KAPRYS LOSU (Rozdział 1 cz.3)

 

   Dawno temu, gdy Alver był jeszcze wspaniałym miastem, żył w nim pewien alchemik. Mieszkał w jednej z na wpół zburzonych teraz niewysokich wież stojących przy rynku. Rzadko z niej wychodził, ale ludzie znali jego imię i budziło ono powszechny szacunek. Nawet kolejni władcy, którzy w mniej lub bardziej burzliwy sposób następowali po sobie, nie dążyli z nim do otwartej konfrontacji, a raczej szukali porady. Choć nieoficjalnie, bo w końcu to oni mieli rządzić bez niczyjej pomocy. Władcy jednak przemijali, on zaś ciągle przebywał w swojej wieży. Mówiono, że rozmawia tam z duchami, że jest nieśmiertelny i posiadł moc tworzenia złota. Dodawano, że nie ima się go ani czas, ani oręż i że wszystko widzi i słyszy. Z czasem plotka stała się mocną bronią i do szacunku dołączył lęk.
   Ale tak naprawdę nikt nie widział, co dzieje się w jego wieży. Wiele było ciekawskich oczu, ale nie zostały one zaspokojone. Nawet dostawcy, którzy wiele razy, głównie w nocy, dostarczali do wieży różne przedmioty, materiały, czy żywność, nie widzieli nic więcej poza niewielkim przedsionkiem, w którym wszystko zostawiali. Czekał tam zawsze na nich mieszek, który zawierał dokładną zapłatę za towary.
   W końcu zmarł. Tak przynajmniej sądzono, bo przestał odbierać zamówione wcześniej towary. Ówczesny książę wydał nakaz, aby wejście do wieży zabić deskami, ale było to zbędne. I tak nikt nie miał odwagi tam wejść, by sprawdzić, co się rzeczywiście z nim stało.
   Z czasem niemal o nim zapomniano, ale po dziś dzień rodzice straszą swoje niegrzeczne pociechy opowieściami o duchu alchemika, który nocami nawiedza wieżę i porywa dzieci, aby zamienić je w złoto.
   Nad miastem zapadł zmrok. Oświetlone pochodniami ulice pełne były przemykających cieni. Życie w Alverze nie kończyło się wraz z nadejściem ciemności. Wręcz przeciwnie, tętniło jeszcze żywiej. Wśród domów przemykali spóźnieni na wieczerzę mężowie, czy babcie, które dopiero teraz wracały do swych chałup z opustoszałego już rynku. Na ogół byli to po prostu porządni obywatele, których dopadł koniec dnia, zanim zdążyli oni załatwić wszystkie swoje sprawy. Zdarzało się oczywiście, że wśród całej tej ciżby pracował jakiś złodziejaszek bądź ktoś inny, ale były to przypadki odosobnione. Po pierwsze lochy księcia nie były najmilszym miejscem do zwiedzania, a po drugie było jeszcze za wcześnie. W końcu oni też jedli kolację.

   Tymczasem na postrzępionych ścianach domów głównej ulicy zamajaczył się potężny cień.

   "Oddałem serce w Twoje dłonie
   Nie byłem więcej zagubiony
   Lecz kiedy lato przeminęło
   Rozdarły mi je twoje szpony."

   Łagodny głos minstrela wybił się ponad karczmiany gwar i uniósł się wysoko wraz z cichymi akordami elfiej lutni. Szum zamilkł. Wszystkie głowy, jak jeden mąż, spojrzały w kierunku grajka. Ten jakby na to czekał. Odchrząknął, powiódł wzrokiem po swoich nowych słuchaczach i uderzył w struny.

   W oddali zagrzmiało.

   Wszyscy, nie wyłączając karczmarza, wsłuchiwali się w dźwięczny śpiew minstrela. Śpiewał o miłości niepokoju i poświęceniu. Każdemu ze słuchających pojedyncze słowa układały się w zupełnie inną całość, ale ich sens był taki sam. Nadzieja jest siostrą miłości.

   Kowal w zamyśleniu drapał się po brodzie. Rozmowa z Feanem nie przyniosła oczekiwanej ulgi, lecz postawiła przed nim dodatkowe pytania. Wplątała go także w sieć nowych rozterek i niepewności. Nie wiedział już co ma począć. Zastanawiał się, czy tak naprawdę zna własnego syna, jeśli obcy wiedzą o nim więcej niż on. Czy był dobrym ojcem? A może powinien się jednak ożenić albo powrócić do miasta swoich przodków? Do Ugrandon. Przez lata pracy udało mu się odłożyć niemały grosz. Mógłby tam zacząć wszystko od nowa. Tylko czy to miasto będzie dobre dla tego młodego chłopaka?

   Deala zamówiła jeszcze jeden dzbanek mleka.

   Ciekawe, pomyślał Mefis, czemu taka kobieta chce utopić swoje smutki. Kowal jak wielu w Alver, znał Dealę, a raczej jej siostrę. Plotki o nieznanych chorobach rozchodzą się szybciej niż one same, więc ludzie dobrze wiedzą kogo należy unikać i dlaczego. I mimo, że choroba nie była zakaźna, kowal współczuł obu kobietom. Wiedział, że są one przedmiotem plotek, oraz są osnute mgiełką niechęci. Jak trędowate.

   Gdzieś daleko za miastem zagrzmiało po raz kolejny.

   Jason spojrzał w górę. Czarne chmury skłębiały się nad miastem. Chłodne uderzenia wiatru utrudniały poruszanie się w wąskich uliczkach. A i tak właściwie zapach uleciał już jakiś czas temu.
   - Cóż piesku. Chyba nie mamy już czego szukać - powiedział do węszącego pilnie wilka. - Przestań wszystko obwąchiwać i chodźmy się schronić przed burzą zanim lunie deszcz.
   Pies popatrzył na niego, przekrzywił głowę i sapnął.
   - To chyba znaczy, że się zgadzasz - uśmiechnął się Jason, który rozmawiał z psem niemal jak z człowiekiem. - Tu obok jest karczma. Może i tobie się coś dostanie.
   Ich wejście nagrodził gromki aplauz, co zdezorientowało go trochę. Jednak po chwili dostrzegł kłaniającego się trubadura, który niechybnie musiał zakończyć właśnie swój występ.
   - No proszę, jest i darmowa rozrywka - mruknął pod nosem i rozejrzał się po sali.

   Zanim podszedł do wolnego stolika zamówił zimne piwo i coś na ząb dla siebie i psa. Właściwie to nie miał apetytu, bo dzień nie należał do jego najbardziej udanych, ale w końcu jeśli nie on, to zje to pies.

   O dach uderzył deszcz.

   Deala patrzyła przed siebie, nieświadoma tego co się wokół niej dzieje. Do oczu cisnęły jej się łzy, serce rozdzierało się niczym stary obrus. Walczyła.

   Trubadur zaczerpnął właśnie powietrza, chcąc zacząć nową pieśń, gdy nagle otworzyły się drzwi i w progu stanęła zakapturzona postać.


  Koniec cz.4

 

 

 

Autor: Ruichi

email: ruichi@vgry.net