KOMA cz.2
***
Mężczyzna w czarnym płaszczu przykucnął pod ścianą. Po forsownym wysiłku oddychał chrapliwie i musiał podeprzeć się ręką, by nie runąć na twarz. Dziecko, które przyniósł, ułożono na krzywej ławie na piętrze. Sześcioletnia dziewczynka była wyziębiona i nieprzytomna. Żołnierze szybko okryli ją wysłużonym kocem termicznym i dodatkowymi derkami. Jeden z nich, Nowak, zmieszał w grzejniku odrobinę dwóch, różnobarwnych płynów z niewielkich manierek, po czym przykrył go przewodzącą ciepło płytką. Nabrał do menażki śniegu z balkonu, stawiając ją później na prowizorycznej kuchence. Pokrywka cieplna, pod wpływem reakcji zachodzących między zmieszanymi związkami, szybko nabierała temperatury, topiąc śnieg i zamieniając go w bulgoczącą wodę. By rozgrzać dziewczynkę, przygotował też mały, polowy termofor.
- Małej przyda się coś orzeźwiającego - Robert sięgnął za pazuchę i wyciągnął niewielki celofan z kilkoma pokruszonymi liśćmi mięty. Wkrótce odświeżająca woń rozniosła się po pomieszczeniu. Dziecko pod przykryciem szybko odzyskało przytomność, ale na razie było zbyt słabe i odrętwiałe, by usiąść. Kobieta, którą przyprowadził Nieznajomy, pochylała się nad dziewczynką, z troską spoglądając w jej twarz. Była młoda, nie miała więcej, niż dwadzieścia lat.
Nowak studził wywar, przelewając go z menażki do menażki. Reszta zabrała się do dokładnego przetrząsania pałacyku w poszukiwaniu czegoś pożytecznego. Major Berger otulił przemarzniętą kobietę własną kurtką.
- Jak pani na imię? - spytał, gdy trochę się uspokoiła i przestała szczękać zębami. Miała miłą dla oka, owalną twarz, naturalnie piękną mimo brudu i drobnych zadrapań. W jej urodzie było coś wyróżniającego, głównie za sprawą małego, zadartego figlarnie nosa. Od szczytu czoła ku prawej brwi biegła ukośnie ledwo widoczna, zgojona blizna, skryta dodatkowo pod jasnymi, długimi do ramion włosami. Jej duże, ładne, niebieskie oczy patrzyły ze strachem i nieufnością. Gdy Krzysztof przyjrzał się jej dokładniej stwierdził, że mała leżąca na stole jest, wypisz, wymaluj, jej dokładną kopią. Musiały być siostrami.
- Proszę pani? - powtórzył Berger. Dziewczyna spuściła głowę i skuliła się. Krzysztof podał jej w metalowym kubku resztę parującej intensywnie herbaty. Nie wyciągnęła nawet ręki.
- Proszę wypić, dobrze pani zrobi - powiedział, zbliżając kubek do jej dłoni. - Niech pani ogrzeje sobie ręce, tylko delikatnie, bo gorące.
Drobne dłonie rozplotły się, chwyciły kubek i położywszy go na kolanach przywarły do niego w łapczywym pragnieniu ciepła.
- Więc...? - major kontynuował cierpliwie. - Może nam pani powiedzieć, jak się nazywa?
Dziewczyna nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Skupiona na parującym wywarze zdawała się w ogóle nie rejestrować zmysłami tego, co działo się dookoła. Krzysztof przykucnął powoli, ostrożnie spoglądając w jej twarz od dołu.
- Gdyby pani czegoś potrzebowała - rzekł - proszę o nas pytać na dole. Niech pani teraz odpocznie i nabierze sił.
Powiedziawszy to zamienił kilka słów z majorem. Dziewczynie trzeba było dać odetchnąć. Krzysztof polecił Robertowi, by przyniósł jej z dołu dwa suchary zabrane z ekwipunku sierżanta i otworzył małą konserwę.
Z dołu dobiegło ich wołanie. Któryś z żołnierzy wzywał majora.
- Co się tu dzieje? - spytał, gdy wraz z Krzysztofem zszedł już na dół.
Tajemniczy mężczyzna w płaszczu stał pod ścianą z rękami w górze. Dwóch żołnierzy mierzyło do niego, trzeci właśnie zabierał mu broń.
- Dajcie spokój! - ofuknął swoich podkomendnych. - Ten człowiek uratował dwie osoby z narażeniem życia!
- Panie majorze, według pańskich rozkazów mieliśmy nie pozwalać na oddalenie się wszelkim napotkanym osobom, aż do pańskiej z nimi rozmowy, a ten człowiek chciał wyjść. Nie zastosował się do polecenia, a zapytany o cokolwiek milczy.
- Dobrze już, dobrze, Kowal - machnął ręką Berger. - Przestańcie do niego mierzyć i oddajcie mu broń. A pan - zwrócił się do zakapturzonego - pozwoli pan na chwilę?
Po odebraniu krótkiego, półautomatycznego pistoletu, Nieznajomy poszedł z majorem i Krzysztofem do niewielkiego pokoju na parterze.
- Kimkolwiek pan jest, nie mogę pana zatrzymać - mruknął Berger, rozkładając ręce. - Jeśli chce pan iść to droga wolna. Uważam jednak, że większe szanse przeżycia mamy trzymając się razem.
Zakapturzony siedział na podłodze w kącie pokoju. Na słowa majora dziwnie parsknął.
- W okolicy jest bardzo dużo maszyn - ciągnął dalej major. - Pan umie walczyć, jest pan pewnie odważnym, doświadczonym żołnierzem. W grupie bardziej się pan przyda - Berger postanowił na razie nie mówić nic o jutrzejszej misji. - Nie interesuje mnie, kim pan jest albo co pan ma na sumieniu. Wszyscy tutaj staramy się przeżyć, pomagając jeden drugiemu, i tym samym jesteśmy równi, więc jeśli to panu odpowiada to jest pan mile widziany.
Nieznajomy nie odpowiedział. Zaczął natomiast bujać się nieznacznie we wszystkie strony.
- Ponadto - kontynuował Berger - zmierzamy obecnie pod Olsztyn. Jeśli wierzyć radiu, będzie tam wiele oddziałów. Poza Gdańskiem, Szczecinem i niektórymi miejscowościami daleko na południu Olsztyn jest stosunkowo bezpiecznym miejscem. Warto tam iść. Do jutra zatrzymujemy się tu, moi żołnierze muszą odpocząć.
- Maszyny już wiedzą, że tu jesteśmy - wymamrotał cicho, nie przestając się kołysać. - Przyjdą po nas. Tu nie będzie bezpiecznie. Przyjdą w nocy...
- Wiem to - odparł major. - Ale jeśli nie tu, to gdzie? Na otwartym terenie nie mamy w ciemnościach szans. Wybiją nas do nogi, jednego po drugim.
- ... Noce w zimie są dłuugie... - Nieznajomy zdawał się majaczyć, pogrążony jak gdyby w transie, nie zwracając uwagi na to, co się do niego mówiło.
Major spojrzał zdziwiony na mężczyznę.
- Pan jest chory? Coś panu jest? Niewiele tu mamy, ale może coś zaradzimy.
Nie było odpowiedzi. Mężczyzna mruczał coś tylko niewyraźnie z głębi kaptura, rytmicznie kołysząc się w przód i w tył.
Major pokręcił głową i dał za wygraną. Wychodząc, zwrócił się cicho do Krzysztofa:
- Ponoć to wasz przyjaciel - powiedział, unosząc brwi. - Pogadajcie z nim, jeśli chcecie. O ile nie będzie robił problemów może zostać z nami tak długo, jak zechce. Ale jeśli będzie się upierał przy swoim to niech idzie w diabły. Nie potrzeba nam wariata.
Powiedziawszy to major Berger wyszedł. Krzysztof został sam na sam z Nieznajomym, który pogrążał się w swoim transie. Mimo to spróbował jeszcze do niego przemówić.
- Słyszysz mnie? - zaczął, przyglądając mu się uważnie.
- Śpij... Śpij kochanie... tata...
- Jeśli słyszysz to chcę ci tylko podziękować za ten żel...
- Tata jest... jessst... przy tobie...
- ... czy co to tam było. Faktycznie, Andrzej szybko przestał krwawić. Przyjmuję też, że słyszałeś, co powiedział major. Możesz tu z nami zostać...
- Mmmhrmm... mal... maleń...
- ... jak... długo zechcesz... - Krzysztof ściszał głos, tracąc wiarę w to, że cokolwiek dociera teraz do Nieznajomego. Zdawało się, że w ogóle stracił świadomość. Wydawał z siebie jedynie nerwowe chrząknięcia i długie, falujące, nieartykułowane pomruki. Kołysał się jednostajnie na boki, a jego głowa, oparta na piersi, bezwładnie bujała się wraz z ruchami ciała. Krzysztof, zaintrygowany, postanowił wykorzystać chwilę. Podszedł do Nieznajomego z zamiarem zajrzenia w jego twarz. Gdy się pochylił, do jego nozdrzy doszedł nieprzyjemny, mdlący zaduch. Z niezrozumiałych powodów dreszcze przeszły mu po krzyżu. Zmarszczył brwi, wahając się. Pewien, że mężczyzna jest nieobecny duchem, pochylił się nad nim jeszcze bardziej. Nagle z szybkością błyskawicy dłoń mężczyzny wystrzeliła w kierunku jego szyi.
- Nie zbliżaj się...! - wycedził. Choć nie przestał mruczeć ani na chwilę, te słowa zabrzmiały uderzająco wyraźnie. Krzysztof szarpnął się, ale palce wpijające się z miażdżącą siłą w szyję nie ustąpiły. Na skórze czuł długie, ostre paznokcie. Mężczyzna nie przestawał się bujać. Szarpnął ponownie. Zgnieciony przełyk z trudem przepuszczał powietrze. Chwycił oburącz trzymającą go rękę. Była zimna i twarda jak z żelaza. Próbował zluzować obezwładniający go z wolna uścisk. Na próżno. Palce, przypominające ostro zakończone pręty, nawet nie drgnęły. Krzysztof czuł, że zaczyna słabnąć. Raz jeszcze spróbował się wyrwać, waląc pięściami w sine ramię. Wtedy, niespodziewanie, Nieznajomy puścił i odepchnął go od siebie. Krzysztof odskoczył, głośnym haustem nabierając powietrze. Stracił równowagę i upadł. Odpychając się panicznie nogami odpełznął pod ścianę. Nieznajomy jednak nie zdradzał objawów zainteresowania nim. Pochylił się jeszcze bardziej do przodu, jego stan się pogłębiał. Z ust zaczęła kapać mu ślina. Krzysztof podniósł się roztrzęsiony. Znów patrzył na zgarbionego, mamroczącego coś bez ustanku, pogrążonego w katatonii człowieka. Gdyby wciąż nie czuł na szyi morderczego uścisku i wpijających się w skórę paznokci miałby poważne wątpliwości, czy to, co się stało, nie było wytworem jego wyobraźni.
Ale nie było. Wyszedł zszokowany.
***
- I jak? Odezwał się? - spytał major z zaciekawieniem, gdy Krzysztof pojawił się na piętrze.
- Nie - padła sucha odpowiedź. Dla siebie zachował nagły atak i ową porażającą przestrogę. Udało mu się opanować drżenie rąk, ale w duchu nadal czuł lęk, tak silny, że niemal irracjonalny. Jego nozdrza wciąż drażnił otumaniający zapach unoszący się wokół tajemniczego mężczyzny.
- Skąd wy w ogóle znacie tego dziwaka?
- Spotkaliśmy go w lesie. Zaatakował nas golem, zabił jednego z nas, sierżanta Franciszka Kucharskiego, może pan znał. Ranił naszego kolegę, tego, co go przyprowadziliśmy. Przygwożdżeni ogniem nie mogliśmy się ruszyć. Wtedy pojawił się on. Unieszkodliwił maszynę, jakby to było dziecinnie proste, pomógł nam przy rannym i rozstaliśmy się. Nic o nim nie wiemy.
- No cóż, mniejsza o niego - westchnął major. - Zmartwień mamy aż nadto - mówiąc to spojrzał na jednego ze swoich żołnierzy i kiwnął do niego na znak, że pamięta o jakiejś sprawie. - Chłopcy... mają do was dość niezręczną prośbę. Widzieliśmy, że macie jakieś konserwy. Gdybyście mogli podzielić się trochę...
- Oczywiście! - ożywił się Krzysztof. - Robert, Buźka, wyciągnijcie jedzenie, my też zasłużyliśmy chyba na mały posiłek. Nie ma tego dużo - usprawiedliwił się, widząc wygłodniałe twarze żołnierzy - ale powinno starczyć po trochu dla każdego.
- Zerknę, co u Andrzeja - powiedział Robert schodząc na dół.
Żywności rzeczywiście nie było wiele, raptem trochę sucharów, jedna, wojskowa racja silnie skondensowanych, odżywczych składników i cztery wzbogacane w białka oraz węglowodany, nasycone witaminami konserwy. Mimo tego dla żołnierzy, którzy od kilku tygodni nie mieli w ustach mięsa, była to prawdziwa uczta. Chudy dryblas, Gruza, wyjął jeszcze z plecaka swój skrywany dotąd skarb: trzymane na czarną godzinę trzy nieduże ziemniaki, które w mig ugotowano i podzielono. Chociaż wszystkich trawił potworny głód, żołnierze i tak jak jeden solidarnie odstąpili część swojego skromnego posiłku na rzecz dziewczyny i jej małej, pobladłej siostry. Porcję zaniesiono też pełniącemu na dole wartę Nowakowi i zostawiono co nieco w termosie dla Andrzeja, na wypadek, gdyby miał się niedługo przebudzić. Zebrani jedli przez dłuższy czas w milczeniu, które przerwała najmniej oczekiwana osoba.
- Nie, dziękuję... - wyszeptała dziewczyna kręcąc głową, gdy Jeż, najmłodszy ze wszystkich, jako kolejny podał jej kawałek swojej porcji ziemniaka. - Dziękuję, zjedz...
Podniosła na chwilę wzrok. Krzysztof uśmiechnął się do niej łagodnie, ale zaraz odwróciła spojrzenie. Opuściła głowę, wpatrując się tępo w podłogę.
- A ty? - spytał Robert siedzącą obok niego dziewczynkę. - Chcesz ziemniaczka? Cieplutki, rozgrzejesz się troszkę w brzuszku. Co ty na to?
Dziecko spojrzało lękliwie na wielkiego żołnierza, ale na widok jego ciepłego wyrazu twarzy i zachęcającego uśmiechu wyciągnęło ręce po menażkę.
- Zuch dziewczyna! - Robert pogłaskał ją delikatnie po głowie.
- Jesteście z okolicy? - spytał Krzysztof, kiedy dziewczyna znów nieśmiało zerknęła spod włosów.
- Z Jarzębiówka... - przytaknęła, po czym wyszeptała cicho - Anna...
- Słucham? - mężczyzna przestał jeść, zainteresowany.
- Mam na imię Anna...
- Miło mi - powoli wyciągnął rękę. Uścisnęła niepewnie. - Jestem Krzysztof, chłopaki mówią na mnie "Skory".
- Kamil - przedstawił się blondyn, kiwając przy okazji reszcie. - Ale wołają na mnie "Buźka".
Robert, Łukasz, Tomasz Gruza, Marek Kowal, Jeż - wszyscy kolejno przedstawiali się jeden drugiemu, ściskając sobie prawice i przyglądając dokładnie.
- Jest jeszcze Marcin Nowak - uzupełnił Gruza - ale pilnuje teraz okna na dole. No i jest major, ale jego już znacie.
- I Andrzej - dodał Robert. - Śpi na dole, jest ranny. Nazywamy go "Nerwus", a dlaczego dowiecie się, jak się obudzi.
Krzysztof z Buźką parsknęli rzęsistym śmiechem.
- Dlaczego "Jeż"? - zaciekawiła się niespodziewanie dziewczynka.
- Przed pójściem do wojska miałem włosy postawione na głowie na żel, zupełnie jak kolce u jeża - roześmiał się żołnierz. - Mimo, że się później obciąłem, chłopaki mi tego nie zapomnieli.
Ni stąd, ni zowąd zapanowała powszechna wesołość. Zaczęli opowiadać sobie zabawne anegdoty z czasów przedwojennych, zupełnie tak, jakby byli grupą starych przyjaciół spotykających się w ciepłym saloniku, nie zaś gromadą obcych sobie ludzi siedzących na zimnej podłodze w zrujnowanym, opuszczonym pałacu. Rozmawiali, a ich troski na chwilę ulatywały, pozwalając przynajmniej trochę zregenerować zszargane nerwy. Gdyby nie podobne, spontaniczne, zdarzające się czasem sytuacje, nikt nie wytrzymałby takiego życia. Podczas rozmów, oderwanych od rzeczywistości, abstrakcyjnych i trochę marzycielskich, czuli, że wraca im wola przetrwania, że mają w sobie siłę. Jednocześnie cały czas zdawali sobie sprawę z tego, że lepiej nie przywiązywać się do nowych znajomych. Aż tyle sił w sobie nie mieli. Przywiązanie niestety nazbyt często oznaczało ból, a ciągły ból prowadził do szaleństwa. Szaleństwo zaś oznaczało śmierć, prędzej czy później.
Po jakimś czasie Robert poszedł zobaczyć, co u Andrzeja, Gruza natomiast wstał, by zmienić Nowaka na dole. Wtedy Anna przypomniała sobie o swoim wybawcy.
- Ten człowiek, co nas uratował... jest tu? - spytała. - Chciałabym mu podziękować.
- Jest - odparł po namyśle Krzysztof - ale jest zmęczony, odpoczywa na dole.
Na schodach rozległy się kroki. Spodziewali się, że to Nowak idzie na górę, nieco się ogrzać w większej grupie, tymczasem w progu stanął zakapturzony mężczyzna.
- Nie będę przeszkadzał...?
- Nie - Krzysztof przesunął się, robiąc miejsce. Poczuł, jak serce zabiło mu mocniej. - Siadaj. Może coś zjesz?
- Nie jestem głodny... - odpowiedział, wprawiając wszystkich w zdumienie. - Siedźcie. Pochodzę trochę, dla rozgrzewki - dodał widząc, że rozluźniają krąg, w którym rozmawiali. Anna wstała, kiwając też na siostrę, choć niepotrzebnie. Dziecko już zerwało się na równe nogi.
Zakapturzony człowiek cofnął się o parę kroków.
- Chcemy tylko podziękować - powiedziała uspokajająco.
- Nie trzeba, nie ma za co - burknął. - Naprawdę.
Wtem dziewczynka, ku zaskoczeniu wszystkich, podbiegła do mężczyzny i objęła go mocno w pasie. Oszołomiony, podniósł ręce, nie wiedząc, co robić. Wszyscy przyklasnęli z uśmiechami na twarzach. Nie potrafił się poruszyć. Krzysztof świdrował go wzrokiem. Dopiero po chwili delikatnie rozluźnił uścisk dziecka i powolnym, ale stanowczym ruchem odepchnął je od siebie. Wszyscy umilkli. Szybkim, zdenerwowanym krokiem poszedł w głąb pomieszczenia, powłócząc nogami. Wyszedł na południowy balkon, stając przy niepewnej i zardzewiałej, metalowej balustradzie. Zebrani spojrzeli po sobie i wrócili do rozmów, ciszej już jednak i spokojniej niż poprzednio.
Krzysztof stanął po chwili na balkonie obok mężczyzny.
- Zrobiłeś małej przykrość.
- Nie lubię, gdy się ktoś do mnie zbliża - warknął ze złością.
Przez chwilę milczeli. Krzysztof zbierał w sobie odwagę, by spróbować coś z niego wyciągnąć, mężczyzna odwrócił się od niego bokiem. Zrywał się wiatr, wierzchołki drzew zaczynały się lekko kołysać. Gdzieś nad nimi obsunęła się dachówka.
- Chcesz czegoś ode mnie...? - syknął Nieznajomy, niezadowolony z towarzystwa.
- Jesteś na coś chory? To jakaś zaraza, coś zakaźnego?
- A czy to ważne? - zaszeleścił, już znacznie ciszej. Przez chwilę oddychał głęboko. - Nie, to nie zaraza, jeśli już musisz wiedzieć. Nic wam nie grozi.
- Nie w tym rzecz - Krzysztof oparł się o poręcz. - Nie znamy nawet twojego imienia. Po co ta tajemniczość?
- Może ja też nie wiem, jak się nazywam? Co powiesz na to?
Krzysztof zmarszczył czoło.
- Masz amnezję?
Nieznajomy rozkaszlał się. Po chwili dotarło do Krzysztofa, że mogło to być wywołane skrywanym śmiechem.
- Tak jakby - wychrypiał, odpluwając za poręcz. - To zresztą nie ma znaczenia. Pomogę wam przetrwać noc, o ile to w ogóle możliwe. Potem się rozdzielimy.
- Powiedz chociaż...
Nie dokończył. Rozmowę przerwał im drażniący świst rykoszetu, a po nim dwa inne wystrzały. Wybiegli z balkonu ku pomieszczeniu, z którego przyszli, a stamtąd na schody. Schodząc z ostatnich stopni zobaczyli ciało leżące pod zachodnim oknem. To był Nowak. Pod jego głową szybko rosła ciemna, błyszcząca kałuża krwi. Był to dowód na to, że golemy nie odpuściły. Człowiek w kapturze podniósł głowę i na ułamek sekundy spojrzał na Krzysztofa. Zdawało mu się, że w głębi kaptura dostrzegł chorobliwie białą, wydłużoną twarz. Trwało to jednak mgnienie oka. Nieznajomy opuścił wzrok i poszedł do jednego z pokoi.
- Trzymać się z dala od okien! - zakomenderował major Berger mocnym głosem, ale ze zrezygnowanym, apatycznym wyrazem na twarzy.
***
W miarę jak mijał czas, trwały przygotowania do nocnej obrony. W piwnicy, zabezpieczonej lekko zardzewiałą kłódką, znaleziono kilkanaście mogących się przydać desek, parę nadających się do użytku narzędzi, pudełko gwoździ oraz dwoje starych, strzaskanych drzwi. Oprócz tego była tam drabina, dwie wysokie butle z gazem oraz palnik acetylenowy, jakieś zniszczone ubrania. Żołnierze znaleźli kilka nienaruszonych konserw, które po namyśle zostawiono na później. Wszystko wskazywało na to, że na krótko przed wybuchem wojny ktoś zabierał się za prace nad pałacykiem. Zabijającego okna Roberta doszedł z piwnicy śmiech Buźki i Gruzy, kiedy w nadgnitej, drewnianej szafce znaleźli dwie butelki nieoznaczonej wódki.
- Nasi budowlańcy! - pokiwał głową Gruza.
Deskami zabito okna na parterze, drzwi posłużyły za barykadę przejścia między pierwszym pomieszczeniem a drugim, którego zabezpieczyć deskami się nie dało. Butle z gazem przeniesiono na piętro, podobnie narzędzia i ubrania. Z butelek z wódką i podartych ubrań zrobiono koktajle Mołotowa. Po namyśle z piwnicy wyniesiono również wszelkie meble, półki, szafy i regały. Było tego dużo, sprzętów nie ruszyli ani mieszkańcy okolicznej wsi, ani inni rabusie. Zabarykadowano nimi dodatkowo większość okien na parterze. Frontowe wejście: potężne, dębowe drzwi, było zamknięte. Dla pewności od wewnątrz przybito jeszcze w poprzek dwie, szerokie deski i postawiono dużą, ciężką szafę, przy której wynoszeniu nieźle napociło się czterech mężczyzn.
- Dziadek mówił, że w pierwszej połowie XX wieku była tu szkoła - wyjaśniła Anna, gdy zdziwieni wojskowi wynieśli z pustej już niemal piwnicy pękniętą tablicę. - Potem pałacyk niszczał co raz bardziej, aż placówkę przeniesiono i przestano się nim interesować.
- Szkoda - major Berger podrapał się po skroni. - To ładny budynek, gdyby go odremontować.
- Można by z niego zrobić piękny hotel - dodał Łukasz, żołnierz w zniszczonym mundurze.
- Ktoś chyba nawet tak planował - opowiadała dalej dziewczyna. - Przed wojną miejscowy milioner wykupił wszystkie te ziemie, włącznie z dużym obszarem lasu. Sprowadził nawet ekipę, która miała rozebrać część budynku, ale byli tu zaledwie dwa dni. Ktoś wniósł do sądu jakieś roszczenia do pałacu. Ludzi wycofano, a sprawy nie zdążono już wyjaśnić.
Robert i Krzysztof część czasu spędzili przy śpiącym Andrzeju. Zmiany opatrunku okazały się zbędne. Żel nieznajomego doskonale powstrzymywał krwawienie. Mężczyzna jednak wciąż nie odzyskiwał przytomności, co bardzo martwiło Roberta.
- Nie wiem, dlaczego zawsze się na mnie złościł - mówił markotnie. - Przecież nigdy nic mu nie zrobiłem.
Krzysztof poklepał przyjaciela po ramieniu.
- Robert, on już taki jest - poprawił śpiącemu koc. - Przecież nie na darmo nazwaliśmy go w jednostce "Nerwus". To nie znaczy, że on cię nie lubi. Jest po prostu nerwowy, byle pierdoła wytrąca go z równowagi.
- Ja wiem, ale dlaczego? - spytał ze zdziwieniem.
Krzysztof uśmiechnął się z lekka pod nosem. Lubił u Roberta tą dziecinność, tą naiwność właściwą tylko wczesnym latom młodości człowieka. Granicząca niemal z niedorozwojem prostoduszność u dwudziestoczteroletniego, muskularnego, blisko dwumetrowego mężczyzny, często czyniła go obiektem drwin. Był dużym dzieckiem, tego nie dało się ukryć. Cieszyły go drobne rzeczy i drobne też rzeczy go martwiły. Łatwo i często wpadał w niczym nieskrępowaną wesołość, z kolei smutnemu zdarzało mu się płakać, kiedy zdawało mu się, że nikt nie patrzył.
Robert miewał okresy, kiedy starał się sprostać presji otoczenia i zachowywać się, jak przystało na dorosłego człowieka. Był odpowiedzialny i obowiązkowy aż do absurdu, nie mniej z łatwością dawał sobą manipulować. Ludzie nie zamierzali takiej możliwości zaprzepaszczać. "Robert, zrób to", "Robert, pomóż", "Robert, skocz po tamto"... A Robert robił, pomagał, biegał na posyłki. Czasem docierało do niego, że po raz kolejny dał się wykorzystać. I po raz kolejny uświadamiał sobie także, iż na niczym spełzają jego próby bycia mężczyzną. Wtedy był sobą, zadowolonym z życia, rozbrajająco szczęśliwym kolosem o duszy dziecka, nie kłopoczącym się wielkimi rzeczami, które, jak sam mówił, nie były dla niego. Nawet jeśli ludzie bezczelnie wymawiali mu prostotę, nic sobie z tego nie robił. Nie potrafił się gniewać, a tym bardziej nienawidzić. Kochał wszystkich ludzi wierząc, że w każdym jest coś dobrego i że każdy, prędzej czy później, odpowie serdecznością na serdeczność. Nie pragnął wiele od życia, chciał natomiast dawać jak najwięcej. "Pan Bóg dał nam Sakramenty Święte, dał Dziesięć Przykazań. Zesłał nam na ziemię Pana Jezusa. On powiedział, co mamy robić, żeby być dobrymi. Bądźmy więc dobrymi" - rzekł kiedyś. Krzysztof wiedział, że nieskomplikowany i łatwowierny, Robert był jednak najlepszym przyjacielem, jakiego mógł spotkać. Był kimś, na kim zawsze mógł polegać, bez względu na to, ile miałoby go to kosztować.
- Dlaczego, Krzysiu? - Robert ponowił pytanie, patrząc na niego wyczekująco.
- Tak po prostu jest - powiedział w zamyśleniu Krzysztof. - Tacy są niektórzy ludzie, takimi nas stworzono. Chodźmy - rzekł, wstając. - Zajrzymy do niego później.
***
Ściemniało się. Świadomość, że noc potrwa w zasadzie blisko piętnaście godzin była paraliżująca. Bali się, mimo doświadczenia i wyszkolenia. To nieprawda, że strach można całkowicie kontrolować. Zawsze pozostaje gdzieś, przyczajony, w mrocznym i mało znanym zakątku umysłu. Kiedy czujność spada, lęk budzi się, wychodzi z kryjówki i zaczyna swój taniec, choćby w najmniej odpowiednim momencie. Dziwny to taniec: ręce nieznacznie, niemal niezauważalnie drżą, kolana z lekka im wtórują, po kręgosłupie przechodzą łaskoczące, nerwowe impulsy. Oczy migają to w lewo, to w prawo, serce co jakiś czas wyrywa niespokojnie, oddech trudniej kontrolować. Jeśli człowiek stoi, zaczyna się bujać, mięknąc i omdlewając. Zazwyczaj. Niektórzy zresztą sztywnieją jak słupy, z najwyższym wysiłkiem robiąc najmniejszy ruch. Żołądek kurczy się, ściąga. Czasem zbiera się na wymioty, częściej czuć chłód i pustkę.
Oni też to czuli. Nikt nie dawał tego po sobie poznać. Próbowali rozmawiać, żartować, śmiać się. W miarę jednak jak za oknem robiło się co raz ciemniej, gasła też otucha w sercach, rozmowy milkły, a twarze stawały się co raz bardziej posępne.
Łukasz pogrzebał w plecaku i wyciągnął z niego stary, sfatygowany noktowizor.
- Przynajmniej będę widział w ciemności, jak oni - bąknął pod nosem.
Nieznajomy w czerni podniósł głowę.
- Nie jak oni - zaoponował. - Oni mają detektory ruchu, a dodatkowo czujniki termiczne bliskie doskonałości. Im zimniejsze otoczenie, tym wyraźniej jesteś widoczny. W pomieszczeniu o cienkich ścianach mogą cię widzieć nawet przez nie. Widzą twoje ślady na śniegu. Zauważą cię też z daleka, choćby nawet dookoła były egipskie ciemności. Nie ukryjesz się, by bezpiecznie ich sprzątnąć. A gdyby ci się to udało - w ułamek sekundy zlokalizują cię po strzale...
Krzysztof zmrużył oczy.
- Ty je podziwiasz.
Nieznajomy spojrzał na niego nagłym ruchem, jakby wyrwany z zamyślenia.
- Maszyny. Podziwiasz je.
- Tak. Są tysiąc razy doskonalsze od ludzi - sapnął, znów powstrzymując atak kaszlu.
Przez jakiś nikt nic nie mówił. Krzysztof co kilka minut ostrożnie zerkał między przybitymi deskami na zewnątrz. U góry słychać było kroki chodzącego w zamyśleniu majora.
- Wiecie, co jest najzabawniejsze? - spytał cicho Gruza, zmęczony siadając w kącie i zamykając oczy. - Człowiek przewidział to w setkach filmów i książek, pisano o tym i dyskutowano. Baliśmy się tego. A jednak nie udało nam się temu zapobiec.
Wszyscy milcząco przytaknęli. Krzysztof skrzywił się, odchodząc nieco na bok. Na ogół starał się zagłuszyć wspomnienia o tym minionym, lepszym, spokojniejszym świecie. Mimo, że od wybuchu wojny minęły zaledwie trzy lata, rzeczywistość sprzed niej wydawała się być czymś tak dziwnym i odległym, że wspomnienie o niej było jak urywane i idealizowane obrazy z dzieciństwa. Na ogół. Kiedy bowiem tylko chciał, kiedy naprawdę zaczynała gryźć go nostalgia, a narastająca z wolna melancholia osiągała apogeum, wtedy wszystko stawało przed oczami jak żywe. Los zaś zakpił z niego. Przed wojną był biocybernetykiem, który wraz z kilkoma jemu podobnymi ludźmi pracował dla firmy z brytyjskim kapitałem nad udoskonaleniem opracowanych przez Amerykanów systemów rozpoznawania żywych celów. I właśnie, między innymi, dzięki niemu maszyny były obecnie tak śmiertelnie niebezpieczne.
Może i rację miał Nieznajomy mówiąc, że maszyny były doskonalsze. Póki nie potrafiły kochać, nienawidzić, czuć; póki obce im były duma, żal czy złość, a ich umysłami władały nie emocje, lecz chłodne kalkulacje wykonywane z prędkościami milionów operacji na sekundę - póty były doskonałe i miały takimi pozostać. Nie ulegały czarowi wiary w swoją wiedzę, nie podejmowały zbędnego ryzyka. Przed dokonaniem jakiegokolwiek wyboru ich biologiczno-krzemowe mózgi przekalkulowywały miliardy wszystkich możliwości, uwzględniały setki okoliczności, by wybrać jak najtrafniej. Niektórzy wciąż uważali, że człowiek był mimo wszystko lepszy, ponieważ potrafił myśleć na przyszłość, intuicyjnie przewidywać rozwój wypadków. Maszyny jednak nie były aż tak daleko w tyle, jak można by przypuszczać, bowiem ich zdolność do przeanalizowania masy informacji na raz i wysnucia na ich podstawie możliwie jak najbardziej prawdopodobnej wizji przyszłych wydarzeń więcej była warta od niepewnej ludzkiej intuicji. Zresztą sceptycy podchwytywali natychmiast myśl pytając, na co człowiekowi myślenie perspektywiczne, skoro gatunek ludzki stanął na krawędzi wymarcia, a wojna pokazała, że żadnej przyszłości może już nie być.
Krzysztof starał się o tym nie myśleć. Chyba nawet sam nie zdawał sobie sprawy, jakim był optymistą, a przy tym idealistą. Pomimo wszechobecnej śmierci i świadomości przytłaczającej klęski nigdy nie przestał wierzyć w siłę i upór człowieka. "Może właśnie dzięki maszynom nauczymy się współdziałać, współpracować, bardziej szanować siebie nawzajem? Może dzięki nim odrzucimy dzielące nas różnice, doceniając to, że wszyscy należymy do jednego gatunku, wszyscy mamy te same cechy i wszyscy możemy nazwać się po prostu ludźmi?" - krążyło mu po głowie w wolnych chwilach. Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać - powtarzał sobie i innym słowa Kiplinga, które w obliczu wizji totalnej zagłady rodzaju ludzkiego nabierały szczególnego znaczenia.
W tym głębokim zadumaniu, machinalnie, ponownie zerknął w okno. Tym razem jednak coś przykuło jego uwagę. Przywołał szeptem Buźkę.
- Spójrz tam, w gąb, mniej więcej prosto. Widzisz coś?
Kamil wytężył wzrok, po czym powoli odsunął się od okna.
- Są tam - przytaknął.
- Myślisz, że odpuszczą?
- Wątpię. Zbierają się i czekają, a uderzą nad ranem, kiedy będziemy najbardziej senni i zmęczeni.
Krzysztof zasępił się.
- Uwięzili nas tu. Jeśli nawet przetrwamy noc to do rana przybędzie jeszcze kilku. A wtedy mogą otoczyć budynek i czekać, aż pomrzemy z głodu, albo powybijać nas stopniowo, kiedy będziemy podchodzili do okien. Pysznie.
- Wszystko zależy od Brytyjczyków... - mruknął, jakby nie słuchając przyjaciela.
Buźka zmarszczył brwi, nie rozumiejąc.
- Rozmawiałem z Bergerem - wyjaśnił Krzysztof. - Twierdził, że u Brytyjczyków wojna dobiega końca i że dysponują bombami elektronowymi. W zasadzie zrzuty nad Europą Siły Sprzymierzone zapowiedziały już kilka dni temu. Lada dzień bomby zaczną spadać na Polskę.
- Oby jak najszybciej.
- Oby - podchwycił Gruza, przysłuchujący się rozmowie.
Usłyszeli kogoś zbiegającego po schodach. Major Berger, z zaciętą twarzą i karabinem w dłoni, wyglądał niezłomnie.
- On się nie da - powiedział Gruza, wskazując na dowódcę. - Ten człowiek jest ze stali, jak oni. Zęby sobie połamią.
Wszyscy się uśmiechnęli. Krzysztof znał prawdę o majorze, ale zachował ją dla siebie.
- Chyba się zbliżają, chłopcy - powiedział tymczasem Berger, zerkając przez deski.
I miał rację. Golemy były nieznacznie bliżej. Noc była jasna, silne światło księżyca i gwiazd odbijało się i zwielokrotniało w czystej bieli śniegu. Tu i ówdzie widać było czerwone światełka ich oczu-kamer. Podchodziły powoli, rozciągając się na całą szerokość budynku. Jak dotąd były tylko cztery.
- Niedobrze, jeśli chcą uderzyć z pierwszymi ciemnościami - pokręcił głową. - Widać, że nam nie odpuszczą. Czują się silni.
- Tych trochę mniej się boję - mruknął Gruza. - Przerażają mnie te, które wyglądają jak ludzie. Ni cholery nie można rozpoznać, na pierwszy rzut oka.
Nagle załomotało przy wschodniej ścianie. Z potężną siłą coś uderzyło w grube deski zabezpieczające okno. Jedna z nich trzasnęła.
- Idą!! - krzyknął z góry Jeż. Sekundę po tym jego cekaem zaczął z hukiem wypluwać z siebie pociski. Z zewnątrz odpowiedział mu ciężki ogień, a piętro budynku zatrzęsło się od walących w mury kul. Krzysztof, Robert i Kamil dopadli do zachodnich okien. Cztery golemy zbliżały się już wyraźnie. Za ich plecami grzmotnęło uderzenie. Wielka, żelazna pięść złamała deskę w oknie i przebiła się do środka. Gruza strzelał, trafiając w stalowe ramię, próbujące wyłamać resztę desek. Kule zgięły hydrauliczne siłowniki, ale maszyna dostawała się do środka. W tym samym momencie głuche walenie dobiegło z południowej ściany i z pokoju, gdzie leżał pogrążony we śnie Andrzej.
- Ilu ich jest?! - Wrzasnął zdezorientowany Gruza, zmieniając magazynek.
- Andrzej!!! - Robert rzucił się na pomoc bezbronnemu koledze. Zwalisty, połyskujący kształt właśnie przeciskał się przez okno. Robert kopnął z całej siły. Golem odpadł od parapetu strzelając, mężczyzna jednak uskoczył. Tynk z uszkodzonego sufitu posypał się na śpiącego.
Krzysztof starał się przymierzyć, ale ciągły ogień z przeciwka nie pozwalał mu nawet dobrze się wychylić. Strzelał na wyczucie między deskami, trzymając się z boku framugi. Kule wroga zniszczyły większość zabezpieczających inne okna desek i potrzaskały barykadujące je meble.
Gruza z rozmachem walnął kolbą karabinu w stalową czaszkę, która pojawiła się przy jednym ze wschodnich okien, ale maszyna nie ustąpiła. Drugie uderzenie uszkodziło szklane oko potwora. Długie, poznaczone śladami po kulach ramię wyciągnęło się ku człowiekowi. Do walczących doskoczył Nieznajomy. Przystawił lufę swojego krótkiego półautomatu do głowy maszyny. Kilkanaście pocisków zadzwoniło rozbijając się o pancerz, ale w końcu któraś kolejna przebiła go i trafiła w bioelektroniczny mózg. U góry rozległ się głośny, zawodzący krzyk. Buźka, przesadzając po trzy stopnie, wbiegł po schodach. Jeż, ranny w szyję, z krwawą pianą na ustach odsuwał się w kąt, wierzgając dziko nogami. Spomiędzy palców uciskających ranę tryskała krew. Jego miejsce przy ciężkim karabinie zajął Łukasz. Kowal strzelał z okna, Major podbiegł do rannego. Dziewczyna, przyciskając siostrę do piersi, siedziała skulona w rogu.
Skierował się na balkon. Z góry zobaczył, jak maszyna próbowała wedrzeć się do pokoju dzielnie bronionego przez Roberta. Wycelował w sam środek czaszki i strzelił maksymalnie skondensowaną wiązką. Pomruk ładowania broni zwrócił uwagę golema. Podniósł karabin, lecz w tym momencie "Anders" wypluł z siebie jasny, gorejący promień. Pancerz wytrzymał. Kamil cofnął się od krawędzi balkonu, ale maszyna miała inny pomysł. Jej mózg w nieprawdopodobnym tempie dokonał oceny wytrzymałości balkonu. Grad walących z hukiem pocisków naruszył podniszczoną konstrukcję. Zza rogu budynku wyszedł kolejny golem. Międzyczasie mężczyzna ponownie naładował broń, wychylił się i strzelił. Nastąpiło zwarcie, stojąca pod oknem maszyna straciła równowagę i przewróciła się. Po drugiej stronie budynku toczyła się zażarta wymiana ognia. Kamil odwrócił się od krawędzi by wyjść z balkonu, ale znieruchomiał, gdy coś trzasnęło. Tuż przy progu pojawiła się szeroka rysa. Zrobił jeszcze jeden krok. Nagle balkon zarwał się. Uczepiony poręczy mężczyzna poleciał w dół, spadając na ruszającego się bez ładu, uszkodzonego cyborga. Nieznajomy widział to z okna. Do pokoju, w którym znajdowali się Robert i Andrzej wpadł w momencie, gdy wielka sylwetka żołnierza właśnie prężyła się na parapecie.
- Poczekaj!! - zawołał, ale było już za późno. Robert rzucił się na ratunek Buźce. Nieznajomy natychmiast skoczył za nim. Równocześnie strzelił golem i zaterkotał półautomat. Nieznajomy jęknął cicho, szarpnięty do tyłu trzema kulami. Jego pociski odbiły się od pancerza maszyny, zanim schowała się za rogiem. Padł na kolana. Zakrztusił się, przycisnął dłonie do ran i rzygnął krwią. Robert wziął nieprzytomnego Buźkę na ręce. Miał rozbitą głowę i obficie krwawił. Odwrócił się. Nieznajomy leżał na śniegu. Agonalnymi ruchami zagarniał śnieg, wciąż plując czerwienią. Trwało to chwilę, przez którą Robert tkwił w miejscu, sparaliżowany nie wiedząc co robić. W końcu Nieznajomy zacisnął pięści i znieruchomiał. Maleńki obłoczek pary nad jego ustami rozwiał się, ulatując.
W oknie pojawił się Krzysztof.
- Podaj go! - kiwnął i odebrał od przyjaciela rannego. Spojrzał jeszcze na Nieznajomego, potem na Roberta, ale ten pokręcił głową. Major zszedł powoli na dół z rękami we krwi i ciemnymi plamami na mundurze. Zapanowała cisza.
Pierwszy atak został odparty.
Koniec części drugiej.
Ciąg dalszy nastąpi...
Autor: Equinoxe
|