I BĘDZIE JAK DAWNIEJ

 

Dla Sol. Bo istniała.

 

Jon zbliżył się do płonącego ochoczo ognia w palenisku. Płomienie dawały przyjemny żar i sprawiały, że w członkach czuło się ciepło i krążenie krwi. Ożywiony blaskiem wędrujących po kamiennym murku iskierek, młody poszukiwacz przygód postanowił, że dzisiejszego dnia wyruszy wreszcie w oczekiwaną drogę. Wybrał ścieżki prowadzące w dalekie strony - szli wraz z towarzyszami na północ, w okolice głębszych gór. Mówiono mu, że skoro nie znajdzie jej nigdzie w cywilizowanym świecie, musi być ona gdzieś tam, na odludziu. Ci tutaj - jego bracia - nie wierzyli w bogów i w ustanowione przez nich zakazy o przekraczaniu granicy świata. Oni mieli swoje własne przykazania, których trzymali się, kiedy tylko pozwalały im na to warunki.
Pierwsze brzmiało - Nie poddawaj się. Drugie było podobne. Bądź silny - mówiło. Korino nauczył go wszystkich siedmiu.
Jeśli nie wierzysz zasadom bogów, zaufaj swoim własnym. - prawił z przekonaniem w oczach. Jon ufał nie tylko jemu. Miał wielu przyjaciół, odkąd ogłoszono go w wioskach bohaterem. Kiedy zabił zbójów na szlaku i wyzwolił małą karawanę zmierzającą na przełęcze z zapasami, ludzie okrzyknęli go obrońcą uciśnionych. Wiedział, że chcieli, aby pozostał tu i chronił ich dalej. Nadeszła zima. Wygnańcy z dalekich krajów i rozbójnicy szukali sobie ciepłych domostw, by przetrwać. Ale on musiał iść. Przez ponad dwa lata to pragnienie trzymało go w pewności, że podąża dobrą drogą. Musi iść. I zajść jak najdalej.

 

Alyn nucił jedną z tych pieśni, które najbardziej poruszały Jona. Ułożył ją dwa lata temu. Była na cześć Hodora. Hodor to był ich pierwszy wspólny towarzysz. Korino i jego banda przyłączyli się do sprawy znacznie później.
Poza tym - oni, to tylko zwykli rozbójnicy. - pomyślał Jon.
Chłopak nikomu nie mówił o tym, że Korino jest potwornym drabem, ale ludzie wiedzieli. To było widać po twarzach i zachowaniu zbójów. Jon oszczędził ich podczas walki, a oni poprzysięgli mu wierność. Mimo, że powinni go nienawidzić, bo pozabijał ich wszystkich towarzyszy, Korino zapewniał, że to za nim pójdą na koniec świata. Jonnel liczył, że wtedy mówił mu prawdę. Zamierzał bowiem zajść znacznie dalej.
-Hodor był wiernym towarzyszem, Alynie.
Jon odwrócił głowę i spojrzał na młodego barda. Ten dotykał zręcznie palcami strun nadszarpanej przez czas mandoliny. Śpiewał cicho, jakby bojową pieśń na cześć wielkiego wojownika. Jon nie wątpił, że z takimi słowami barbarzyńca Hodor szedł ongi do boju.
Alyn popatrzył na Jona i przestał grać.
-Jon... - zagadał, po czym zamyślił się i spuścił głowę.
Przysiadł się do grajka i napił z jego kufelka, którego tamten i tak by nie opróżnił. Kiedy miał wenę, zapominał o piciu i jedzeniu. Napój grzał przyjemnie w środku i nastrajał do melancholijnych rozważań. Chłopak otrząsnął się z nich.
-Alynie. Znów chcesz mnie zapytać, czy musimy iść w drogę?
-Tym razem nie... - odparł tamten nieśmiało. -Mam jednak pewną wątpliwość, co do... - tu urwał i znowu spuścił wzrok.
-Hmm? Wyrażaj się jasno i mów, o co ci chodzi. Z twojego jąkania nic nie zrozumiem.
-Chodzi o tą bandę, która idzie z nami.
Alyn lękliwie popatrzył na drzwi wejściowe.
-Powinni już wrócić. - zgodził się Jon.
-Nie. - rzekł zagadkowo bard.
Młodzian popatrzył na przyjaciela.
-Nie?
-Nie powinni. Nie podobają mi się. Czuć od nich zdradę. Wyczuwam ją na setki mil. Nawet gdy nie są tutaj, wiem, że coś planują.
-Mów, co spiskowali.
-Na razie nic, ale wydaje mi się, że będą mieli przeciw tobie... przeciw nam złe zamiary.
-To jedyni ludzie, na jakich pomoc mogę liczyć.
-A spośród wieśniaków?
-Tylko kobiety, dzieci i starcy. Mężczyźni poszli na wojnę lata temu. Nie wrócili. Teraz tylko przybysze zostawiają nowe bachory w brzuchach tutejszym bab.
-Ale jest paru, co by się nadali. Na przykład ten łowca, mieszkający na skraju lasku.
-Ledwie się osiedlili. Wszyscy. On także jest tu od niedawna. I, jak mówi, nigdzie nie zamierza się ruszać. Rozmawiałem z nim wczoraj rankiem, kiedy jeszcze spałeś. O tej porze roku boi się grasujących po górach wilków. Poza tym - oni wszyscy zwykle są zbyt słabi, aby iść aż na granicę świata. Nikt nie wytrzyma takiej drogi.
Bard wywrócił oczami.
-Musimy udawać się aż tak daleko? Przecież podobno nic tam nie ma...
Jonnel zaśmiał się na tyle głośno, że stara winiarka popatrzyła na niego jak na szaleńca.
-Po co oni nam, w ogóle? W górach będą tylko balastem. Poradzimy sobie sami. Nie starczy nam zapasów dla wszystkich. - wyrażał dalej swoje wątpliwości Alyn.
-Oni znają te strony, a my nie. Każda góra to dla nich znajome miejsce. Poza tym - musimy mieć jakichś pomocników w razie napaści.
-To tacy sami zbóje, przed jakimi chcesz się bronić. Sam byś sobie poradził z każdą watahą. Nie potrzebni ci towarzysze, Jon. Ludzie uważają cię za bohatera. Zostań. Nie musisz iść. Wszyscy chcą, abyś został. Ja chcę.
Stara kobieta za stołem poruszyła głową i uśmiechnęła się.
-Bohaterowie. Zawsze odchodzą.
Jon nawet nie popatrzył na nią.
-Nie chcę być waszym bohaterem. Mam kogoś, kogo muszę odnaleźć. Nic innego się nie liczy.
-Jon, ja chcę, żebyś nigdzie nie szedł. Na żadną granicę. I nigdzie dalej. Przeczekajmy zimę. Teraz jest najgorsza pora. Nie możemy tam iść. W ogóle - dokąd my idziemy? To szaleństwo. Mówiłem ci.
-Czy ona by chciała?
Grajek nie odpowiedział. Nie zastanawiał się nad Solenn. Ona nie żyła. Nie mogła żyć.
Drzwi otwarły się z łoskotem. Do wnętrza weszli odziani w skóry i grube futra obszarpańcy. Mieli potężne bary i nie ogolone brody. Za nimi wpadał śnieg i hulający wiatr.
-Korino radzi, byśmy szukali jej tam, gdzie jeszcze nikt nie próbował. Nie mam wieści od nikogo - nawet stary Ian gdzieś przepadł. Świat jest wielki - zbyt duży, aby mogło nam się łatwo udać, ale musimy próbować. Nie możemy bezczynnie siedzieć.
Jon wstał, by przywitać towarzyszy.
Alyn zasępił się. Nawet nie patrzył na czekających przed wejściem wojowników. Chciał płakać, ale wiedział, że to niegodne mężczyzny. Naraziłby się tylko na pośmiewisko.
-A więc zabieracie go? - spytała przybyłych kobieta i wskazała pustym kufelkiem na bohatera.
Jon pokiwał głową.
-Idą ze mną, a nie ja z nimi.
Choć Korino był potężnym mężczyzną, ukorzył się przed Jonnelem i spuścił wzrok, gdy ten przechodził obok.
-Jakieś kłopoty na szlakach? - spytał chłopak.
-Kmiotki widzieli ludzi wędrujących pod górę. Nie natknęliśmy się na nich po drodze. Mogli zajść do pobliskiej osady. Tam mieli bliżej niż tutaj.
-O czym mówisz, Korino? Jacy to byli ludzie?
Tamten pokręcił głową.
-To tylko zwykli wędrowcy.
Jon zastanowił się, dlaczego ten zbój wspominał mu o jakichś zwyczajnych podróżnikach. To prawda - dziwne wydawało się, że szli na przełęcze o takiej porze - znaczyło to, że musieli długo przeżyć na dziczy, kiedy już zaczęła się zima... Ale przecież zdarzali się w tych stronach czasem jacyś przybysze. Nie rozumiał, co Korino próbował mu powiedzieć, napomykając o nich. Postanowił zapytać go o co innego.
-Nabyliście niezbędne zapasy?
Drugi ze zbójów pokazał mu juki, które miał na plecach.
-Jest mięsiwo i napój grzewczy.
-A chleby?
-Są.
-Korino, jacy to byli ludzie?
-Którzy?
Widać rozbójnikowi myślenie sprawiało wiele kłopotu.
-Ci, o których słyszałeś, że poszli drogą pod górę. Czy przybyli z południa?
-Musieli. Od północnych szlaków od wieków nie widziano nikogo. Nikt nie zaszedł na granicę świata po to, aby wrócić potem do domu.
Stara kobieta zdawała się dziwnie posępna, jakby nie obecna w pomieszczeniu, kiedy wypowiadała te słowa. Dusza jej zdawała się wędrować poprzez wspomnienia. W domu zrobiło się ciszej - bywalcy zatopili myśli w napoju. Ogień lekko przygasł, stłumiony zimnym podmuchem tańczącym w palenisku.
-Ilu ich było, Korino?
-Dwoje.
-Dwoje? Była jakaś kobieta?
Korino zastanowił się, po czym pokiwał głową.
-Dziewczyna. - powiedział.
Jonnelowi zabrakło oddechu w płucach.
-Skąd wiesz? - wyksztusił.
-Kmiotki mówili. Podobno był już u nich wcześniej ten, co ją przyprowadził. Znali go. Ona miała jakąś ranę na ręce. Zabrał ją do znachora.
-Czy w tej wiosce jest jakiś znachor? - Jon zapytał kobiety siedzącej za stołem.
-Nie ma. Jest po drugiej stronie skały.
-Idziemy tam.
Zerwali się nagle na polecenie i wyszli bez słowa. Nawet Alyn nie protestował. Choć na zewnątrz zimno zabijało i odmrażało członki, wszyscy poszli raźno i zaczęli opadać po chwili w dół, zmierzając stromą boczną ścieżyną między oblodzonymi głazami.
Jon przez całą drogę wokół olbrzymiej skały rozmyślał o dziewczynie i o tym kimś, kto przywiódł ją ze sobą prosto do niego.

 

Weszli razem do domku medyka, w którym zapachy kadzideł unosiły się delikatną wonią pośród dymów z paleniska w głównej izbie. Sol była słaba i rozpalona. Łowczy nic nie mógł poradzić na to, że od kilku dni traciła siły i jej stan pogarszał się. Gorączka i drgawki nie ustępowały. Choroba coraz wyraźniej odciskała swe piętno na pobladłej twarzy dziewczyny.
Jej ręka puchła zaś i krwawiła coraz bardziej. Zaprowadzili ją do pokoju z łóżkiem i ułożyli na posłaniu.
Kiedy powiedział staremu znachorowi o ugryzieniu przez wilkora, ten tylko złapał się za głowę i nic nie odparł. Potem obejrzał rękę, dotknął jej czoła, zbadał oddech i dokładnie obmacał okolice rany. Stwierdził, że nastąpiło poważne zakażenie. Była to choroba, o jakiej pisano tylko w starych księgach. Kiedy wilkor ugryzie, jego ofiara, podług legend, umiera, a jeśli jest wyjątkowo silna, przy wyjściu z niedolegliwości przybywa jej kilka lat, tak, że staje się starsza niż dotąd. Łowczy nie wierzył w te steki bzdur, opowiadane jedynie dzieciom przy kominku, w zimowe wieczory. Był pewien, że dziewczyna wyjdzie z choroby bardzo szybko. Nigdy wcześniej nie spotkał się z przypadkiem takiego ugryzienia, ale miał wiarę w doświadczenie medyka. Ten zaś wyglądał nie tylko na starego badacza rozlicznych pism, ale też na zręcznego i zapobiegliwego lekarza. Łowczy ufał jego spojrzeniu i milczącej pewności, z jaką wykonywał swoje operacje. Zresztą, znał on tego człowieka. Kiedy Sol syknęła z bólu, znachor zafrasował się. Dotykał jeszcze kilka razy miejsca, które wywołało u niej bolesny skurcz na twarzy, po czym puścił rękę, odwrócił się i powiedział.
-Jest źle. Dziecko to słabnie i traci siły.
-Czy wyleczysz ją?
-Leczyłem już ugryzienia wilkorów. Sam kilka razy byłem świadkiem zgonu, ale spowodowały go jedynie upływ krwi i głębokość rany. Zdarzali się i tacy, co przeżywali.
-Czy starzeli się w oczach?
-Nie. - staruszek uśmiechnął się łagodnie. -To bajki, bo, jak mówią, wilkory to nic innego, tylko większe wilki. Cały sekret w tym, że mają ostrzejsze zęby.
Przeszli do pokoju z paleniskiem, pochylając się pod płachtą w wejściu.
-Skąd się wzięły, starcze? Nie pokazywały się przecież ongi..
-Jeszcze kilkanaście lat temu ich tutaj nie było, to prawda. Ale z czasem, kiedy nastały niepokoje na zachodzie, poczęło ich przybywać... tych wszystkich wilków grasujących na przełęczach, a także wilkorów. Nawet zbójcy boją się ich wycia w nocy.
-Czy to magia?
-Trudno powiedzieć. Może tak... Są zbyt duże, aby nie miały w sobie jakiejś nieznanej siły.
-Potrafisz radzić sobie z magią?
-Umiem nad nią zapanować. Twoja córka będzie zdrowa, przyjacielu.
-Ona nie jest moją córką, Ywen.
-Niewiele wiesz o sobie.
Łowczego zmroziło spojrzenie znachora. Stał tam jeszcze długo i wpatrywał się w swoje ośnieżone buty, kiedy lekarz wrócił do pokoju z łóżkiem i zasłonił za sobą rozwieszoną płachtę. Ze środka dobył się jęk rannej dziewczyny.
-Łopian... gdzie jesteś? - powiedziała stłumionym głosikiem.
-Spokojnie, dziecinko... Jest tam. Czeka aż skończę. Kiedy będziesz już zdrowa, przyjdzie po ciebie. - rozległ się łagodny szept Ywena.
-Kim jesteś?
-Jestem twoim znachorem.
-Jesteś człowiekiem?
Stary nie odpowiedział. Łowczy zasępił się i zaczął wędrować w te i we w te po izbie. Od czasu do czasu zbliżał się do komina i ogrzewał zmarznięte dłonie.
-Dawno nie widziałam ludzi. Czy on naprawdę tu jest?
-Dziecko, jesteś chora, nie powinnaś zadawać tylu pytań. - znachor roześmiał się i pomaszerował do pokoju, w którym przebywał Łowczy. -Chce cię zobaczyć. Dałem jej napoju na otrzeźwienie. To usunęło ból i wymyło drętwotę z jej myśli. Możecie porozmawiać, jeśli tego chcesz.
Patrzył przez dłuższy czas w oczy staruszka. Spod wypłowiałych brwi sączyła się wielka mądrość i zaradność kogoś, kto poznał dzieje świata.
-Czy uda się jej pomóc?
-Nie zadawaj głupich pytań. Oczywiście, że tak. Znasz mnie przecież.
-Łopian... - z drugiego pokoju dobiegł go ponownie głos Solenn.
-Jak daleko jest do granicy? - spytał.
Starzec poruszył się niespokojnie w miejscu i odwrócił spojrzenie.
-Czy i ty masz gorączkę?
-Zadałem ci pytanie, Ywen. Odpowiedz. Znasz odpowiedzi na pytania, które zadaję.
-Czasami nie pragnę ich udzielać.
Łowczy dotknął rękojeści miecza.
-Grozisz mi? - starzec wysunął brodę i sposępniał.
-Zawsze byłeś mi przyjacielem, druidzie. To niebezpieczne, wiem, ale muszę znać i tę odpowiedź.
-Nie wyjmiesz miecza. Nie mógłbyś.
-Wiele się zmieniło.
-Łopian. Co tam się dzieje?
Stary położył palec na ustach i odwrócił się.
-Nic, dziecko, twój opiekun zaraz do ciebie przyjdzie.
Potem zwrócił się na powrót w stronę Łowczego, podszedł bliżej i chwycił go za wyświechtany płaszcz.
-Nie ma żadnej granicy świata.
-Nigdy nie ufałeś bogom. Co tam więc jest, po drugiej stronie?
-Śmierć dla niej i dla ciebie. Nie idźcie. Nie możecie tam iść.
-Musimy. Pomódl się za nas. Na pewno masz do kogo.
-Nigdy się nie modliłem.
-Pomożesz jej?
-Pomogę.
-Chwała tobie i bogom.
-Nie ma żadnych bogów. Ty najlepiej powinieneś o tym wiedzieć.
-A jeśli są i czuwają nad nami?
-Wkrótce cię opuszczą, tak jak każdego, kto łamie ich zakazy.
W izbie był ktoś jeszcze. Obaj dopiero po chwili to zauważyli. Młody mężczyzna w zaśnieżonym ciemnym płaszczu i podróżnym ubraniu. U pasa miał miecz. Twarz przykrytą kapturem odsłonił dopiero, gdy go spostrzegli. Znachor zdziwił się, że nie usłyszał wejścia gościa, a Łowczy zamarł.
-Nigdzie nie pójdziecie. - wycedził młodzieńczy głos.
Opiekun Sol poznał zły omen z tego snu, w którym on spadał, a ona się śmiała. To był władca ognia, który wtrącił go do rzeki.
-Kim jesteś, przeklęty...
-Kimś, kto jej poszukuje. Od dawna.
-Uspokójcie się. To nie pora na rodzinne sprzeczki.
-Nie stoimy po tej samej stronie. - rzekł spokojnie Łowczy, uważnie lustrując młodzieńca i rozszerzając z zaciekawienia źrenice.
Chłopak nie rozumiał, ale to tylko pogłębiło jego gniew. Miecz sam wysunął mu się z pochwy.
Starzec wrzasnął coś ze zgrozą, a Łowczy tylko stał i wpatrywał się w oczy Jona. Władca ognia nie poruszył się. Wyglądał przy nim na chłopca, a jednak w oczach tego przybysza płonęła niepokojąca złość.
-Nie będziesz jej dłużej ciągał ze sobą. Twoja misja skończyła się.
-Nie wiodę jej do nikąd.
Jona to stwierdzenie zbiło z tropu.
-Jak to? Czyli wy nie idziecie nigdzie? Nie próbujecie uciec? Nie rozumiem... Po co więc...
Stary znachor przetarł z frasunkiem czoło. Nie chciał, aby doszło do rozlewu krwi. Nie wiedział, czy ma cieszyć się z dziwnego zachowania jego przyjaciela, czy wręcz przeciwnie.
-Ona może decydować o swym losie. Pozostawiam ją tobie.
Młodzian włożył miecz z powrotem do pochwy.
-Moi ludzie czekają na zewnątrz. Mieliśmy wyruszać w dalsze poszukiwania, ale zaskoczyliście nas przybyciem, dlatego zostaliśmy. Byliśmy o krok od pozostawienia jej tobie.
Łowczy przemilczał słowa Jona.
-Chłopcze... - powiedział, kiedy tamten przechodził obok niego, zbliżając się do pokoju dla chorych. -Wybacz. Nie mieliśmy gdzie wracać. Doszły nas złe wieści. Wędrowaliśmy razem. Bałem się, że będą chcieli ją zabić. Nie wiedziałem, że przeżyliście.
-Wuju?
Jonnel zrozumiał dopiero teraz słowa starego znachora.
Minęła chwila, zanim dwóch niedoszłych wrogów uścisnęło się mocno i podało sobie ręce.
-Ojciec martwił się o ciebie. Nie odpisywałeś.
-Byłem tam, na miejscu, Jon. Byłem w niewoli. Przeżyłem straszne rzeczy. Oblężenie, zdrady, krew, kłamstwa... Pragnąłem jedynie ją ocalić. Dlatego zabrałem Solenn tutaj.
-Dokąd szliście, powiedz...
Łowczy zamyślił się.
-To już i tak bez znaczenia. - odparł, podnosząc głowę.
-Ona jest chora. - przerwał im rozmowę znachor. -Potrzebuje opieki. Tej zimy nigdzie już nie pójdziecie.
-Ugryzienie wilkora jest bolesne i może prowadzić do zgonu. - Łowczy zdawał się bardziej poważny niż kamień.
Jonnel popatrzył ze zgrozą w oczy swojego wuja.
On również spojrzał na Jona i dostrzegł w nim coś znajomego - jakąś iskrę, którą kiedyś odnajdywał u siebie.
-Ona jest tam... Pójdźmy do niej.
-Idź sam. Na mnie już się napatrzyła przez te lata.
Oszołomiony Jon nie odwzajemnił już spojrzenia. Minęła tylko chwila, nim znalazł się przy łóżku swojej siostry. Chyba spała. Pościel miarowo unosiła się pod jej spokojnym oddechem. Dotknął delikatnie jej włosów i przetarł pot z czoła.
-Zasnęła, gdy rozmawialiście. - rzekł stary Ywen.
-Czy wyleczy się? - chłopak był rozgorączkowany bardziej niż wcześniej. Niecierpliwość jakby chciała z niego nagle wyskoczyć.
-Spokojnie. Jestem znachorem. Potrafię zapobiec tragedii.
Łowczy przyglądał się scenie z pobliskiego pokoju.
Jesteś zagrożeniem dla misji czarownicy, Jon. Jesteś zagrożeniem dla mnie. Jesteś władcą ognia i wcielonym złem. Jesteś jej bratem i jej największym koszmarem. A może to ja nim jestem? Który z nas ma rację, synu? I co zrobimy, kiedy to wszystko się skończy...
Jon pocałował Sol w czoło. Płakał w duszy już od momentu, kiedy ją zobaczył. Teraz dopiero pojawiły się łzy, które spłynęły jak kropelki wody po policzku śpiącej siostry.
-Siostrzyczko... och, siostro... odnalazłem cię... Matko... obiecałem...
Łowczy położył rękę na ramieniu Jona.
-Ojciec byłby z ciebie dumny.
Jest.
-Wracajmy do domu, wuju.
Nie odrywał głowy od jej twarzy. Wciąż szlochał. Miał prawo. Wiele przeżył. Musiał się wypłakać.
-Jak tylko skończy się zima. Obiecuję ci.
-Ona pójdzie z nami. I wszystko będzie jak dawniej.
Nigdy tak się nie stanie, synu. Nigdy.
Przytaknął.

 

Była tam i on też tam był. To tak jak sen - widzenie. A jednak zdawało się prawdziwe. Byli oboje nad rzeką. Wilk przystanął i zaczął chłeptać płynącą wartko wodę. Ona rozchlapywała palcami spienione fale. Potem weszła cała i zrobiło jej się nadzwyczaj przyjemnie.
Bestia odeszła od brzegu, kiedy zaczęło się ściemniać. Gdy wychynął księżyc, córka wody również opuściła rzekę i udała się w drogę za nim. Poszli przez gęstwinę, tuż nad brzegiem. Tak jak dwa lata temu - przypomniała sobie. W czas letniego odpoczynku... Pamiętała. To było tak dawno.
Wilk zatrzymał się i zaczął węszyć. Stali na rozstajach dróg. Jedna wiodła w lewo, a dalej zaczynały się góry. Druga szła w doliny i słodkie rzeki, a dalej były domy i mieszkali ludzie. Zwierzę popatrzyło na nią swoim wiekowym i mądrym spojrzeniem.
Przez chwilę zastanawiała się nad wyborem, ale wkrótce przyszły do niej wszystkie wspomnienia i sny, i już wiedziała, co zamierza zrobić. Pierwszy krok był trudny, ale następne szły już swobodnie i jej bose stopy dotykały traw, stąpając lekko po błogosławionej ziemi.
Kiedy się obudziła, nie pamiętała, jaką ścieżkę wybrała.

 

Stary wilk czekał na przełęczy w okolicach północnego szlaku, jednak żadni ludzie nie pojawili się tam przez dzień, ani przez noc, a także w trakcie kolejnych dni. Mijały tygodnie, a on wciąż tam przychodził i wyczekiwał, jednak nigdzie nie było ich widać. I choć patrzył uważnie, wszystko, co spostrzegał, to były masywy gór i śnieżna biel wokoło. W końcu postanowił. Kiedy noc stała się na dobre i pełnia zawładnęła mrokiem, udał się w dół po stromym zboczu u podnóża sterczącej samotnie skały i wyruszył w długą drogę do domu.

 


2 Zmierzch - 378 rok N.E.

 

 

Autor: Jarlaxle

email: bregan@poczta.valkiria.net