W karczemnej izbie czyli co ci powiem, kochanie...

 

    Karczemna izba. Wiesz, taka zwyczajna. Chociaż nie, nie jest zwyczajna. Raczej obskurna. Ot, śmierdzące łóżko z niezbyt czysta pościelą plus jakiś stolik, na którym pozostała plama po świecy. W rogu spora szafa ledwo stojąca na trzech pozostałych jej nogach i tak poogryzanych przez szczury. No i stołek. A na tym stołku ja.
    Siedzę w ciemnościach. Świeca zgasła niedawno, jeszcze czuję jej ciężki zapach. Siedzę jak taki dureń i wzdycham do niewidocznej w mroku ściany. Jakiś czas temu pewien młodzik zlazł z dziwki, którą chędożył może przez dziesięć minut. Od tamtej pory panuje cisza. Zresztą wcześniej też nie było za głośno. Tyle, że łóżko stukało o ścianę. Aż się zastanawiałem, czy ten nie wart splunięcia kochanek w ogóle trafia w tą kobietę.
    Wiele się zmieniło po tym, jak odeszłaś. Nie umiem się odnaleźć. Tyle lat, a... Nie śmiej się ze mnie! Ładnie to tak?

    Wierz mi, to nie jest śmieszne. Masz pojęcie, jak ja się czuję? Mam osiemset dwadzieścia trzy lata na karku, licząc po waszemu. Widziałem już wiele śmierci. Byłem świadkiem, jak rodziła się głowa rodu, a po kilkuset latach umierał ostatni jej potomek. Straciłem w ciągu mojego długiego życia paru towarzyszy. Niektórzy zginęli, niektórzy pomarli. Różnie, od chorób, trucizn, czasem... ten, no... ze starości. Wciąż nie potrafię tego zrozumieć. Starość, starość...
    Mniejsza z tym, kochanie. Nigdy tego nie pojmę. Prawdę mówiąc już nie zamierzam pojmować. Jak mówiłem, wiele się zmieniło od czasu, kiedy... odeszłaś do lepszego świata, jak to mówicie. Nie potrafię tak po prostu powiedzieć, że umarłaś, to mi nie przechodzi przez gardło.
    Wiesz, siedzę tak już kilka godzin i rozmyślam. Przypominam sobie każdą chwilę, którą z tobą spędziłem. To trwało... tak krótko... Ile my byliśmy razem? Dwa lata? Dwa lata...
   Z ośmiuset dwudziestu trzech...
    A jednak powiem ci, że te dwa lata mojego życia wspominam najczęściej. Nigdy nie mówiłem ci o moich poprzednich kobietach, zawsze cię to denerwowało. Teraz ci się nie dziwię, kiedy tak patrzę z perspektywy lat. Machałaś ręką, że przeminiesz, jak one. "Jesteś jak wiecznie młode drzewo rosnące przy brzegu rzeki. Ja przy tobie to ledwie liść, który, niesiony prądem, w mgnieniu oka przepłynie obok ciebie"... Tak mówiłaś, pamiętasz? Na pewno pamiętasz...
   W ogóle rzadko ci o sobie mówiłem. Wolałem, żeby wszystko wyglądało normalnie...
    Nieśmiertelność to najgorszy z przymiotów, jakim obdarzył mnie mój bóg. Jakże nieskończenie bardziej chciałbym być człowiekiem, śmiertelnym, jak ty. Wy, ludzie, nie doceniacie śmiertelności. Nie wiecie, jak cudowny to dar.
    Powiedz mi, proszę, jak mam teraz żyć? Czym w ogóle jest życie? Trwaniem? Bytowaniem w niszczejącym świecie? I czym jest czas, dla was tak ważny, a dla mnie nieistniejący?
    Nienawidzę mojego boga za to, kim jestem. Nienawidzę już świata, nienawidzę wszystkiego. Siebie też nienawidzę. Całą miłość, jaka była we mnie, przelałem na ciebie. Teraz już nie ma we mnie żadnego ciepła, żadnej miłości. Nie umiem... Poczekaj, dobrze? Ktoś puka do drzwi.

    Kto to był? Kobieta z jakimś dzieciakiem. Nie wiem, ile miał lat, nie umiem się połapać w waszych rachubach. Mały, trzymała go jeszcze na rękach. Prosiła o jakiegoś miedziaka. Dałem jej całą sakiewkę. Jeśli będzie w miarę oszczędna starczy jej na niewielką chatę, trochę ziemi i parę lat wcale wygodnego życia.
   Co mówisz? Że jest we mnie ciepło? Daj spokój... Sama sobie odpowiedz, na co mi pieniądze...?

   Pieniądze są niczym, do niczego nie służą. My nie znamy pieniędzy, nie są nam potrzebne. Pieniądze wymyśliliście wy. Musieliście je wymyślić, bo macie potrzebę, by gromadzić coś, co będzie odzwierciedlało wasze bogactwo. I po co wam to? Rozumiem, można mieć pieniądze, by żyć w miarę wygodnie... ale po co więcej? Żeby postawić sobie po śmierci pomnik większy, niż największy dom za życia?
   Kochanie, tak mi zazdrościłaś nieśmiertelności... Powiedz mi, dlaczego? Wy, ludzie, tacy jesteście o nią zawistni, nie możecie znieść, że mogą istnieć istoty doskonalsze od was. Doskonalsze... Tylko się wam wydaje. Nieśmiertelność to przekleństwo, to najgorsza rzecz, którą może zostać obdarzona istota, która myśli i czuje.
   Opowiadałem ci kiedyś o tym, jak umieramy? Mówi się, że nie możemy umrzeć. Nieprawda, możemy. Umieramy wtedy, kiedy świat nas znudzi. Umieramy, gdy cierpienie istnienia nie pozwala nam już myśleć o czymkolwiek innym. I nieprawdą jest, że umieramy spokojnie. Wiesz, że zamykamy oczy i odchodzimy do naszego prawdziwego świata. Nasza śmierć jest stokroć bardziej bolesna niż wasza. Wasza trwa krótko, bardzo krótko. My umieramy od chwili, kiedy po raz pierwszy przejdzie nam przez głowę myśl, iż wszystko dookoła przemija. Od tamtej chwili z każdą chwilą umiera cząstka nas samych, aż wreszcie, po setkach lat, nie potrafimy już wyzbyć się obsesyjnego marzenia od ucieczki z tego schorowanego, gnijącego świata.
   Krążą różne piękne opowieści, jak to dla naszych ludzkich kochanek czy kochanków wyzbywamy się nieśmiertelności. To też nieprawda. My umieramy krótko po nich z ogromnego, niepojętego cierpienia. Cierpienia, które bierze się ze świadomości, że czeka nas wieczność bez niej albo bez niego.
   Wiesz, jakie życie jest bolesne? Kiedy cię poznałem, najpiękniejszą istotę ze wszystkich istniejących, pierwsza myśl, jaka zaświtała mi w głowie brzmiała: ona umrze szybciej. Nie umiałaś zrozumieć, dlaczego czasem, gdy obudziłaś się w nocy, po moich policzkach spływały łzy. Chciałem cieszyć się chwilą, każdą sekundą, ale to było silniejsze ode mnie. Chciałem być taki, jak ty...

   Nasze życie jest koniec końcem zawsze bezsensowne. Większość z nas od urodzenia aż do końca tkwi w tym samym miejscu, nie wychylając nosa poza osadę. Oni żyją mimo wszystko najlepiej. Są pośród swoich. Nigdy jednak nie zaznają szczęścia, które dane jest banicie. Banicie takiemu jak ja, który z własnej woli opuszcza społeczność, która go wychowała. Niektórzy z nas wyjeżdżają z ważnymi misjami, czasem z konieczności. Tacy mają prawo powrotu. Ja jednak już wrócić nie mogłem. Czułem jednak zew szczęścia. Wołało mnie, wiedziałem, że leży poza moim domem. I znalazłem je. Znalazłem ciebie. Po blisko pięciuset latach tułaczki...
   Mówiłem, że nasze życie jest bezsensowne... Bo takie jest! Nie potrafimy się rozwijać, jak wy, ludzie. To wy dokonujecie odkryć, wynalazków. Głupie. Przecież wy musicie studiować dziesiątki ksiąg, kończyć szkoły, żeby przyswoić sobie wiedzę. Wszystkiego tego, czego wy się uczycie, my sami jesteśmy świadkami. Cała historia istniejącego trzysta lat niewielkiego, przygranicznego księstwa, o której się wam opowiada, o której czytacie, jest dla nas ledwie garstką mało istotnych wspomnień. Tyle, że my nie potrzebujemy się rozwijać. Nie potrzebujemy nic zmieniać. Jest nam dobrze tak, jak jest. Uwierz mi, kochanie, gdybyście byli nieśmiertelni też byście nic nie zmieniali. Potrafilibyście odnaleźć szczęście nie w bogactwie i wygodach, ale w tym, że rano wschodzi słońce, a rzeka na wieczór szumi wam do snu. Nauczylibyście się podziwiać nie opasłego kupca, którego stać na pozłacaną karocę, ale potężną górę, która stoi na swoim miejscu od początku świata. Czym jest jego kruche bogactwo przy jej majestacie? Choćby całe swoje pieniądze przeznaczył na wynajęcie robotników z kilofami, przez resztę jego życia nie zdołaliby nawet przekuć się do jej połowy. Natura jest wieczna, wieczne są jej twory, wieczne cykle przyrody... ale nie bogactwo i majątek.
   Wiem, bo sam gromadziłem pieniądze. Przez pierwsze pół wieku w waszym świecie zbierałem i pomnażałem majątek. Kolejne pół żyłem w luksusie, o jakim większość z was marzy tylko w najśmielszych snach. W końcu jednak mnie to znudziło. Sprzedałem wszystko za śmieszne ceny, część rozdałem. Zostawiłem sobie tyle pieniędzy, by wystarczyło mi na jakiś czas życia w drodze. I tyle. Opuściłem kolejny dom.
   W rezultacie wędrówek, po niedługim czasie, cały świat stał mi się domem. Kiedy zaczynało mi brakować pieniędzy imałem się różnych prac. Zarabiałem trochę i znów ruszałem. Tak w kółko. Podróżowałem po świecie, to tu, to tam. Raz zaangażowałem się w wojnę między dwoma królestwami na wschodzie. Ba, dorobiłem się nawet pozycji w armii jednego z nich. Tyle, że gdy zorientowałem się, iż walka nie toczy się o nic istotnego, zwyczajnie wyjechałem.

   Miałem taki okres w życiu, kiedy pomagałem ludziom. Po prostu miałem taką potrzebę. Część z nich widziała we mnie tego, kim jestem, część po prostu człowieka. Skąd mieli wiedzieć, kim jestem, skoro nigdy nie widzieli żadnego z moich pobratymców, a jedynie przekazywali sobie o nas opowieści? Tak czy owak pomagałem im. To mi się nawet podobało, dawało pewną satysfakcję. Miło było wspierać te kruche, niemal ułomne istoty w ich szalonej pogoni za szczęściem. Za szczęściem, które tak naprawdę mieli za plecami. Wystarczyło na chwilę przystanąć, rozejrzeć się. I poczekać, aż szczęście samo przyjdzie.
   Pomaganie ludziom zniszczyło mnie jednak. Próbowano mnie wykorzystywać. Wielu ludzi po prostu nie mogło zaakceptować tego, że mogę czerpać przyjemność z samej pomocy. Nie rozumiem, dlaczego wy we wszystkim dostrzegacie żądzę zysku, a zwykłe, uprzejme słowo przyjmujecie z podejrzliwością. To dla mnie niepojęte. Dałem sobie z tym spokój.

   Był czas, że zobojętniałem na ludzkie problemy i cierpienia. Nie miało sensu przejmowanie się każdym, kogo napotkałem na swojej drodze. Ludzie zbyt łatwo nazywają drugą osobę przyjacielem. Chociaż po ludzkim świecie wędrowałem już ponad trzysta lat, nigdy jeszcze nie natknąłem się na kogoś, kogo mógłbym nazwać przyjacielem. Owszem, podróżowałem z ludźmi, miałem niekiedy dobrych kompanów... Nigdy jednak przyjaciela. Dręczyła mnie samotność. Ja przejmowałem się ludźmi, ale oni nie przejmowali się mną. Pamiętam, jak pewien starszy mężczyzna powiedział mi kiedyś: "panie, toć wy se ze wszystkim tak świetnie radzicie, a ja, biedny...". I tak było z każdym. Nawet nie chcieli wnikać w to, jak mi się żyje, czy może ja czegoś nie potrzebuję. Ot, byłem od pomagania im. Wszystkowiedzący, znający odpowiedź na każde pytanie, nieśmiertelny. Ideał. Pewnie.
   Ludzie, gdy dorastają, tracą dziecięcą wrażliwość i umiejętność patrzenia sercem. Kilka dni po tym, jak rozmawiałem z tamtym dziadkiem, szedłem przez targowisko. Pamiętasz, jak opowiadałem ci kiedyś o takiej małej dziewczynce spod świątyni? Tamtego dnia, wśród kramów, podeszła do mnie bardzo podobna do niej dziecina. Stanąłem tak pod murem miasta i zamyśliłem się, wpatrzony w krążącego nad wieżą zamku ptaka. Wtedy poczułem, że coś ciągnie mnie za spodnie. Spojrzałem w dół i zobaczyłem malutką, miluchną dziewczynkę w brudnych, dziurawych szmatach. Miała duże, śliczne oczka i jasne, długie włosy. Szeroko otwarta buzia odkrywała szereg małych, białych ząbków. Przykucnąłem i uśmiechnąłem się do niej. Spytałem, o co chodzi. Powiedziała, żebym nie był smutny.
   Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć. Przez wszystkie lata, które spędziłem między ludźmi, jeszcze nikt nie patrzył na mnie w taki sposób. Nikt jeszcze nie powiedział, żebym się nie smucił. Zrobiło to dopiero tamto małe dziecko, które też nie miało wesołego życia. Ta jedna malutka duszyczka jako jedyna niczego ode mnie nie chciała prócz tego, bym się uśmiechnął. Chciałem ją uścisnąć tak mocno, jak wtedy ścisnęło mi gardło, ale wówczas przyszła jej matka i zabrała ją, omiatając mnie nieufnym spojrzeniem. Pamiętam, że odpiąłem sakiewkę i dałem jej. Nie, nie matce. Małej. Dodałem do tego jabłko. Miałem takie jedno w torbie, rumiane jak jej słodkie policzki.
   Było mi żal, że nie mogłem jakoś utrwalić jej wizerunku. Kiedy znikła w tłumie mogłem polegać już tylko na swojej pamięci. Kto wie, może ludzie kiedyś wymyślą sposób na to, by uwieczniać chwile na obrazkach...

   Jeździłem od miasta do miasta, zabierając się za coś i zostawiając to, upijając się i wszczynając bójki w karczmach. Zacząłem szukać guza. Najpierw nieświadomie, później celowo. Pech jednak chciał, że nie umiałem tak po prostu dać się zabić bez walki. Gdy chodziło o pojedynek zawsze walczyłem, jak umiałem najlepiej. I zawsze wygrywałem. Fakt, raz przegrałem, ale mój przeciwnik oszczędził mi życie. Nachylił się nade mną i podał mi dłoń, a ja otworzyłem oczy szeroko ze zdumienia. "Nie mogę odbierać światu tak znakomitego wojownika", rzekł. Roześmiałem się wtedy. Wreszcie przegrałem, miałem szansę, by rozstać się z życiem, i właśnie wtedy musiałem trafić na miłosiernego! Cholernego samarytanina!
   Ten jednak "cholerny samarytanin" został moim pierwszym w życiu przyjacielem-człowiekiem. Opowiadałem ci o nim, wiele razy. To właśnie on nawrócił mnie z drogi upadku. Podniosłem się, znów niosłem pomoc ludziom. Tym razem było już inaczej. Nie czułem się tak osamotniony. Wiesz, kiedy setki lat żyje się bez kogokolwiek bliskiego, rozum zaczyna szwankować. Masz wrażenie, że jesteś sama na tym świecie i nic cię z nim nie łączy. Nie nadążasz za pędzącym życiem, wszystko staje się takie odległe. Ludzkie konflikty, nieistotne spory i wojny... Co raz to nowsze wynalazki... a mimo upływu wieków wszyscy ludzie pozostają tacy sami... Tacy sami, bo czym się różnią? Każdy goni za bogactwem, każdy jest okrutnym egoistą...
   Nie chciałem być częścią takiego świata...
   Tylko jeśli nie takiego, to... jakiego?
   Prędzej czy później czujesz potrzebę posiadania jakiegoś łącznika ze światem. Ja go znalazłem. To on sprawił, że odżyłem. Na nowo odnalazłem sens istnienia. Choć był człowiekiem, czułem się, jakby był moim bratem.
   W końcu miałem świadomość, że wśród ludzi są jednak jednostki wybitne. Wyobrażałem sobie, że w tej szarej masie jest więcej takich, jak on, tylko trzeba ich odkryć. Tak, jak on na nowo odkrył mnie: podając rękę.

   Kiedy umarł, mając siedemdziesiąt pięć lat, byłem w głębokiej żałobie. Po raz pierwszy cierpiałem z powodu śmierci jakiegoś człowieka. Wcześniej śmierć ludzi mnie bawiła. Wiem, to było podłe, ale ledwo panowałem nad śmiechem, gdy patrzyłem na płaczących członków rodzin czy przyjaciół. "Głupcy, przecież on jest szczęśliwy", mówiłem. "Powinniście płakać nad sobą, nie nad nim". Wtedy jednak płakałem. Płakałem nad nim.
   Przez blisko rok nie robiłem absolutnie nic. Nie umiałem. To zaskakujące, jak zmieniło mnie towarzystwo jednego człowieka trwające prawie pół wieku. Bez niego wszystko znów stało się puste. Jedzenie nie miało smaku, gdy nie siedział naprzeciw mnie i nie opowiadał swoich niestworzonych historii, żarty kokot rzucających się na szyje nie bawiły jak kiedyś, gdy mojemu śmiechowi wtórował śmiech tego niezwykłego człowieka. Pocieszałem się jedynie, że dzięki mnie umarł spokojnie. Mówił, że pogodził się ze śmiercią, przestał się jej bać. Ze wszystkich ludzi, których poznałem, on był najmądrzejszy, chociaż nie umiał nawet czytać ani pisać. Nadal mi go brakuje...

   Wtedy poznałem ciebie. Zapamiętałem dobrze moment, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy: wychodzącą nago z jeziora, kroczącą z taką gracją, jak gdybyś nie należała do tego śmiertelnego, kalekiego świata, ale była przedsmakiem nieba tu, na ziemi. Dla mnie zresztą nie byłaś przedsmakiem, ale całym niebem. Gdy cię pocałowałem wtedy, w stodole twojego ojca, a ty spojrzałaś mi tak głęboko w oczy, jak tylko ty potrafiłaś... zrozumiałem, w tamtej chwili zrozumiałem wszystko. Pojąłem, co tak mnie ciągnęło do świata ludzi. Uwierzyłem w przeznaczenie.
   Ludzie mówią, że posiedliśmy dar mowy, którą możemy opisać wszystko. Nieprawda. Nigdy nie potrafiłem znaleźć słów, które pasowałyby do ciebie. Chociaż zachwycałaś się nimi, ja sam za każdym razem głęboko karciłem samego siebie za to, że śmiałem do ciebie mówić. Pamiętam, jakby to było wczoraj, kiedy powiedziałaś mi pierwszy raz, że mnie kochasz. Zabrałem cię wtedy na spacer. Był gorący, sierpniowy wieczór. Wczesne gwiazdy migotały na ciemnogranatowym, wolnym od chmur niebie. Szliśmy tak, przytuleni do siebie, a ja cały czas gadałem, jak opętany. Wyłuszczałem ci, co do ciebie czuję, z każdym słowem czując się co raz bardziej niepewnie. Szukałem wciąż nowych i nowych określeń, a ty milczałaś, patrząc to pod nogi, to przed siebie. W końcu umilkłem, niemal przerażony, że powiedziałem za dużo. Ty wtedy zatrzymałaś się. Spojrzałaś mi w oczy, przytuliłaś się do mnie i powiedziałaś: "ja też cię kocham".
   Nie mogłem wyjść wtedy z podziwu nad tobą. No pewnie, "kocham" - tego słowa mi brakowało! Jakże byłem zdumiony, że w tym jednym słowie potrafiłaś zawrzeć wszystko. Owszem, znałem je, znałem to słowo, ale nieomal go zapomniałem, przez te wszystkie lata. Ludzie czasem zapominają go po kilku latach. Ja nie usłyszałem go ani razu od momentu, gdy wywędrowałem z mojego pierwszego domu. Ani razu. Przez pięćset lat...
   Tak bardzo mi cię brak, kochanie... Tak bardzo... Jedyne, jedyne, czego naprawdę pragnę, to jeszcze raz usłyszeć to z twoich ust...

   Pamiętam, jak moja matka opowiadała mi, że gdy odejdzie z tego świata, w jej nowym domu będzie inaczej. Opowiadała o tym, że w drugim życiu nie pamięta się poprzedniego, nie pamięta nawet swoich dzieci. Tego właśnie chcę. Zapomnieć. O wszystkim.
   Nie potrafię zrozumieć istoty świata. Dlaczego przeznaczeniem mojej rasy jest cierpienie? Dlaczego... po prostu dlaczego... Odbiera się nam wszystko, nawet marzenia. Przecież gdy umrę, też nie będę z tobą. Trafię do innego nieba. Do naszego nieba. Dlaczego do cholery po śmierci nie mogę zadecydować, gdzie trafię?!
   Może zresztą mogę... Nie wiem. Tylko boję się. Nie, nie śmierci. Boję się o tobie zapomnieć. Zostały mi tylko dwie możliwości. Mogę umrzeć i najpewniej zapomnieć o tobie, a więc przestać cierpieć... ale narodzę się na nowo bez świadomości, że kiedykolwiek istniałaś...
   Mogę też żyć... starać się wytrzymać jak najdłużej... Wiesz, człowiek, koniec końcem, i tak wie, że kiedyś umrze. Wtedy wie też, że jego wspomnienia umierają razem z nim, owszem, ale że zabiera je ze sobą, do swojego lepszego świata. A co mam zrobić ja? Jedyne, co mi po tobie zostało, to wspomnienia o tobie. Gdy zamykam oczy wciąż słyszę twój głos, czuję twoje palce wędrujące po mojej szyi... wciąż widzę cię wychodzącą z wód jeziora wtedy, w lesie...
   I wiem, że, przynajmniej pozornie, mogę je zachować na zawsze...

   Te skrawki mojego życia są mi cenniejsze, niż cokolwiek inne. Jak długo jednak wytrzymam, rozpamiętując ciągle wszystko to, co już przeminęło? Na jak długo starczy mi sił, żeby nie oszaleć? Rok? Dziesięć lat? Pięćdziesiąt? Wiek? Niechby nawet wiek... czym jest wiek w tysiącleciu? Czym jest tysiąclecie pośród dziesiątek tysięcy lat? Czym są dziesiątki tysięcy względem wieczności...
   Nie potrafię sobie odmówić wspomnień o tobie. Nie umiem, nie chcę... Wciąż i wciąż to...
   A zresztą...
   Wiesz, kilka dni temu wpadł w moje ręce jeden z najnowszych wynalazków ludzkich. Nie mogłem zrozumieć, po co on komu. Na początku. Mówią na to "pistolet". Ludzie twierdzą, że to najwspanialsza broń, jaką kiedykolwiek wymyślono. Nie wiem, i tak wolę łuk. Brzydziłem się już kuszą, a pistoletem to zupełnie. Nie kupiłem go, po prostu... zabrałem. Napadł mnie jakiś bandyta, chciał do mnie wypalić, ale zanim się zorientował, że broń nie jest nabita, strzałą roztrzaskałem mu czaszkę. Chciałem sprzedać ten pistolet, ale niemal od razu zaświtał mi w głowie pewien pomysł...
   Tak, najsłodsza, dobrze myślisz. Nie kręć główką, to silniejsze ode mnie...
   Wybacz mi, proszę. Nie chcesz przecież, żebym cierpiał, prawda? Postaraj się mnie zrozumieć. Nie wiem, jak wy, ludzie, w lepszym świecie, radzicie sobie ze wspomnieniami... Jeśli mogę cię jednak o coś prosić... to zapamiętaj mnie takim, jakim byłem zanim odeszłaś. Proszę... tylko o to...
   Zaczynam żałować, że nie napisałem jakiegoś listu czy coś, ale już mi się nie chce... Nie mam sił...
   To zabawne, że w tej metalowej rurce tkwi moje wybawienie. Śmieszne, wystarczy teraz tylko pociągnąć za spust...


   Tobie, kochanie.
   Ciekawe, ile ja wytrzymam...

   Tomasz Fenske
   Chełmno, 2003

 

 

Autor: Equinoxe

 

 

(c) Tawerna RPG 2000-2004, GFX by Kazzek, HTML by Darky