaczono ją jakiemuś księciu z dalekiej krainy. Kiedy Jon uświadamiał sobie, że kiedyś, być może, Solenn opuści rodzinny zamek, brał go pusty gniew. Wtedy wymachiwał kijem i łamał gałęzie okolicznych drzew. Naprawdę kochał swoją siostrę.
Stary Ulfar siedział w pobliżu, pilnując, by dzieciom nic się nie stało. Ostatnimi czasy w tym lesie ktoś widział wilka. Ulfar wiedział, że samotnik nie podejdzie w dzień do ludzi - zresztą miał za pasem miecz. Kiedy jednak Solenn krzyknęła, zerwał się z pieńka, na którym siedział, i pobiegł co sił w nogach, zobaczyć, co się stało.
-Co, panienko...? - spytał, zdyszany.
-Tam. - pokazała Sol.
Pomiędzy drzewami mignęła biała zjawa - przypominała wielkiego, kudłatego psa. Wilk obejrzał się na ludzi, przystanął i wpatrzył się w Sol.
-Zabiję go... - powiedział Jonnel, sięgając po miecz Ulfara.
-Nie. - powiedziała Sol. -To dobre stworzenie. To przyjaciel.
-Skąd wiesz? - zapytał brat.
Ulfar pokiwał głową.
-Jest biały. Musi być dobrym duchem tego lasu... albo wszystkich lasów świata. Dobre duchy strzegą ludzi i pilnują, by nie stała im się krzywda.
-Naprawdę? - Jon rozdziawił usta. Spojrzał w kierunku, w którym niedawno stał biały wilk, ale zjawa rozpłynęła się już w powietrzu.
-Dobre duchy mają w sobie część jakiejś bliskiej nam osoby. Widzimy w nich kogoś znajomego. - mówił Ulfar.
-Mamę? - zapytał Jon.
Starzec wzruszył ramionami.
-Chyba nie. Wasza mama była inna. Nie byłaby wilkiem. Raczej ptakiem.
Solenn popatrzyła na rycerza z zaciekawieniem.
-Może to był wuj? Wuj Galadhar. On też jest łowcą... - powiedziała naiwnie.
Ulfar, choć nie wierzył w bajki, które prawił dzieciom, uczuł w sercu, że to, co powiedziała dziewczyna, było mądre i prawdziwe.
-Tak, to na pewno był wasz wuj.
-A mama? - zapytał Jonnel.
Spomiędzy drzew, ku niebu, wzleciała czarna, kracząca wrona. Kiedy była już wysoko, szybując ponad wzgórzami, nagle pochwycił ją pikujący jastrząb. Głośne krakanie rozległo się kilkakrotnie, a później zapadła cisza.
Solenn wstała i popatrzyła na Ulfara.
-To była mama? - zapytał Jon.
-Nie. - powiedział Ulfar. -Albo tak. Wrona to zły duch, który nie chce dobrego dla ludzi. Wasza mama chciała dla was dobrze... zawsze. Kochała was. Wasza mama była jastrzębiem. Ulfar wskazał szybującego po niebie, dumnego ptaka.
-Obroniła was przed złem. Podziękujcie jej.
Solenn i Jon dziękowali, pochylając głowy, a Ulfar ocierał łzy.
Biały wilk, siedzący w zaroślach po drugiej stronie polany, na swój zwierzęcy sposób, uśmiechnął się.


*KONIEC*

Dla Sol

 

 

Autor: Dawid "Jarlaxle" Widzyk

 

 

(c) Tawerna RPG 2000-2004, GFX by Kazzek, HTML by Darky