© 2000-2002 Tawerna RPG

 
 

Caelestis
Malissin Ariessus, złoty elf, twórca arcydzieł, a zarazem artysta o niezmiernej 
wizji, mimo iż nie posiadał wyjątkowych zdolności. Jego największym marzeniem 
było stworzyć pewnego dnia doskonałe leśne miasto, gdzie wszelkie elfy mogłyby 
współżyć w harmonii i pokoju pośród niewyobrażalnych wspaniałości i 
nieprawdopodobnych budowli.

Udało się, istotnie, zrealizował swoje marzenie wśród wysokich drzew. Caelestis 
przekraczała wyobrażenia Malissin’a, i ekscytowała każdego, kto ją zobaczył. 
Nawet Bogowie byli pełni zdziwienia dla tego wspaniałego miasta na drzewach. 
Niestety, Malissin zapomniał wpleść swoje ostatnie tchnienie w swoje dzieło. 
Prze wiele wieków stał dumnie i wytrwale, pomnik marzeń elfa. Malissin kończył 
swój żywot w Arvanaith zadowolony i pewny, że jego twórczość jest taka, jaką 
chciał osiągnąć. Wielka nawałnica poprzedziła noc śmieci Malissin’a. Burza tak 
potężna, że rozdzierała na kawałki najtwardsze dęby. 
Miasto Malissin’a zostało zmiecione z braku wiążącego manuskryptu, który mógł 
ocalić je przez nadchodzące tysiąclecia- niedopatrzenie w twórczości bez 
najmniejszej skazy. 
Styl architektury Malissin’a zostały dawno zapomniany, jednakże jego marzenie 
przetrwało w Nas. Pragnienie tworzenia perfekcji, ukochanej przez bogów, pali 
pierś każdego stworzyciela, i chęć dla takiej pokusy jest nieodparta. 

Morał: Miłość tworzenia jest elementem perfekcji. Miłość z pasją tworzenia są 
trwałością perfekcji.

Jarsali i Drzewiec
Jarsali Oaklimbs była leśnym elfem z najprawdziwszej krwi- do tego stopnia, że 
unikała innych, preferując towarzystwo lasu. Jak jej serce stało się pełne 
podejrzeń i goryczy nikt nie wiedział. Wiadomo było jedynie, że jest dziwna, 
nawet jak na elfów. 
Nic nie łagodziło smutku w jej duszy tak jak bliskość drzew. Jej wędrówka z 
obozowiska zabrała ją do miejsca narodzin lasu, gdzie zaledwie garstka elfów 
postawiła stopę. W sercu lasu spotkała żywe drzewo utrzymujące dwór z 
podwładnymi. Zaszokowało ją to dogłębnie. 
Pamiętaj, że był to czas zanim elfy rozeszły się po świecie, mało wiedząc o 
innych rasach. Garstka słyszała o drzewcach, jeszcze mniej widziało. Chociaż jej 
współbratymcy zwracali uwagę na doświadczenia starszych, Jarsali nigdy nie miała 
ochoty to robić. 
Oczarowana widokiem drzewców, podkradła się bliżej. Nieoczekiwanie, wielki konar 
wychylił się z pobliskiego „drzewa” chwytając ją i unosząc zwinnie ponad ziemię. 
Żywy dąb przeniósł ją przed siebie. Jarsali wisiała uwięziona przed lordem 
drzewców. Coś w jej sercu pękło i uwolniło się. Elfka zakochała się w trwałym 
pięknie wyrazistego drzewa przed nią. Drzewiec zerknął na zarumienione policzki 
i jasne oczy Jarsali. Suthurithidan, syn Garanahil, Pierwszy Drzewiec, wyczuł 
zaczepny, nie do ugaszenia ogień w duszy elfki. To było pierwsze prawdziwe 
spojrzenie drzewca na elfkę. Był nią oczarowany. Cichym migotaniem gałązkowatych 
palców rozkazał puścić elfkę. W skupieniu patrzyli prosto w swoje oczy. 
Promienie słoneczne przenikały przez konary. Suthurithidan obrócił się i 
rozpłynął się w lesie. Jarsali powróciła do obozowiska. Jej towarzysze byli 
zdumieni jej nowym, spokojnym zachowaniem, które różniło się wielce od 
dotychczasowego. Zastanawiali się, co mogło się przydarzyć elfce podczas jej 
ostatniej wędrówki. Nikt o nic nie zapytał, czując jej wdzięczność. Kiedy 
Jursali cicho wykradła się tydzień obozu tydzień później, nie mogąc zapomnieć o 
Suthurithidan’nie, uśmiechnęli się, myśląc że znalazła miłość w pobliskiej 
wiosce, jeden nie śmiał się- marszczył brwi. Azalarer, chciał poślubić Jarsali, 
którą pożądał z całego serca. Jarsali odnalazła lorda drzewców, i teraz żadne z 
nich nie mogło zaprzeczyć, że ich dusze pasują do siebie. Początkowe radosne 
podniecenie zainspirowane ich pierwszym spotkaniem, zapewniło bodziec znajomości 
i uczucia mimo tak głębokich różnic. Z czasem zrozumieli, że nie mogą żyć bez 
siebie. 
W Azalarer’ze rosło podejrzenie po ciągnącej się dziwnej zachowaniu Jarsali. On 
i jego towarzysze śledzili ją idąc głęboko w las. Skupiona jedynie na 
zbliżającym się spotkaniu ze swoim ukochanym, ostry słuch Jarsali nie zwrócił 
uwagi na, stąpający jej po piętach pościg. 
To, co ujrzeli, zdumiało ich. Elfka obejmowana przez żyjące drzewo! Serce 
Azalarer’a zalał mrok. Szydził z niej okrutnie i podburzył towarzyszy. W 
słusznym gniewie wyrwali Jarsali’ę z gałęzi zaskoczonego drzewca i zaciągnęli ją 
do obozu. Tam Azalarer podsycał płomienie ksenofobi. Elfy nigdy nie słyszały o 
takiej więzi. Byli oburzeni, że Jarasili’a nie wybrała elfa, nawet humanoida. 
Zamknęli ją za drewnianą barykadą zastanawiając się, co z nią zrobić. 
Jarsali modliła się do wszelkich elfich bogów lasu i miłości. Odważyła się 
przyzywać boga Suthurithidan’a. Błagała ich o uwolnienie. Ci wysłuchali jej 
próśb. We wnętrzu barykady, ciało Jarsali’sy transmutowało w ciężkie i sztywne. 
Jej włosy wydłużyły się zmieniając kolor na zielony, a jej kończyny przemieniły 
się w konary. Jej stopy odszukały ziemię, wbijając się głęboko. Przebiła się 
przez cienką blokadę, wpadając do obozu. Elfy rozpierzchły się. Niektórzy 
przerażeni padli na ziemie w trosce o swoje życie. 
Azalarer wyskoczył z sali obrad. Jego serce mroczniało aż pękło z wściekłości. 
Złapał płonące badyle, ale został powstrzymany, prze ręce elfów. Z najwyższym 
respektem ukłonili się i zaoferowali czystą wodę. Jej transformacja utwierdzała 
ich w przekonaniu, że jej miłość była prawdziwa- nie mogli powiedzieć ani zrobić 
nic by zmienić ten prosty fakt. Z lekkim ugięciem, Jarsali pomknęła w lasu, 
ponownie zjednaczając się ze swoją prawdziwą miłością. Elfy traktowały ją z nowo 
odnalezionym respektem. Do dzisiejszych dni, leśne elfy i drzewce dzielą opiekę 
nad lasem. 

Morał: Prawdziwa miłość wykracza poza rasy...A nawet gatunki.

Haranavei Koehlanna
Spokojna wioskę elfów najechali i zmasakrowali orczy łupieżcy. Jedyną pozostałą 
przy życiu była elfka, z nienarodzoną dzieciną. Uciekała przez płonące lasy i 
brnęła przez wezbrane strumienie, aż znalazła schronienie w małej ludzkiej 
osadzie. W nocy wydała z wielkim bólem na świat swe dziecię. Z zanikającym tchem 
nazwała potomną córkę Haranavei Koehlanna, błagając osadnika by się nią 
zaopiekował. Tej nocy elfka zamknęła oczy na zawsze. 
Pod opieką mieszkańca wioski, który teraz był burmistrzem, wyrosła na elfkę, 
nieskazitelnej piękności. Przybrana matka zazdrosna jej pięknem, zapewniła, że 
taka piękność nigdy nie powinna się ukazać. Matka i jej córki zmusiły Haranavei 
do codziennego mycia pomieszczeń i kominków. Biedna elfka pracowała od świtu do 
zmierzchu. Ludzie, których nazywała „Rodziną”, zawsze upokarzali ją, wskazując 
na jej spiczaste uszy, wychudzone ciało, umniejszając jej prawdziwe piękno. 
Szydzili z jej niewinnego serca. 
Tak minęło wiele długich lat, aż pewnego dnia elf przejeżdżał przez osadę, w 
poszukiwaniu wody i paszy dla jego ogierów. Córki burmistrza były oczarowane 
jego elegancją i urokiem. Chwaliły cechy, z których drwiły u Haranavei. Elfa 
rozśmieszyło zachowanie dziewcząt, aż zobaczył wychudzoną sylwetkę Haranavei. 
Wytrudzoną, noszeniem ciężkich bali drewna do kominka. Elf złapał elfkę w ręce i 
spojrzał jej głęboko w oczy. Powoli jego twarz rozjaśnił uśmiech. Drawmij 
Koehlanna odnalazł swoją siostrę. Płakali, gdy prawda wyszła na jaw. Drawmij 
spoważniał na wieść o losie swej matki. Był daleko, podczas najazdu orków, a 
kiedy powrócił, zastał dom w płomieniach. Lecz nigdzie nie było śladu jego 
matki, która była w ciąży. Drawmij poprzysiągł sobie odszukanie jej i dziecka. 
Kiedy w domu burmistrza cała prawda została ujawniona, elf odkrył, że ludzie 
traktowali jego siostrę jak niewolnice. Zareagował natychmiast uśmiercając matkę 
i jej córki, oszczędzając mężczyznę w zamian za Haranavei. Jego siostrę. 

Morał: Cierpienie jest próżnością innych.

Duma Halimath’a
Halimath był rzemieślnikiem, który wykraczał w biegłości poza wszelkie granice 
rzemiosła. Prawdziwy pan młota i szczypiec. Każdy kawałek cennego kruszcu 
całkowicie poświęcał jego uwagę, na każde uderzenie młotem składał się cały 
świat. Jego twórczość była wspaniała i inspirowała respekt u innych. Z każdym 
mijającym rokiem jego wprawa stawała się większa. Elfy przybywały z całego 
świata by zobaczyć jego dzieła. 
Minęły wieki i szary elf zdecydował by jego życie ukoronowało stworzenie 
potężnego artefaktu- najlepiej miecza- dzierżonego w imię dobra. Nie wątpił w 
swoje umiejętności, nie brakowało mu kosztownych metali i magicznych klejnotów, 
którymi mógłby wyryć starożytne runy. Lecz tworzenie potężnych przedmiotów 
zostało dawno temu zakazane księżycowym elfą. Nikt nie chciał przypomnienia 
krwawych wojen. Zakazano Halimath’owi wykucia miecza. Elf nie posłuchał. Łamanie 
praw było niczym w porównaniu z wielką chwałą, która była na wyciągnięcie dłoni. 

Tak zapoczątkowała się zagłada Halimath’a. Rytuały, które pragnął użyć do 
zaczarowania ostrza były mroczne i potężne. A ich moc przewyższała, to, co mógł 
opanować. Halimath kontynuował nie patrząc na zło, wierząc, że stworzenie Klingi 
Sprawiedliwości odpokutuje za całą nikczemność popełnioną w chwili kucia. 
Pierwszy czar, który rzucił o mało go nie kosztowało najwyższej cenny, życia. 
Zaklęcie zapewniło wieczne życie dzierżącemu ją, tak długo jak ją trzymał. Drugi 
czar zaczarował klingę tylko dla walczących w imię dobra. Trzeci czar, zarazem 
najpotężniejszy dawał moc zabijania najtwardszego wroga jednym ciosem. Pogłosy o 
przekroczeniu praw doszły do starszyzny elfów. Najmądrzejsza i najbardziej 
sprawiedliwa z nich, Andriana, stanęła przed Halimath’iem i zażądała prawdy. Na 
jej nieszczęście dzierżyła miecz podkreślając jej punkt widzenia. Mistrz 
rzemiosła wpadł w szał. Jego masywna pięść uderzyła w kruchą elfkę. Krew 
spłynęła po ostrzu w rękach Andriana’y i rozlała się po dywanie spod żywej 
elfki. Halimath wpatrywał się w przerażeniu na elfkę. Zmysły zaczęły powracać w 
zimnym przypływie prawdy. Wiedział, że nikt ze starszych nie zezwoliłby na 
dokończenie Klingi Sprawiedliwości. Ta myśl zżerała go od środka. 
Niedługo potem, szarzy elfowie odkryli tajemnicze zniknięcie Halimath’a. Na 
szczęście Andriana przeżyła, a starsi przysięgli na krew, przeklinając 
Halimath’a. Polowali na niego dzień i noc, aż zaciągnęli go w sprytną pułapkę. 
Mimo, że ciężko zraniony na ciele i duchu, ciągle nie był skruszony. 
Halimath zaczął łkać i uniósł Klingę Sprawiedliwości w postawie defensywnej. 
Skoczył do ataku, lecz ostrze skruszyło się w pył. Kiedy strzały przeszyły jego 
ciało, Halimath padł martwy. 

Morał: Obsesja niszczy wszystko.