Z pamiętnika Nomada

Spisuję tę wspomnienia dla mojego przyszłego potomka, by mógł zdobyć nieco wiedzy na temat tej dziury, na której przyjdzie mu żyć...
Podczas swoich podróży przemierzyłem chyba wszystko, co pozostało z wielkiego i dumnego niegdyś mocarstwa zwanego U.S.A. Nie ma już wielkich miast, problemów z korkami ulicznymi (ale za to jest masa innych). Ponieważ świat się zmienił, zmienili się także ci, którzy na nim żyli. Zapamiętaj więc - człowiek nigdy nie ma za mało pieniędzy, leków, żarcia, amunicji, broni. Nigdy nie jest też za mocno opancerzony. Zanim wybierzesz się na dłuższą wędrówkę upewnij się, że masz trochę Stimpów i jakąś porządną giwerę. Tatko osobiście poleca ci strzelbę bojową. Uwierz mi, nie ma lepszego widoku niż mina zbira, który chciał skroić cię z ciężko zarobionych pieniędzy, podziurawionego kilkudziesięcioma śrutówkami. Ale uważaj - strzelba kopie jak wścieknięty Brahmin!
Po pustyni włóczą się różne ścierwa, naucz się więc strzelać i walczyć wręcz. Teraz przechodzę do sedna, czyli mojego pamiętnika spisywanego z nudów przy ognisku...

  • Dzień pierwszy.
    Z samego rana wyruszyłem z małej mieściny Modoc. Podróżując po pustyni napotkałem całą hordę Radscorpionów. Te wredne sukinsyny o mało nie posłały mnie na niebiańskie łąki. Całe szczęście, że miałem odtrutkę na jad i nabity 10mm SMG.
    ważne - zmienić skurzaną katanę na coś wytrzymalszego. Sprzedać ogony skorpionów u najbliższego handlarza.

  • Dzień 3.
    Natknąłem się na gang atakujący karawanę kupców z Den. Żadna ze stron nie miała znaczącej przewagi. Siedziałem w ukryciu, dopóki nie zostało tylko 4 walczacych. Pomyślałem, że zaatakuję z zaskoczenia dwóch zbirów i zabiorę trochę stuffu z ciał. Plan nie był dobry. Zaraz po tym, jak zrobiłem sito z gangsterów, szef karawany poraził mnie prądem a jego bodyguard sprzedał mi z trepa w zęby. Miałem szczęście, że namacałem nabitego obrzyna. Rozwaliłem drani, zabrałem tyle sprzetu ile mogłem unieść. Głowa mi pęka, muszę znaleźć jakąś bezpieczną dziurę i się przekimać...
    ważne - zdobyć więcej amunicji 12 Gauge Shotgun Shells

  • Dzień 12.
    Dotarłem do Den i opyliłem trochę crapu u handlarza. Mam dziwne wrażenie, że te dwa gnojki przy wejsciu skroiły mnie z czegoś. Spróbowałem szczęścia w kasynie Becky i wygrałem trochę kasy. Pogadałem z całkiem miłą dziewczyną przy barze. Opowiedziała mi ciekawą historyjkę o mutantach.
    W mieście znajduje się gildia Slavers'ów, którzy porywają tubylców z wiosek i sprzedają jako niewolników. Szef tego interesu, Metzger, to typowy przykład pasożyta. Mam wrażenie, że kiedyś wejdzie mi w drogę. Wtedy go rozwalę. Narazie ma za dużą obstawę. Ciekawy koleś stoi przed wejściem do dziwnego budynku (dziwnego, bo wygląda na nowocześniejszy i bardziej zadbany niż inne w tej okolicy). "Wiem, kim jesteś" - powiedział gościu w metalowym pancerzu. Już miałem mu odpowiedzieć "Gówno prawda! Nic o mnie nie wiesz, pajacu!" ale pomyślałem, że nie ma sensu robić sobie wrogów w nowym miejscu. W nocy widziałem dziwną postać w zrujnowanym domu obok. Interesujące... Zjadłem też mielonkę ze szczura w lokalnym barze. Całkiem niezły.

  • Dzień 13.
    Dowiedziałem się, gdzie położone jest miasto Redding. Postanowiłem się tam zarzucić. Może znajdę coś ciekawego w mieście pełnym górników? Szkoda, że nie stać mnie na brykę Smittyego. 2000 $ piechotą nie chodzi...

  • Dzień 17.
    Widziałem coś przelatującego po niebie. Widziałem podobną maszynę w starej książce. Jakiś model "helikoptera". Ciekawe, jak udało się zachować sprawny sprzęt przez tyle lat? Dotychczas widziałem tylko wraki samochodów.
    ważne - zdobyć więcej informacji o "helikopterach"

  • Dzień 18.
    Widziałem horde bardzo dziwnych istot. Nie przypominały niczego, co dotychczas widziałem. Nie wiem, gdzie miały oczy i co to za dziwne "macki" wychodziły z ich korpusów ale postanowiłem ich nie zaczepiać. Swoją drogą ciekawe czemu mój licznik Geigera dostał świra?

  • Dzień 20.
    Dotarłem do Redding. Miejscowy lekarz wyleczył mnie z promieniowania, które złapałem pewnie od tych dziwnych poczwar na pustyni. Pogadałem z kilkoma osobistościami (min. z szeryfem, burmistrzem, górnikami). Od szefowej jednej z kopalń dowiedziałem się, że większość ludzi z Redding jest "na odlocie" po narkotyku zwanym "Jet". Ten silnie uzależniający środek pochodzi z miasta New Reno, w którego stonę zmierzają czasem te latające helikoptery, które moja rozmówczyni nazwała "Vertbirdami". Pod koniec rozmowy zaproponaowała mi fuchę - załatwić jej chip z jednej z maszyn w opuszczonej kopalni opanowanej przez "Wanamingos". Sprawdziłem to. Po kopalni pełzały te same stwory, które widziałem na pustyni. Odpuściłem sobie poszukiwania chipa, bo nie wiedziałem ile jest tych kreatur. Zresztą nie mam ochoty na kolejną dawkę promieniowania. Zrywam się do Reno.

  • Dzień 25.
    W drodze do New Reno miałem dwa niemiłe starcia ze stadami dzikich psów (wilków?). Szybkie sukinkoty... Jeden dziabnął mnie w nogę ale trafił na metalowe okucie. Trochę go to zgasiło... Uzyłem 10 mm SMG bo nie było czasu na zabawę. Potem wyskoczyło na mnie kilku kolesi. Krzyczeli coś z obcym akcentem, że są "Yakuza" i że zginę. Machali przy tym fajnymi ostrzami (o podobnych czytałem w mojej ulubionej książce o samurajach - sądząc po długości to mógł być krótszy z mieczy japonskiego wojownika - Wakizashi). Twarde skubańce, ale moja strzelba okazała się lepsza od ich broni. Trzech zabiłem a reszta zwiała z podkulonymi ogonami. Żadnego samobójstwa? A co z honorem?

  • Dzień 31.
    Chyba troche zboczyłem z kursu. New Reno - już na pierwszy rzut oka widać co to za miasto. Na każdym rogu handlarz narkotyków, pod każda latarnią prostytutka i co kilka sekund słychać strzelaninę. Zdobyłem tochę informacji o tym wielkim burdelu. Całe to bagno jest podzielone na strefę wpływów między cztery "rodziny": Wright'ów, Bishop'ów, Mordino i Salvatore. Pierwsza handluje wódą, druga prowadzi jakieś interesy dotyczące zabójstw i napadów na zlecenie, trzecia odpowiada za produkcję i dystrybucję tego syfu - Jetu. O ostatnim gangu niewiele wiadomo, może za wyjątkiem tego, że ludzie Salvatore przeprowadzają tajne transakcje na pustyni (kawałek za miastem), z których wracają uzbrojeni w pistolety laserowe. Miałem okazję zobaczyc, jak działają te zabawki. Jakiś pijaczek-narkoman wszczął burdę w barze i "goryl" skosił go w połowie (dosłownie!) czerwonym promieniem z laserówki nie większej niż 10-cio milimetromy pistolet. Jeszcze przez chwilę dolna częśc ciała tego biedaka stała na chwiejących się nogach po czym upadła w breję krwi i flaków. Brr... makabra.

  • Dzień 32.
    Postanowiłem nie wstępować do żadnego gangu. Kumając się z jednym z nich stałbym się potencjalnym celem dla trzech pozostałych. Równie dobrze mógłbym narysować sobie tarczę na d***! Zanim zerwałem się z tej dziury wyklepałem michę paru lokalnym bokserom. Prawdziwe z nich sterydowe byczki i zakute pały. Robiłem uniki i waliłem po pysku (a dyskretnie po oczach...he he), potem wystarczyło przekraść się po cichu obok ślepego loosera i strugnąć mu w ryło najmocniejszą tubę. KnockOut! Zarobiłem w ten sposób trochę kasy i stałem się bohaterem dnia Reno. Spadam do NCR...

  • Dzień 39.
    To nie był dobry dzień... Banda genetycznych degeneratów zaatakowała mnie z zaskoczenia. Jakiś pieprzony centaur biegł za mną ładny kawałek. Jego qmple, dwa mutanty i jakieś roslinnopodobne gówno, trochę nie nadążali. Wbiegłem za skały i zaczaiłem się na wściekłego centaura. Po jednej śrutówce na łeb (bo miał ich dwa...) i jednego frajera mniej. Przeładowanie giwery i sprint po skałach w górę. Mutanty pruły do mnie z wyrzutni rakiet i jakiegoś większego kopyta typu laserówka. Ktoś powinien nauczyć ich celować, ...choć z drugiej strony podmuch po eksplozji rakiety omal nie zwalił mnie ze skały prosto na glebę 20 metrów w dół. Użyłem karabinu myśliwskiego z lunetką i strzeliłem mutantom w oczy. Po chwili ich mózgi poszybowały w powietrze. Na "filodendrona" rzuciłem koktail Mołotowa i dobiłem w "otwór gębowy" ze strzelby (z dwóch luf na raz!). Taki fart może się nie powtórzyć...
    ważne - definitywnie zdobyć lepszy pancerz.

  • Dzień 42.
    Spotkałem jakieś dziwne owady. Próbowały kłuć mnie po kostkach swymi paskudnymi odnóżami. Wymanewrowałem stadko w śliczna grupkę i wpakowałem w nich cały magazynek z 10mm SMG. Czym jeszcze ten świat mnie zadziwi?

  • Dzień 45.
    Dotarłem do Nowej Republiki Kalifornii. Potargowałem się trochę z handlarzem Busterem z Bazaru. Kawałek dalej znajdowały się brama do właściwego miasta, bar i ... kolejna dziadowska siedziba łowców niewolników. To jakaś plaga, słowo daję. Niektórzy fajnie próbują podnieśc na nowo cywilizację, zaczynając od możliwie najgorszych sposobów. Shit! Trzeba znaleźć jakieś lokum...

  • Dzień 46.
    Połaziłem trochę po mieście. Na każdym rogu glina z fest giwerą, trzeba bedzie uważać na siebie... Jakiś fagas w barze chciał mnie naciągnąć na browar. Straciłem trochę grosza ale uniknąłem bójki z... synem pani "prezydent" miasta. Pewnie gliny zdjęły by mnie bez mrugnięcia okiem. Trudno. kiedyś mi się franca nawinie w ustronnym miejscu... Z nudów powęszyłem za robotą. Za 9 dni rusza karawana do miasteczka Broken Hills, gdzie mutanty wydobywaja uran. Wpadnie trochę grosza za pilnowanie Brahminów. Pozbyłem się zbędnego stuffu, skręciłem trochę świeżej broni wraz z amunicją. Heckler & Koch G11E... piękny i zabójczy w każdym calu. Wykorzystam czas przed podróżą by odwiedzić sąsiedną osadę Vault 15.

  • Dzień 50.
    Obserwowałem z ukrycia zabudowania w Vault 15. Kręci się tu trochę kolesi z gnatami. Kursują między namiotami a jakąś strukturą w skale. Trochę zbyt ryzykowna byłaby eskapada do wewnątrz. Zwłaszcza, że nie mam elektornicznej karty-klucza... Wracam do NCR.

  • Dzień 54.
    Obstawa karawany ma zbiórkę jutro rano pod miejskim klopem. Szwendałem się po NCR i dotarłem do rancza Westina. Strażnik nie chciał wyłączyć pola siłowego...hmm... aż takiej trefnej mordy to ja nie mam. Pogadałem za to ze strażnikami z organizacji zwalczającej łowców niewolników. Pomogłem im rozprawić się z bandą tych wszawych padalców na pustyni. Pozostaje ciągle problem Merka, handlarza ludźmi zza bramy miasta...

  • Dzień 55.
    Pora dołączyć do karawany. Cóź, "komu w drogę temu trampki na nogę" jak mówi stare przysłowie (ciekawe, o co w nim chodzi, bo ja wolę "komu w drogę temu gun w rękę").

  • Dzień 60.
    Dobrze, że podróżuję z obstawą. Zaatakowała nas grupka Deathclawów. Te bestię są zabójcze. Wielkie, odporne potwory z kilkunastocentymetrowymi szponami, które jednym ruchem łapy mogą rozchlastać człowieka na strzępy. Brr... Szybkie skurczybyki, dopadły paru strażników zanim je rozwaliliśmy. Padło też parę Brahminów co jest równoznaczne z potrąceniem paru bucksów z mojej wypłaty... fuck!...

  • Dzień 69.
    Nareszcie w Broken Hills! Miasto może niezbyt interesujące (ludzie, ghoule i mutanty pod jednym dachem) ale zawsze mogę w spokoju odpocząć po podróży. Co do spokoju - pilnuje go szeryf miasta - wielki, barczysty mutant Marcus.

  • Dzień 70.
    Ciekawe, co tam słychać w Modoc. Coż, najpierw spacerkiem do Vault City, miasta "spiętych zadków" jak to mówi Josh (kumpel obstawiający ze mną ostatnią karawanę). Zobaczę, ile w tym prawdy...

  • Dzień 77.
    Napadł mnie gang frajerów. "Jeźdźcy" wyposażeni w dzidy, noże , kastety i 10-cio milimetrowe pistolety to mniej niż zagrożenie dla kogoś takiego jak ja. Mój nowy champion - H&K G11E -zrobił w tych frajerach mnóstwo małych dziurek...

  • Dzień 85.
    W mieście spotkałem ciekawego kolesia. Z postury trochę podobny do mnie, z obstawą (starszawy, gruby facecik i typowy "dzikus"). Zwerbował do swojej paczki barmana Cassidy'ego zanim zdążyłem zamówić piwo. Ma facio charyzmę. Wypytałem o nich parę osób z baru. Szefunia teamu zwą "Wybranym" (Yezoo! Ale ksywa), grubasek to mechanik Vic, dzikus nazywa się Sulik. Cassidy musiał mieć mocno dośc tego miasta, że opuszcza go z takimi frajerami. I po cholerę im jakiś kawał przedwojennego złomu (GECK albo coś takiego)? Nieważne.
    Do środka miasta mnie nie wpuścili. "Musisz być obywatelem Vault City albo potrzebujesz przepustki dla handlarzy" - powiedział ciotowaty jegomość Wallace (albo jakoś tak). Czyżbym był za głupi na chodzenie po mieście. Zarozumiałe buraki. Nie wytrzymam tu ani chwili dłużej...

  • Dzień 87.
    Gecko - miasto ghouli. Ghoul to taka istota, która przypomina człowieka wykąpanego w żrącej i mocno radioaktywnej cieczy i w dodatku flegmatycznego do granic wytrzymałości. Raczkujące niemowlę to w porównaniu z ghoulem błyskawica. Chociaż nie powiem, niektórzy z nich sa całkiem zabawni (np. Harold - szef tego miasta) lub przydatni (Lenny podleczył mnie trochę a handlarz Percy ma chyba najtańsze stimpacki w świecie!). Niepokoi mnie tylko ten reaktor po środku miasta. Wydaje dziwne dźwięki, jakby miał za chwilę pierdyknąć z wielkim hukiem wysyłając miasteczko w kosmos (co prawda - to jedyny reaktor, jaki widziałem w życiu na oczy ale... przeczucia bywają trafne). Czas chyba na comeback w rodzinne strony.

  • Dzień 89.
    Napadła mnie banda szalonych ghouli. Trochę ich szkoda, ale to oni zaczęli. Są dla mnie za wolni (nawet w sześciu). Wzbogaciłem się o kilka sztuk długiej broni. Dobrze, że to odludzie, bo nie chciałbym podpaść w Gecko.

  • Dzień 92.
    Pieprzone napromieniowane szczury! Cholerne gryzonie wożą się po pustyni całymi watahami. Do wyboru, kurde jego mać, do koloru - małe, średnie, duże. Wszystkie poszły do piachu, a ten mały siwy skurczybyk, który dziabnął mnie w nogę, skończył rozsmarowany przez śrutówki.

  • Dzień 94.
    Znowu w Modoc. Nie spodziewałem się co prawda hucznego powitania ale nie liczyłem też na ochrzan od Jo (szef naszego miasta). Burzył się coś, że jakiś obcy koleś i jego paczka rozwiązała problem Farmy Duchów i zniknięcia syna mojego brata - Balthas'a, podczas gdy ja szwendałem się po świecie zamiast być na miejscu i pomóc. Powiedziałem mu, ze nie jestem pieprzonym jasnowidzem ani instytucją charytatywną, żeby o wszystkim wiedzieć i za wszystkich myśleć. Balthas dla mnie był bardziej miły, ale nie da się ukryć, że ma żal za moją nieobecność w trudnych dla niego chwilach. Dowiedziałem się też, kto odnalazł mojego chrześniaka - Jonny'ego. Tak uczynny był "Wybrany", koleś z Vault City. Wkurzyłem się troche na tego pajaca. Nikt go nie prosił, żeby się wtrącał. Będę musiał mu to wyraźnie zaznaczyć, jak go spotkam. Na razie wpadnę na omleta do baru. Są bezkonkurencyjne...

    Potem jeszcze wiele podróżowałem ale starczy tych historii jak na jeden raz


  • AUTOR: Trasher