AKA RINGU

 

Zapowiedzi dotyczące najnowszych produkcji zazwyczaj głęboko zapadają mi w pamięć. Tak też było, kiedy gdzieś wyczytałem o mającym mieć niedługo swoją premierę filmie "The Ring". Szperając nieco w źródłach, dowiedziałem się, że jest to amerykańska wersja japońskiego filmu o tym samym tytule. W oczekiwaniu na obejrzenie wersji amerykańskiej, postanowiłem międzyczasie zdobyć film z Kraju Kwitnącej Wiśni, w reżyserii Hideo Nakaty, zatytułowany, oryginalnie, "aka Ringu". Choć druga część (japońska) w chwili obecnej powinna pojawiać się na ekranach kin, ja zajmę się dziś częścią pierwszą.

 

Dlaczego, nie będąc wielbicielem kina japońskiego, zacząłem szukać "The Ring" w oryginale? Pewnie ze względu na pomysł. Gazeta podawała bowiem, że fabuła filmu koncentruje się wokół tajemniczych przypadków śmierci ludzi, którzy obejrzeli nie mniej tajemniczą kasetę wideo. Wydało mi się to ciekawe. Oczywiście mój dobry znajomy, również ogromny fan sztuki filmowej, wszystko to skwitował od razu jednym słowem: "głupie". Jak widać: wielbiciel wielbicielowi nierówny. Zamiast jednak wdawać się w polemiki na temat, czy pomysł jest głupi czy nie, rzekłem sobie jeno cicho w duszy, że najpierw trzeba film przecież zobaczyć, by cokolwiek o nim mówić. Taka też okazja niebawem się nadarzyła, o czym niżej.

 

Chociaż pomysł na film (oparty zresztą na powieści Suzuki Koji) wydał mi się ciekawy, to jednak przyznać trzeba, że tak znowu przesadnie oryginalny on nie jest. Ot, mamy kasetę wideo. Skąd się wzięła - nie wiadomo. Film na niej nagrany obejrzała wspólnie grupka młodych ludzi. Wszyscy zmarli nieoczekiwanie w tej samej chwili, dokładnie po upływie siedmiu dni od jej obejrzenia. Próbując dojść, co kryje się za tą kasetą, dziennikarka Reiko również ogląda film. Niedługo po tym już wie - ma ni mniej, ni więcej jak tydzień, by odkryć prawdę. Wkrótce sytuacja komplikuje się, bowiem film ogląda też jej kilkuletni synek...

 

Dla jednych scenariusz jest co najmniej frapujący, dla drugich zupełnie zwyczajny. Ja "The Ring" byłem bardzo podekscytowany. Długo nie oglądałem jakiegoś bardziej, by tak rzec, psychologicznego horroru, a ten gatunek wręcz uwielbiam. Dlatego kiedy "The Ring" wpadł wreszcie w moje ręce, przypomniałem sobie starą zasadę - pomysł jest ważny, ale to wykonanie świadczy o całości. Stwierdzenie to okazało się być całkowicie prawdziwe w obliczu "Kręgu", ponieważ film, sposobem realizacji, wyraźnie się wybija.

 

Nigdy nie byłem jakoś nadzwyczajnie przekonany do filmu japońskiego, jak zresztą większość Europejczyków. Oczywiste jest, że w grę wchodzi tu spore zróżnicowanie kulturowe. Filmy rodem z Ameryki i plakietkami "made in Hollywood" są dla nas znacznie bliższe, luźniejsze, przystępniejsze. I, nie ukrywajmy, sporo prostsze. Kiedy jednak oglądałem "The Ring" w wersji japońskiej, czekała mnie miła niespodzianka. Tak, jak to ujął Arkadiusz Grzegorzak (Nowa Fantastyka, nr 11/2002) w swojej recenzji tegoż samego filmu, pozwolę sobie przytoczyć jego słowa, "albo japoński reżyser zapatrzył się na kino amerykańskie, albo jest nam bliżej do azjatyckich braci, niż się powszechnie wydaje". Rzeczywiście, brak w filmie kulturowej przepaści, tak kojarzącej nam się z kinem wschodnim. To, oczywiście, wychodzi tylko na plus.

 

Wyżej napisałem o tym, że "The Ring" wybija się sposobem realizacji. Tak jest w istocie. Długo nie widziałem filmu tak dobrze nakręconego, który wywoływałby ciarki na plecach bez udziwnień w postaci naszpikowania efektami specjalnymi. W japońskim "The Ring" liczy się każda chwila - nastrój budowany jest po mistrzowsku, a klimat gęstnieje z minuty na minutę, tylko chwilami dając odetchnąć. Film zbudowany jest według prawideł mistrza Hitchcocka - na początku "bum", później napięcie chwilowo spada, by ponownie rosnąć i rosnąć aż do kolejnego, finałowego "bum", znacznie mocniejszego od poprzedniego. Rozwiązanie sprawdzone jak cholera, do tego w "The Ring" zastosowane ze szczególną pieczołowitością.

 

Co takiego ten film ma w sobie, to trudno powiedzieć. Wiem jednak jedno - przeraża. Nie wiadomo czym konkretnie, trudno o nim opowiadać. Teoretycznie można wspomnieć kilka fragmentów, ale niewiele to pomaga. Film trzeba po prostu obejrzeć. Ja, by to zrobić, celowo poczekałem na odpowiednie okoliczności. Była noc, siedziałem na kanapie w miarę wypoczęty. Sam w pokoju, przy zgaszonym świetle i absolutnej ciszy w domu. Kiedy opowiadałem rano członkom rodziny o ciarkach biegających mi po plecach w trakcie oglądania, nazwali mnie masochistą. Może coś w tym jest. Fakt jednak faktem, że od czegoś, co nosi plakietkę "horror" lub "thriller" wymagam, by wywoływało we mnie strach. "The Ring" spisał się znakomicie.

 

Dużą w tym rolę odegrał znakomity dźwięk. Przerażający jest zwłaszcza skrzypiący dźwięk, który pobrzmiewa na końcu nagrania wideo, a który później Reiko słyszy w słuchawce. Jest ich zresztą więcej. Tajemnicze, świetnie dopasowane do filmu odgłosy teoretycznie nie pojawiają się w miejscach zaskakujących, a jednak wywołują u widza gęsią skórkę nawet mimo tego, iż doskonale wiemy, że w danej chwili mają nas przestraszyć. Brawa należą się też Kenji Kawai za wyjątkowo niepokojącą ścieżkę dźwiękową.

Tu mała dygresja - w japońskim filmie wszystko jest znacznie subtelniejsze i bardziej grające na psychice widza, niż w amerykańskiej. Przykładem może być choćby owo udźwiękowienie: w wersji amerykańskiej w słuchawce, zamiast wspomnianej kontynuacji dźwięków z taśmy, słychać dość perfidne: "masz siedem dni". No cóż, jak kto woli.

 

O opowiadanej historii nie powiem wiele ponad to, że odkrywana jest kawałek po kawałku, z początku będąc niezwykle tajemnicza, prowadząc do wstrząsającego finału, a jest on niezwykły. To ten rodzaj zakończenia, którego można się spodziewać, a jednak i tak nas zaskoczy. Zaskoczy nie koncepcją, ale realizacją. Muszę przyznać, że tak wyraźnego strachu, jaki czułem w końcowych minutach filmu, nie zaznałem chyba od czasów niezrównanego dla mnie "Blair Witch Project". Znów chciałbym zacytować pana Grzegorzaka z redakcji NF: "dwadzieścia ostatnich minut to rodząca się na naszych oczach nowa klasyka grozy". Zaiste, nic dodać, nic ująć.

 

Być może po przeczytaniu tej recenzji wielu z Was może poczuje się rozczarowanymi, że tak niewiele napisałem o samej treści filmu. Po co jednak, w przypadku horroru, pisać więcej niż to, że film jest po prostu straszny i szalenie przejmujący? To powinno wystarczyć. Czego więcej chcieć, jeśli jesteś, Czytelniku, wielbicielem tego gatunku?

 

 

 

Autor: Equinoxe

email: equinoxe@vgry.net