KAPRYS LOSU (Rozdział 1 cz.2)

 

   Dopiero, gdy jakiś cień zasłonił chłopcu pielęgnowane przez niego kwiaty, poczuł, że w ogródku nie jest sam. Nie przerwał jednak od razu pracy, tylko skończył wyrywać jakiś chwast i dopiero odwrócił głowę. Za nim, w odległości może dwóch metrów, stał nieznajomy, potężny mężczyzna, szczelnie owinięty płaszczem z kapturem. Nie można było dostrzec pod nim jego twarzy, można było natomiast z całą pewnością stwierdzić, że nie jest on z miasta.
    Chłopak odwrócił się cały, otrzepał ręce o spodnie i mrużąc oczy rzekł:
   - Pomóc wam w czymś ,panie? Może kogoś szukacie albo zabłądziliście?
   Nieznajomy nie poruszył się nawet i przez dłuższą chwilę trwał w milczeniu. Dopiero po pewnym czasie odpowiedział.
   - Szukam Mefisa, kowala - głos jego był niski i nieprzyjemny, ale nie był natarczywy ani zakropiony gniewem.
   - Ojca nie ma w domu - odparł chłopak. - Ale wróćcie jutro rano, panie. Jeśli konia chcecie podkuć, niewątpliwie dobrze trafiliście, bo nikt jak on tego nie potrafi robić.
   - Jesteś jego synem - brzmiało to raczej jak stwierdzenie niż pytanie, ale chłopak mimowolnie kiwnął głową. - Wrócę więc jutro, z pewnością.
   Nieznajomy odwrócił się powoli, ale spod kaptura dało się padło jeszcze pytanie:
   - A jak cię zwą, chłopcze?

   Jason stał właśnie zamyślony i patrzył w niebo, gdy ktoś wpadł na niego. Siła uderzenia nie była zbyt duża, ale nieprzygotowany złodziej na próżno szukał punktu oparcia zanim runął na ziemię. Mamrocząc coś cicho podniósł się na rękach, pokręcił głową i wstał. Otrzepując się i odwracając jednocześnie w stronę napastnika, rzekł:
   - Mam nadzieję, że zrobiłeś to niespecjalnie, bo inaczej zmuszony będę... - po czym zamilkł w pół słowa bo przed nim nie było nikogo.
   - Co jest? - podrapał się po głowie i nerwowo rozejrzał dokoła. - Najpierw puszczają mi nerwy, potem wpadają na mnie duchy. Za stary się robię. Czas chyba pomyśleć o emeryturze, ale do diabła - mam dopiero trzydzieści.. hmm.. no, stary jeszcze nie jestem. Chyba powinienem odwiedzić czarownicę, co pod lasem mieszka. Może ona coś poradzi.
   Mówić to, zrobił zwrot o dziewięćdziesiąt stopni i ruszył do przodu. Po pierwszym kroku znów wylądował na ziemi, gdy jego nogi napotkały na przeszkodę w okolicach kolan.
   Przez kilka chwil nie podnosił się z ziemi pogwizdując w myślach, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć coś mokrego polizało go po uchu i jego uszom dał się słyszeć krótki szczek.
   - Aha, więc to tak - powiedział Jason obracając głowę w stronę psa, co zostało nagrodzone liźnięciem po nosie. A przynajmniej głównie po nosie, bo język zdążył znaleźć się jeszcze na brodzie i czole.
   - To przez ciebie taki spokojny człowiek jak ja, ląduje dwa razy na ziemi w odstępie minuty? - zapytał psa.
   Odpowiedział mu krótki szczek.
   - No dobrze. A mogę się zapytać, dlaczego to zrobiłeś?
   - Szczek.
   - Nie było to zbyt miłe z twojej strony.
   - Szczek, szczek.
   - Mogłeś bardziej uważać, jeśli już musisz ganiać tymi uliczkami.
   - Szczek.
   - Obiecujesz poprawę?
   - Szczek, szczek.
   - To dobrze.
   Jason potarł czoło dłonią.
   - Rozmawiam z psem. Chyba zwariowałem - westchnął.
   - Trudno piesku. Musimy się rozstać, każdy pójdzie teraz w swoją stronę i więcej nie będziemy na siebie wpadać. Ja działam sam. Zrozumiano?
   Pies, dokładnie nieco podstarzały wilk, położył uszy i wpatrywał się nieruchomo w Jasona.
   - No już się nie gniewam. Nic się nie stało. Nie rób tylko takiej smutnej miny, jakbym ci ukradł ostatnią kość. A tego na pewno bym nie zrobił. Mam swój honor. Teraz wybacz, ale musze iść.
   Jason odwrócił się po raz kolejny, spojrzał nieco nerwowo w góre, w dół i rozejrzał się na boki, po czym ruszył przed siebie.
   Nie zrobił nawet trzech kroków, gdy usłyszał szczeknięcie. Tym razem było dłuższe i głośniejsze.
   - Wiedziałem. Wiedziałem, że nie dasz mi spokoju - pokiwał na psa palcem. - Czego ode mnie chcesz? Przecież cię ze sobą nie wezmę. Mówiłem już, że działam sam.
   Wilk poruszył w widoczny sposób nosem, jakby coś wąchał, szczeknął głośno i zaskomlał.
   - Nie dam się nabrać. Głodny jesteś to idź do gospody po jakieś resztki - wzruszył ramionami Jason.
   Pies jednak nie zwracał na niego uwagi tylko coraz niespokojnie kręcił łbem, szukał zapachu i skomlał cicho. Nie ruszał się przy tym z miejsca, co najbardziej dziwiło Jasona.
   Czego on, do diabła, chce? - pomyślał i podrapał się po głowie. Wyraźnie czegoś szuka. Może potrzebuje pomocy? Pewnie to zwykły kundel, chociaż widać, że jest mocny i dobrze odżywiony, więc na pewno nie jest bezpański. Tylko o co mu chodzi...
   - No chodź, pomogę ci, cokolwiek chcesz zrobić - powiedział Jason, machając do psa ręką.
   - A żeby łatwiej nam było się dogadać nazwę cię Mały, chociaż pewnie masz już jakieś imię. Póki co jednak, jakoś muszę się do ciebie zwracać. No chodź.
   Wilk jednak patrzył na niego i widać było, że się waha.
   - No chodź tu. Obiecałem, że ci pomogę, to pomogę. Słowo zło.. słowo Jasona.
   Pies jednak nie spuszczał z niego wzroku, nieznacznie tylko ruszając nozdrzami.
   Jason westchnął, po czym wyciągnął coś z kieszeni.
   - No chodź. Masz tu marchewkę.

   Słońce niemal całe schowało się już za górą. Miasto powoli pokrywała szarość nocy. Tu mrok zapadał niespodziewanie, kilka chwil po tym, jak słońce chowało swoje oblicze. To było tak, jakby ktoś nagle gasił ognisko, a żar tlił się jeszcze chwilę, po czym był zalewany wodą. Dlatego zachód słońca był w mieście poprzedzany uderzeniem w dzwon, aby wszyscy pamiętali o rozpaleniu ognia, świec, bądź pójścia spać, jeśli nie chcieli stać się właścicielami całkiem darmowych siniaków i guzów.

   Deala zawsze piła w samotności. Potencjalni towarzysze rezygnowali zwykle po tym, jak zauważyli oznaczenia książęcej armii, inni dopiero, gdy ujrzeli z bliska jej miecz. Mało było takich, którym trzeba było czegoś więcej, by się zniechęcić. Jeszcze mniej takich, którzy później wracali do karczmy.
   Teraz też była sama. Topiła w piciu swój żal i bezsilność.
   Na sali nie było dużo ludzi, co było dość dziwnym wydarzeniem, szczególnie o tej porze dnia, ale Deala nie widziała sensu, żeby się tym martwić. W końcu to nie był jej problem. Pod ścianą czwórka dziadków grała w karty. W rogu spała banda chłystków, z których kilku chrapało przez sen, bądź mamrotało coś niewyraźnie. Od czasu do czasu, któryś z nich budził się, szarpał kompanów, po czym wlewali w siebie kilka łyków piwa i pokładali się znowu. Dwa stoły od niej siedział kowal z jakimś człowiekiem. Znała kowala. Każdy go znał. W końcu nikt nie podkuwał koni jak on, a do tego robił świetne miecze.
   Ale czy to był teraz jej problem.
   Chciała utopić swoje smutki i żale. Chciała mieć wreszcie swobodę, ale jednocześnie nie potrafiła się przemóc i opuścić siostry i matki.
   Ze stojącego obok dzbana napełniła swój kufel i pociągnęła z niego spory łyk.
   Pod jej nosem pojawiły się śnieżnobiałe wąsy mleka.

  Koniec cz.3

 

 

 

Autor: Ruichi

email: ruichi@vgry.net