ZŁY WYBÓR

Część V opowiadania z Doliny

 

Słodkie trunki lały się wśród ścian Miodowej Sali, coraz to wpadając do gardeł spragnionych biesiadników. Broghar - wódz klanu Szarego Wilka - poklepywał po plecach przybyszów z innych plemion i życzył im dobrej zabawy, co rusz nalewając im nowego piwa do rogów. Istotnie, zabawa była przednia, ale mnie po pewnym czasie począł męczyć powszechny zgiełk i harmider, dlatego poszedłem się przewietrzyć. Uciekłem od pokrzykiwań i przechwałek barbarzyńców, w każdej chwili skorych do niemałej bijatyki, szczególnie, gdy byli pijani. Na zewnątrz było nieco spokojniej. Wokół ognisk rozłożono pniaki i sterty skór. Zasiadała tam straż zewnętrzna każdego klanu. Strażnicy nie mogli już jednak bronić nikogo, ponieważ byli zbyt mocno podchmieleni. Tylko jeden spośród nich - wyglądał na szamana - trzymał się jeszcze na nogach. Podobno pochodził z nielicznego i zamieszkującego w górach Klanu Rysia. Przybył tutaj zaraz za wysłannikami plemienia Kozicy, choć, jak mówił wódz, wcześniej się nie spotkali. Jego bratankowie nie zjawili się na Miodowej Sali. Brakowało, w zasadzie, tylko ich właśnie. Rjekan myślał początkowo, że może się spóźnią na biesiadę, ale szaman wyjaśnił, iż wódz jego plemienia poszukuje teraz dla swoich ludzi nowej kryjówki w górach, ponieważ wszędzie roi się od orków i goblinów. Podobno Wagund Stary wysłał go, by uczestniczył w rokowaniach pokojowych na terenie Doliny Lodowego Wichru.
Szaman przypatrywał mi się przez dłuższy czas, gdy chwiejnym krokiem szedłem poza obręb wielkiego namiotu biesiadnego. Chwilę później wstał i zbliżył się do mnie.
-Jesteś blady na twarzy. - zauważył, po czym złożył mi lekki ukłon głową. Było to niezwykłe jak na standardy wywyższających się zwykle ponad innych, szamanów.
-To przez rany otrzymane w pojedynku. Uciekło mi dużo krwi. - wytłumaczyłem.
-Nie widzę w twym leczeniu ręki magii.
-Szaman Szarego Wilka nie odprawiał rytuałów nade mną. Zatwierdzono, że moje rany mają wygoić się same. Swoje siły kapłan Temposa zużył na pokonanego przeze mnie Rjekana.
Pomarszczony i zgarbiony, ale postawny starzec pokiwał głową ze zrozumieniem.
-Oto zapłata za twoje prawa. Upokorzyłeś nie lada wojownika. Z tego co wiem, pokonałeś go aż dwa razy.
Przyjrzał mi się bardzo uważnie.
-Czy chcesz, abym ci pomógł?
-W wyleczeniu ran? - zapytałem.
-Jesteś bystry, jak na pijanego miodem ze słynnej Sali. - zażartował. -Tak, właśnie w tym. - spoważniał. -Obawiam się, że opatrunki i wywar sosnowy nie wystarczą.
Faktycznie czułem się coraz gorzej, od czasu, kiedy tylko zasiadłem za stołową ławą. Pewnie powinienem odpoczywać, a nie zapijać się na umór. Nic nie mogłem jednak poradzić na swoje rozgoryczenie. Przypomniałem sobie wtenczas mojego przyjaciela, Bregana z Grunwaldu. Myślałem, jak to dobrze byłoby, gdyby towarzyszył mi teraz, w tych trudnych chwilach. Zawsze był lepszy ode mnie we wszystkim, co robił. Powinni zabić mnie, a nie jego. Nie rozumiałem, dlaczego zginął podczas napaści.
-Zdaje się, że oni mnie tutaj nie chcą. - powiedziałem sam do siebie.
Kapłan plemienny z dalekich stron popatrzył na mnie tylko z powagą. Nie miał zamiaru roztrząsać tej kwestii. Staliśmy w ciszy przez chwilę, po czym znów rozległ się jego spokojny, lekko zniszczony, ale silny głos.
-Czy ty jesteś ich jeńcem?
-Nie. Wygrałem pojedynek, dlatego stałem się pełnoprawnym członkiem plemienia. Niewielu się to udało, z tego co wiem.
Spośród wszystkich najemników, oprócz mnie, zostało jeszcze tylko dwóch. Byli to najzręczniejsi szermierze z całej karawany. Ale jeden z nich skończył z obciętymi palcami.
-Jednakże czujesz do nich żal, że zabili twego towarzysza.
Popatrzyłem na niego w zdumieniu.
-Skąd o tym wiesz? Skąd wiesz o moim przyjacielu?
Starzec nie odpowiedział. Z jego twarzy wyczytałem jednak mądrość i wyjątkową wnikliwość umysłu, jaką dysponował. Zbliżyłem się na odległość jednego kroku i przypatrzyłem mu uważnie.
-Przychodzisz z dalekich stron. - zagadałem.
Uśmiechnął się i przytaknął.
-Jestem z Grzbietu Świata, z Doliny Rysia. Ostatnio orkowie wypędzili nas jednak stamtąd. Moi bracia tułają się teraz po górach, w poszukiwaniu nowej kryjówki. A ja jestem tutaj, na naradzie z waszym klanem.
-Kiedy opuścisz to miejsce?
-Zbliża się świt. - powiedział. -Wkrótce Miodowa Sala dobiegnie końca. Jeśli zakończy się pokojem, zostanę jeszcze kilka dni. Jeśli postanowią o wojnie, odejdę czym prędzej, znowu na południe, w góry.
-Dlaczego nie obradujesz z innymi? - zaciekawiłem się. -Skoro jesteś jedynym wysłannikiem, chyba powinieneś.
Kapłan Temposa spojrzał na mnie wnikliwie.
-Oni nie obradują, tylko zapijają się. - poprawił. -Rankiem, kiedy miód pitny uleci z ich głów, zaczną myśleć o korzyściach i własnych potrzebach. Myślę, że zdecydują się na wojnę z twoim klanem. Prawie wszyscy tak postanowią. To jednak zależy od daru przekonywania twych wodzów - Broghara i Berngarda. Ale decyzje ostateczne zapadną dopiero za kilka dni. Najpierw wszyscy wyjedzą wasze zapasy i zabawią się. Broghar i Berngard, oraz reszta rady, będą musieli rozsądnie rozporządzać zapasami.
-Wodzowie plemienia wilków nienawidzą się nawzajem. Któryś może zdradzić, jeśli okaże się, że to jedyne wyjście. - poddałem.
-Tu widzę problem. - odrzekł szaman.
-A więc udajesz się na południe? - zmieniłem temat.
Uśmiechnął się. Przez kilka chwil staliśmy w milczeniu. W końcu powiedział.
-Jeśli bardzo tego chcesz, zabiorę cię ze sobą.
Przez moją głowę przemknęły setki myśli, ale większość z nich odrzuciłem od razu. Znałem tylko jedną właściwą drogę wyjścia z całej mojej sytuacji. W głębi duszy liczyłem na tą propozycję. On miał zapasy, ale potrzebował ich więcej, abyśmy mogli przeżyć w tundrze. Prawdopodobnie na szlaku natknąłbym się już na karawanę, która zawiedzie mnie w bezpieczne miejsce. Liczyłem, że w końcu uda mi się bezpiecznie wyruszyć z powrotem. Nie chciałem zostawać na Północy. To było najbardziej nieprzystępne miejsce Faerunu.
-Pójdę z tobą, ale wiedz, że potrzebujemy pożywienia.
-Nie martw się. Teraz, gdy wszyscy pokładą się do snu, będzie można dość łatwo podkraść jakieś jadło.
Zdziwiłem się niepomiernie.
-A więc nie zostajesz do reszty obrad? - zapytałem.
Szaman uśmiechnął się zagadkowo.
-Daj. Obejrzymy twe rany.

 

Tego ranka, tuż przed odejściem, po raz ostatni poszedłem do namiotu Ulfagara. Nie było go w środku. Na stercie skór nie znalazłem też jego borni. Musiał z rana udać się na obejście okolicy. Prawdopodobnie wilki umacniały pozycje, by w razie bitwy mieć cały obóz na oku i nie dać się zaskoczyć wrogowi. Zrozumiałem, dlaczego Ulfagar nie wziął ani łyka wina podczas uczty i oddalił się z Sali prawie zaraz po rozpoczęciu biesiady.
Kiedy szedłem w stronę olbrzymiej, oblodzonej rzeki Shaengarne, przy której szaman plemienia Rysia miał swój namiot, spotkałem oddział zwiadowców idących na północ i obchodzących obóz. Na czele szedł Nether, ogromny, szary wilk o żółtych ślepiach - ulubieniec Rjekana. Za nim stąpało pięciu groźnie wyglądających barbarzyńców o lekkich skórach i zakrzywionych ostrzach u pasa.
-Dokąd to? Nie możesz bezkarnie opuszczać obozowiska, cudzoziemcze. Miodowa Sala już się skończyła, ale póki wodzowie nie postanowią inaczej, klany nie mogą się rozchodzić.
Jargund, groźny wojownik o szerokim czole zastąpił mi drogę.
-Idę do wędrownego szamana, by uleczył me rany z wczorajszej próby topora.
Popatrzyli po sobie, po czym przepuścili mnie dalej. Wilk zatrzymał na mnie swe spojrzenie i obwąchał moją zabandażowaną dłoń. Wyglądało, jakby przyciągał go zapach krwi. Powoli cofnąłem rękę, aby nie pozwolić jej ugryźć głodnej bestii. Wilk poruszył się nerwowo, po czym polizał mi palce.
-To twój pan mi to uczynił.
Ale ja zadałem mu gorsze rany. - pomyślałem.
Wilk odbiegł na wołanie oddalających się zwiadowców. Wtedy przypomniałem sobie o Uvien.

 

W skórach i w ośnieżonych butach, ubrany jak gotowy do drogi, wszedłem do jej obszernego namiotu. Spała jeszcze smacznie, wtulona w ciepłe koce i skóry. Kobietom nie zezwalano uczestniczyć w Miodowej Sali. Był jeszcze bardzo wczesny ranek. Rjekan nie wrócił jeszcze z ważnych obrad. Ucieszyłem się, że była sama.
Dotknąłem lekko jej zakrytego ramienia.
-Zbudź się, słodka pani.
Otworzyła oczy. To był ten jeden magiczny moment, w którym zdawało mi się, że jest księżniczką z jakiejś dawno zapomnianej bajki.
Zdumiała się moją obecnością. Niepewna, lekko odsunęła się ode mnie. Ja przysunąłem się bliżej.
-Co tu robisz? - spytała. Była rozespana, ale szybko wróciła jej przytomność umysłu.
Roześmiałem się, po czym dotknąłem jej dłoni.
-Odchodzę, Uvien. Opuszczam wasze plemię.
Chwilę później zorientowałem się, że nie powinienem jej tego mówić.
-Nie zdradź mnie. Nie powiedz o mojej ucieczce nikomu. Nie mogą zbyt wcześnie zorientować się, że mnie nie ma.
W jej oczach dostrzegłem nagłe niedowierzanie.
-Jak to? Czy nie jesteś tu dobrze traktowany? Dlaczego uciekasz z Klanu? Rjekan oszczędził cię przecież...
Miałem ochotę śmiać się głośno na te słowa. Prawdę powiedziawszy bowiem, to ja oszczędziłem Rjekana. Ona kochała go. Nie miałem co do tego wątpliwości. W pewnym sensie napawało mnie to jednak dziwnym żalem.
-Nie pożegnasz się ze mną? - spytałem.
-Idź w pokoju, cudzoziemcze. Nie jesteś stąd. To nie twój dom.
-A więc rozumiesz moją decyzję? - spytałem z nadzieją.
-Tak.
-Chodź ze mną. - powiedziałem nagle, zanim ugryzłem się w język. Zareagowała na te nonsensowne słowa nad wyraz spokojnie.
-Mówiłeś, że będziesz mnie mieć. - patrzyła w moje oczy tak, że poczułem wielki wstyd. -Powiedziałam ci, że tak się stanie, jeśli zabijesz Rjekana. Ty jednak oszczędziłeś go. Dokonałeś wyboru.
-Nie muszę go zabijać. - powiedziałem cicho.
-Jestem dziką kobietą. Nie znasz mnie. Ja rodzę mu dziecko. Czego ty chcesz ode mnie, dziwny przybyszu?
-Niczego.
Westchnąłem, po czym wstałem i otrzepałem się ze śniegu.
-Muszę się pospieszyć i uciec prędko, aby nie ruszyła za mną pogoń.
-Nie będą cię ścigać, ale masz rację... powinieneś już iść. Musisz iść. Niedługo wróci Rjekan. Nie spodobałoby się mu, że byłeś tutaj, a potem opuściłeś obóz.
-Nie byłem tutaj, Uvien. - spojrzałem na nią z powagą.
-Nie byłeś. - przytaknęła, po czym nakryła się kocem, kiedy poczuła zimno dobiegające z zewnątrz. Wiał lekki wietrzyk. Właśnie minął wschód słońca.
Odetchnąłem rześkim powietrzem. Wyszedłem na zewnątrz. Gdy zasuwałem poły namiotu, odezwała się po raz ostatni.
-Jeszcze się spotkamy, cudzoziemcze.
Odszedłem.

 

Szliśmy przez pół dnia, otaczani bijącym śniegiem i wiatrem. Ale dopiero późnym popołudniem rozpętała się prawdziwa burza. Śnieżyca kłuła w oczy i kąsała skórę pod odzieniem, a wicher unosił płaszcze i zaglądał pod grube futra. Szaman parł niestrudzenie do przodu, ani razu nie oglądając się na drogę. Szliśmy szlakiem lub obok niego - tam, gdzie teren pozwalał na skrycie się przed ewentualną pogonią. Zaspy piętrzyły się przed nami przez mile, we wszystkie strony, ale byłem pewien, że zmierzamy na południe, zgodnie z zamierzeniem podróży. Nie wiedziałem, czy poznam miejsce, gdzie nas napadnięto i zgrabiono karawanę. Zapewne na Miodowej Uczcie barbarzyńcy jedli zapasy z naszych wozów jadących do Dekapolis. Byłem pewien, że to miejsce, gdzie zabili Bregana, wciąż pozostaje gdzieś przed nami. Kiedy burza śnieżna rozpętała się na dobre, straciliśmy z oczu wszelki kierunek. Szaman wołał coś do mnie przez śnieg, ale nie mogłem zrozumieć jego słów.
Czemu tutaj jest tak paskudna pogoda? - zastanawiałem się.
Bolały mnie nogi od marszu oraz serce od rozstania. A nade wszystko, bolało mnie, że cała ta przygoda miała tak nieszczęśliwy przebieg. Ufałem, że niedługo dotrę tam, gdzie jest ciepło i gdzie żyją cywilizowani ludzie, i że zacznę wieść na powrót nudne, ale spokojne życie.
-Po raz ostatni udałem się północ, Kahudzie. - rzekłem do szamana, który przedstawił mi się, kiedy opuszczaliśmy granice obozu Klanu Szarego Wilka. -Jest tu zdecydowanie za zimno, a miejscowi mieszkańcy są wyjątkowo oziębli.
Ten roześmiał się jakoś dziwnie złowrogo. Wyraźnie usłyszałem jego głos, kiedy schroniliśmy się w wyżłobieniu powstałym w olbrzymiej zaspie.
-W górach jest jeszcze gorzej. Tam są gobliny, olbrzymy i ogry. Nic miłego cię tam nie spotka. Tutaj przynajmniej użyczyli ci swej gościnności.
-Zabili mojego przyjaciela. Nienawidzę ich.
-Takie jest prawo krwi. Przegrywa słabszy.
Bregan wcale nie był słaby. - pomyślałem.

 

-Ktoś idzie. - sapnąłem, wstając.
Z długiego i nużącego oczekiwania wyrwał mnie obraz wysokiej, pochylonej sylwetki.
Szaman wstał i rozłożył ręce. Po wypowiedzeniu kilku warkliwych słów w dziwnym języku, powitał przybysza, wyciągając w jego kierunku otwartą dłoń.
Tamten zbliżył się. Był odziany w skórzane części garderoby, wielką, nabijaną kolcami zbroję i czarny kaftan na szyi. Miał spojrzenie wilka, a jego twarz przypominała pół człowieczą, pół orczą.
-O, panie, kogo ze sobą przywiodłeś? - zapytał nowoprzybyły.
Przeraziłem się, widząc, jak na mnie popatrzył, dotykając jednocześnie ostrza topora zawieszonego na plecach.
-To człowiek z południa... - odparł spokojnie szaman.
Starzec pochylił się, po czym wypowiedział kilka słów do półorka tak cicho, że nie dosłyszałem ich.
Tamten nie wyglądał na zadowolonego, ale odpuścił dalszą dyskusję z Kahudem.
-Czy masz tu swoich ludzi, Ugralu? - zapytał stary.
-Mam, panie. Wszyscy, co do jednego. I to nie są ludzie. - półork wyszczerzył zęby w bestialskim uśmiechu. Teraz on też nie przypominał człowieka.
Rozejrzałem się z niedowierzaniem wokoło. Burza minęła, dlatego widoczność poprawiła się znacznie. Oniemiałem, gdy ujrzałem to, co rozciągało się w promieniu kilkuset metrów ode mnie. Dopiero teraz zrozumiałem, że znajdujemy się w pobliżu jakiegoś ogromnego obozu. Czarne namioty rozstawione między olbrzymimi zaspami otaczały kręgami dymiące ogniska, wokół których łaziły różne człekokształtne, bestialskie istoty. Rozpoznałem sylwetki goblinów, oraz jednego czy dwóch olbrzymów przechadzających się gdzieś na obrzeżach.
-Masz rację, Ugralu. To nie są ludzie. I, przede wszystkim, nie są też twoi.
Szaman roześmiał się w głos. Półork dołączył po chwili do niego swoim warkliwym rechotem.
-Do obozu! - wrzasnął na mnie. -Powiesz nam o fortyfikacjach i umocnieniach wilczej kryjówki!
-A więc znów jestem jeńcem? - spytałem z goryczą.
Kahud nie odpowiedział mi. Odszedł ze swym sługą w stronę umocnień zewnętrznych obozowiska. Ku mnie podążyła banda orków, która wyłoniła się zza pobliskiej zaspy. Byli na wpół zasypani śniegiem i ociężali od zbroi, ale dzierżyli też niebezpieczną broń. Nie opłacało się uciekać. Poszedłem przed nimi do obozu, narażając się na szturchańce i powarkiwania. Dopiero teraz zrozumiałem, że z rąk jednego wroga wpadłem w sidła drugiego, znacznie gorszego niż poprzedni.

 

W zadymionym wnętrzu obskurnego namiotu płonął mały kaganek. Przy palenisku z prawej strony siedzieli trzej orkowie. Każdy zaś, był bardziej ohydny od poprzedniego. Wszyscy nosili na gębach ślady wojennych blizn, a u nóg trzymali swoje obnażone, ubrudzone starą krwią topory. Kahud, niedoszły szaman plemienia Rysia, zasiadał po środku namiotu, przy pełgającym kaganku. Ugral stał obok niego, oparty na ogromnym toporze. Jeszcze jeden człowiek, prawdopodobnie jeniec, stary i olbrzymiej postury, związany z tyłu grubym sznurem, z obezwładnionymi nogami, siedział za nim i przyglądał się z nienawiścią zgarbionemu mężczyźnie. Wysuszony, brodaty, postawny i miły staruszek, który wyglądał mi na samym początku na ludowego wieszcza z dalekich gór, wsparty na drewnianej lasce, teraz przypominał raczej wychudzonego szczura o złowrogim spojrzeniu. Dopiero w tej chwili uświadomiłem sobie, jak bardzo musiał się zmienić od tej godziny, kiedyśmy się ostatni raz widzieli. To nie był już szaman żadnego północnego plemienia. Z jego wychudzonych palców i obwisłej twarzy oraz tych oczu, błyskających płomieniem, poznałem, że nie może być nikim innym, jak czarnoksiężnikiem. Podczas mojego życia spotkałem przynajmniej kilku magów parających się mrocznymi sztukami. Rozpoznałbym ich od razu, nawet w wieloosobowym tłumie. Mieli charakterystyczną zachłanność w oczach i wyjątkowo mizerny, odpychający wygląd. Przypominali nekromantów, ale nie czuć od nich było zapachu śmierci. Czuć było jednak coś innego... Prawdziwą i złowrogą moc demona z niższych planów, który spoczywał gdzieś we wnętrzu każdego czarnoksiężnika. Nie wątpiłem, że ten także próbował swego czasu otwierać kręgi prowadzące do głębokich Otchłani.
-A więc spotkaliśmy się tutaj... - zaczął czarnoksiężnik, wyraźnie pochłonięty wpatrywaniem się w mały ogień płonący na środku namiotu i rzucający złowrogie cienie. -by omówić plan ataku na obóz Klanu Szarego Wilka. Jak wiadomo, przedstawiciele innych klanów zebrali się tam na ucztę wyprawioną przez Broghara, wodza wilków. Jeśli się nam powiedzie, zbierzemy wszystkich za jednym zamachem. Całe śmiertelne żniwo. - podniósł głowę. -Wtedy już nic nie stanie nam na przeszkodzie do podbicia Dekapolis.
-Nie uda wam się pokonać całego regionu. Ludzie mają swoje siły zmagazynowane w każdym z miast. - te słowa wypowiedział ogromny szpakowaty mężczyzna siedzący za kapłanem. Był to Wagund Stary - wódz plemienia Rysia z gór Grzbietu Świata - poznałem go od razu, choć nigdy wcześniej nie dane było mi się z nim spotkać.
-Za dużo nasłuchałeś się bajek o poprzednich wojnach w tym regionie, drogi Wagundzie. - odparł z uśmieszkiem czarnoksiężnik. -Nigdy jeszcze nie działo się tu tak jak teraz. Barbarzyńcy toczą wojnę między sobą i z Dekapolis. Jeśli ich zaatakujemy, nikt nie będzie ich bronił, ani wspierał. Nie stoi to bowiem w interesie ludzi z Północy. A potem, kiedy już zgrabimy Bryn Shander, reszta podda się nam bez oporu. I nie będzie żadnej siły, która mogłaby pomóc mieszkańcom Dziesięciu Miast. Ważne jednak, aby zacząć właśnie od dzikich plemion, bo to one mogą w ostatniej chwili przechylić szalę zwycięstwa.
-Jerod walczył z demonami i pokonał je. - Wagund przypomniał legendę o założeniu Północy.
-Nie ma pośród was Jeroda. - czarnoksiężnik roześmiał się tak, że aż zakłuło mnie w sercu.
-Zapominasz o krasnoludach z kopca Kelvina. - wyrwałem się. -Mogą udzielić pomocy ludziom, jeśli zaczniecie oblegać Bryn Shander. A poza tym, Dziesięć Miast zawsze może liczyć na pomoc Luskanu.
Orkowie siedzący przy zakurzonym palenisku spojrzeli na mnie z niechęcią, a Ugral warknął, słysząc me zuchwałe słowa.
-Zapominasz, że Luskan ma swoje własne problemy z napaściami dziejącymi się na wybrzeżu. Wielka rada lordów niechętnie udziela zaś pomocy. My jesteśmy tylko częścią tej siły, która nęka Faerun. Co jakiś czas dzikie grupy goblinów i orków żyjących w górach organizują się i wtedy jest wojna. Tak zrodziło się Wybrzeże Mieczy... z ciągłych wojen z potworami.
Trzej orkowie z dumą spojrzeli po sobie.
-Stamtąd pochodzę... - rzekłem. -A co z krasnoludami? - zapytałem po chwili. -Czy one też nie wyślą pomocy?
-Nawet jeśli, wkrótce zrezygnują z bojów. Pochowają się w swoich dziurach, bo zrozumieją, że nie mogą liczyć się z nami w żadnej mierze.
-Ufam we wsparcie ludzi z Luskanu. Wybicie połowy Klanu nie ujdzie ci na sucho, Kessel!
-Mam zamiar wymordować znacznie więcej, Wagundzie. Znacznie więcej.
W namiocie rozległ się złowrogi śmiech czarnoksiężnika. Przez moment zdawało mi się, że poczułem czyjąś złowrogą obecność unoszącą się w powietrzu. Dym z kaganka buchnął nagle, a potem wrażenie odeszło jak zły sen.
Czarnoksiężnik dał znak swoim sługom, po czym orkowie wyprowadzili mnie i Wagunda z wnętrza czarnego namiotu. Na zewnątrz panowała już noc, choć ogniska wciąż płonęły. Zewsząd dobiegały dzikie okrzyki biesiadujących goblinów. Zaprowadzono nas do grupki jeńców, którzy, jak się okazało, byli pozostałością starszyzny Klanu Rysia.
Choć moja niechęć do barbarzyńców nie zmniejszyła się, z radością powitałem napotkanych ludzi. Ostatnio miałem bowiem styczność tylko z orkami i z ciemnymi magami.
Kładąc się spać, umierałem z zimna i myślałem, jak to będzie, jeśli służbiści czarnoksiężnika poproszą mnie o pomoc w zdobyciu obozu.
Tam są moi bracia. Jestem już jednym z Klanu. Mam obowiązek walczyć u ich boku w boju. Tak powiedziałem w przyrzeczeniu.
Pytania cisnęły się do mej głowy. Przez całą noc myślałem o ostatnich dniach swojego życia i rozpaczałem nad własnym, nieszczęśliwym losem.
Dlaczego musiałem trafić na tak ogromny konflikt właśnie teraz?
Tej nocy nie uzyskałem odpowiedzi na to pytanie.


Ciąg dalszy nastąpi

 

 

 

Autor: Jarlaxle

email: bregan@poczta.valkiria.net