|
SKOWYT
No i leżymy obok siebie. Ja i mój przyjaciel. Leżymy, patrząc sobie
w oczy, niezdolni do najmniejszego ruchu. Nareszcie się skończyło.
Za nami trzaska ogień, łapczywie trawiąc suche drewno. Na szczęście
ona jest bezpieczna. Nikt już jej nie skrzywdzi.
Co? Pytasz, o czym ja gadam? Poczekaj, trochę cierpliwości! Dojdę
do tego, powoli...
Wiecie, jak to bywa, kiedy dwóch facetów kocha jedną laskę. Pół biedy,
kiedy ci goście się nie znają. Gorzej, gdy są to dwaj najlepsi przyjaciele.
Taa, chora sytuacja, ale co robić. Zazwyczaj jest tak, że któryś ustępuje,
po czym obaj stają się sobie wilkiem na resztę życia. Ja zdałem się
na nią. Mówiłem sobie: dziewczyna przecież inteligentna, sama wybierze.
Z tym, że ona niespecjalnie umiała. Mnie tymczasem cholera brała.
Kiedy idzie o kobietę nawet dwóch świetnych kumpli zacznie sobie skakać
do gardeł. Między mną a Tomkiem niby było dobrze, ale nie do końca.
To tak, jak z dwoma sportowcami na olimpiadzie - niby współzawodnictwo,
czysty sport i takie tam, ale kiedy stawka jest tak wysoka każdy tylko
patrzy, żeby ten drugi się wyłożył. Rozstrzygnięcie jednak przyszło
samo.
Był luty, półtora roku temu. Zimno jak diabli, coś koło dziesięciu
stopni w minusie. Sobotni wieczór, więc, jak zwykle, siedziałem w
rozgłośni. Skończyłem program, Adam puścił reklamy i byłem wolny.
Środek zimy, a ja w studiu spocony na potęgę. Owieje mnie jak nic,
pomyślałem. Ale cóż, otarłem pot z czoła, odczekałem parę minut i,
zarzuciwszy kurtkę, wyszedłem. Wtedy zadzwoniła komórka. To była Agata.
- Hej - odebrałem.
- No cześć - zatrzeszczało bardzo niewyraźnie. - Słuchaj, możesz wpaść?
- Jasne - odparłem ucieszony. - Tylko wskoczę do domu się przebrać
i zostawić zakupy, w porządku?
- OK. Nie śpiesz się.
Otworzyłem sobie drzwi samochodu. Agata milczała.
- Coś się stało?
- Nie, nic - odparła. - Chcę po prostu z tobą porozmawiać.
To zabrzmiało poważnie. Za poważnie, jak dla mnie.
- Dobra, nie naciągam cię - wypuściłem gęsty obłok pary. - Będę za
jakieś dwadzieścia-dwadzieścia pięć minut.
- To na razie.
- Na razie - mruknąłem.
Nie podobał mi się jej głos. Nie wróżył nic dobrego. Szybciej niż
kiedykolwiek dojechałem do domu. Jak burza wtargnąłem do mieszkania,
wepchnąłem torbę z zakupami do lodówki i przebrałem koszulę na świeżą.
Dziesięć minut później wysiadłem z samochodu przed jej domem. Centralny
zamek zapikał dwa razy, kiedy szybkim krokiem szedłem przez ulicę.
Drzwi od klatki schodowej były otwarte. Światło nie działało, więc
wbiegłem po ciemku na trzecie piętro. Już chciałem zapukać, kiedy
drzwi otworzyły się. W blasku świecy trzymanej przez Agatę stał Tomasz.
Kiwnął mi, uśmiechając się kwaśno.
- Będę jutro - zwrócił się do niej. - Dobranoc.
Wychodząc, spojrzał na mnie ponuro. Starałem się zrobić dobrą minę
do złej gry, ale niechęć aż ode mnie biła, to muszę przyznać. Zbiegł
na półpiętro i zatrzymał się by spojrzeć jeszcze, jak drzwi zamykają
się za mną. Nie, nie widziałem tego, to chyba oczywiste. Po prostu
czułem jego wzrok na plecach.
Pies Agaty, spory wilczur, podbiegł i podskoczył, merdając ogonem
i starając się chlasnąć mnie jęzorem po twarzy. Agata nie patrzyła
na mnie. Niby się przywitała, niby jak zwykle powiedziała, żebym usiadł
na kanapie, ale coś wyraźnie było nie tak. W zasadzie nie byłem zaskoczony.
Prędzej czy później musiała przecież wybrać. Żałowałem tylko, że na
moją niekorzyść.
- Nie ma prądu - powiedziała sucho, siadając w fotelu. - Zrobiłabym
ci kawę, ale dopiero zauważyłam, że mi się skończyła.
- Nie szkodzi - wpiłem w nią spojrzenie. W blasku świecy stojącej
na stole jej brwi i podbródek zdawały się drżeć. Może zresztą drżały.
Czułem, jak wszystko się we mnie gotuje. Sam nie wiedziałem, jak się
zachowam, gdy wreszcie zacznie mówić to, co nieuniknione.
Cisza jednak przeciągała się. Agata trwała nieruchomo w fotelu, ja
obserwowałem ją, pochylony nieco do przodu. Znałem ją, dobrze ją znałem.
W takich chwilach była po prostu słaba. Nie miała sił, by powiedzieć
mi, że między nami koniec. I wiesz co? Współczułem jej. Zamiast się
na nią wkurzać współczułem jej. Postanowiłem, że ją wyręczę. Cienko
mi to jednak wyszło. Chciałem, żeby mój głos zabrzmiał twardo, a tymczasem
wydusiłem z siebie ledwie szept, w dodatku urwany:
- Aga, oboje wiemy, o co chodzi...
Podniosła głowę. W życiu nie widziałem jej smutniejszej. Ten widok
mnie poraził, ale kontynuowałem:
- Słuchaj, będzie OK., zawsze będę twoim przyjacielem...
- Daniel... - powiedziała, choć głos jej się łamał - Daniel, masz
dla mnie tak mało czasu...
Nic nie odrzekłem. Wiedziałem, że to prawda.
- Ciągle jesteś w pracy, od rana do wieczora... a ja potrzebuję cię
tu, blisko...
- Dopiero startujemy, jest mało ludzi, każdy jest potrzebny - próbowałem
się usprawiedliwiać. Na próżno zresztą, bo i przed kim? Przed kobietą,
która widywała mnie co parę dni, ledwie wieczorem, w zasadzie już
leżąc w łóżku? Czy przed sobą, i tak doskonale świadomym tego, że
Tomek miał więcej do zaoferowania?
- Przepraszam cię, o Boże, przepraszam...
- Nie masz za co - pokręciłem głową. - To moja wina.
- Zrozum, tak wyszło...
- Rozumiem... Mówiłem ci już, wciąż jestem twoim przyjacielem i zawsze
nim będę, choćby nie wiem, co się działo.
Podniosłem się, podszedłem do fotela i przykucnąłem obok. Pies, leżący
pod meblami, uniósł łeb i przyglądał mi się z zaciekawieniem.
- Aga, spójrz na mnie.
Powoli przekręciła głowę w moją stronę. Jej ciemne, brązowe oczy zdawały
się być wtedy niczym studnie.
- Zaufaj mi, będzie dobrze - powiedziałem, chwytając ją za dłoń.
- Ufam ci... - położyła drugą rękę na mojej. Chwilę milczała, ale
wiedziałem, że chciała coś powiedzieć. W końcu odezwała się: - Daniel,
zależy mi na tobie, ale to tak jakoś...
Uśmiechnąłem się wtedy. Powiedz, jak miałem się na nią gniewać? Niepodobna.
Wkurzony byłem co najwyżej na siebie, że przez swoje błędy traciłem
tak cudowną kobietę. No ale cóż, w życiu wygrywa lepszy. I tyle.
Wstałem. Szepnąłem jej jeszcze kilka ciepłych słów, przegarnąłem delikatnie
włosy. Spytałem, czy sobie poradzi. Kiwnęła głową. Pożegnałem się
wtedy i powiedziałem, że sam wyjdę. W milczeniu i ciemnościach ubrałem
buty. Pamiętam, jak łza spłynęła mi nagle po policzku i z impetem
uderzyła o but. W panującej ciszy ten dźwięk niemal mnie przeraził.
Nawet nie wiedziałem, kiedy narodziła się pod moją powieką. Po prostu
zjawiła się taka mała kropelka, sama jedna, jedyna. Samotna, jak ja
wtedy.
Co było dalej, pytasz...? No cóż, zszedłem powoli na dół, bardziej
odruchowo stawiając stopy niż rzeczywiście uważając na stopnie. Czułem
się potwornie wyczerpany, jakbym robił bez przerwy przez trzy dni
i noce, jadąc do tego jednej kawie rano. Makabra.
Obejrzałem auto ze wszystkich stron. Śnieg dookoła był wydeptany,
podejrzewałem więc, że ktoś mógł zrobić użytek z niepotrzebnego gwoździa.
Lakier był jednak w porządku. Wsiadłem do samochodu, ruszyłem powoli
do domu. Nerwowo popukiwałem w koło kierownicy. Nagle, w przypływie
złości, docisnąłem pedał do podłogi. Silnik zawył żałośnie. Sprzęgło,
zmiana biegu i znów decha. Jeszcze jadę przez miasto, a tu już 100-ka
na liczniku. A co, jeszcze nigdy nie dostałem mandatu, więc raz można.
Z tym, że niezupełnie. Lecę sobie te 100, mały ruch, zaraz dojadę
do domu (a mieszkałem trochę za miastem, w sąsiedniej wiosce). Zmęczone
oczy przecieram co jakiś czas, światła nielicznych samochodów rażą
mnie niemiłosiernie. Uspokoiłem się nieco, chciałem już zwolnić. Nagle
pojawiają się kłopoty. Ni stąd, ni zowąd samochód zaczyna mi wylatywać
na łuku. Wówczas robię najgłupszą rzecz pod słońcem. Otóż jadąc samochodem
z tylnym napędem wpadam na iście genialny pomysł: puszczam gaz. Efekt
tego taki, że wtedy dopiero zaczyna się zabawa. Kręcę sobie bączka.
Miejsca w sumie sporo i myślę, że będzie dobrze, ale hamulce niezbyt
kontaktują. A drzewo co raz bliżej. Bliżej, jeszcze bliżej...
To też drzewo było moim ostatnim widokiem za życia, jako człowieka.
- No to pa! - mruknąłem jeszcze do siebie.
Wtedy już tylko jebs. I tunelik ze światełkiem.
Daj spokój, nie wnikajmy w to, co jest po śmierci, bo gówno pamiętam.
Nie kojarzę nic, poza tunelem oczywiście. Zresztą czy to ważne? Dowiesz
się w swoim czasie.
Wracając jednak do mnie to w momencie uderzenia byłem względnie pogodzony
z losem. Może i bym krzyczał, gdybym miał żonę, dziecko, albo chociaż
jakiegoś żółwia czy chomika. A tak? Było mi w sumie wszystko jedno.
Szczegółowego rachunku sumienia zrobić nie zdążyłem, ale na oko wychodziło
mi takie niebo na szynach. Ewentualnie czyściec i krótka resocjalizacja.
Tymczasem co? Następnego dnia budzę się, jakby nigdy nic. I żyję.
Żyję!! Tyle, że jako... pies.
Gdzie tam, żadna reinkarnacja, bo nie narodziłem się na nowo. Życie
poprzednie też zresztą pamiętałem. Ot tak, jak tylko otworzyłem oczy,
już byłem dorosłym owczarkiem. I to nie byle jakim, bo tym Agaty.
Nie pytaj się mnie jak, bo ni cholery nie wiem! Nie mam zielonego
pojęcia! Byłem psem Agaty i już.
Pewnie, że byłem w szoku. Po prostu wyobraź sobie taką sytuację, potrafisz?
Nagle cały Twój świat wywraca ci się do góry nogami, musisz uczyć
się wszystkiego od nowa. Nie umiałem jeść, nie umiałem pić chłepcąc
z miski. Trochę czasu zajęło mi opanowanie ruchów w zupełnie innym
ciele. Najgorsze były początki. Drugiego dnia poszedłem z Agatą na
spacer i zatrzymaliśmy się przed sklepem. Przywiązała mnie do rynny
(śmieszne, mocniej bym szarpnął i po kłopocie), sprawdziła listę zakupów
i powiedziała - "siad". Pewnie, "siad". Tylko
jak to się robi??? Kombinuję, kucam, próbuję jakoś spuścić tyłek w
dół. Wierz mi, że to wcale nie takie proste! Też będziesz siódme poty
wylewać, jak zostaniesz psem.
Jakoś się jednak żyło. W zasadzie to cholernie ciężko, jeśli mam być
szczery. Idąc ulicą poznawałem ludzi z rozgłośni, a nie mogłem nawet
zareagować. Bo co bym zrobił? Podszedł i zaczął lizać po rękach obcego
faceta? Poza tym brakowało mi rozmów, chciałem czasem zamienić z kimś
parę słów... Już nawet obojętnie z kim...
Najgorzej było z samą Agatą. W mieście, przez ludźmi i przed znajomymi
wyglądała normalnie. Zupełnie inna była ze mną, w domu. Całymi godzinami
wpatrywała się bezczynnie w ścianę, to tkwiąc nieruchomo, to wybuchając
płaczem. Starałem się wtedy jakoś ją pocieszyć, ładowałem się jej
na kolana, wtulałem się...
Chyba czuła się winna temu, co się stało. Ciągle powtarzała Tomkowi,
że zbyt chłodno mnie potraktowała, że może powinna była jeszcze poczekać.
Początkowo miałem wrażenie, że ich związek się rozpadnie, ale jakoś
wytrzymali.
Przez pierwsze miesiące nie chciała w ogóle wychodzić z domu. Jeśli
już wyszła to tyle, co po zakupy i na spacer ze mną. Poza tym całe
dnie przyjmowała i wykonywała projekty (Aga jest webmasterem). Pracowała,
pracowała, pracowała. Starałem się ją jakoś odciągać od komputera.
Udawałem, że muszę wyjść, przychodziłem do niej ze smyczą, kręciłem
się przed drzwiami. Czasem udało mi się ją wyciągnąć gdzieś dalej,
do parku. Próbowałem ją jakoś rozśmieszać, sprawić, by choć na chwilę
się uśmiechnęła. To przyniosłem kapcie, to robiłem jakieś sztuczki.
Raz celowo zwaliłem sobie na łeb miskę z bitą śmietaną.
Wiesz, to głupie, ale umierając często nawet nie mamy pojęcia, kto
będzie za nami płakał. Rozbijając się ani przez chwilę nie pomyślałem
o Adze. Niby mówiła, że ciągle mnie kocha, że jej przykro, ale jakoś
nie potrafiłem w to uwierzyć. Miała Tomka. Była w końcu szczęśliwa,
nie musiała już dokonywać wyboru. Jak ja się myliłem...
Podobnie było z niektórymi znajomymi. Ci, o których myślałem, że coś
dla nich znaczyłem, ledwie pofatygowali się na pogrzeb. Przyszli,
stanęli z tyłu, pogadali, jakby byli w barze. Inni natomiast, których
zupełnie o to nie podejrzewałem, szczerze mnie żałowali.
A właśnie, "szczerze". Fajna sprawa z tym węchem u psów.
W krótkim czasie nauczyłem się rozpoznawać, kto kłamał, a kto mówił
prawdę. Nawet najbardziej opanowany człowiek kłamiąc denerwuje się,
minimalnie poci, drży. Wydziela wtedy taki drażniący, gorzkawy zapach.
Dzięki temu, choćby nie wiem, jak się szczerzył w uśmiechach, i tak
wiem, że kłamie. Dlatego przyjmij tą radę - nigdy nie kłam przy psie.
Zresztą równie szybko zacząłem korzystać także z innych moich zmysłów.
Zwłaszcza ze słuchu. Wieczorami, gdy nie miałem co robić, a Aga kładła
się wcześniej spać, słuchałem rozmów sąsiadów. Wiem, chamstwo, ale
co poradzę; naprawdę mi się nudziło. Z tym, że słuch to raz wspaniała
sprawa, a raz straszna. Kiedy latem pojawiły się komary przeklinałem
cały świat.
Po jakimś czasie zacząłem się zastanawiać, czy więcej jest takich,
jak ja. No wiesz, ludzi w ciele psa. Zresztą zwątpiłem we wszystko,
nawet w to, czy jestem jeszcze człowiekiem. Bo czy byłem nim? Niby
pamiętałem ludzkie życie, ale poza tym? Owczarek jak się patrzy. Dziwne
jednak wydało mi się to, że nie zetknąłem się z żadnym psem, kotem
czy wróblem, który miałby ten sam problem. Wszyscy byli sobą. Czyli
zwierzętami, znaczy. To mnie nurtowało. Dlaczego, zamiast normalnie
umrzeć, stałem się nagle psem? I dlaczego psem Agaty?
Ponieważ odpowiedź na to pytanie nie nadchodziła, zająłem się czymś
innym. Zacząłem obserwować rozwój związku Agi i Tomka. Z nastaniem
lata trochę jej przeszło, więc Tomkowi udało się ją wyciągnąć z domu
raz i drugi. Miałem ograniczone możliwości obserwacji, bo w większości
zostawałem w domu, ale i tak swoje wywnioskowałem z jej twarzy, gdy
wracała. W sumie byłem z Tomka zadowolony. Trochę mnie to bolało,
ale widziałem, że dobrze wybrała. Opiekował się nią troskliwie, starał
się być na każde zawołanie. Początkowo miałem za złe Adze, że zaczęli
się kochać. Z drugiej jednak strony spojrzałem na to możliwie obiektywnie.
Od wypadku minęło już ponad pół roku, a ona była piękną, młodą kobietą.
Wiedziałem, że chciała wyjść za mąż, założyć rodzinę, mieć dzieci.
Tomek był do tego idealny.
***
Był początek stycznia, prawie rok po wypadku. Leżałem sobie na podłodze
przed łazienką, leniwie wsłuchując się w wykład, jaki sąsiad dawał
swojemu synowi-nieukowi. Aga miała niedługo wrócić. W samą porę zresztą,
bo robiłem się głodny. Tego dnia wyskoczyła na jakąś małą imprezę
z firmy, chyba taką spóźnioną noworoczną. Zabawa była zamknięta, więc
Tomek nie mógł z nią iść. Na swój sposób mnie to cieszyło. Bawił mnie
wyraz jego twarzy, kiedy znajomy Agi z firmy zabierał ją spod domu
samochodem. Wyszedł niedługo po niej.
Miałem w sumie od kilku tygodni wrażenie, że on zaczyna robić się
zazdrosny. Po raz pierwszy wkurzył się, jak na swoje urodziny dostała
w firmie tyle kwiatów, że nie wiedziała, czy starczy jej wazonów.
Niby nic nie mówił, ale czułem, jak w środku go nosi. Aga pytała,
czy wszystko w porządku. Odpowiadał, że tak. Kłamał.
W sumie był jednak spokój. Ostatecznie każdy facet w jakimś stopniu
jest zazdrosny o swoją kobietę, więc Tomek przesadnie poza normy nie
wykraczał. Aż do tego dnia, gdy Aga wróciła z imprezy dla pracowników
firmy. Tomek przyszedł może kwadrans przed nią i siedział w fotelu,
kiedy weszła do pokoju. Był zdenerwowany, ona zaś - rozbawiona. No
i trochę pijana.
Podeszła do niego, przywitała i pocałowała. Zdążyłem się już przyzwyczaić
do tego widoku i nie odwracałem głowy.
- Kochanie, żałuj, że cię nie było! - zawołała, okręcając się na pięcie
i lecąc na ścianę.
- Żałuję - pokiwał głową. - Dobrze się bawiłaś?
- Wspaniale! Myślałam, że będzie drętwo, jak rok temu, ale szef zachowywał
się dzisiaj zupełnie inaczej. Faceci też się udali.
Tomek zmrużył oczy.
- To znaczy?
- Wiesz przecież, że jestem jedną z trzech kobiet w firmie - machnęła
ręką, rozpinając żakiet. - Udali się, bo zachowywali się w porządku.
Wytańczyłam się, ale obyło się bez propozycji zaręczyn - zachichotała.
Spojrzałem na Tomasza. Gotował się jak nic.
- No, wskakuję do wanny - powiedziała. Wyjęła komórkę z torebki i
położyła na szklanym stoliku pod ścianą.
Przesunąłem się spod drzwi łazienki. Przykucnęła przy mnie i podrapała
mnie za uchem. Och, co za rozkosz!
Zanim poszła się kąpać, wrzuciła mi jeszcze trochę karmy do miski.
Na początku jej nie cierpiałem, ale później nauczyłem się to jeść.
Tylko ten zapach zawsze mnie odrzucał.
Kilka minut później Aga pluskała się wesoło. Ja już dawno wrąbałem
wszystko i wylizałem miskę do cna. Zawlokłem się do pokoju i położyłem
obok kanapy. Byłem trochę senny. Nagle pokój wypełniły drgania. Podniosłem
szybko łeb, rozglądając się za ich źródłem. Komórka na stoliku podskakiwała
jeszcze trochę, przesuwając się w kierunku krawędzi, po czym umilkła.
Pewnie SMS.
Tomek wstał i spojrzał na telefon. Chwilę nad czymś się wahał. Przeczyta
czy nie przeczyta? - zastanawiałem się.
Przeczytał.
Podszedł do stolika, wziął komórkę i odblokował klawisze. Nigdy nie
dowiedziałem się, co tam było napisane, ale wyraz jego twarzy na ułamek
sekundy sprawił, że ciarki przeszły mi przez grzbiet. Rzecz jasna
wykasował wiadomość i odłożył telefon, jak gdyby nigdy nic. Od tamtej
pory zdecydowałem się mieć na niego oko.
***
Pamiętam, jak miałem sen. Tak, zwierzęta też mają sny. Nie wiem, czy
wszystkie, ale te z duszami ludzi na pewno. Śnił mi się wypadek. W
zasadzie to nie tak lekko, jak ci początkowo opisywałem.
Najpierw śniło mi się, jak wsiadam do samochodu, robię radio nieco
głośniej i śmigam przez miasto. Później wyjeżdżam na krajową, trochę
zwalniam. Opanowuję się, staram się jechać spokojniej. Trę oczy, jestem
zmęczony. Mało spałem ostatnimi dniami. Już sobie wyobrażam, jak kładę
się do łóżka i uciekam przed wszystkimi zmartwieniami w objęcia snu.
I nagle wpadam w poślizg. Po ułamku sekundy wiem już, że wylecę z
drogi. Czas tak potwornie zwalnia swój bieg, kiedy kontruję kierownicą
i bezsensownie duszę hamulec. Nic nie słyszę, panuje kompletna cisza...
Pojawia się przebłysk okrutnej świadomości, że to przecież nie działa,
że dalej zbliżam się do drzewa, które niedługo wejdzie w samochód
od mojej strony. Jeszcze jest daleko, ale zbliża się...
Na tyle, na ile jeszcze mogę skręcam koło kierownicy. Obiema nogami
walę w gaz i silnik zaczyna ryczeć. W ostatnim wysiłku zrywa, samochód
ślizga się, szarpie, aż w pewnym momencie łapie przyczepność. Nie
wiem, na mgnienie oka może... Wystarczy jednak, by przy dużej mocy
i tak ogromnym nacisku na gaz lekko zarzucić tyłem. Za słabo jednak,
nie obróciłem samochodu. Już nie ma czasu na nic. Lekko rozluźniam
mięśnie, ręce tylko zwisają z kierownicy, nogi zdjęte z pedałów...
Nagle nachodzi mnie myśl, że chciałbym jeszcze zobaczyć tyle osób.
Wymieniam sobie ich wszystkich w myślach, ale czasu jest tak mało.
Drzewo.
Drzewo co raz bliżej...
Patrzę na boczną szybę tylko kątem oka, nie zdążę już przekręcić głowy.
Mam wrażenie, że odbija się w niej jakaś twarz. Widzę na niej tylko
zdumienie wymieszane z rozpaczą, ale nie mogę rozpoznać, kto to...
Ostatnie impulsy nerwowe docierają do mojego mózgu... najprostsze
ludzkie myśli, odczucia...
Miłość... Kocham Agę, kocham przyjaciół, rodzinę... ale przede wszystkim
Agę...
Żal... nie zobaczę tylu rzeczy...
Świadomość bólu, ale to będzie ledwie chwila...
A co jest po śmier...
Tego nie zdążyłem pomyśleć. Nagle huk. Szyba się rozleciała, sypią
się niczym migotliwe diamenty kawałki szkła pod uderzeniem mojej głowy,
która wali w nią z przerażającą siłą... Czaszka pęka, czuję jeszcze
gorącą krew na skórze...
Potężne gorąco uderza mnie od ramienia, którego właściwie już nie
czuję... Chwilę przed tym miałem wrażenie, jakbym słyszał czyjś krzyk...
To moja gasnąca wyobraźnia...
Mój bok, a po chwili reszta ciała zamienia się w krwawą, puchnącą
masę porwanych mięśni i potrzaskanych kości...
Cisza... i ciemność...
***
Minął miesiąc. Był dwudziesty lutego, rocznica mojego wypadku. W miarę,
jak zbliżała się ta data, Aga stawała się co raz bardziej osowiała.
Tego dnia jej smutek osiągnął apogeum. Czułem, że to denerwuje Tomasza,
ale na szczęście nic nie mówił.
Na cmentarz wybraliśmy się we troje. Poszliśmy wieczorem, więc stało
już trochę zniczy. Aga modliła się za mnie, ja patrzyłem na moje zdjęcie
umieszczone na nagrobku. Cholera, lepszego wybrać nie mogli.
Tomek stał z niewyraźną miną. Nie był wierzący, podobnie jak ja. Kiedy
byliśmy jeszcze kumplami często rozmawialiśmy o tym. Mówiliśmy, że
jak któremuś z nas coś się stanie to nie będziemy latać po cmentarzach
tylko wypijemy zdrowie tego drugiego, w domu. No cóż, pewnie było
mu głupio wspominać tamtą rozmowę. Mi było.
Postaliśmy jeszcze kilka minut. W końcu ruszyliśmy do domu. Śnieg
prószył delikatnie, był lekki mróz. Wszystko dookoła pokrywała cienka
warstwa puchu. Piękna zima.
Przez całą drogę Aga była milcząca. Szła, przytulona do Tomka, ze
wzrokiem wbitym w ziemię. Ja też byłem markotny. Przypomniało mi się
wszystko to, o czym przez rok niemal zapomniałem. Wiesz, moje ludzkie
życie. Przed oczami przechodziły mi różne obrazy. Raz, jak spacerowaliśmy
z Agą po parku. Innym razem, jak dwa lata temu w tej samej chwili
wpadliśmy do niej z Tomkiem z kwiatami na Walentynki. Takich rzeczy
nie można zapomnieć, to po prostu tkwi w sercu.
Czasem wspominałem rozgłośnię, na nowo przeżywałem wszystkie wpadki,
jakie zdarzały nam się na antenie. Przeskakiwałem do czasów szkolnych,
do szaleństw z kumplami i opierdzieli od wychowawcy. Później znów
wracałem myślami do Agi i tego, kim dla niej byłem. Przez rok starałem
się to stłumić w sobie, ale nagle uświadomiłem sobie, że wciąż ją
kocham. Tyle, że w tym roku kwiaty na Walentynki przyniósł już tylko
Tomek...
Ani się obejrzałem, a już byliśmy w domu. Zmarzłem trochę, mimo grubej
sierści. Gdy tylko Aga wytarła mi łapy, szybko pobiegłem położyć się
blisko kaloryfera. Wtedy zadzwonił telefon.
- Tomek, odbierz - powiedziała Aga z kuchni.
- Słucham - burknął do słuchawki niechętnie.
- Tomek? Jest może Agata? - rozbrzmiało.
Aga zawsze miała telefon ustawiony stanowczo za głośno. Z moim słuchem
nie miałem problemu z dosłyszeniem słów. Sądząc po głosie, to był
Andrzej, jej kolega z pracy i zarazem przyjaciel. Zawsze lubiłem tego
gościa. To był rzadki typ faceta, który potrafił być przyjacielem
kobiety nie mając jej jednocześnie dla siebie. Nie, nie był gejem.
Tomasz zastanawiał się przez chwilę. Agata weszła do pokoju z pytającą
miną.
- Tak, jest - wycedził, podając jej słuchawkę.
Cały poczerwieniał, gdy później słuchał odpowiedzi Agi. Zacisnął pięści
i poszedł do kuchni, nasypać kawy do filiżanek. Rozmowa nie trwała
długo.
- W porządku, Andrzej, poradzę sobie. Dziękuję za telefon, pa - pożegnała
się Agata.
Tomasz pojawił się w pokoju z kawami. Miał nieprzyjemny wyraz twarzy.
Aga jednak nie zwróciła na to uwagi. Usiadła na kanapie i wzięła do
ręki program telewizyjny. On tymczasem milczał.
- Nad czym tak myślisz? - spytała.
- Nad niczym, tak sobie... - mruknął.
- Wiesz, brakuje mi Daniela... - powiedziała cicho.
Tomek podrapał się po karku i pokręcił głową.
- Brakuje mi go - powtórzyła. - Znaliśmy się od początku liceum, myślałam,
że zawsze będzie przy mnie, jeśli nie tak to... chociaż jako przyjaciel...
Serce zaczęło mi łomotać, a przełyk nagle ścisnęła jakaś siła. Psy
nie potrafią jednak płakać tak, jak ludzie. Na szczęście.
- Aga, musisz się pogodzić z tym, że jego już nie ma - zaczął Tomek
powoli. Trudno mi było się z tym nie zgodzić. - Tyle jest wypadków,
tylu ludzi ginie... Zawsze myślimy, że to nas nie dotyczy, ale światem
rządzi chaos. Każdemu może się to przytrafić.
- Może tak, ale mam czasem wrażenie, że on gdzieś tu jest, ze mną...
Kiedy to usłyszałem nieomal krzyknąłem. Dobrze, że nie zwracali na
mnie uwagi.
- Agata, co ty wygadujesz?
- Tomek, wiem, głupie, ale gdyby to się stało... nie wiem, innego
dnia - westchnęła. - Wiesz, wyobrażam go sobie w tym samochodzie,
jak jedzie taki przygnębiony. Pewnie myślał, że nic już dla mnie nie
znaczy... Sam wiesz, jak było... Naprawdę go wtedy kochałam...
- Daj spokój. Jego już nie ma, a rozpamiętując go nie przywrócisz
go do życia.
- Tomek, to ja go zabiłam...
- Przestań się w końcu obwiniać! - wykrzyknął. - I nie myśl o nim
tyle! To zamknięty rozdział, skończyło się!
Od Tomka nagle uderzył mnie silny, ostry zapach. Był bardzo zdenerwowany,
tracił panowanie nad sobą. Agata zamilkła.
- Wiesz, nurtuje mnie trochę sprawa Daniela - powiedziała po chwili,
niespodziewanie dla nas obu. Ja podniosłem łeb, Tomek spojrzał na
nią badawczo. Ona tymczasem mówiła dalej: - Policja mówiła, że w jego
samochodzie było coś nie tak z hamulcami. Mogły być już zepsute, ale
też ktoś mógł je popsuć. Słyszałeś o tym?
- Nie - pokręcił głową Tomek.
Ostry, gorzki zapach niemal sprawił, że zwymiotowałem. On kłamał.
Kłamał!
- Ty skurwysynu! - warknąłem nagle, zrywając się z podłogi. Tomasz
aż wyskoczył z fotela.
Zrozumiałem nagle wszystko. Przypomniałem sobie ślady na śniegu dookoła
samochodu, tamtej nocy.
- Zabiję cię, kurwa! - wrzasnąłem, zbliżając się powoli. - Ty jebany
psychopato!
Wtem rozległ się ciepły głos Agaty:
- Piesku, co się stało?
- Nie rozumiesz?! - krzyczałem. - To on! To on, do cholery!
Tomasz drżał, zerkając na mnie niepewnie.
- Zrób coś z tym psem! Ostatnio zaczyna mnie denerwować!
- Zaraz ja coś z tobą zrobię! - ryknąłem, rzucając się na niego.
- Hirju, uspokój się!!! - wykrzyknęła Agata.
Posłusznie usiadłem na dywanie, nie spuszczając z Tomasza oka.
Nie mówiłem, że nazywam się Hirju? No co, Aga miała kiedyś zajoba
na punkcie Japonii...
- Co ci się stało? - podeszła do mnie i zaczęła głaskać po głowie.
Nie przestawałem warczeć. Tomasz stał pod ścianą wystraszony.
- Co to kurwa ma znaczyć?!
- Nie przeklinaj - ofuknęła go. - Hirju był bardzo przywiązany do
Daniela. Psy rozumieją więcej, niż się nam wydaje. Może po prostu
go czymś zdenerwowałeś?
- Po prostu go zdenerwowałem?! - Tomasz machnął rękami. - Twój kundel
rozszarpałby mi gardło a ty się zastanawiasz, czy go nie zdenerwowałem?!
- Nie nazywaj Hirju kundlem...
- Jesteś chora! - wykrzyknął.
Sądząc po intensywności zapachu, serce musiało mu walić szybciej niż
kolibrowi po ostrym seksie.
- O co ci chodzi...? Po prostu pies na chwilę...
- Jasne! Pies jest ważniejszy ode mnie!
Ręka Agi na moim karku zaczynała drżeć.
- Tomek, uspokój się, proszę. Przecież...
- Masz - wrzasnął, rzucając jej telefon. - Zadzwoń do swojego Andrzeja,
niech cię pocieszy!
Szarpnąłem się, ale mnie przytrzymała.
- Tomek...
Wyszedł, trzaskając drzwiami. Agata rozpłakała się, klęcząc obok mnie.
- Widzisz, co narobiłeś, piesku? - wyszeptała przez łzy.
- Kochanie, zrozum! To morderca!
- Wiem, wiem, nie przepraszaj - pogłaskała mnie jeszcze.
Tamta noc była jedną z najgorszych w moim życiu. Nie mogłem zasnąć.
Za każdym razem, kiedy zamknąłem oczy, zdawało mi się, że opadam gdzieś
w otchłań. Byłem tak potwornie bezsilny. Nie mogłem w to uwierzyć
- zabił mnie mój najlepszy przyjaciel. I za co? Dlaczego? Przecież
ustąpiłbym...
Przez pierwsze godziny od momentu, jak wyszedł, chciałem go zabić.
Nawet nie po to, żeby się zemścić. Tomek był po prostu groźny. Nie
wiedziałem, czy czegoś nie zrobi Agacie. Zaczynałem się o nią bać.
Byłem tak wściekły, że gdyby wtedy wrócił i Agi nie było w pobliżu,
chyba wygryzłbym mu serce. Po namyśle stwierdziłem jednak, że to by
było bez sensu. Chcąc nie chcąc, Agata musiałaby mnie po tym uśpić.
Musiałem wymyślić jakiś plan, jak się go pozbyć, by nie wyglądało
na mnie. Będąc psem miałem jednak ograniczone możliwości. Nie mając
lepszego wyjścia, postanowiłem czekać po prostu na jakąś okazję i
nie przepuścić jej, gdy się już nadarzy.
Minęły dwa dni. Tomasz nie dawał znaku życia, a Agata znów sposępniała.
Przez ten czas nie ruszyła się z domu, choć przyjaciele ją wyciągali.
Nawet mnie nie wyprowadzała, a jedynie ubierała mi kaganiec i patrzyła
na mnie z okna. Martwiłem się o nią. Była jakaś zobojętniała. Przestała
pracować, a zawsze miałem ją za pracoholiczkę. Ostatecznie jednak
nic nie mogłem zrobić. Starałem się tylko tulić do niej częściej,
niż zwykle.
Nie posiadałem się ze złości, gdy Tomek zjawił się z kwiatami i zaprosił
ją do restauracji. To było jednak do przewidzenia. Ani przez chwilę
nie sądziłem, że może pójść tak łatwo. Gdy zabija się z miłości to
nie po to, by sobie później odpuszczać. Zwłaszcza, jeśli chodzi o
psa.
Tomek nie był jednak głupi. Starał się unikać sytuacji, kiedy bylibyśmy
wszyscy, we troje. A to zaprosił ją na dyskotekę, a to do kina, a
to na kolację. Wiadomo, że w takie miejsca iść z nimi nie mogłem.
Mimo tego, kiedy Aga wracała do domu, nie wyglądała na szczęśliwą.
Któregoś wieczoru wróciła zdenerwowana. Z telefonu, który później
wykonała wynikało, że na dyskotece chyba spotkali któregoś z kolegów
Agi, a przy Tomku to nie mogło być miłe spotkanie. W każdym razie
kogoś przepraszała.
Znów żałowałem, że już nie byłem człowiekiem...
Pewnego wieczoru poszła napuścić wody do kąpieli. Leżałem, jak zazwyczaj,
wyciągnięty na kanapie, z nudów opracowując kolejny genialny plan
pozbycia się Tomasza. W radiu, które zabrała do łazienki, leciało
akurat "Moonlight Shadow" Mike'a Oldfielda. Zakręciła wodę.
Słyszałem, jak wchodzi do wanny. Naraz rozległ się drażniący pisk,
a chwilę po nim, niemal równocześnie, huk i plusk. Uszy mi stanęły,
ogon drgnął. Nagle skojarzyłem.
- Aga!! - krzyknąłem, zrywając się z kanapy i biegnąc do łazienki.
Odpowiedziała mi cisza.
- Aga, odezwij się!!! - drapałem w drzwi łazienki.
Spojrzałem na zamek. Nie był przekręcony. Podskoczyłem i uderzyłem
łapami w klamkę. Bezskutecznie. Była zbyt sprężysta. Spróbowałem ponownie.
Tym razem udało się. Uchyliłem drzwi i wetknąłem łeb do łazienki.
Agata leżała w wannie nieprzytomna. Z rozbitej głowy sączyła cię ciemna
krew, spływając powoli po ramieniu i kapiąc na podłogę z wiszącej
ręki.
Spanikowałem. Co robić?! Telefon! Gdzie jest telefon?!
Pobiegłem do pokoju, rozglądając się za słuchawką. Leżała na fotelu.
Pokręciłem jednak głową. Cholera, za małe klawisze, nigdy mi się nie
uda. Baza! Spróbuję na bazie!
Telefon-baza leżał na szafce w przedpokoju. Stanąłem na tylnych łapach,
przednią waląc w "On/Off". Uruchomiłem telefon! Teraz powoli,
ostrożnie... Kurwa, nie łapą, nosem, nosem! Jeszcze raz, "On/Off",
"On/Off"... Dobrze...
9...
9...
9...
Jest sygnał! Jeden, drugi...
- Pogotowie, słucham.
- Na pomoc!
- Halo?
- Pomóżcie, do cholery!
- Halo, jest tam kto?
- Proszę, pomóżcie!!
- Biip... biip... biip...
Idioto, tępaku, czego się spodziewałeś?! Odwróciłem się, prawie pokonany.
Pobiegłem do łazienki. Podszedłem do niej. Powąchałem ją, nasłuchiwałem.
Żyła. Nie, nie mogłem po prostu bezczynnie czekać.
Wyskoczyłem z łazienki i spojrzałem w lustro, sam nie wiedząc, dlaczego.
Desperacja błysnęła mi w oku. Znów doskoczyłem do telefonu. Za drugim
razem trafiłem w "On/Off", a potem ucelowałem w "Redial".
- Halo?
- Na pomoc!!!
- Biip... biip...
"On/Off". I znów "Redial".
- Halo?
- Na pomoc...
- Biip... biip... biip...
Robiłem tak z dziesięć razy. Chwila przerwy i znowu. Słyszałem, jak
straszyli, że namierzą numer, że wyślą policję. Dobrze, dobrze! Byle
tylko ktoś przyjechał!
Przyjechali. Kilka minut później dwóch policjantów stanęło pod drzwiami.
Zacząłem krzyczeć, wyć, drapać o drzwi. Uzyskałem jednak efekt odwrotny
do zamierzonego: wystraszyłem ich. Wpadłem wtedy na inny pomysł. Pobiegłem
do kuchni i zacząłem skakać do kurków od kuchenki gazowej. Przekręciłem
jeden. Gładko poszło, teraz drugi. No, drugi! Dobrze, jest drugi.
Trzeci, szybko! Szybciej! Cholera, przecież trzeci palnik jest uszkodzony,
Aga jeszcze go nie naprawiła. Czwarty! Łapy ślizgają mi się po plastiku.
Jest!
Ostry zapach gazu drażnił mnie w nos. Wróciłem do drzwi. Policjanci
jeszcze stali po drugiej stronie. Znów zacząłem robić hałas, skakałem,
drapałem drzwi. Nagle doszło do moich uszu:
- Czujesz coś? - spytał niski głos.
Tak, tak, to gaz!
Drugi funkcjonariusz zaczął wodzić nosem przy drzwiach. Pomstowałem
na ludzki węch, niemal zapomniawszy, że sam kiedyś nie miałem lepszego.
- To chyba gaz... - powiedział w końcu.
- Wchodzimy?
Nikt nie odpowiedział, ale wnioskowałem, że policjant po prostu kiwnął
głową.
- Proszę odsunąć się od drzwi! - zawołał pierwszy, ten z niskim głosem.
- Będziemy wyważać!
Nie przestając ujadać cofnąłem się do tyłu, pod samą łazienkę. Załomotali
w drzwi. Potem drugi raz. Chyba je kopali. Wreszcie cofnęli się, rozpędzili
i walnęli we dwóch z boku. Coś trzasnęło. Któryś z nich szarpnął,
ale ciągle jeszcze trzymały. Ponownie wzięli rozpęd i uderzyli. Zamek
wyleciał z drzwi, a one same grzmotnęły o ścianę. Policjanci na mój
widok wzdrygnęli się, ale zaraz zauważyli, że w łazience na wprost
ktoś leży w wannie. Spojrzeli tylko na mnie ze zdumieniem. Po chwili
zadzwonili po pogotowie.
Pamiętam, że policjanci, nie wiedząc, co ze mną zrobić, powierzyli
mnie lekarzom. Wskoczyłem od razu do ambulansu i usiadłem w rogu.
Starałem się zachowywać spokojnie, żeby mnie zabrali. Dobrze trafiłem,
była taka miła, jasnowłosa pielęgniarka, Agnieszka. Chyba się jej
spodobałem. Zresztą nic dziwnego, byłem pięknym psem.
Po rozmowie z dwoma lekarzami i z koleżanką zabrała mnie do dyżurki.
Prosiła tylko, żebym był spokojny. Przez kilka godzin nie odezwałem
się ani słowem. Po jakimś czasie przyniosła mi miskę wody. Spodobała
mi się ta kobieta. Podziękowałem jej, całując ją w dłoń. Liżąc, znaczy
się.
Byłem zmęczony, ale postanowiłem, że nie zmrużę oka dopóki nie dowiem
się czegoś o Agacie. W końcu przyszedł jakiś lekarz i kiwnął mojej
opiekunce, a ona zaprowadziła mnie do pokoju, w którym leżała Aga.
Była przytomna. Założyli jej kilka szwów i miała obandażowaną głowę.
- Hirju! - zawołała.
Od razu wyrwałem się do niej, ogonem wywołując niewielki huragan.
- Miło cię widzieć, malutki - powiedziała, głaszcząc mnie delikatnie
po pysku (nie mogę się przyzwyczaić do tego słowa).
Agnieszka przyglądała się nam z ciepłym uśmiechem.
- Nie wiem, jak go pani wytresowała, ale uratował pani życie - powiedziała
po chwili.
- To znaczy? - Aga zmarszczyła brwi.
- Zadzwonił do nas.
- Żartuje pani?
- Wcale nie. Po prostu wybrał numer na pogotowie i dzwonił, aż do
skutku - wyjaśniała. - Na początku myślałyśmy z koleżanką, że ktoś
sobie robi głupie żarty, ale po dwudziestym razie zaczęłyśmy się nad
tym zastanawiać. Pomyślałam, że może coś się komuś stało, że nie może
mówić. Było słychać tylko szczekanie psa, a ktoś przecież musiał dzwonić.
Tyle, że policjanci na miejscu znaleźli tylko jego - kiwnęła głową
w moją stronę. - Oprócz pani, oczywiście.
Agata spojrzała na mnie z niedowierzaniem. Zwróciła się do pielęgniarki:
- Czy on może tutaj zostać? Może mi pani wierzyć, że nie nabroi.
Ta uśmiechnęła się szerzej:
- Wierzę, u mnie siedział kilka godzin i nawet nie pisnął. Skarb,
nie pies.
Resztę nocy, aż do rana, czuwałem przy niej. Nie wiem, czy zdarzyło
mi się zdrzemnąć, chyba nie. Zasnąłem dopiero, kiedy podawali śniadanie.
Aga musiała zostać w szpitalu jeszcze jeden dzień, na obserwacji.
Za zgodą władz szpitala, pozwolono mi siedzieć u niej w pokoju. Nakarmili
mnie jakąś kaszą z marchwią, ale pacjenci i pacjentki, zwłaszcza ci
starsi, zaczęli mi znosić różne smakołyki, jakbym miał zostać co najmniej
na miesiąc.
Następnego ranka Aga została wypisana. Resztę dnia miałem spieprzoną,
bo przyjechał po nią Tomek i przez większość czasu jej nadskakiwał.
Znów zadzwonił Andrzej i Tomek znów się wściekał, ale jakoś go ułagodziła.
Tyle, że mało rozmawiali. Chyba coś się zmieniło. Aga nawet nie opowiadała,
jak trafiła do szpitala. Czułem, że bała się wspomnieć, iż to była
moja zasługa.
Tomek zresztą raczej się domyślał. Nie znosił mnie, widziałem, jak
na mnie patrzył. W zasadzie miałem to gdzieś, a im bardziej się przy
mnie denerwował, tym większą miałem uciechę. Teraz żył w strachu.
Przy Adze już nic nie mówił, bo bał się, że ją straci. Dobrze wiedział,
ile dla niej znaczyłem, a po tym incydencie tym bardziej. Bał się
też mnie. Gdyby w jakikolwiek sposób zagroził Agacie, w kilka minut
byłby trupem. Od czasu, kiedy straciłem nad sobą panowanie podczas
rozmowy o moim wypadku, patrzył na mnie inaczej. W jego oczach widać
było nienaturalny lęk. Niemniej jednak wiedziałem, że nie przepuści
żadnej okazji, żeby się mnie pozbyć. I vice versa.
***
Czas jakoś mijał, płynęły dni. Na dworze robiło się cieplej, ale nie
między Agatą i Tomkiem. Sprawy między nimi toczyły się po równi pochyłej.
On był ciągle nerwowy i robił jej sceny zazdrości, ona znosiła to
dzielnie i ze spokojem. W zasadzie nie rozumiałem, dlaczego wciąż
z nim jest. Nie był już tym facetem, który razem ze mną przynosił
jej kwiaty i śmiał się przy najdrobniejszych żartach. Teraz wściekał
się o byle co, prowokował ją do kłótni, drażnił. Kilka razy zastraszył
jej kolegów. Może i zresztą Aga też była wystraszona? Oczywiście nie
podejrzewała nawet, że to on jest odpowiedzialny za mój wypadek, ale
czy to cokolwiek zmieniało? I tak miała do czynienia z chorobliwie
zazdrosnym, groźnym człowiekiem. A ja nic nie mogłem zrobić.
Pewnego dnia Tomek przyszedł do domu pijany. Wyczułem go, zanim jeszcze
wszedł do mieszkania, tak od niego biło. Trzasnął drzwiami i od razu,
bez wyraźnego powodu, zaczął się wydzierać. Udawałem, że śpię, ale
byłem już w pogotowiu. Jedynie uszami poruszałem co jakiś czas odruchowo.
Tomek natomiast, jak gdyby nigdy nic, podszedł do Agi, pocałował ją
i zaczął się do niej dobierać. Ona skrzywiła się, powiedziała, żeby
się umył i poszedł spać. Wtedy wybuchł. Krzyczał i szarpnął nią. Tylko
na to czekałem. Kiedy zamachnął się, by ją uderzyć, skoczyłem na niego.
Bez problemu powaliłem go i przygniotłem do podłogi. Obnażyłem kły
i już chciałem zrobić mu z gardła tatar, kiedy Aga po raz któryś uratowała
mu życie.
- Hirju, zostaw go! - krzyknęła Aga. - A ty wynoś się! Wynoś się z
mojego domu!!
Zszedłem z niego. Wyglądał okropnie. Pijany, w wymiętym ubraniu, przestraszony.
Żałosna kreatura. Na krótką chwilę zrobiło mi się go żal. Zastanawiałem
się, co się z nim stało. Co takiego wpłynęło na to, że najpierw spowodował
mój wypadek, a teraz niszczył życie Agaty? Rozumiesz, po prostu zastanawiałem
się, dlaczego ludzie czasem tacy są. Zawsze był świetnym kumplem,
w domu chyba nie miał problemów. Nie mogłem tego zrozumieć.
Wstał i poprawił na sobie koszulę. Przeklinał jeszcze trochę po nosem,
ale za chwilę zupełnie umilkł. W końcu wyszedł, a Agata zamknęła za
nim drzwi.
- Kochany jesteś - powiedziała obejmując mnie za szyję, gdy już położyłem
się obok niej na łóżku. - Mój obrońca - dodała z uśmiechem, dotykając
delikatnie mojego nosa.
Liznąłem jej policzek. Aga, gdybyś ty wiedziała...
Ona tymczasem głaskała mnie, zamyślona.
- Wiesz, piesku... żałuję, że postąpiłam tak, a nie inaczej...
Spojrzałem na nią.
- Widzisz sam, kogo wybrałam. Gdybym tamtej nocy nie rozmawiała z
Dawidem...
- To nie była twoja wina - odparłem.
- Wszystko przeze mnie - westchnęła ze smutkiem. - Powinnam była dać
mu więcej czasu. Rozgłośnia była dla niego tak ważna, a ja kazałam
mu dokonać wyboru...
- Aga, to nie przez ciebie...
- Jakie to głupie - zaszlochała. - W jednej chwili ktoś mówi ci, że
zawsze będzie z tobą, że jest twoim przyjacielem na zawsze, a w drugiej
już go nie ma... po prostu, jak za pstryknięciem palców...
- Ale ja tu jestem, kochanie! - prawie zawyłem. - Jestem!
Spojrzała na mnie ze łzami w oczach. Uśmiechnęła się, pociągając nosem:
- Oj, Hirju, Hirju, czasem mam wrażenie, że wszystko rozumiesz.
- Bo rozumiem, Aga! - krzyknąłem. - Czemu tylko... ty... nie rozumiesz
mnie...
- Dobranoc, malutki - szepnęła, gasząc lampkę.
- Dobranoc...
Następnego dnia Aga wyszła na zakupy, zostawiając mnie samego. Chciała
chyba wskoczyć do jakiejś znajomej na kawę, więc miałem jakieś trzy
godziny dla siebie. Postanowiłem działać. Na początek odsunąłem fotele.
Zrobiłem sobie miejsce, na środku pokoju. Później przyciągnąłem z
drugiego pokoju maskotkę, którą dostała ode mnie na urodziny, trzy
lata temu. Takiego dużego, jasnoniebieskiego słonia z wielkimi uszami.
Następnie wskoczyłem na meble i pozwalałem kilka zdjęć. Te, które
były ze mną, zaniosłem do maskotki. Na ile mogłem, pootwierałem szuflady.
Udało mi się znaleźć kilka listów i kartek pocztowych, które jej wysyłałem.
Jeden list przegryzłem, ale to było mało ważne. Liczyło się tylko
to, by zorientowała się o co chodzi. W którejś z szaf miała chyba
jeszcze mój golf, ale żadnej nie mogłem otworzyć.
Kiedy skończyły mi się pomysły, usiadłem przy swoich rzeczach i cierpliwie
czekałem. Przyszła godzinę później. Gdy weszła do pokoju, skamieniała.
Na początku zaczęła mnie łajać, pytała, co mi odbiło. Po chwili jednak
zauważyła, że w tym bałaganie dookoła jest pewien sens. Tak przynajmniej
myślałem. Podniosła moją fotografię. Stała nade mną jakiś czas i patrzyła
na zdjęcie. Wreszcie przykucnęła i podrapała mnie po gardle.
- Zaskakujesz mnie - powiedziała.
- Kochanie, to ja!
- Po co to zrobiłeś, co? - zabrała się za układanie wszystkiego na
swoich miejscach.
- Aga, nie chowaj, przyjrzyj się! - postawiłem łapę na jednym ze zdjęć.
- Oddaj - spoważniała. - I tak już obśliniłeś mi listy.
Ustąpiłem. To nie miało sensu.
***
Nadszedł taki dzień, że Tomek znów zjawił się w progu, z kwiatami.
Tym razem dorzucił jeszcze pudełko czekoladek. Musiałem mu przyznać,
że wyglądał o wiele lepiej, niż wtedy, kiedy widziałem go po raz ostatni.
Był zadbany. Miał ułożone włosy, nowy garnitur. Nawet wyraz twarzy
mu się zmienił na bardziej pogodny, przyjemny. Tylko na mnie patrzył
po staremu.
Ogólnie jednak rzecz biorąc, miałem niełatwy orzech do zgryzienia.
Czemu, pytasz... Wiesz, Tomasz się zmienił. Mijał właśnie tydzień
od dnia, kiedy wrócił, a ja wciąż miałem wrażenie, że to zupełnie
inny człowiek. Nie wydzierał się, nie robił awantur. Każdego dnia,
wracając z pracy, przynosił jej małą różyczkę. Prawie zapomniałem,
że ten gość półtora roku temu spowodował mój wypadek.
Po jakimś czasie Tomek zaproponował Adze wyjazd. Nigdzie jeszcze nigdy
nie byli razem, sami. Ostatni raz gdziekolwiek wyjeżdżaliśmy w piątkę.
Byliśmy wtedy ja, Aga, Tomek, Kamil i Asia, w Szklarskiej Porębie.
To było trzy lata temu.
Kiedy Tomek zaczął coś przebąkiwać o kilku dniach nad morzem, wrócił
mi sceptycyzm w stosunku do niego. Agata tymczasem szybko się zgodziła.
W sumie, stawiając się na jej miejscu, chyba jednak też bym się zgodził.
Przez ostatni miesiąc Tomek był mężczyzną idealnym. Znów stał się
taki, jakim był wcześniej, przed moim wypadkiem i tuż po.
Wyniknęła jednakże pewna kwestia sporna. Chodziło, oczywiście, o mnie.
Tomek był za tym, żeby na te kilka dni oddać mnie rodzicom Agaty,
ona natomiast za żadne skarby nie chciała się na to zgodzić. I dobrze.
Mimo wszystko nie ufałem mu, nie chciałem jej zostawiać samej. Zamiast
jednak zabierać głos w tej dyskusji udałem, że mnie ona całkowicie
nie obchodzi. To był strzał w dziesiątkę. Agata miała tylko kolejny
argument za tym, że jestem całkowicie spokojny i nie będę przeszkadzał.
Było postanowione - jedziemy 20 maja.
W podróż wybraliśmy się samochodem Tomka. Czego bym się nigdy nie
spodziewał, w mojej psiej postaci cierpiałem na chorobę lokomocyjną.
Zabawne, gdy byłem człowiekiem nigdy nawet nie zrobiło mi się niedobrze.
Tymczasem jako pies... wstyd mi się przyznać, ale rzygałem dwa razy...
Poza tym dojechaliśmy bez żadnych "atrakcji". Szczerze mówiąc
nie bardzo miałem pojęcie, gdzie byliśmy, a tablic informacyjnych
nie czytałem podczas jazdy. Po prostu nie widziałem ich, leżąc rozłożony
na tylnych siedzeniach. To było jakieś przeciętnej wielkości miasteczko,
ale dość ładne i przyjemne. Tomek wszystko już pozałatwiał z góry,
więc zaraz po przyjeździe ulokowaliśmy się w małym, piętrowym domku.
Sezonu jeszcze w zasadzie nie było, co pozwalało na uzyskanie w miarę
korzystnej ceny, a i domek, przewidziany na kilka osób, należał tylko
do nas trojga. W środku było całkiem nieźle, pomijając mały, nocny
stoliczek z połamanymi nogami na piętrze.
Pierwszego dnia w zasadzie nastawili się na typowy wypoczynek. Oboje,
by nie tracić urlopu, poszli rano normalnie do pracy, mając już bagaże
przygotowane. Po południu tylko zapakowali samochód i ruszyliśmy.
Pogoda dopisywała. Było ciepło, ale nie upalnie. Aga, jak chyba każda
kobieta, od razu po przyjeździe wyszła się poopalać. Już wieczorem
po raz któryś nie mogła wyjść z podziwu nad nadmorskim słońcem, w
blasku świec pokazując mi i Tomkowi jaśniejsze miejsca na skórze,
które przykrywał kostium. Wolałem nie patrzeć, kiedy Tomek całował
jej szyję, ramiona, plecy...
Rano obudziłem się później niż zwykle. Wprawdzie Tomek i Aga tak czy
owak jeszcze spali, ale ja byłem zdziwiony. Na zegarze była ósma.
Normalnie budziłem się koło siódmej. Pewnie byłem zmęczony podróżą.
Fotele były trochę niewygodne, a do tego przy każdym mocniejszym hamowaniu
leciałem do przodu.
Tomek wstał koło dziewiątej, a nasza śpiąca królewna jakieś pół godziny
później. Zjedliśmy śniadanie. Mi, oczywiście, trafiła się sucha karma.
Resztka, w dodatku, bo nie chcieli brać worów z moim żarciem, skoro
można je było kupić na miejscu. Tak więc śniadanie miałem raczej ubogie,
ale Aga, w drodze wyjątku, położyła mi jeszcze jakąś pachnącą kiełbasę.
Bardzo dbała o moje zdrowie. Nie pamiętałem, by dawała mi jakieś mięso
czy słodycze na przestrzeni ostatniego półtora roku, a w szpitalu
też nie pozwalała ich jeść. Ponoć rasowych psów się takimi rzeczami
karmić nie powinno.
W sumie było nudno, jak dla mnie przynajmniej. W morzu to mogłem się
co najwyżej popluskać, bo walczyć z falami nie miałem ochoty. Powiedz,
co to za frajda wejść dosłownie pięć kroków do wody i już mieć wody
do uszu?
Poza tym w ciągu dnia dużo spacerowaliśmy. To tu, to tam, po kilka
godzin. Z reguły prosto, plażą, i z powrotem. Nigdy mnie to nie pociągało.
Zawsze wolałem góry. Tam przynajmniej miałem co robić. Co innego wieczorami.
W górach raczej niebezpiecznie było chodzić gdzieś po ciemku. Nad
morzem zaś, w trakcie zachodu słońca, życie zyskiwało jakiegoś szczególnego
wymiaru. Agata szybko zwróciła uwagę na to, że lubię leżeć wieczorem
na plaży, aż do późnej nocy. Tomek był spokojny, pozwoliłem więc sobie
na odrobinę zaufania wobec niego. Zresztą uszy zawsze miałem skierowane
w pogotowiu w kierunku domku.
Leżąc na plaży miałem wrażenie, że znów jestem człowiekiem. Nikt mi
nie przeszkadzał, nie było nikogo, ani ludzi, ani innych psów. Leżałem,
najpierw wpatrując się w staczającą się do morza czerwoną kulę, a
potem obserwując gwiazdy migocące gdzieś tam, wysoko. Przypominałem
sobie niektóre wieczory za ludzkiego życia, kiedy robiłem dokładnie
to samo: wyłączałem się, nie widząc nikogo, tylko niebo i gwiazdy.
Tyle, że już nie byłem człowiekiem. Musiałem się z tym w końcu pogodzić.
Dotarło to do mnie, gdy wracając do rzeczywistości uświadomiłem sobie,
co takiego ciągle zasłania mi część widoku. To był mój długi, owłosiony
pysk.
***
Tak minął prawie cały tydzień. Ostatniego wieczoru byłem prawie za
pan brat z Tomkiem. Wiem, głupie, ale zawsze wierzyłem w ludzi i w
to, że potrafią się zmienić. Choć początkowo stwierdziłem, że będę
zwracał uwagę na wszystko, co wyda mi się podejrzane, to jednak przez
prawie dwa miesiące do niczego nie mogłem się przyczepić. On zaś sprawiał,
że Aga była szczęśliwa. Aż przyjemnie było na nią patrzeć, kiedy budziła
się z uśmiechem i zasypiała uśmiechnięta. Polubiłem go na nowo. Raz
złapałem się na tym, że rano zacząłem merdać ogonem na jego widok.
Miałem nadzieję, że tak, jak było, będzie już zawsze.
Co do tego wieczoru Agata miała plany szczególne. Kupili dobre wino,
zamówili sobie do domku coś chińskiego. Kiedy czekali na jedzenie
przypomniała sobie jednak, że skończyły im się świece. Zaproponowała,
że wyskoczy zobaczyć, czy sklep jest jeszcze otwarty. Zostaliśmy z
Tomkiem sami. Wyciągnął z kieszeni koszuli paczkę papierosów. Spojrzał
na mnie z uśmiechem:
- Chyba nie palisz?
Oczywiście nic nie odpowiedziałem. Tomek natomiast zorientował się,
że gdybym nawet palił, nie miałby mnie czym poczęstować. W paczce
został mu już tylko jedna fajka. Nie ubierając butów, na klapkach,
postanowił pójść do kiosku nieopodal. Dopiero co dzwonili do restauracji,
więc było jeszcze trochę czasu.
Co jednak miałem robić sam? Zamiotłem podłogę ogonem i również wyszedłem,
podejmując ślad Tomka. Szedłem powoli, z nosem przy ziemi. Niemal
wpadłem na niego, nie zwracając uwagi, że zapach jest co raz wyraźniejszy.
Stał przy kiosku i patrzył na dwie postacie, w kierunku ulicy.
Cofnąłem się w krzaki. Wzrok miałem kiepski, ale gdy powiał wiatr
szybko zorientowałem się, że to była Agata. Rozmawiała z kimś. Przesunąłem
się lekko w prawo, w kierunku rzadszych gałęzi. Gdy podeszli do latarni
rozpoznałem Andrzeja. Ucałował ją w policzki, kiwnął głową i poszedł
w swoją stronę. Aga, ze świecami zawiniętymi w woreczek, ruszyła w
naszym kierunku. Tomek odwrócił się. Nie zauważył mnie w otaczającym
mroku, ukrytego w krzakach. Ja jednak doskonale widziałem jego. Nie
podobał mi się jego zapach. Był zdenerwowany.
Korzystając z osłony ciemności, wyszedłem z krzaków i pobiegłem ciemną
alejką w kierunku domku. Zdążyłem przed nim. Do sierści przyczepił
mi się mały, zielony listek, ale szybko go strzepnąłem. Nie zauważył,
że w ogóle ruszałem się z miejsca. Był wściekły, choć starał się tego
nie okazywać. Powróciły moje obawy.
Wróciła Agata. Od progu pomachała świecami.
- Jeszcze było otwarte - rzekła. - Za pięć minut zamykają.
- Zawsze trafisz we właściwe miejsce o właściwej porze - mruknął z
fałszywym uśmieszkiem. Jego zapach drażnił mój nos.
Przed drzwiami pojawił się młody chłopak z kilkoma paczuszkami.
- Czterdzieści pięć - powiedział, kładąc jedzenie na stole. Tomek
pogrzebał w portfelu. Wyjął dwieście złotych.
- Nie ma pan drobniej? - spytał chłopak. - Nie mam jak wydać.
- Tomek, czekaj - Agata sięgnęła do portmonetki. Proszę - wyciągnęła
banknot pięćdziesięciozłotowy - reszty nie trzeba.
Chłopak podziękował kłaniając się i wyszedł. Agata położyła sakiewkę
na jednym z krzeseł.
- Pozapalaj świece, ja to rozłożę - powiedziała do Tomka biorąc się
za zawiniątka.
Po chwili zasiedli do posiłku. Jedli w ciszy, patrząc na siebie co
jakiś czas. Tomek wydawał się być spokojny, jednak cały czas czułem
jego podenerwowanie. Postanowiłem, że tej nocy będę czujniejszy. Wkrótce
jednak okazało się, że mogę miał bardzo utrudnione zadanie. Tomek
chyba zauważył, że go obserwuję.
- Agata, zamknijmy go dzisiaj w tym pokoiku, co? - powiedział.
- Dlaczego? - zdziwiła się.
- Nie wiem, mam wrażenie, jakby ciągle się na mnie patrzył.
- Wydaje ci się - położyła plastikowe talerze na kupkę.
- Może tak - powiedział, zerkając na mnie ukradkiem - ale... czasem
mnie to... no wiesz, rozprasza.
Ty kłamliwy sukinsynu, trzymaj się od niej z daleka!
- Hirju, nie pogniewasz się? - spytała.
Nie było sensu się stawiać. Musiałem jednak coś wymyślić, musiałem.
- Zaraz go zamknę - powiedziała Aga. - Tylko wyrzucę śmieci, niech
się muchy nie zlatują.
Zebrała wszystko do dużej reklamówki z logiem jakiegoś marketu i wyszła
za domek. Ja tymczasem rozglądałem się nerwowo. Nagle zaświtał mi
w głowie pewien pomysł. Korzystając z nieuwagi Tomka, który zaniósł
świece na górę, chwyciłem portmonetkę Agaty. Pobiegłem szybko do pokoju,
w którym miała mnie zamknąć i wepchnąłem ją lekko pod szafę. Gdy Aga
wróciła, czekałem już spokojnie w progu.
- Przepraszam, piesku - szepnęła. - Wiesz, jaki on jest. Jedną noc
jakoś wytrzymasz, prawda? W razie czego będę na górze.
Drzwi zamknęły się. Na szczęście nie przekręciła kluczyka.
Zaczęło się. Najpierw wyciągnąłem spod szafy sakiewkę, co okazało
się trudniejsze, niż myślałem. Dobrze, że Aga jej nie zapięła, bo
bym sobie nie poradził. Otworzyłem ją. Było, jak przypuszczałem. Za
drobną siateczką widniały cztery zdjęcia - Pawła, pierwszego chłopaka
Agaty, Tomasza, moje i... moje. Hirju, ma się rozumieć.
Po pierwsze musiałem wydostać moje zdjęcie w ludzkiej postaci. Z początku
starałem się delikatnie, później gryzłem i szarpałem. Przy mocniejszym
tarmoszeniu rozerwałem w końcu siatkę. Portmonetka poleciała na szafę,
zdjęcia i jakaś kartka opadły na podłogę. Następnie zacząłem skrobać
pazurami w odrzwia szafy. Drewno było jednak twarde.
Na piętrze lekkie łóżko rytmicznie uderzało o ścianę. Zapach podenerwowania
Tomka spływał z góry nawet do mojego pokoju.
Wstąpiła we mnie pasja. Drapałem w szafę i drapałem. Niestety, to
nie przynosiło oczekiwanego rezultatu. Rozejrzałem się. Z okna pokoju
padało na ścianę dość jasne, księżycowe światło. Spróbowałem w tym
miejscu. Szło o wiele łatwiej.
Nie wiedziałem, ile czasu minęło. Wiedziałem tylko, że łóżko przestało
stukać o ścianę i szurać po podłodze już dobrych kilka minut temu.
Ja natomiast skończyłem swoją pracę. Jak tylko uznałem, że wszystko
jest gotowe, podszedłem do drzwi. Skoncentrowałem się na klamce i
podskoczyłem. Wyrobiony zamek puścił od razu. Najciszej jak umiałem,
wszedłem po schodkach. W pokoju na piętrze paliły się świece. Tomek
leżał na boku, z zamkniętymi oczami. Aga, leżąc plecami do niego,
patrzyła się na tańczący płomyk. Zauważyła mnie, gdy zbliżyłem się
do progu pokoju. Na mój widok drgnęła. Odwróciła się powoli, spojrzała
na Tomasza. Spał.
Wstała i wrzuciła na siebie lekką, zwiewną sukienkę. Podeszła do mnie,
starając się groźnie machać palcem, chociaż miała uśmiechniętą twarz.
Sprowadziłem ją na dół.
- Chcesz na spacerek? - spytała.
Poszedłem w kierunku pokoju, w którym byłem wcześniej zamknięty.
- Chodź, przejdziemy się - kiwnęła głową.
Wskoczyłem do środka i wyszedłem znów przed drzwi.
- Hirju, o co chodzi? - zmarszczyła czoło. - Chcesz mi coś pokazać?
Wszedłem do pokoju. Aga weszła za mną, zapinając guzik na piersi.
- Hirju, co ty znowu...
Słowa zamarły jej w gardle. Podeszła dwa kroki i przykucnęła przy
mnie. Spojrzała na leżące na podłodze fotografie, a potem, zafrapowana,
na mnie.
- Czemu to robisz, piesku?
Nosem wskazałem jej moje zdjęcie.
- Tak, wiem, to jest Dawid. Ale o co ci chodzi?
Odsunąłem się od ściany.
- Nic nie rozumiem - powiedziała.
Spójrz na ścianę!
- Hirju, chcesz mi coś powiedzieć?
Odwróciłem się. Dotknąłem łapą ściany.
- Co tam jest? - zapytała, a ja usiadłem obok.
- Co to... - urwała, gdy zrozumiała. Na ścianie, krzywymi, niewyraźnymi
kreskami, wydrapałem: "I> /\ \/\/ I I>".
Agata upadła na kolana. Spojrzała na mnie powoli dużymi, przerażonymi
oczyma.
- Dawid...? To niemożliwe...
- Agata? - rozległo się nagle.
Tomek stał w drzwiach.
- Gdzie byłaś...?
- Z-zeszłam tylko na chwilę, do Hirju - powiedziała niepewnym głosem.
- To po co się ubierałaś...? - zapytał Tomek, opierając się o futrynę.
- Chciałam wyjść z nim na spacer...
- Z nim? A może raczej do Andrzeja? - syknął.
- O czym ty mówisz?
- Dobrze wiesz, o czym! - rozdarł się. - On też tu jest! Myślisz,
że jestem głupi?! A może to przypadek?!
- Tak, to przypadek - odparła cicho, myśląc nad czymś. - Tomasz...
- powiedziała, chwilę jeszcze się wahając - ...czy miałeś coś wspólnego
z wypadkiem Dawida?
Wyraz bezbrzeżnego zdumienia odmalował się na jego twarzy.
- O czym ty mówisz?
- Odpowiedz! - nieoczekiwanie krzyknęła Agata.
Tomek, cały drżąc ze zdenerwowania, zaczął się histerycznie śmiać.
- Taak, wariatko... - nie przestawał dławić się śmiechem. - Teraz
mi jeszcze oznajmisz, że pies ci to powiedział!
Agata, nie spuszczając z niego wzroku, odsunęła się w bok. Wzrok Tomasza
padł na ścianę i wydrapany napis. Zbladł.
- Przecież ty nie żyjesz... - spojrzał na mnie.
Zacząłem warczeć.
- Jak mogłeś! - krzyknęła Agata, płacząc.
Tomasz wyskoczył z pokoju jak oparzony. Rzuciłem się za nim. Pobiegł
na piętro. Na schodach miał lekką przewagę, nie mogłem wbiec tak szybko.
U góry coś trzasnęło. Kiedy pokonałem schody, czekał na mnie z nogą
od stołu w garści.
- Tym chcesz mnie powstrzymać? - zaśmiałem się.
- Powinieneś był umrzeć dawno temu! - krzyknął. - Od początku wiedziałem,
że z tobą coś nie tak!
W tym momencie na górę wbiegła Agata.
- Uciekaj! - krzyknąłem, spoglądając na nią.
Za późno. Tomasz wziął drugą nogę od stołu i rzucił w Agatę. Dostała
w skroń. Z rany popłynęła krew. Zatoczyła się, chwilę patrzyła na
nas i upadła.
- Agata!!! - krzyknąłem. Wezbrała we mnie wściekłość tak wielka, że
miałem wrażenie, iż zaraz pęknę. Rzuciłem się na niego. Pchnąłem go
na parapet, na którym stała świeca. Ta przewróciła się na stoliczek
ze starą, wełnianą serwetą. Ogień momentalnie skoczył w górę.
Tomek uderzył mnie w głowę. Na chwilę opadłem na podłogę, ale zaraz
znowu poderwałem się, gryząc go w rękę. Krzyczał, kopał mnie, ale
ja szarpałem wściekle aż urwałem mu dwa palce. Krew trysnęła mi w
oczy. Chwycił mnie drugą ręką za kark i uderzył z całej siły z kolana.
Później rzucił o ścianę i znów kopnął. Poczułem, jak coś trzasnęło
mi w środku. Nie zwróciłem na to uwagi. Morderczy zew dodawał mi sił.
Tymczasem ogniem zajęły się firanki i łóżko. Znów rzuciłem się na
niego, sięgając pazurami twarzy. Widziałem, jak trawiło go przerażenie,
gdy patrzył na moje zakrwawione zęby. Na ułamek sekundy spojrzał mi
w oczy i jakby się uspokoił. Ciekawe, czy przypomniał sobie wtedy
mnie jako człowieka, Dawida. Nie poznałem jednak odpowiedzi na to
pytanie. Próbował mnie uderzyć prowizoryczną pałką, ale tym razem
cofnąłem się. Szybko wskoczyłem na łóżko, a z łóżka na jego plecy.
Przewróciłem go i przygniotłem do ziemi. Wtedy zebrałem się w sobie
i skoczyłem na ciężki, solidny mebel. Poczułem ostry ból w boku. Doskoczyłem
jednak. Pusta szafa, nagle pchnięta, straciła równowagę. W momencie,
kiedy na niego runęła, ja odskoczyłem z powrotem na płonące łóżko,
a potem na podłogę.
Tomasz nie ruszał się. Ból w moim boku natomiast narastał. Czułem
pulsowanie gorąca, chyba miałem złamane żebro. Wiedziałem, że słabnę.
Podszedłem do leżącej na podłodze Agaty. Była nieprzytomna, ale żyła.
Musiałem ją stamtąd wyciągnąć. Chwyciłem najdelikatniej jak umiałem
sukienkę na ramieniu w zęby i zacząłem ciągnąć ją ku schodom. Zsuwałem
ją powoli, by głową ledwo dotykała stopni. Na ostatniej schodzie rozerwałem
lekki materiał. Chwyciłem z drugiej strony, ale ból mnie paraliżował.
Ogień ogarniał już piętro, a ja musiałem chwilę odpocząć. Wziąłem
kilka głębokich wdechów i znów zacząłem ciągnąć. Powoli, krok po kroczku,
ku wyjściu. U góry coś załomotało. Przeczuwałem najgorsze. Starałem
się przyspieszyć, nie liczyć się z palącym bokiem. Kiedy byliśmy już
przy drzwiach, na schodach u góry pojawił się zakrwawiony Tomasz w
tlącej się koszuli. Pokaszlując zaczął schodzić, powoli, niepewnym
krokiem.
Wyciągnąłem Agatę, leżała na piasku przed domkiem. On stał już przy
wyjściu. Postąpiłem ku niemu z myślą, że muszę bronić Agaty do czasu,
aż ktoś się zjawi, ale dobrze wiedziałem, że nie wytrzymam długo.
Robiło mi się słabo.
Zachwiał się, wychodząc. Obnażyłem kły i zacząłem warczeć, jeżąc sierść.
Mgła pojawiła mi się przed oczami, zadrżałem na nogach. Zbliżał się.
Nagle coś huknęło. Potężna eksplozja wstrząsnęła domkiem, dosłownie
rozrywając piętro na części. W powietrze wyleciała butla z gazem,
która trzymana była w drugim pokoiku. Padłem na piasek. Tomek wyskoczył
do przodu, pchnięty wybuchem. Padł obok mnie. Sekundę po tym rozbił
mu głowę kawał drewna. Szkło z rozbitych szyb spadło na mnie. Jakiś
wielki odłamek przebił mi bok...
No i leżymy obok siebie. Ja i mój przyjaciel. Leżymy patrząc sobie
w oczy, niezdolni do najmniejszego ruchu. Nareszcie się skończyło.
Za nami trzaska ogień, łapczywie trawiąc suche drewno. Na szczęście
ona jest bezpieczna. Nikt już jej nie skrzywdzi.
Niespodziewanie poczułem ciepło jej dłoni na karku. Nie mam sił, by
podnieść głowę. Gdybym był człowiekiem, pewnie bym się uśmiechnął.
- Dawid... - szepcze. - Dawid...
Czuję, jak jej ciepłe łzy lądują na moim grzbiecie. Chciałbym coś
jeszcze powiedzieć, ale jestem już taki słaby... Zresztą... Nawet
by nie zrozumiała...
Czekaj, czekaj... co to jest? Czyżby... znów...
O tak... Znów tunelik...
Z dedykacją dla Izabeli i Magdy...
Tomasz Fenske "Equinoxe",
Chełmno, dnia 4-go lutego 2003
Autor: Equinoxe
email: equinoxe@vgry.net
|
|
|
|