"Granica Świata, Epilog"

 

Las był gęsty, ocieniony, spokojny i cichy. Kroki młodzieńca mąciły regularny poszum drzew i zarośli. Lekki wiatr poruszał gałęziami i delikatnie muskał listowie. Hodor szedł sam, ze skórzanym tobołkiem przewieszonym przez ramię, wesołą miną i duszą oczyszczoną z wszelkich trosk. Zatrzymał się, starym zwyczajem, przy wiekowym dębie, i w jego cieniu zjadł ostatnie zapasy, jakie zostały mu na dnie sakwy. Potem, rozłożywszy ręce, położył się na plecach i patrzył w czyste niebo oblane jasnym słońcem, którego promienie prześwitywały przez poszarpane korony drzew. Do wioski miał jeszcze cały dzień drogi. Liczył, że zdoła teraz wypocząć i wzmocnić się na tyle, by udało mu się dotrzeć tam o pustym żołądku. Myślał, jak to dobrze byłoby spotkać znów dawnych przyjaciół... Podobno część z nich wyjechała do dalekich krajów. Zapowiadało się, że wkrótce on też wyruszy nieco dalej, w poszukiwaniu przygody, dobrobytu albo, po prostu, szczęścia. Z drugiej strony, nie musiał tego szczęścia szukać zbyt daleko. Wystarczył mu las, delikatny wietrzyk, słońce na twarzy, szeroka droga, czyste niebo... Nawet, gdy padał deszcz i porywisty wicher uginał korony drzew, Hodor czuł, że jest szczęśliwy.

Kiedy urodził się chłopak, król Rodrik nadał mu imię Jonnel, po pradziadku, który również ongiś nosił na głowie koronę, a w ręku dzierżył berło. Królowa, cała w bólach, umęczona i zlana potem, leżała na łożu, śniąc o proroctwach i wizjach... jednak żaden mroczny sen jej nie nachodził. Wszystko wydawało się dziać dobrze... jak najlepiej. Jon był zdrowy i silny, a jego siostra... Kiedy obudził ją ból, wiedziała już, że jej syn musi mieć siostrę. Sol wyszła na świat godzinę po bracie, rodząc się w bólach i okrutnych mękach matki. Król Rodrik ocierał krew z nóg królowej, mimochodem ocierając własne łzy. Dziewczynka płakała, a Jon, który leżał obok, płakał razem z nią. Królowa była bliska śmierci, ale nie umarła. Król opiekował się nią przez całe tygodnie, służba nie odstępowała jej na krok... Dzieci rosły przez lata - Solenn piękniała, a Jonnel stawał się mężczyzną. Wszystko było dobrze.

Wuj Galadhar opuścił zamek i włości swojego brata w rok po narodzinach dzieci. Więcej nie widziano go w tych stronach. Powiadali, że włóczył się gdzieś po lasach szerokiego świata, przekraczał strumienie, wspinał się na szczyty gór, stawał w szranki z zamiecią, pływał w rzekach i polował na dziką zwierzynę. Kilkakrotnie spotykał go Ithor, mieszkający teraz po zachodniej stronie Rzeki. Sir Ianholm przywiózł stamtąd wieści o dobrym zdrowiu Galadhara. Wuj pozdrawiał brata, jego żonę i ich dzieci. Nikt nie wiedział, dlaczego Galadhar, porzucając wielkie nazwisko, wszystkie skarby, przynależne godności, przywileje i dobrobyt, udał się na podobne wygnanie. Nikt, poza królową...

Kiedy królowa prosiła męża o rozpatrzenie jej propozycji, wiedziała dobrze, że Rodrik był wściekły. Im bardziej chciała go przekonać, tym mocniej kipiał w nim gniew. W końcu nie wytrzymał.
-To twoja córka! Chcesz ją wysłać do klasztoru na drugim końcu świata?! Po co?! W imię jakich celów i zamierzeń, kobieto?!
Odsunęła się i syknęła jak żmija. Wiedziała, że musi go zmusić do karności i posłuszeństwa -że powinna kłócić się i nie pozwalać mu dojść do słowa. Musiała zdominować go, przyprzeć do muru, zakrzyczeć, obrazić, a później udawać zbolałą i płakać... Ale zamiast tego zalała się łzami. Płakała długo i boleśnie, a płacz ten wychodził z głębi jej duszy. Był szczery.
-Nie chcę tego robić... - wyszeptała przez łzy. -Miałam sny, że ona jest szczęśliwa tutaj, w domu...
Król zbliżył się i objął swoją małżonkę.
-Jeśli chcesz... możemy... zastanowić się nad wysłaniem jej z Ianem. Może są jakieś wieści od Galadhara... Mógłby jej pilnować. - Skruszony i zakłopotany, mówił, jakby nie słyszał jej ostatnich słów.
Królową mimowolnie wstrząsnął dreszcz.
-Co ci jest? Nigdy jeszcze tak mocno nie płakałaś.
Nie odpowiedziała. Czuła, że musi się pohamować i przestać. Król ocierał jej łzy, całował ją po policzkach.
-Jeśli tak bardzo tego chcesz... może to i lepiej, żeby poznała świat... uczyła się. Co prawda mówią, że na zachodzie nie jest teraz zbyt bezpiecznie. Podobno lordowie kłócą się z władcami, a władcy uciskają biednych... Szykują się wojny, zamieszki, rozboje... Tam jest za dużo ludzi, moja droga. Za dużo ludzi... Ta zawierucha może dotrzeć nawet do nas.
-Świat nie jest dla ludzi. - powiedziała królowa. -Ani dla wiedźm.
Król nie zrozumiał. Uśmiechnął się i pocałował ją.
-Ty nie jesteś wiedźmą... Jesteś za piękna na wiedźmę.
Zaczął się śmiać i objął ją mocniej.
-Jeśli chcesz, naprawdę... - kontynuował - zbrojna eskorta może jej towarzyszyć. Wróci za parę lat, na wiosnę albo w lecie... Jeśli chcesz...
-Nie - urwała. -To już postanowione. Ona zostanie w domu rodzinnym i kiedyś będzie tu królową.
Król uśmiechnął się.
-Musiałaby ożenić się z Jonem.
I na jej twarzy pojawił się uśmiech. Ale był to uśmiech zły, bo wspomniała, że ona popełniła kiedyś bardzo podobny grzech... Sama przestraszyła się własnych myśli. Zapomniała Galadhara tak szybko, jak szybko pojawił się on w jej myślach.
-Twoja wola niech się stanie, mężu. - pocałowała króla w gęstą brodę.
Rodrikowi spadł kamień z serca... i roztrzaskał się o bruk.

Królowa zapadła na zdrowiu latem, roku 376. Marniała w oczach do jesieni, kiedy zmarła, nie budząc się ze snu. Nadworni medycy mówili, że to ze smutku, nostalgii, unikania świeżego powietrza, niejedzenia... Król był wściekły i ciskał z oczu piorunami. Dzieci, dostrzegające pogłębiające się znużenie matki, również chodziły w tym czasie posępne i smutne. Kiedy królowa umarła, Rodrik zamknął się na tydzień w swojej komnacie, nie wpuszczając nikogo, nawet Jona i Sol. Kiedy wyszedł na słońce w złote jesienne popołudnie, zarośnięty i zmizerniały, wszyscy na dworze prorokowali, że z nim też będzie coraz gorzej. Ale w następnym miesiącu, kiedy upłynęła żałoba, a jesień zmieniała się w zimę, tuż przed pierwszymi śniegami król wyruszył na wyprawę po swoich włościach, zabierając z sobą dzieci. Mówiono, że to najgorsza pora do podróży - siarczyste mrozy i zamiecie nie odwiodły jednak Rodrika od postanowienia... Kiedy wszyscy wrócili wiosną na zamek, wyglądało, że nic już nie popsuje rodzinnego szczęścia ojca i dwójki dzieci. Pamięć o matce była żywa, ale ból przygasiła wzajemna miłość jej bliskich.

Jonnel patrzył, jak jego piękna siostra zbiera kwiaty na leśnej polanie. Zawsze mu się podobała, ale teraz uważał ją wręcz za nimfę... Kiedyś czytał o tych stworzeniach w księgach ojca. Nigdy jednak książka nie odzwierciedlała uczuć, jakie teraz go ogarniały.
Była bardzo ładna, ale wiedział, że nie może jej tknąć - przeznaczono ją jakiemuś księciu z dalekiej krainy. Kiedy Jon uświadamiał sobie, że kiedyś, być może, Solenn opuści rodzinny zamek, brał go pusty gniew. Wtedy wymachiwał kijem i łamał gałęzie okolicznych drzew. Naprawdę kochał swoją siostrę.
Stary Ulfar siedział w pobliżu, pilnując, by dzieciom nic się nie stało. Ostatnimi czasy w tym lesie ktoś widział wilka. Ulfar wiedział, że samotnik nie podejdzie w dzień do ludzi - zresztą miał za pasem miecz. Kiedy jednak Solenn krzyknęła, zerwał się z pieńka, na którym siedział, i pobiegł co sił w nogach, zobaczyć, co się stało.
-Co, panienko...? - spytał, zdyszany.
-Tam. - pokazała Sol.
Pomiędzy drzewami mignęła biała zjawa - przypominała wielkiego, kudłatego psa. Wilk obejrzał się na ludzi, przystanął i wpatrzył się w Sol.
-Zabiję go... - powiedział Jonnel, sięgając po miecz Ulfara.
-Nie. - powiedziała Sol. -To dobre stworzenie. To przyjaciel.
-Skąd wiesz? - zapytał brat.
Ulfar pokiwał głową.
-Jest biały. Musi być dobrym duchem tego lasu... albo wszystkich lasów świata. Dobre duchy strzegą ludzi i pilnują, by nie stała im się krzywda.
-Naprawdę? - Jon rozdziawił usta. Spojrzał w kierunku, w którym niedawno stał biały wilk, ale zjawa rozpłynęła się już w powietrzu.
-Dobre duchy mają w sobie część jakiejś bliskiej nam osoby. Widzimy w nich kogoś znajomego. - mówił Ulfar.
-Mamę? - zapytał Jon.
Starzec wzruszył ramionami.
-Chyba nie. Wasza mama była inna. Nie byłaby wilkiem. Raczej ptakiem.
Solenn popatrzyła na rycerza z zaciekawieniem.
-Może to był wuj? Wuj Galadhar. On też jest łowcą... - powiedziała naiwnie.
Ulfar, choć nie wierzył w bajki, które prawił dzieciom, uczuł w sercu, że to, co powiedziała dziewczyna, było mądre i prawdziwe.
-Tak, to na pewno był wasz wuj.
-A mama? - zapytał Jonnel.
Spomiędzy drzew, ku niebu, wzleciała czarna, kracząca wrona. Kiedy była już wysoko, szybując ponad wzgórzami, nagle pochwycił ją pikujący jastrząb. Głośne krakanie rozległo się kilkakrotnie, a później zapadła cisza.
Solenn wstała i popatrzyła na Ulfara.
-To była mama? - zapytał Jon.
-Nie. - powiedział Ulfar. -Albo tak. Wrona to zły duch, który nie chce dobrego dla ludzi. Wasza mama chciała dla was dobrze... zawsze. Kochała was. Wasza mama była jastrzębiem.
Ulfar wskazał szybującego po niebie, dumnego ptaka.
-Obroniła was przed złem. Podziękujcie jej.
Solenn i Jon dziękowali, pochylając głowy, a Ulfar ocierał łzy.
Biały wilk, siedzący w zaroślach po drugiej stronie polany, na swój zwierzęcy sposób, uśmiechnął się.


*KONIEC*

Dla Sol

 

 

Autor: Dawid "Jarlaxle" Widzyk

 

 

(c) Tawerna RPG 2000-2004, GFX by Kazzek, HTML by Darky