|
REALITY SPAM SHOW
Było upalne popołudnie, kiedy Alvaro Hacjenda, Jose Carrera i Armando Martinez wjechali do niedużej, rozpadającej się wioski. Rzeczą, która niezmiernie ich zdziwiła było to, iż taka mała wioska była ogrodzona wysoką palisadą. Palisadę obrastał gęsto grzyb, co, dla odmiany, nie zdziwiło wędrowców - wszak wieś zwała się Grzybice.
Trzej przystojniacy byli poszukiwaczami przygód i łowcami serc niewieścich. W okolice Grzybic przygnała ich chęć zdobycia sławy i głód - od tygodnia błądzili po pobliskich lasach szukając gościńca i czegoś do jedzenia. Aż dziw bierze, że przeżyli, wszyscy bowiem mieli ogromne problemy z obsługą broni i ogólnie nie grzeszyli inteligencją. No, ale jest oczywiste, że gdyby mieli choć trochę rozumu, zajęliby się jakimś pożytecznym zajęciem i przestali włóczyć po bezdrożach. W każdym razie byli obecnie we wsi na końcu świata i szukali pracy.
Podróżni podjechali pod największy budynek, stojący na środku wioski, który okazał się być karczmą. Nim zsiedli z koni, minął ich dziwny mężczyzna w śmiesznym stroju i krzycząc coś niezrozumiale pognał za pobliski wychodek. Alvaro, Jose, i Armando przywiązali konie do pobliskiego płotu. Gdy mieli już wejść do karczmy, znów ujrzeli obłąkanego jegomościa, który podbiegł do grupki rycerzy. Rycerze, szpanując swoim złotem i bogactwem na lewo i prawo, zignorowali mężczyznę, a następnie szybko opuścili wioskę.
Wewnątrz karczmy było cicho i spokojnie. Jose Carrera podszedł do karczmarza, aby zamówić posiłek, a tymczasem Armando Martinez zagadnął siedzącego obok staruszka w celu wypytania o panującą w okolicy sytuację.
- Witaj dziadku. Dzieje się coś ciekawego w Grzybicach?
Stary popatrzył na niego podejrzanie, zamemłał bezzębnymi dziąsłami i odparł śliniąc się lekko:
- Ano smoka tu mamy panocku. Wójt mówił…
Dziadek nie skończył. Trójka wędrowców czym prędzej opuściła karczmę i z symbolem dolara w oczach udała się do wójta. Jednak ich pośpiech okazał się zbędny - smoka zabiła przedwczoraj grupka rycerzy, którzy opuścili dzisiaj Grzybice szpanując zdobytym bogactwem. Alvaro Hacjenda zapragnął poprawić sobie humor w zamtuzie, ale że żadnego w pobliżu nie było, wszyscy trzej udali się z powrotem do karczmy, aby tam użalać się nad swoją marną egzystencją i życiem jak papier toaletowy. Nie zauważyli, że ich rozmowę podsłuchiwał jegomość w śmiesznym stroju…
Na drugi dzień, gdy tylko zdobywcy serc niewieścich wytrzeźwieli, postanowili jechać dalej. A nóż im gdzie indziej się poszczęści i zdobędą sławę, bogactwa i kobiety, które nie będą przed nimi uciekały, jak zwykło się dziać do tej pory. Gdy opuścili wioskę, było już grubo po południu. Zmęczeni nużącą jazdą, która trwała aż dwie godziny, postanowili odpocząć i rozbić obóz. Armando Martinez poszedł poszukać drewna na rozpałkę, Alvaro Hacjenda zaczął rozpakowywać suchy prowiant z juków, a Carrera dostał za zadanie przyniesienie wody w kociołku. Każdy szybko uporał się ze swoim zadaniem i już po kolejnych dwóch godzinach wszystko było gotowe.
Zjadłszy kolację, wędrowcy postanowili rozbić w tym miejscu obóz i spędzić tutaj noc. Nie pospali jednak długo, gdyż nagle zza drzewa wyłonił się dziwny osobnik. Wszyscy trzej jak jeden mąż zerwali się na nogi i z dzikim wrzaskiem rzucili na intruza. Jednak, jak zawsze, coś nie wyszło. Armando Martinez wylądował w ognisku i zaczął krzyczeć jak opętany, a Alvaro Hacjenda zderzył się z Jose Carrerą i obaj upadli na ziemię. Przybysz popatrzył na nich krytycznym wzrokiem po czym uśmiechnął się szeroko i rzekł.
- Więc miałem rację! Tylko wy nadajecie się do wykonania świętej misji! Śledziłem was aż od Grzybic, a droga to była trudna i niebezpieczna, lecz opłacało się.
Jose Carrera spojrzał podejrzliwie najpierw na obcego, a później na światła wioski, które migotały w oddali. Stąd do Grzybic było niecałe 5 kilometrów.
- Co za misja? - spytał Armando Martinez i oblał się wodą z kociołka aby ulżyć poparzonemu ciału.
- Święta misja!
- A może jakieś konkrety? - zapytał Alvaro Hacjenda, który powoli zaczynał się denerwować.
- Konkrety, chcecie konkrety... No więc dobrze. Jestem Dredparot, arcykapłan Kreva i poszukuję świętej relikwii. Wiem, gdzie ona się znajduje, ale przecież arcykapłanowi nie godzi się włóczyć po podziemiach, sami rozumiecie. Dlatego poszukuję kogoś, kto mógłby mi pomóc. W zamian mogę zaoferować te oto szkatułkę wraz z jej zawartością.
Dredparot wyciągnął z torby podróżnej niewielką, bogato zdobioną szkatułkę, od której aż bił blask złota, z którego była wykonana. Na wieczku miała ułożony z rubinów napis "maps". Poszukiwacze przygód jak urzeczeni wpatrywali się w pudełko i w myślach obliczali zysk z jego sprzedaży. Jose Carrera wyciągnął dłoń aby dotknąć szkatułki, lecz ona nagle zabrzęczała i strzeliła w niego maleńkim piorunem. Mężczyzna zaświecił na chwilę i upadł na ziemię.
- Co tam jest w środku?!? - krzyknął przerażony Alvaro Hacjenda.
- Nic groźnego. To było tylko zabezpieczenie przed kradzieżą. Gdybyście wpadli na pomysł, aby mnie obezwładnić, lub nawet zabić, a później ukraść szkatułkę to wiedzcie, że nie uda wam się to. Ona jest sprzężona z moim umysłem i gdy tylko ktoś próbuje zrobić mi coś złego, ona robi coś jeszcze gorszego takiej osobie.
- Aha... No ale co jest w środku? Mapy?
- Nie, żadnych map tam nie ma. Wprawdzie nie wiem dokładnie co tam jest, ale na pewno nie mapy.
- Jak nie wiesz, co jest w środku, to skąd możesz wiedzieć, że tam nie ma map??
- Bo tak! Albo dobra, powiem wam. Może to przekona was do udzielenia mi pomocy. Kilka dni temu miałem wizję. Mniejsza o to, co widziałem. Jedyne, co mogę wam powiedzieć to to, że trójka wędrowców dokona wielkich czynów. Was jest trzech. No ale nie ważne. Gdy dzień później się obudziłem, koło mojego łóżka stał kuferek, a w środku znalazłem tą szkatułkę, mapę z zaznaczonym miejscem ukrycia relikwii oraz liścik, w którym było napisane, że w szkatułce nie ma map.
- Gdybyśmy ci pomogli - odezwał się Armando Martinez, który doszedł już do siebie - to co dokładnie dostaniemy w zamian?
- Błogosławieństwo Kreva, bogactwa jakie znajdziecie po drodze, sławę oraz tę szkatułkę wraz z zawartością. Wystarczy, że przyniesiecie mi relikwię, obok której znajdziecie klucz do szkatułki. To będzie wasza zapłata. To jak, zgadzacie się?
Wędrowcy spojrzeli to na siebie, to na szkatułkę, po czym kiwnęli przytakująco głową.
*
- No to nieźle. Widzicie tu jakąś sosnę?
- Idioto! Tu są same sosny!
Alvaro Hacjenda, Jose Carrera i Armando Martinez miotali się po sosnowym zagajniku. Wedle wskazówek, jakie otrzymali od Dredparota, w jednym z drzew miała być dziupla, a w dziupli wajcha, która otwiera przejście do podziemi. Problem w tym, że co druga sosna miała dziuplę, w tym większość z nich miała ich po kilka. Wreszcie, po kilku godzinach poszukiwań, Armando Martinez znalazł to, czego szukali.
- Mam! - krzyknął uradowany i przesunął wajchę. Duży głaz stojący na samym środku zagajnika odjechał na bok jak na kółkach, odsłaniając tym samym prowadzące w dół schody.
- Ej, chłopaki! Ten głaz ma zamontowane małe kółka! - zawołał Jose Carrera po dokładnych oględzinach.
- Chodź tutaj, zobaczysz coś lepszego - odezwał się do niego Alvaro Hacjenda.
Schody, które prowadziły do podziemi, były ruchome.
- Ale bajer! Chodźcie! - krzyknął Jose Carrera i zjechał na dół. Tuż za nim zjechali jego dwaj towarzysze.
- Ciekawe na jakiej zasadzie to działa?
- Pewnie magia.
- D**a, nie magia - odezwał się Armando Martinez. - Chodźcie tutaj, to się przekonacie jak to działa.
W niedużym pomieszczeniu, które znajdowało się pod schodami, na małym rowerku siedział zielony goblin i zawzięcie pedałował. Gdy zauważył, że trzech ludzi się na niego patrzy, pokazał im obraźliwy gest w postaci pięści z wyciągniętym środkowym palcem, po czym zatrzasnął głośno drzwi klnąc po goblińsku. Wędrowcy popatrzyli po sobie, wzruszyli ramionami i skierowali się ku mrocznemu korytarzowi, na końcu którego czekała na nich sława i bogactwa.
*
Na przedzie szedł Jose Carrera, tuz za nim Alvaro Hacjenda, a na samym końcu wlókł się Armando Martinez, który miał osłaniać tyły. Sam nie bardzo wiedział, przed czym ma osłaniać towarzyszy, ale i tak było mu to bardzo na rękę. W pewnym momencie coś wydało dziwny odgłos i Jose Carrera zaczął miotać się jak poparzony, wrzeszcząc przy tym okropnie. Towarzysze, nie wiedząc co go opętało, patrzyli tylko bezradnie. W końcu jednak zorientowali się - coś wgryzało się ich przyjacielowi w szyję. Cos małego i białego.
- Ale jajca! To królik! - zawołał Alvaro Hacjenda.
- Zabiehhhhrrrzcie go! - zacharczał Jose Carrera.
Armando Martinez złapał królika za nogę, ale tamten w mgnieniu oka zmienił cel ataku. Krwiożerczy królik próbował dosięgnąć szyi trzymającego go w rękach łowcy przygód. Siłowali się tak ze sobą przez chwilę, gdy Alvaro Hacjenda przywalił obu swoim kijem. Królik padł na ziemię, a Armando przywalił w głowę swojemu wybawcy.
- Dzięki za pomoc, stary. Ale mnie nie musiałeś bić.
Po tym incydencie poruszali się ostrożnie,. Kilka razy jeszcze przyszło im odeprzeć ataki królików i hord latających wampirycznych motyli-kamikadze, które wgryzały się w szyje (i inne części ciała) swoich ofiar i piły krew dopóki, dopóty nie wybuchały opryskując wszystkich czerwoną cieczą. W końcu jednak wędrowcy dotarli do końca korytarza. Przed sobą ujrzeli mocne, dębowe drzwi.
- To jak, wchodzimy?
- A mamy inne wyjście?
- Zawsze możemy wrócić... - zasugerował niepewnie Jose Carrera.
- Niby tak, ale wtedy to oznaczałoby naszą klęskę towarzyską! Która panna chciałaby się umówić z bohaterem, który zawrócił z drogi po sławę i bogactwa?
- Dobra, ale ty idziesz pierwszy.
Alvaro Hacjenda zamruczał coś niezrozumiale i otworzył drzwi. Pomieszczenie wyglądało normalnie i w miarę bezpiecznie, ale coś było nie tak.
- Nie podoba mi się tutaj... - mruknął rozejrzawszy się. - Popatrzcie na tą podłogę.
Weszli do sali i skierowali się ostrożnie do widocznych na drugim jej końcu drzwi wyjściowych. Szli ostrożnie po posadzce wykładanej jakimiś małymi fragmentami nie wiadomo czego.
- Hmm... To wygląda jak parówki... - powiedział Alvaro schylając się i przypatrując uważnie. - I to na dodatek parówki połączone w takie dłuższe pasy...
Niespodziewanie jeden z pasów ożył i owinął mu się wokół nogi. Wszystkie pozostałe w mgnieniu oka unieruchomiły wędrowców i zaczęły ich dusić. Mężczyźni bezskutecznie próbowali się bronić, uderzając na prawo i lewo to swoimi kijami podróżnymi, to tnąc wroga bronią sieczną w postaci dwóch mieczy i jednego sztyletu. Martinez próbował nawet zastrzelić je z łuku, ale bez rezultatów. W końcu, w geście rozpaczy i desperacji, ugryzł parówkę ściskającą mu rękę.
- Ej, chłopaki! To są naprawdę parówki! Smacznego!
Jose Carrera i Alvaro Hacjenda spojrzeli na niego jak na idiotę, ale gdy zobaczyli, że jego metoda działa, też zaczęli zjadać owijające ich parówki. Po niecałej godzinie było już po wszystkim. Trójka bohaterów o imionach rodem z telenoweli leżała na podłodze jęcząc z przejedzenia. Została tylko jedna nadgryziona parówka.
- Jose, może ty ją zjesz?
Jose Carrera popatrzył na towarzysza, później na parówkę, a następnie zrobił się zielony, nadął policzki zasłaniając usta i uciekł w kąt, skąd po chwili zaczęły dochodzić jednoznaczne odgłosy.
- Chyba się przejadł - stwierdził Alvaro Hacjenda. - A może ty zjesz, Marti?
Armando Martinez podniósł się z trudem, wziął parówkę i wepchnął ją koledze do buzi.
- A może ty zjesz, co?!?
Podczas gdy Alvaro dławił się parówką, Jose Carrera otarł usta i stwierdził, że czuje się lepiej. Podszedł do drzwi wyjściowych, zmierzył je krytycznym wzrokiem i złapał za klamkę.
BZZzzzzZZZTTT...
- Patrz! Jose się świeci! Ale jajca! - zawołał wesoło Armando Martinez. Ale mina od razu mu zrzedła. - Będą problemy z wyjściem - mruknął. - A ty przestań się wygłupiać!
Martinez derzył z całych sił Alvaro Hacjendę, który cały czas dławił się parówką. Uderzenie było tak silne, że tamten wypluł kawałek mięska, które utknęło mu w gardle.
- Ileż można? Nie potrafisz zwykłej parówki połknąć? O, a to co?
W miejscu, gdzie powinny leżeć resztki jedzenia, leżał klucz.
- Nic dziwnego, że nie mogłem przełknąć...
- Myślisz, że to klucz do tych drzwi?
- No pewnie. Ale niech na wszelki wypadek Jose sprawdzi. Raz go prąd popieścił, nic mu się nie stanie, jak popieści go znowu - odparł Armando, po czym rzucił Carrerze klucz. - Łap, sprawdź, czy pasuje.
Jose zmierzył go wzrokiem, ale wsadził klucz do dziurki. Przekręcił go i nacisnął klamkę. Nic się nie stało.
- Dobra, wchodzimy.
*
Z drugiej strony zobaczyli kolejne stosy parówek.
- Zaraz chyba zwymiotuję - odparł Jose Carrera.
- No co ty? Przecież już to robiłeś przed chwilą.
Alvaro Hacjenda trącił nogą jeden stos. Nic się nie stało. Kopnął go z całej siły. Znowu nic.
- Chyba są niegroźne. To pomieszczenie wydaje się być bezpieczniejsz... A to co?
Wśród parówek na podłodze leżały szkielety małych zwierzątek, najprawdopodobniej gryzoni. Dalej, w rogu, stała wielka maszyna. Z jej prawej strony stały kosze parówek, a z lewej klatki pełne szczurów.
- O bogowie! To są szczurze parówki!
Wszyscy trzej w mgnieniu oka wrócili do poprzedniego korytarza, zatrzasnęli drzwi i zwrócili wszystko, co zjedli. W końcu odezwał się Armando Martinez.
- Zawracamy, co nie?
- No pewnie.
- E, chłopaki - odezwał się Jose Carrera - mamy problem. Tu nie ma drzwi wyjściowych.
- Jak to nie??
- No jest pusta, gładka ściana. Jedyne drzwi w tym pomieszczeniu to te, które prowadzą do sali z tą maszyną i szczurami. Nie mamy wyjścia, musimy tam iść.
Po raz kolejny wędrowcy weszli do sali, gdzie więzione były szczury.
- Mam pomysł - odezwał się Armando. - Wypuśćmy te zwierzaki, żeby nikt więcej nie robił tych okropnych parówek.
Podeszli do klatek, gdy nagle tuż za nimi wybuchły z ziemi płomienie i ukazał się wielki ognisty pies - Piekielny Ogar.
- O w mordę... - mruknął Alvaro.
- Hu hu hu! Nowe mięsko! Wasza śmierć będzie straszna... - zagrzmiał płonący zwierzak, po czym zniknął w płomieniach.
Zrobiło się bardzo cicho. Mężczyźni spojrzeli po sobie i wyciągnęli broń rozglądając się nerwowo.
- Marti, daruj sobie ten łuk, chcesz zastrzelić tą ognistą potworę? Przecież strzały ci się spalą, zanim dolecą do celu - powiedział Carrera.
- Hmm... Masz rację - Armando wyciągnął ostry jak brzytwa sztylet, którego używał do golenia.
Wtem coś zaczęło szurać, jakby chciało przebić się przez podłogę.
- Oho, piesek wraca.
Gdy tylko Jose wypowiedział te słowa, z podłogi wyskoczyła olbrzymia parówka, szeroka na 2 metry, a długa na 100, po czym rzuciła się na łowców przygód. Wszyscy trzej zaczęli z wrzaskiem biegać po pomieszczeniu starając się uniknąćć ciosów parówy, która chciała ich staranować. Niespodziewanie jeden z nich potknął się o wajchę, która wystawała z podłogi tuż obok klatek ze szczurami. Drzwi od ich więzienia się otworzyły i stadko wygłodzonych futrzaków rzuciło się na parówkę. Po kilkunastu minutach było po wszystkim.
- Dziękujemy za pomoc - rzekł duży szczur, zapewne przywódca stada. - Uratowaliście nam życie i pomogliście uniknąć przerobienia na parówki, w nagrodę weźcie ten oto pierścień.
- To my dziękujemy - odparł Hacjenda biorąc klejnot. - Gdyby nie wy, ta kupa mięcha zrobiłaby na krzywdę.
- Zanim odejdziemy, musimy jeszcze coś zrobić - odezwał się król szczurów i skinął łapkę na kilku swoich poddanych. Szczury oblazły maszynę i zaczęły coś w niej mieszać. Urządzenie zaczęło wydawać dziwne odgłosy i rozpadło się na części odsłaniając ukryte za nim drzwi.
- Wchodzimy? - zapytał niepewnie Jose Carrera.
- Wchodzimy - odparł Armando Martinez. - Ale nie teraz, musimy odpocząć. Jak dla mnie to za dużo wrażeń jak na jeden dzień.
[CDN]
Autorzy: Falka & Mal'Ganish email:
malganish@orionpc.com.pl
|
|
|
|