WŁADCY OGNIA

 

Smoki są bez wątpienia jednymi z najbardziej interesujących kreatur jakie stworzyła ludzka wyobraźnia. Obecne niemal w każdej kulturze jak Ziemia długa i szeroka, fascynują ludzi już od setek, a niekiedy tysięcy lat. Jednak filmów, w którym mogliśmy zobaczyć smoki, nie było dotychczas wiele. Jeśli nie liczyć różnych szitów z mniej więcej połowy ubiegłego wieku, kręconych licznie i chętnie w USA, w których różne gumiaki, czasem smokopodobne, szalały po miastach z pudełek od zapałek, w smoczej kwestii niewiele się działo (aczkolwiek kudłatego "smoka" z Neverending story, bardziej zresztą przypominającego psa, nie sposób zapomnieć). Dopiero ostatnie lata i rozwój efektów specjalnych sprawiły, że niektórzy filmowcy znów sięgają do gadzio-skrzydlatej tematyki (ot, choćby Ostatni smok). Jednym z ciekawiej zapowiadających się tytułów miał być Reign of Fire, a więc Władcy ognia.

 

Film jednak okazał się być nieco rozczarowujący. Nie chodzi o efekty i same smoki, które są, jak nietrudno zgadnąć, tytułowymi władcami ognia, jeśli bowiem chodzi o cyfrowe mistyfikacje, europejskie kino już od jakiegoś czasu spokojnie dorównuje amerykańskiemu, a pod względem specjalistów nawet je przewyższa. Również gra aktorów, skądinąd dobrych, bo do takich z pewnością należą Izabela Scorupco (Alex Jansen) Christiana Bale (Quinn Abercromby) i Matthew McConaughey (Denton Van Zan), nie budziła zastrzeżeń. Najsłabszym punktem Władców ognia okazał się po prostu scenariusz.

 

Wszystko zaczyna się wcale interesująco. Mamy więc historię chłopca o imieniu Quinn, który wraz z grupą robotników budujących metro budzi ze snu ogromnego smoka. W wyniku tego ginie jego matka. W ciągu dwudziestu lat chłopiec wyrasta na silnego mężczyznę przewodzącego grupie ocalałych z pożogi ludzi, ukrywających się w wielkim zamczysku. Smoki rozprzestrzeniły się, ich liczebność to już setki, tysiące sztuk. Świat, jaki dziś znamy, nie istnieje. Miasta uległy zniszczeniu, Paryż czy Londyn to wielkie zgliszcza i ruiny. Ludzkość stanęła na granicy wymarcia i nie zanosi się, by sytuacja szybko miała się zmienić.

 

Lubię ponure wizje przyszłości, najlepiej postnuklearne. Dlatego wizja spustoszonego świata od razu mi się spodobała, a gdy dzieła zniszczenia dokonały smoki, tym bardziej byłem urzeczony. Klimatu dodawały wycinki z gazet przedstawiające płonący Paryż, nagłówki gazet mówiące o tym, jak ludzie powoli przegrywają nierówną walkę. Uśmiechnąłem się pod nosem widząc w tym zniszczonym świecie Quinna z przyjacielem inscenizującego dla grupki dzieciaków Gwiezdne Wojny, scenę walki Luke'a z Darth Vaderem.

 

Na tym się jednak skończyło. Ogólnie scenariusz jest prosty jak drut, a miejscami wybitnie nielogiczny, by nie rzec po prostu głupi. Zaskakiwało mnie na przykład, że ludzie w zamku, głodując, mieli jednak jakąś żywność na wykarmienie konia, który cały czas za murami przebywał, bo, jak Quinn trzeźwo zauważa, nigdzie nie ma sensu jeździć, nawet po żywność, co przecież jest podstawą. Po co im więc ten koń? Wiem, że trudnym terenie jest lepszy od samochodu, ale jeśli jego wykorzystanie będzie się ograniczało do dwóch wypadów w ciągu roku to jego utrzymanie wydaje mi się być co najmniej nieekonomiczne. Zaskakujące zatem, że ludzie Quinn'a sami tego konia nie zżarli. Dziwowałem się tym bardziej, gdy jak oszaleli urządzali eskapady po żywność na jakąś zapuszczoną plantację pomidorów, nie wiedzieć czemu oddaloną od miasta o całe kilometry (pomidory można sobie zasadzić choćby w doniczce na balkonie...). To zresztą tylko drobne pierdoły, do których się przyczepiam. Istnieje kilkanaście, znacznie poważniejszych. Bezsensem wydaje mi się obecność Amerykanów w Wielkiej Brytanii. Mało mieli roboty u siebie? Czy może już wszystkie smoki wytłukli? I jakim cudem kilkanaście czołgów i samochodów dotarło drogą lotniczą aż w okolice Londynu? Jeden helikopter miał problemy, by swobodnie polatać, a tu taka armia. Wiem, że Amerykanie pewien sposób na smoki znaleźli, ale bez przesady, przedrzeć się tak daleko było niemożliwością. Sam zresztą motyw wyjazdu do Londynu jednostki Van Zana jest co najmniej głupi. Rozumiem, że Amerykanin był nieco szalony, ale o ile na początku sprawiał dość trzeźwe wrażenie, o tyle po tym wyskoku był już dla mnie zwyczajnym idiotą. Samo zakończenie filmu to też dziw - w ciągu kilku miesięcy znikają raptem wszystkie smoki, których tylko w Londynie było tyle, że zakryłyby niebo. Fakt, nie mogły się już rozmnażać, ale żeby poznikały tak szybko? Czym je ludzie zatłukli, skoro w większości nie mieli pojęcia o tym, jak je zabijać? Brzydkimi wyrazami? Dziwne, że na początku narrator stwierdza, iż "konwencjonalna broń niewiele im robiła", ba! miały nawet miejsce ataki atomowe! Ciekawe więc, że Van Zan zabija jedną z bestii podrasowanym harpunem. Jakoś wierzyć mi się nie chce, że taka broń jest groźniejsza od rakiety tomahawk...

 

Czy zatem Władców ognia w ogóle nie warto oglądać? Tego nie powiedziałem. Jak już mówiłem - film wykonany jest świetnie. Dobrze grają aktorzy, reżyseria jest bez zarzutu, smoki wyglądają bardzo naturalnie (jak twierdzili twórcy filmu, chcieli dać widzowi złudzenie, że gdzieś już widział te istoty, że mają one coś z tych zwierząt, które zna i ogląda czasem w telewizji). Jest to po prostu film z gatunku łatwych, lekkich, ale głupich. Niestety jednak, po raz kolejny spaprano świetny pomysł, bo naprawdę ciekawie mogła wyglądać walka śmigłowców i czołgów, a przede wszystkim pomyślunku człowieka z reprezentującymi odwieczną potęgę natury, prehistorycznymi smokami. Od Władców ognia nie można po prostu zbyt wiele wymagać. I jeśli z takim nastawieniem film obejrzymy, będziemy usatysfakcjonowani.

 

 

 

Autor: Equinoxe

email: equinoxe@vgry.net