KOBOLD, CZYLI SRAM Z POWROTEM

 

 

 
 

ROZDZ. IV: CHMURĄ I WOŁEM

 

  Wiele ścieżek prowadziło w góry i wiele przełęczy otwierało przez nie przejście, lecz większość tych dróg była nie tylko zwodniczą pułapką zastawioną przez Czarnego Władka i prowadziła nigdzie albo prosto do katastrofy.
- Tamtędy wypada nam droga - rzekł Gundaf wykazując palcem na drogowskaz "DO KATASTROFY''.
Na wszystkich też niemal ścieżkach czyhały złe moce i okropne niebezpieczeństwa. Pozostawili wiele srajań(*) za sobą Chruścielów.
Droga była trudna z uwagi na porozrzucane wszędzie papierki po kanapkach elfów, które krasnoludy z wielkim zapałem gromadziły. Killgo wspominał swoją małą norkę, która została zapewne pożyczona przez kobolda, który jako pierwszy wpakował się do środka i zatrzasnął drzwi przed resztą.
Po tygodniu doszli do gór " Tatoacotynato". Szli krętą ścieżką między górami gdy zaskoczyła ich burza.
- Powinniśmy poszukać jakiegoś schronienia - powiedział Kudeł przechodząc obok schroniska dla Harcerzy i Dwunastu Wędrowców.
Tylko skończył mówić, gdy z góry posypały się Nesquiki zrzucane z całą pewnością przez Karole. Karole to bardzo niebezpieczne istoty dochodzące do 1.95 cm wzrostu i posiadające zabójczą broń w postaci ogromnych czekoladowych chrupków Nesquika, które po zmieszaniu z deszczem o dużej zawartości mleka powodują kakaową powódź, co zresztą się stało w tym przypadku. Podróżników zmyło wprost do jaskini. Utopili by się, gdyby nie to, że akurat pewien merlin, który łowił Xeropumeksojadki w kakaowych powodziach. Przypadkiem wyłowił w sieci dziesięciu krasnoludów, jednego obłąkanego czarodzieja i jedno coś kudłatego z piwnym brzuchem. Jak każdy merlin pomógł biedakom.
- Dziękujemy - wykrzyknęły jednocześnie krasnoludy jak zebra przechodząca mutacje głosu.
- Chodźcie za mną. Zaprowadzę was do mego wodza Big Billiego Merlina Kida zwanego Wołem - odpowiedział na to miły zielony stwór zamykając za nimi kamienne wrota.
Wędrowali krętymi korytarzami by w końcu dotrzeć do ogromnej jaskini, w której roiło się od małych i kapkę większych merlinów. Na wielkim tronie wyciętym z ziemniaka siedział malutki przedstawiciel tej rasy i uśmiechał się promieniście do mokrych wędrowców.
- Witajcie w moich skromnych progach - powiedział Wół gdy kilku merlinów zakładało im na szyje ładne pikające obróżki.
- Po co nam to gówno? - zapytał się oburzony pan Skabins.
- To w ramach bezpłatnego serwisu renowacji mebli - powiedział uprzejmie Wół.
- Ale dlaczego na tej obroży odliczają się jakieś cyferki?- spytał zaciekawiony Juri.
- To odległość od mojego tronu na wypadek gdybyście się zgubili.
- To dlaczego na moim jest 65,64,63... skoro się nie ruszam?
- No wiesz, przeciągi... Na pewno jesteście już bardzo zmęczeni - powiedział Wół zauważając niedwuznaczne znaki posyłane od Gundafa palcem po szyi.
Nasi podróżnicy znaleźli się po chwili w przytulnym pomieszczeniu o ścianach majestatycznie opływających, w mniemaniu Killga, winem. Niestety Gundaf się gdzieś zapodział.
- Nadziany koleś z tego Wołka - zauważył zlizując smaczny trunek. - Hmmm... zaczyna krzepnąć - oświadczył.
Hlain, powszechnie znany i szanowany mecenas wśród opijców i moczymord pewnie podszedł do ściany, zlizał trunek i oświadczył z miną fachowca:
- KREW.
- Nigdy nie ma tego tego czarodzieja kiedy jest potrzebny - powiedział Killgo, jak cała reszta ignorując słowa Hlaina.
- Rh "-"... - kontynuował krasnolud.
- Pewnie załatwia sprawy z Wielki Wołem w kwestii tych obroży- powiedział Bambur. - Ja już mam 19, a wy?
- ...Grupa AB...
- HA! Ja jestem lepszy mam 7!!!- krzyknął szczęśliwy Pili.
- ...6 promili alkoholu...
- Już mi się nie podoba, kiedy cyferki były zielone, wyglądało lepiej!
- ...Jego matka miała ładne zielone oczy...
- Dobra chłopaki, na 3 wypiepszamy to gówno - powiedział Kudeł.
- 1...
- 2...
- 3 (bip, bip)
Wszystkie obroże poleciały w ścianę, no, prawie wszystkie; w tym momencie nastąpił wybuch, właściwie to dwa wybuchy. Żaden z krasnoludów ani kobold wychodząc przez dziurę w murze nie zauważył, że brakuje biednego Hlaina. Killego, który szedł na ostatku, ktoś złapał za tyłek. Shabins odwrócił się momentalnie, przejęty tym miłym gestem, gdy ujrzał Gundafa bez spodni zapinającego koszulę. Czarodziej miał dziwnie poczerwienioną twarz.
- O, widzę, że też piłeś to winko? - powiedział bystry Kudeł.
- Przerwaliście mi ważną rozmowę z panem Wołem - powiedział srogo czarodziej podciągając spodnie.
- Masz śmietanę w kącikach ust - zauważył Killgo.
Gundaf zakłopotał się na chwilę, po czym warknął:
- Czy wiesz co Rzwarcenegger zrobił z Predamłotem?
Przestraszony brzuchaty stworek zaczął się wycofywać przechodząc przez szereg zabezpieczeń i fotokomórek tuż pod wielkim transparentem "Jumjum tu nie ma!"
I nagle w oczach małego kobolda zatrzasnęły się wrota (właściwie to furtka).
- Jeszcze cię dopadnę ty zasmarkany wypierdku Niezguła.
Pan Schabins nie miał innego wyjścia jak udać się dalej korytarzem w kierunku następnego rozdziału i zastanawiając się:
Czemu czarodziej ma ciote...{czy może kaca?}.

(*) Jedno srajanie to czas między jednym wypróżnieniem a kolejnym u
kobolda z biegunką.
 


ROZDZ. V: WPADKI W ZAROŚLACH

 

  W korytarzu słychać było głośne klapnięcia, gdy Killgo szedł najciszej jak potrafił. Po bliżej nieokreślonym czasie dotarł do wielkiej jaskini pośrodku której było jezioro z małą wysepką, ale nie obyty z ciemnością pan Schabins tego nie widział.
- Cholera znów wdepnąłem w te szczurze szczyny! - powiedział Killgo wyciągając z wody nogę.
W tym samym czasie z wody wypłynął pewien stwór. Ni to mamut, ni to hydra, a coś na kształt świdra. Miał wielki zielone oczy, czerwony nos, fioletowy język i wątrobę na plecach. Cały był pokryty jakby łuską. Powoli zaczął płynąć w kierunku kobolda z zamiarem uduszenia go.
Killgo był koboldem i jak każdy kobold miał przy sobie odblaskowe plakietki {We Wzgórku jest wielu piratów drogowych}, którymi zaczął wymachiwać przed sobą aż zauważył małego stwora wyglądającego trochę jak makrela przechowywana w termosie.
- Zjeść go, zjeść go, obedrzeć ze skórki - zaskrzeczał Jumjum.
- Ee, to może zagramy w zagadki? - rzekł kobold myśląc: tonący gówna się chwyta.
- Hmm... Ok. Ja wygrać to ciebie zjeść. Ty wygrać to wsiąść pierścień i Jumjum cię wyprowadzić na płonącą twarz.
Killgo nie miał bladego pojęcia o czym mówi potwór ale z grzeczności przystąpił do pojedynku.
- Co to jest:
Po wodzie pływać,
kaczka się nazywać.

- Dobry jesteś, nawet bardzo dobry - zamruczał kobold zastanawiając się nad rozwiązaniem - Ale ja lepszy. To będzie: karoseria dodga z '72 posmarowana masłem orzechowym. Nie? No to może bigos z rabarbarem. No to... kaczka?
- Teraz moje kolej - wykrzyknął kobold - Co to jest:
Długie, czerwone, z główką na
końcu i kończy się na -uj.
- Kapusta? Dezoksyhydrorybonukleinoza? - zagulgotał Jumjum - Wiedzieć! Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich ukochany m-uj?
- Dobrze. Teraz moja:
Jak się moja nazywać?
- Jaruzelski? Clinton-Kowalska? - pytał niepewnie pan Schabins wiedząc, że jak przegra, skończy nie lepiej niż ten kojot którego stwór miał w ustach. Co robić? Rozejrzał się i zobaczył stertę pustych opakowań po zupkach. Mimowolnie przeczytał co na nich było
napisane:
- Jumjum...
- Ty gupek zgadnąć imie Jumjuma grrry...
- No to teraz ja...
Co ja mam w kieszeni?
- Rybę. Smarki Marylin Monroe. Szkielet wieloryba grać w koci, koci, łapci?
- Ha, wygrałem, wygrałem - zarechotał sadystycznie kobold.
- No to masz ten pierścień! - powiedział Jumjum wkładając na siłę pierścień w kudłatą dłoń Killga.
- No nie wiem... Ten napis to jest chyba w języku Odoru.
"Śmierdzę, cuchnę, nie pachnę, gówno i zesrać wszystkie w krainie Odór gdzie cuchnie?" I jeszcze po wewnętrznej stronie: "Kocham Romana". Sam nie wiem. Mam już takich trzy tuziny, Czarny Władek sprzedaje je po hurtowych cenach - mruczał jakby do siebie kudłaty, brzuchaty stworek obracając pierścień w palcach.
-Brać nie gadać, jum, jum! - zaskrzeczała makrela w termosie z kojotem w pysku ciągnąc Killga w kierunku wyjścia. Gdy byli już na zewnątrz. Jumjum uprzejmie zasadził kopa w zad koboldowi, który wylądował w zaroślach. Usłyszał jeszcze głos:
- Wstrętny kobold, nienawidzimy go na wieki. Ale na szczęście ma pierścień...
 


ROZDZ. VI: Z PATELNI DO MIKROFALI
 

 

 Killgo umknął wprawdzie Jumjumowi i merlinom, ale nie miał pojęcia, gdzie jest. Szedł naprzód, naprzód póki słońce nie zaczęło chylić się ku zachodowi za góry.
- O w morde jeża! - krzyknął - Zdaje się, że wyszedłem po drugiej stronie gór Tatoacotynato, prosto na "Ziemie za Górami Chyba że Ktoś Patrzy od Drugiej Strony To
Wtedy Będą Ziemie przed Górami". Gdzież, ach gdzież podział się Gundaf? Gdzie mogą być krasnoludy?
Niespodziewanie usłyszał jakieś śmichy-chichy. Poszedł w stronę, z której dochodziły te bluźniercze odgłosy.
- Jak to dobrze, że pozbyliśmy się tego głąba! - tańczył szczęśliwy Gundaf.
- No nie wiem, mógł się jeszcze do czegoś przydać - powiedział sceptycznie Kudeł.
Killgo pomyślał, że to dobra pora żeby wypróbować pierścień.
Wsunął go na palec i nagle zaczął migotać. Kobold potrząsnął nim i coś zagruchotało.
- Pewnie baterie są słabe - powiedział zmieniając baterie i w tym momencie zniknął na dobre. Zakradł się cicho do obozu.
- Serwusik! - zakrzyknął Killgo ładując kamień pomiędzy nogi czarodzieja co zresztą zrobiłby każdy kobold pragnący podtrzymać przyjaźń.
- To ti Killgo? Gdzji jisteś? - rzekł Gundaf dziwnie piskliwym głosikiem.
- Tu jestem, ślepaku! - wykrzyknął kobold zdejmując pierścień z palca i chowając go do kieszeni.
- Jak to zrobiłeś, że cię nie widzieliśmy? - spytał zaskoczony Kudeł obgryzając z głodu nochal Gniliego, zgubili przecież całe zapasy w gościnie u merlinów.
- No wiecie... Ach, te dziury ozonowe. Mogą tak człowieka oświetlić, że go nie widać. He, he - odparł.
- Tia, jasne. Pewnie ma pierścień Czarnego Władka - powiedział podejrzliwie Pili.
- Dobra, zamknąć mordy i ruszamy pod Samotną Kurę - wrzasnął rozzłoszczony Gundaf rozmasowywując obolałe jaja.
Zbiegli, jak mogli najszybciej, łagodnym zboczem przez sosnowy bór na ścieżkę opadającą zakosami, lecz wciąż prowadzącą ku południowi. Niekiedy musieli przedzierać się przez morza paproci, odchodów i brnąc po kolana w jakichś złotych pierścieniach. Po pewnym czasie wyszli na bezdrzewną polanę. W tym momencie wszedł księżyc i usłyszeli wycie.
- Co teraz robić, co robić? - krzyknął Killgo - Uciec merlinom, żeby wpaść w pazury wilkom!
- To nie są wilki nieuku - rzekł Gundaf tupiąc nogą jakby na kogoś czekał - To wargi, ich więksi i groźniejsi kuzyni. Wprawdzie nie mają zębów same w sobie, jak to wargi, ale
ich ugryzienia pozostawiają siniaki. Prędko na ziemię!

Oczywiście każdy kto uważa się za bystrzejszego od przeciętnego głazu olał by cienko tą rade. Jednak oni zastanawiali się jakieś pięć minut... Wszyscy wpadli na skraj polany i poczęli wdrapywać się na drzewa. W mig powłazili na sosny, jednak Killgo i Bombar byli za grubi i zbyt niezdarni by wdrapać się na jakieś drzewo. Nawet czarodziej miał z tym małe problemy, jednak po opróżnieniu kieszeni szybko się z tym uporał. Wśród wysypanych rzeczy
kobold znalazł: swoje sztućce, złotą popielniczkę, trochę jego pieniędzy i listy miłosne od Woła, ale nie to było teraz najważniejsze. Bombara wciągnęli Juri i Ruri, a kobold sam z kamienia wdrapał się na świerk i począł zręcznie balansować pomiędzy szyszkami lecącymi z góry i przekleństwami Gundafa.
W tym momencie właśnie wargi wbiegały na polanę. Kompania ujrzała setkę oczu wpatrzonych w siebie. W minutę później całe stado naszczekiwało pod drzewem i wspinało się na pnie, z wywieszonymi jęzorami. Lecz nawet najdziksze wargi nie umieją łazić po drzewach.
- Mam pomysł! - wykrzyknął szczęśliwy pan Schabins - Twoja laska jest magiczna, więc zapal nią szyszki!
- Ta... fascynujące - odpowiedział Gundaf, a po chwili dodał - jak życie seksualne ameb.
Jednak czarodziej musiał ustąpić pod presją psychiczną ze strony krasnoludów i kobolda.
I jął po chwili wprowadzać plan w życie.
- O cholera, spudłowałem! - powiedział spokojnie Gundaf.
- Daj mi to, balasie! - rzekł Killgo.
Wkrótce po całej polanie trzęsły się się bestie, usiłując zgasić pożar na swoich grzbietach.
- Co tu sie "yep" kurde wyprawia "yep"? - spytał Król Albatrosów z plakietką "Hiroshima łelkam tu" przylepioną do dzioba. Leciał wraz z dziesiątką straży przybocznej. Albatrosy nie mają na ogół dobrego charakteru. Wielu pośród nich jest okrutników, tchórzów i
sku***synów. Lecz stary ród albatrosi należał do najszlachetniejszej odmiany ptasiej: dumnej, silnej i perwersyjnej oraz lubiącej czasem wypić.
Nagle nadbiegły sympatyczne merliny z pochodniami w łapkach i jęły podpalać drzewa, ale dziwne, że nie robiły tego drzewu, na którym był Gundaf. Ogień momentalnie objął gałęzie.
Albatrosy wylądowały na czubkach drzew.
- Jeśli chcecie "yep" to my se możemy "yep" wam pomóc.
- Ale nas jest dwunastu a was jedenastu! - krzyknął Killgo patrząc w twarz czarodzieja, która miała dziwny tryumfalny wyraz.
- Nic nie szkodzi, ten mały "yep" kudłaty stworek może polecieć z tobą człowieku - odpowiedział Król Albatros. Chcąc nie chcąc dziesięciu uprzejmych krasnoludów, mały
zezowaty stworek i czarodziej w koszulce " I love Wielki Brat" wdrapali się na
grzbiety albatrosów i polecieli wprost do następnego rozdziału.
{Może tylko Killgo źle później wspominał tą podróż, a to ze względu na to, że
czarodziej ciągle niechcący potrącał go łokciem i okładał laską po łbie}.

 

 

 

 

 

Autor: Lethias Anariel & Almezze

email: neartin_ceka@go2.pl