MOVIE

Poniżej opisałem 11 filmów, które łączą w sobie główną cechę świata Fallota:

Są post-apokaliptyczne (zrobiłem tylko jeden, chyba uzasadniony wyjątek dla zagłady nie-nuklearnej a biologicznej), co sprawia, że mogą być potencjalnie obiektem adoracji fanów Fallouta. Pominąłem, nad czym ubolewam, Mad Maxy, ponieważ raz, że słabo pamiętam, (a nie chcę być niekompetentny) i dwa, że pewnie wszyscy je znacie - w końcu to podstawa diety miłośnika filmów post-nuklearnych. Czasem trudno jest je zdobyć, ale odwagi. W końcu jesteście graczami w Fallouta, no nie?

Acha- jeszcze wyjaśnienie. Najpierw tytuł polski (tam, gdzie było to możliwe), potem oryginalny angielski, data powstania a potem opis- to jasne, ale potem są zagadkowe: Patent i Motto. Otóż to pierwsze oznacza jakiś filmowy wynalazek, nierzadko mogący być inspiracją np. dla twórców Fallouta, bądź też coś innego, ciekawego/dziwnego/głupiego, co wydało mi się charakterystyczne dla filmu, a co wymyślili autorzy scenariusza. Natomiast Motto jest wypowiedzianą przez bohatera/bohaterkę filmu kwestią, która wydała mi się z jakiegoś powodu szczególnie -interesująca/śmieszna/głupia- i ważna, a przy tym nie rzadko będąca czymś w rodzaju "złotej myśli", a nawet aforyzmu. Miłej lektury!

Eden 2000 (?) r. 1992 - tytuł podaję z pamięci, bo film był ładnych parę lat temu (wyświetlała go Polonia 1) a ja nie nagrałem napisów początkowych. Osią fabuły jest pościg łowcy, Bounty Huntera za "The Virgin", czyli "dziewicą". Nie jest to jednak żaden futurystyczny erotyk, tylko nisko-budżetowe s-f rozgrywające się po tym, jak Japonia zdobyła w świecie rolę przodującego mocarstwa. Ameryka jest w filmie przedstawiona jako piaszczyste pustkowia (należy to złożyć głównie na karb ograniczonego budżetu filmu), można się domyślać, że spotkał ją jakiś kataklizm, a jak kataklizm, to pewno nuklearny. Ludzkość jest dziesiątkowana przez nieuleczalną, zaraźliwą chorobę krwi, tylko nieliczni "wybrańcy" są zdrowi. Łowcy (zarażeni) żyją dzięki spadochronowym zrzutom żywności, dostarczanym przez ich japońskich szefów. A na co polują? Właśnie na dziewice! W kontekście filmu "dziewica" oznacza kobietę o czystej, nieskażonej krwi, zdolną do rozrodu. Naturalne jest więc, że "dziewice" są na wagę złota ;)) Ofertę pieniężną japończyków przebija Pastor - demagogiczny duchowny, który dzięki swojej charyźmie popartej wymawianymi w religijnej ekstazie cytatami z Biblii zjednuje sobie grupkę zdrowych obywateli- "pomazańców boskich" i postanawia zbudować na swoim ranczo "Rajski Ogród" oddzielony od toczonego zarazą, skazanego na zagładę świata. Skoro ma już "Adamów", to potrzebuje tylko Ewy. Cytat z przemówienia pastora (w tej roli genialny Jeff Conaway) do "wiernych": "...Wiele Ew znajdzie drogę do naszego Ogrodu". Zapotrzebowaniu na Ewy wychodzi naprzeciw Łowca, główny bohater filmu. Postanawia dostarczyć Pastorowi Dziewicę wskazaną mu poprzednio przez japońskich szefów, którzy płacili mniej. Ot i fabuła. Może "mało wyszukana", ale wierzcie mi, przy takim budżecie cudem jest, że film w ogóle powstał. I wbrew ograniczeniom scenograficznym oraz w kwestii efektów specjalnych, film jest na tyle niestereotypowy i tak nakręcony, że po paru minutach przestałem zauważać braki wynikłe z możliwości finansowych twórców. Stało się tak głównie dzięki trzymającemu w napięciu konfliktowi na linii zwierzyna-łowca, "bogatemu psychologicznie" głównemu bohaterowi, zapijaczonemu Łowcy, którego marzeniem jest mieć tyle whisky, żeby starczyło do końca życia i tyle forsy, żeby móc grać w golfa. No a Dziewica jest... ale lepiej spróbujcie sami obejrzeć ten film. Niestety obawiam się, że w legalnej dystrybucji w naszym kraju film jest niedostępny, jak większość dobrych filmów. Starsi właściciele wideo-wypożyczalni, którzy rozkręcili interes wtedy, gdy jeszcze nikt w Polsce nie wiedział, jak wygląda oryginalna kaseta, trzymają czasem na zapleczu stare filmy nagrywane metodą 2 w 1 (tzn. 2 filmy na 1 kasecie). Warto popytać, bo film jest naprawdę dobry.
Motto: "Eve must NEVER leave the garden!" (Pastor rozdzierając suknię jednej z "Ew")
Patent: Biała myszka zamknięta w plastykowym pojemniku, czyli test na "czystość krwi Dziewicy": jeżeli myszka spija wpuszczoną do pojemnika krew, to znaczy, że osoba jest zdrowa. Dodam tylko jeszcze, że myszka, pojawiająca się w końcowej scenie filmu jest dla fana post-apokaliptycznych klimatów wystarczającym powodem, żeby go obejrzeć.
Ach, gdyby tak mieć te "niebiańskie" budżety Kevina Costnera, wykopać jego ekipę filmową, zaangażować scenarzystów Fallouta i zrobić film, który byłby dla post - apokaliptycznych sf tym czym dla "klasycznego sf" Blade Runner, albo nawet lepiej...

"Wodny świat" (Waterworld): akcja rozgrywa się w świecie, gdzie wszystkie lądy dawno zatonęły, stąd tytuł. Słodkiej, czystej wody nawet na lekarstwo, nie ma prawie wcale, co jest dość dziwne, bo zdaje mi się, że odcedzenie soli morskiej nie jest aż tak trudne... Scenarzysta pewno wie lepiej, stąd też Magiczny Destylator Kevina Costnera (patrz patent poniżej). Na wodzie wcale nie jest nudno- łatwo spotkać piratów i inny "element"- trudniej natomiast takie spotkania przeżyć. Na wodzie zbudowano Miasto, do którego trafia Kevin, by pohandlować, tam poznaje atrakcyjną sprzedawczynię roślinek i kupuje, o ile dobrze pamiętam, coś w rodzaju drzewka pomidorowego. Na razie tyle z fabuły. Bohater Kevina jest na początku bardzo intrygujący, a Costner dobrze gra twardziela z tego rodzaju, co gdy na gwiazdkę dostanie prezent od św. Mikołaja, to go nie przyjmie, bo myśli, że to bomba- taki nieufny. Zresztą ma powody, bo skrywa pewną tajemnicę, której nie będę zdradzał- a nuż kiedyś obejrzycie film, nie będę psuł niespodzianki. Przeciwnikiem Costnera jest Dennis Hopper jako Szef Piratów, obiecujący swym ludziom odnalezienie "raju": Stałego Lądu. Kevin poznaje dziewczynkę, na skórze której jest wytatuowana mapa opisująca jak dotrzeć do "ziemi obiecanej".

"Wysłannik przyszłości" vel "Listonosz" (Postman) jest osadzony w roku 2013, czyli dość wcześnie. Ameryka pogrążona w post-nuklearnym chaosie. Ci, którzy przeżyli, zakładają prymitywne miasta. Kontrolę nad nimi chce przejąć "okrutny uzurpator", Betlehem. Dowodzi armią podobnych mu wyrzutków i podbija osady. Terroryzuje mieszkańców, młodych mężczyzn siłą wciela do swojej armii. Oczywiście, w świecie bezprawia musi znaleźć się ktoś, kto położy temu kres. Obowiązek siłą rzeczy spada na barki Kevina, który gra włóczęgę- uciekiniera z armii Betlehema i przypadkiem znajduje stary mundur "pocztowca". Podając się za listonosza udaje, że poczta USA działa, a on ma listy do dostarczenia. Dzięki temu może liczyć na specjalne względy mieszkańców miast-osad. Jednak jego "bohaterski przykład" mobilizuje grupę młodych, patriotycznych dzieci amerykańskich do czynnego oporu przeciw Betlehemowi. Kevin nie ma wyjścia: musi stanąć na czele rebelii i zgnoić "czarnego charaktera"... Costner (a także współ-reżyser "Waterworlda" Reynolds) i reszta ekipy dzięki blisko 200 mln $ (Waterworld) i blisko 80 mln $ (Postman) budżetom mierzyli wysoko przy robieniu obydwu filmów- Wodnego świata i Listonosza, ale niestety spadli i potłukli się boleśnie (oba filmy zrobiły klapę finansową). No cóż, Blade Runner swojego czasu w USA był równie chłodno przyjęty (tylko 27 mln $ zysku)...ale w przeciwieństwie do "Łowcy androidów" publiczność się tym razem nie myliła, bo filmy Costnera, poza walorami wynikłymi z wysokiego budżetu (klimatyczna scenografia, efekty specjalne, mnóstwo statystów) dosłownie "nie sięgają do pięt" Blade Runnerowi. W przypadku Costnera stało się to z winy:
1) ciągot "narodowościowych" (że w pojedynkę zbawia świat - w porządku - ale że wciśnie amerykańską flagę ["Postman"] wszędzie, gdzie tylko można -nawet na okładkę kasety wideo- i że na każdym prawie kroku pokazuje, że U.S.A. są "wiecznym krajem" i że nawet zagłada nuklearna nie powstrzyma "amerykańskiej poczty", to już mnie, europejczykowi, bokiem wychodzi:))),
2) także dzięki iście "amerykańskiemu" patosowi (patrz: Patent niżej). W "Wodnym Świecie" Kevin "cudem" ucieka z pogromu miasta dokonanego przez Piratów, ratuje siebie, swoją tratwę, dziewczynkę z mapą, handlarkę, a ostatecznie pogrąża widza zdążając zabrać na dokładkę "drzewko pomidorowe". To już SZCZYT AMERYKAŃSKIEGO BOHATERSTWA. Bardziej już nie można. Ale dzieci i młodsza młodzież będą się dobrze bawić;))
3) ale przede wszystkim dzięki przemożnej chęci przypodobania się "każdemu odbiorcy bez względu na wiek" - te filmy są zrobione "dla każdego" i choć nawet są w nich "momenty intymne", to raczej ze scenopisowego obowiązku, bo zażyłość (w obu filmach) między Kevinem a główną bohaterką kobiecą trzeba "scementować". Na przykład, oglądając "Wodny świat" czułem, że scenarzysta traktuje mnie jak dziesięciolatka, mimo, że wiek ten, niestety, mam już za sobą. Ale z drugiej strony, czy dziesięciolatkowi reżyser serwowałby "momenty"? To jest właśnie problem Kevina i spółki: z obu filmów zrobili "filmy familijne", żeby bawili się na nich i rodzice i dzieci. Niestety, o ile młodszym widzom film się może spodobać, bo są w stanie uwierzyć, że z harpuna na linie można trafić w lecący samolot już za pierwszym razem i w ten sposób próbować go strącić (Waterworld), to jest bardzo prawdopodobne, że starsi, których wyobraźnia "nie nadąża za wyobraźnią scenarzysty" wyjdą w podobnych momentach "na kilka głębszych", żeby było łatwiej "strawić" podobne akcje bohaterów (bo nie trzeba dodawać, że źli tradycyjnie "słabo strzelają" i ogólnie niewiele im wychodzi). W przypadku Postmana sama wyjściowa koncepcja (film zresztą powstał na podst. powieści) Listonosza, który jest dla "niedobitków ludzkości" synonimem nadziei - koncepcja genialna i bardzo obiecująca- została dokumentnie położona, aż przykro to pisać. Film jest hollywoodzki w tym "złym" znaczeniu: spłycony, banalny, patetyczny. W Wodnym Świecie widać, że główną rolę grają efekty specjalne- owszem, wybuchy i kanonady są częste i "przyjemne dla oka", a scena wybuchu ropy, gdy z burt tankowca synchronicznie wylatują ogromne jęzory ognia jest estetycznie bardzo ładna, ale to w zasadzie jedyne bogactwo filmu. Jak to się mówi: ładne opakowanie, ale ktoś zjadł cukierek. Sytuacja przypomina trochę Matrixa, z tym, że Matrix to jednak film dużo lepszy, bo zawierał kilka scen genialnych, także nie będących wytworami "speców od techniki" - czego raczej zabrakło w obu filmach z Costnerem. Jednak zastanawiam się, jak mógłbym polecić miłośnikom Fallouta oba filmy, bo niewiele jest w nich momentów zapadających w pamięć... W przypadku Waterworlda będzie to scena podwodna, gdy Costner pokazuje Joan Tripplehorn to, co zostało z "dawnego świata". W zasadzie należy się cieszyć, że scena wypadła pod wodą, gdzie nie można mówić, bo znając "wyczyny" Kevina na powierzchni, można by spodziewać się komentarzy w stylu:
TRIPPLEHORN: - O mój Boże... Co to jest?
COSTNER: (grobowym głosem, po znaczącej pauzie) Myślę, że to była kiedyś AMERYKA.
Żarty żartami, ale szczęście dla tej sceny, że Kevin "nabrał wody w usta", bo tylko dzięki milczeniu bohaterów widok zniszczonego miasta może w pełni przemówić do wyobraźni widza. Jako maniak Fallouta nie mogłem w tym momencie uciec od myślenia o tym, jak cudownie byłoby przy tak wielkim budżecie rozwinąć wątek zniszczonego miasta i wychodząc naprzeciwko naszym oczekiwaniom zrobić adaptację najlepszej, jak dotąd, gry komputerowej... Pomarzyć miła rzecz ;..}
Postman jest bliższy Falloutowi ze względów scenograficznych, no i ma dobry początek, gdy Kevin prowadzi swego muła przez pustynię i kopie nogą jakąś puszkę- niestety potem jest coraz gorzej i film staje się boleśnie schematyczny. W pamięci utkwiła mi scena, gdy w obozie Betlehema wybucha jakiś tumult i "żołnierze" łagodnieją, gdy na wielkim, wysoko zawieszonym ekranie kinowym (zdobycznym) wyświetlają się sceny z filmu "Dźwięki muzyki". Ale to tylko jedna dobra scena... Oba filmy można bez problemu dostać w wypożyczalniach, są też czasem wyświetlane w tv.
Motto: "Eee...zrobimy to...dla Ameryki!!?"- tak naprawdę, nie pamiętam, zresztą dialogi typowe...
Patent dla "Wysłannika Przyszłości": Listonosz W Wykonaniu Kevina Costnera. Opowiedzcie scenę swojemu listonoszowi i poproście, żeby zawsze postępował w ten sposób, dostarczając/odbierając od was listy: Costner przejeżdża na koniu obok domu, z którego po chwili wybiega Amerykański Chłopiec (Dla Którego Kevin Jest Supermenem), trzymając w uniesionej ręce kopertę. Kevin jedzie dalej, niby, że nie widział chłopca. Widz wyciąga chusteczkę, by otrzeć łzy: Supermen nie zauważył Amerykańskiego Chłopca, Który W Niego Wierzy i który stoi teraz zawiedziony, wpatrując się w oddalającą się sylwetkę jeźdźca na koniu. I nagle Listonosz zatrzymuje wierzchowca. Widz zamiera. Czyżby...? Tak! Przecież Supermen nie może zawieść Amerykańskiego Chłopca, Który Tak Bardzo W Niego Wierzy! W zwolnionym tempie Costner (w pełnym galopie, w końcu to Listonosz Amerykański) zabiera z wyciągniętej ręki chłopca kopertę. Widz ociera łzy, gdy Listonosz odjeżdża w tumanach kurzu w kierunku horyzontu (koniec sceny). To już nie jest patos. To jest PATOLOGIA.
Patent: (Wodny Świat) "Destylator Czystej Wody Kevina Costnera". Maszyna jest zbyt skomplikowana, żeby ją opisywać, wystarczy nadmienić, że bohater zbudował ją własnoręcznie z kawałków złomu i zainstalował na swojej tratwie. Cudo działa metodą znaną z kreskówek. Trybik przeskakuje, porusza inny trybik, i tak dalej w dół. Substratem jest mocz Kevina, a produktem, jakżeby inaczej, kryształowo czysta woda, którą Costner natychmiast duszkiem wypija. Nie wiem, w jakich okolicznościach wpadł na to scenarzysta, ale ja podobne pomysły miewam po co najmniej czwartym piwie.

Rycerze (Knights), r. 1993.
Film prawie na pewno kręcono w Australii, natomiast budżet bez dwóch zdań nie był wysoki. Mimo to, zatrudniono do głównej roli (cyborga) aktora dobrze zasłużonego i uznanego w USA, piosenkarza country, Krisa Kristffersona. Jeżeli w tym momencie się śmiejesz, to uspokajam: na szczęście Kris nie śpiewał w tym filmie country, a gitary nawet nie brał do ręki -to nie "Narodziny Gwiazdy" ale całkiem "ostre", klimatyczne (na tyle, na ile budżet pozwala), post-nuklearne sf. Znowu niedostępność kopii wideo w Polsce nie pozwala mi rzetelnie opisać fabuły, każąc złożyć ten obowiązek na barki wyobraźni, stępionej przez "Booze". Jak to zwykle bywa, jest zły facet, grany przez cyborga Lance Henriksena (który miał wprawę do tej roli wcześniej jako android Bishop z "Obcego"), ma za przeciwniczkę główną bohaterkę (bardzo zwinna akrobatka, robi salta i wysoko wymachuje nogami). Nie bardzo pamiętam, dlaczego tak jest, ale chyba bohaterka mści się za śmierć bliskich. Motyw zresztą jest tu mało istotny, bo jeżeli Henriksen gra złego, to wiadomo, że trzeba mu przeciwstawić dobro. Do bohaterki dołącza cyborg grany przez Kristoferssona. Uchodzi za Mistrza walki, i rzeczywiście, Kris nie daje sobie w kaszę dmuchać. Razem dziesiątkują przeciwników. Walki są jednak, co dziwne przy tym budżecie, w przeciwieństwie do tych z filmów Costnera, trzymające w napięciu. Zwyczajowym akrobacjom towarzyszą "niesamowite" skoki wojowników, które w którymś momencie stają się trochę "natrętne", ale pod tym względem, a także pod względem wiarygodności na szczęście nie są tak bzdurne jak w Przyczajonym Tygrysie, Ukrytym Smoku. Reżyseria pojedynków jest bardzo dobra, a miejscami świetna, zwłaszcza, gdy w pewnym momencie, wzorem "Nieśmiertelnego", kamera odjeżdża na pewną odległość i krąży wokół walczących. Czad, powiadam. Wady filmu wynikają głównie z małego budżetu. Film należy niestety do tej kategorii obrazów, których w kinie nie uświadczysz, a dostanie na wideo to nie cud nawet, tylko łaska boska. Zakończenie było "otwarte", czyli możliwe, że powstała kontynuacja.
Motto: "Nie ma motta, bo nie pamiętam żadnej kwestii. Zresztą dialogi są raczej stereotypowe (co nie znaczy, że kiepskie)".
Patent: Wymienne korpusy cyborgów. Kristofersson traci połowę ciała, dosłownie, od pasa w dół i bohaterka niesie go na plecach jak mama dzidziusia w nosidełku. Potem, Kris znajduje sobie leżące gdzieś "bezpańskie nogi" (jego stare uległy zniszczeniu) i jak gdyby nigdy nic dołącza się -dopasowując je do korpusu pośród skrzenia iskier, równie beztrosko jakby wkręcał żarówkę. Wywołało to moją radość, ale jest to śmiech niewymuszony, bo widać, że autorzy mieli sporo zabawy, gdy robili film. Poza tym w przeciwieństwie do słynnego "costnerowskiego destylatora", przełknąłem ten fakt bez większych problemów. W przyszłości technika może zajść daleko...

Podobny patent wykorzystano w filmie nisko-budżetowego "geniusza sf/akcji", scenarzysty i reżysera Alberta Pyuna (w 1989 zrobił post-nuklearnego Cyborga z van Dammem, o którym już raczej zapomniałem, więc go nie opiszę, ale nie jestem do końca pewien, czy warto go pamiętać :))), "Apokalisa"(Omega Doom) z Rutgerem Huerem. Film pochodzi z 1995 roku a Rutger pokazuje w nim, że cyborg z niego nie lada i trudno go "rozmontować". Budżet nie jest wysoki, a szkoda, bo reżyser (i scenarzysta w jednym) jest bardzo dobry. W kręconym w Słowacji filmie są obecne efekty specjalne, ale cóż... to film nisko-budżetowy, a nie ponad stu milionowy Terminator2. Efekty wyglądają lepiej, niż można by przypuszczać, ale są na granicy wiarygodności.
W świecie po zagładzie nuklearnej przetrwała garstka cyborgów i ludzie. I od razu Pyun miał niezwykły pomysł, bo ŻADNA z występujących w filmie osób... nie jest człowiekiem. Same androidy. Ale są to androidy symulujące ludzi, choć widać pod ich "skórą" metal. Rutger Hauer gra przybysza z zewnątrz, a przybywa do zniszczonego (tam zresztą nie ma innych) miasteczka o nazwie "Old Town Europe" i staje się, za pomocą sprytnego blefu, którego rzecz jasna nie zdradzę, "elementem przetargowym" w konflikcie dwóch klanów: Romów i Druidów. Jedynymi osobami, a raczej androidami, które mu kibicują, są służąca- robotnica (Rutger to rzecz jasna model bojowy)prowadząca własny sklep z, oczywiście, wodą (-Czego się napijesz? -Wody z lodem) oraz android-nauczyciel, Głowa (nazywa się tak, bo zaczyna film jako "sama głowa", służąca jako piłka nożna jednemu z Druidów). Pojedynki są świetnie nakręcone, a Hauer - cóż, nie młody, ale jeśli chodzi o "granie twardziela" to taki Costner mógłby pobierać u niego lekcje. Rutger po prostu, wie, w jakim momencie zdjąć czapkę, a w jakim nie, no i oczywiście, w którym momencie wyjąć (pistoleto-podobną) broń. Film trochę cierpi z powodu budżetu, ale przy odrobinie wyobraźni ze strony widza przestaje to mieć znaczenie. Dobrym, efektownym pomysłem było rozpoczęcie i zakończenie filmu cytatami z wiersza poety Dylana Thomasa p.t. "A śmierć nie będzie miała władzy": na początku wprowadza to widza w "apokaliptyczną" konwencję filmu, a na końcu daje nadzieję na lepsze jutro. Piękna jest też scena, w której umierająca kobieta-android prosi Hauera, by przekręcił jej głowę, żeby mogła oglądać zachód słońca. Film dla widzów z wyobraźnią (czyli chyba dla większości fanów Fallouta) - szczerze polecam.
Patent: Głowa sama mówi; a poza tym broń pojedynkowa androidów, czarne, trójkątne i przypominające trochę kształtem sztylet "pistolety", które miotają "dyski laserowe" (tak to przynajmniej wygląda).
Motto (Głowa do przybyłego Hauera): -Nie zamierzasz się chyba mieszać do ich spraw? To złe maszyny...
(Rutger w odpowiedzi): -Może dzięki mnie zrozumieją, że zbłądzili.

Drugim filmem Alberta Pyuna (oba raczej łatwo dostać w wypożyczalniach) z 1995 r jest: Adrenalina" (Adrenaline: Fear the Rush).
"Nikt nie widział, kiedy to nadchodziło. Wszyscy mieliśmy się na baczności przed wielkimi wydarzeniami, awarią nuklearną, następnym Czarnobylem. Gdy rozpadły się republiki radzieckie, nikt nie wiedział, kto i za co był odpowiedzialny. Kiedy próbowali to sobie poustawiać, coś im nawaliło - coś małego. Przetoczyło się przez Europę Wschodnią na zachód jak gigantyczne fale śmierci. Nazwano to >nitrocefalem złośliwym<. Gdy St. Zjednoczone dostrzegły zagrożenie utajoną choroba swych brzegów, osadzono ostatnich emigrantów w obozach kwarantanny". Tyle mówi nam na wstępie, z offu, głos głównej bohaterki, policjantki-żółtodzioba, granej przez Natashy Henstridge (znanej z roli "milutkiej" kosmitki w "Gatunku"). Natasha ma problem: jej mąż był jednym z emigrantów, zabito go, sama wychowuje dziecko, dla którego stara się o paszport (takie starania są nielegalne). "Obóz (kwarantanny) stał się miastem. Były dwa światy- zdrowy i chory. Nikt nie chce wejść i nikt nie wychodzi". Początek jest słabo przetłumaczony (wina spolszczenia), ale interesujący, widać dokumentalne reportaże z "pola walki". Choć te republiki radzieckie...? Ale w końcu czeka nas to niedługo, bo w roku 2007. Zobaczymy.
To jest cud, w jaki sposób Pyun potrafi wykorzystać tak skąpy budżet i tak nieszczególne rumuńskie plenery. Reżyseria jest technicznie wybitna, zdjęcia George Mooradiana niesamowite, montaż świetny. I wszystko to w klaustrofobicznych pomieszczeniach- brudnych, zimnych i wilgotnych piwnicach, więzieniach, po których policjanci pod wodzą (baczność!) Christophera Lamberta (występował m.in. w "Nieśmiertelnym", a w tym filmie pokazuje, czym jest Prawdziwy Twardziel) tropią zainfekowanego groźnym dla całego świata wirusem gostka. Wirus za dwie godziny zacznie się rozprzestrzeniać, bo czasu jest mało. Zakwalifikowałem ten film do "kanonu", ale zagłady nuklearnej w nim nie ma, jest natomiast widmo zagłady biologicznej. Klimacik ten film ma. Zwierzyna, którą ściga policja, nie jest jakimś mięsem armatnim, wygląd tego pana nie jest zbyt miły. A bestia jest inteligentna, bo po jakimś czasie układ zwierzyna-myśliwi ulega odwróceniu...Napięcie w tym filmie jest, mój starszy po obejrzeniu powiedział, że to najlepszy thriller, jaki ostatnio widział- a widział ich trochę. Jest to jeden z najbardziej krwawych filmów jakie widziałem, Pyun nie oszczędza ani myśliwych, ani zwierzyny: Chris i Natasha czołgają się i pełzają, strzelają do celu, i sami są celem, brną we krwi własnej i wroga. Film jest mocny i trzyma w napięciu- a po to się robi thrillery-sf. Lambert to klasa, a Natasha gra świetnie. Aż przyjemnie patrzeć jak w desperacji czołga się tunelami w pościgu za zainfekowanym...
Patent: Może wirus? Mógł być pierwowzorem toksyny FEV!
Motto: -...I powiedz mi, jak coś zobaczysz (Lambert wyrzucając znalezioną w kanałach ludzką gałkę oczną nie skonsumowaną przez "zarażonego").

"Amerykański Cyborg" (American Cyborg Steel Warrior), r. 1992.
Khem. No tak. W zasadzie jak się przeczytało oryginalny tytuł, to można darować sobie film. Całkiem spory budżet poszedł w naprawdę dobrą scenografię (ruiny, ogólna demolka itd.), ale fabuła, choć początkowo wielce obiecująca, staje się karykaturą samej siebie. Cyborg zaczyna się bardzo obiecująco- uroczą panoramą zniszczonej okolicy, a głos z "offu"(narrator) opowiada nam historię: "Po 17 latach po wojnie nuklearnej wszyscy, którzy przeżyli, zostali zapędzeni do miast więzień, nadzorowanych przez system komputerowy sterowany sztuczną inteligencją. Cyborgi stworzone niegdyś do służby ludziom, teraz pracowały jako strażnicy nowego porządku. " Na skutek skażenia, czy też mutacji, kobiety nie są zdolne do rozrodu. Główna bohaterka (wreszcie jakaś odmiana) jest człowiekiem i "tą jedyną", której szczęśliwie udało się urodzić dzidziusia. Dzidziuś jest w społeczeństwie rządzonym przez cyborgi złem, toteż wysyła się za nim cyborga. Na szczęście mama w porę ucieka, zabierając niemowlę (to jeszcze płód) w specjalnej kapsule, w plecaku, ze sobą. A cyborg, jak to cyborg, nie ma łatwego życia i wzorem Terminatora (a raczej mało oryginalną kalką) musi leźć za nimi. Od tego, czy dzidziuś przeżyje, zależą losy świata. Aha, i do "mamy" przyłącza się (nie z dobrego serca wcale) jakiś "macho" o imieniu Austin, który pełni funkcję "odstraszacza cyborgów". Tak to się mniej więcej przedstawia. W filmie są niezłe efekty specjalne (np. słynne, choć mało oryginalne [bo było w "Westworldzie" z Yulem Brynnerem, jak powiedział mi tata] widzenie na podczerwień stóp uciekających ludzi" przez cyborga-tropiciela albo ciekawie wysuwający się z palca cyborga kolec- co zerżnięto z kolei z Robocopa). Film jest nudny, walki raczej standardowe. Nawet można byłoby zrobić z tym scenariuszem bardzo dobry film, ale twórcy za bardzo chyba chcieli zrobić konkurencję Terminatorowi 2. Efekt jest... dołujący dla widza. Szczytem głupoty jest, ściągnięta z Terminatora, "powolna majestatyczność" cyborga, tutaj doprowadzona do absurdu. Idzie sobie ostentacyjnie, spacerkiem za bohaterami, żeby widz nie myślał, że mu "zależy", jak zadaje cios, to zawsze daje dwie sekundy do namysłu na unik... i tak się widz męczy. Film nadaje się do obejrzenia w gronie znajomych, wtedy można się przynajmniej razem pośmiać. Bo samemu... jest zbyt nudno.
Motto: -Powiedz, jak cię traktuje życie (handlarz do Austina)
-Jak gówno w toalecie.
Ta odpowiedź jest niestety prorocza, o tyle o ile będzie się ją rozpatrywać w kontekście oceny jakości tego filmu :(((. Dialogi są słabe, banalne, a wątek romantyczny tak głupi i infantylny, że aż śmieszny.
Patent: Tabletki blokujące radioaktywność. Czyżby pierwowzór Rad-away'a?
Patent2: Jak zabić cyborga? Najpierw nożem w szyję, potem strzał z pancerfausta, potem mina przeciwpiechotna, potem odciąć mu palce, żeby upadł z wysokości, przebić brzuch... wierzcie mi, to się staje nudne po pewnym czasie, w przeciwieństwie do Terminatorów...
Patent3: Wierzcie lub nie, cyborgi najpierw oderwały sobie po jednej ręce a potem się nimi wymieniły i były jak nowe. Ach, cuda techniki...
Patent4: Kapsuła na płód, służąca do jego przechowania. Plecak z kapsułą wytrzymał chyba wszystkie możliwe rodzaje wstrząsów i upadków -całe szczęście, że to był płód, bo gdyby to był niemowlak, chyba by się ze strachu (albo z przerażenia głupotą scenariusza)...odpowiednio zachował.

"Zdziczały Świat" (World Gone Wild), r. 1987.
Jest rok 2087. W 2012 dwie wielkie armie świata rozpoczęły ostatnią wojnę, po 15 latach której, gdy użyto wszystkich znanych broni, w tym także nuklearnej, ludzkość została zgładzona... Życie ocalałych z pogromu stało się gehenną. Przez 50 lat nie spadła ani jedna kropla deszczu.
Początek znowu obiecujący, od razu wiadomo, dlaczego woda jest w cenie. Bohaterowie- na ich czele Magik (grany przez Bruce'a Derna)- zebrani na zasadzie znanej z "7 wspaniałych", bronią zaopatrzonej w wodę osady przed bandą nastoletnich morderców (naprawdę!) zahipnotyzowanych przez śmiesznego i strasznego zarazem Herszta (gra go muzyk Adam Ant). W ogóle cały film próbuje być zarazem śmieszny i straszny, a taka mieszanka komediowej konwencji z wypruwaniem flaków nie jest w tym przypadku najlepszym pomysłem. W zasadzie, jest pomysłem opłakanym w skutkach. Film jest lepszy niż np. opisany wyżej Amerykański Cyborg, ale strasznie głupawy. Adam Ant i jego kompania "zahipnotyzowanych morderczych nastolatków" biegają w idiotycznych białych kombinezonach, a Herszt, zamiast od razu spacyfikować całą osadę (była okazja), daje im czas na zwerbowanie najemników. Są w tym filmie naprawdę fajne pomysły (np. ciekawy werbunek obrońców osady, albo rozdawanie wody na kartki [te kartki chyba ściągnęli z polskiej komunistycznej rzeczywistości] przez wojsko), ale są pogrzebane głupotą większości innych scen. Przykład: trwa bitwa wojsko Adama kontra mieszkańcy osady i w samym środku jatki Magik (najlepsza postać filmu) gawędzi sobie, jakby nigdy nic z innym bohaterem - a za nimi widać jak reszta się naparza "na śmierć i życie". Film jest pozbawiony logiki na tyle, że można sobie z niego żartować w gronie znajomych, i tak głupawy, że raczej nie warto go pamiętać. Można go, podobnie jak Amerykańskiego Cyborga, bez większych problemów dostać w wypożyczalni. Ale obydwa te filmy bierzecie na własne ryzyko- pamiętajcie, że ostrzegałem.
Patent: Szkoła dla dzieci w autobusie szkolnym- jeden ze zmarnowanych pomysłów na lepszy film.
Patent2: Występują tu ludożercy (podobnie jak w Amerykańskim Cyborgu) ". Należy do nich też jeden z głównych bohaterów- typowy filmowy "rozśmieszacz". Film przez niego cierpi, choć "ludożercy" to ciekawy aspekt post-nuklearnej" rzeczywistości- znowu zmarnowany pomysł.
Motto (kobieta do Bruce'a Derna): -To nie ma sensu.
(Bruce do kobiety): -Nic nie ma sensu w świecie, który zdziczał (World Gone Wild).

"Stalowy Świt" (Steel Dawn), ok. 1985 r.
Patrick Swayze gra samotnika, byłego żołnierza, tułającego się po pustkowiach i walczącego z Podludźmi. Podczas swej tułaczki Patrick spotyka Mistrza, skośnookiego staruszka, który nauczył go kiedyś walczyć, a obecnie jest "Rozjemcą" pomiędzy walczącymi o drogocenną wodę osadami. "Wszyscy straciliśmy rodziny w czasie wojny" -mów Mistrz. Można się domyśleć, że była to wojna nuklearna, która sprawiła również, że wody na całym świecie się cofnęły: podczas pięknie sfotografowanej (na Afrykańskiej pustyni) podróży Swayze mija szczątki jakiejś przedwojennej ludzkiej budowli, a po chwili przechodzi obok wystającego z piasku szkieletu statku. Jednym słowem, czad. Walki stoją na bardzo dobrym poziomie, broń palna jest nieznana, a Swayze walczy za pomocą fikuśnego kosturka podróżnego i długich sztyletów, przypominających japońskie sai, używa rąk i nóg, a poza tym medytuje stojąc na głowie. W filmie, niczym samuraj, broni czci i honory wdowy (i matki małego syna), która na swoim ranczo próbuje zbudować akwedukt, a przeszkadzają jej w tym źli bandyci. Fabuła jest prosta, scenarzysta nie próbował nawet na siłę pokazywać coś więcej niż (dobrze nakręcone) walki z udziałem Patricka oraz wątek miłosny - i bardzo dobrze. Każda postać ma swoją "osobowość" -mimo, że czasem spłyconą, to jednak wiarygodną. Ten film ogląda się bardzo przyjemnie, Swayze jako "wojownik pustkowi" jest Gościu. Może nie robi takich akrobacji jak Jackie Chan ale i tak jest "twardzielem który kopie tuziny złych tyłków", a w tej roli sprawdza się idealnie:)). Film w oryginale jest chyba w naszym kraju niedostępny (Polska jest pod tym względem jak post-nuklearna Kalifornia, choć jak pamiętamy, w New Reno kręcono filmy...), ale Swayze to znany aktor, więc film na pewno "gdzieś" można dostać.
Patent: Dogmeat, pamiętacie? Możliwe, że to właśnie ze Stalowego Świtu zaczerpnęli twórcy wątek wiernego, psiego towarzysza podążającego za głównym bohaterem.
Patent2: Rada Zakonu, która wysyła list zawiadamiający osadę o przybyciu Rozjemcy(Mistrza). Zakon ten mógł być pierwowzorem Braterstwa Stali ;))), chociaż nie wiadomo, jak wyglądają.
Patent3: Podludzie to człekopodobne stworki ubrane w dziwne maski, żyjące w piasku i próbujące wciągnąć Patricka pod ziemię.
Motto: Kiedyś byłeś szybszy...(Mistrz do Patricka, ściągając czapkę z głowy); -A ty miałeś więcej włosów (odpowiada Swayze);

Zardoz; scen. i reż. John Boorman; r. 1974
Akcja filmu rozgrywa się w roku 2293, a więc 50 lat po wydarzeniach znanych z Fallouta 2 :))
Choć Connery wygląda trochę śmiesznie w czerwonych slipach i "szelkach" na amunicję skrzyżowanych na piersi, to jednak można się szybko przyzwyczaić, bo ten dość osobliwy dla faceta "w słusznym wieku" strój ma swoje uzasadnienie. Sean (w filmie jako Zed) należy mianowicie do rasy "Brutali", zajmujących się na polecenie boga- Zardoza eksterminacją innych, słabszych ludzi. Dość przypadkowo trafia do Vortexu, "raju", obiecanego Brutalom przez Zardoza, w którym okazują się żyć ludzie o wyższym stopniu ewolucji niż on, którzy dzięki eksperymentom naukowym odkryli nieśmiertelność. Brutale pacyfikują "Zewnętrze", które, choć pokazywane rzadko, nosi wszelkie znamiona skazanego na zagładę świata po katakliźmie nuklearnym: budynki zniszczone i okopcone, wraki samochodów, ludzie zdziczeli. Fabuła jest niekonwencjonalna i choć dla młodszych widzów może być (tak jak dla mnie jeszcze parę lat temu) zbytnio pogmatwana i momentami niezrozumiała, to mimo wszystko jest frapująca, a dialogi i zdarzenia często mają "drugie dno", jak np. słowa wypowiedziane przez jednego z vortexańczyków podczas "oglądania" wspomnień Zeda, dotyczące Zardoza (boga): "Nikt inny nie chciał zarządzać Zewnętrzem. On jest artystą. Robi to z wyobraźnią." O Boormanie można powiedzieć dokładnie to samo, co o Zardozie, bo reżyser z niego świetny. Genialnych, atrakcyjnych wizualnie scen jest w filmie mnóstwo, m.in. ta, w której Zed odkrywa, że Zardoz jest fałszywym bogiem, a dokonuje tego czytając książkę... Jaką? Radzę obejrzeć film. Wyświetlała go parę lat temu TVP1; kasetę na pewno można zdobyć -co prawda łatwiej niż Knights czy Eden 2000, bo w filmie występuje Connery (grał "pierwszego" Jamesa Bonda), ale niestety- jest raczej mało prawdopodobne, żeby była dostępna w Polsce, bo jak pewnie wiecie, co lepsze filmy sprzed lat 80-tych (późniejszych często również) są u nas nie do zdobycia. Czytałem amerykańską recenzję filmu, w której nazwano go "kultowym"- to znaczy, że w USA cieszy się estymą wśród fanów sf. Dodam, że zasłużenie.
Motto (wielka, kamienna, lewitująca głowa do swoich "wyznawców"): ZARDOZ SPEAKS TO YOU, HIS CHOSEN ONES (...) IN THIS AIM ZARDOZ, YOUR GOD, GAVE YOU THE GIFT OF THE GUN. THE GUN IS GOOD.
- (Wyznawcy głowy-Zardoza chórem): The gun is good!
Patent: Wielka, kamienna, lewitująca głowa, która najpierw przemawia, a potem z rozwartej paszczy "wypluwa" strzelby dla swoich "wyznawców"- ta scena naprawdę robi wrażenie;))

"Krew Bohaterów" (Salute of the Jugger)/(The Blood of Heroes)
Scenariusz i reżyseria David Peoples i mówię o nim "Gościu przez duże G", ponieważ film był dla mnie szokiem. Przestałem się dziwić temu "niespodziewanie odkrytemu geniuszowi", gdy zajrzałem do filmografii reżysera: był współscenarzystą Blade Runnera i scenarzystą najlepszego "amerykańskiego westernu"- Unforgiven. Nie spodziewałem się, że (chyba w Australii) można nakręcić tak dobry film dysponując budżetem, który przez producentów Waterworld czy Postmana byłby wyśmiany. W tym przypadku jednak był na tyle znaczny, że kostiumy bohaterów nie wyglądają na "plastykowe" (jak to było w Rycerzach), i uwiarygodniają fabułę. Zresztą, i scenografia jest w porządku, choć siłą rzeczy głównie pustynna:)).
Bohater, grany przez Rutgera Hauera (jaki ten świat mały) jest kapitanem drużyny Juggersów. Uprawiają oni krwawy sport przyszłości (patrz patent), w którym kontuzje są powszednią wypadkową zaciętych zmagań. Drużyna Hauea gra w czymś na kształt Ligi Amatorskiej. Sam Rutger- twardziel, aż do bólu (dosłownie)- grał kiedyś w Lidze Zawodowej- lidze tuzów i bogaczy, sponsorowanej przez arystokrację Miasta. Niestety, jego romans z arystokratką sprawił, że Hauera wyrzucono. Teraz podstarzały mistrz walczy na czele swej drużyny (bodajże pięć osób) o przeżycie w "Lidze Amatorskiej", a dawne chwile chwały powracają do niego we wspomnieniach. Do drużyny, w miejsce kontuzjowanego "biegacza" dołącza młoda dziewczyna, żółtodziób (cudowna Joan Chen), pragnąca grać w Lidze Zawodowej. Po wielu amatorskich walkach, drużynę czeka mecz o wszystko -będący jedyną i ostatnią szansą na wejście do zawodowej ligi, z drużyną, w której kiedyś grał Hauer.
Film jest świetny. Zostawiłem go na koniec jako deser, bo moim zdaniem jest najlepszy ze wszystkich filmów post-apokaliptycznych, lepszy nawet od Mad Max'ów. Gra Rutgera=wyżyny jego talentu. Scenariusz=napisany bezbłednie. Pojedynki "sportowe"=na najwyższym poziomie. Nie zauważyłem żadnych potknięć, nawet w sferze "wiarygodności psychologicznej" postaci. One nie "grają" wyświechtanych stereotypów, są po prostu oryginalne, wiarygodne i niezwykle ludzkie... Co to znaczy? Żeby nie rozpływać się w komplementach, szczerze radzę- obejrzyjcie ten film.
Patent: W sporcie Juggers'ów chodzi w skrócie o to, by "biegacz" zatknął na patyku po drugiej stronie boiska czaszkę psa- jest to równoznaczne ze zwycięstwem. Reszta zawodników jest od tego, żeby powstrzymać biegacza/ zawodników drużyny przeciwnej- wszystkimi możliwymi sposobami, a mają do tego celu specjalne "sportowe akcesoria", przy których bejsbol jest mało groźny.
Motto: - Walk slowly. (Rutger Hauer do Joan Chen w końcowej scenie filmu. Żeby w pełni zrozumieć ich znaczenie, trzeba obejrzeć film. Ja zrozumiałem je dopiero, gdy pojawiły się napisy końcowe- wówczas olśniło mnie, bo te dwa słowa wypowiedziane przez Hauera są genialne- są "kluczem" do odczytania przesłania filmu i świadczą o jego wybitności).

Tips: Odkurzając po raz kolejny Fallouta 2 odkryłem kolejną niesamowitą rzecz, świadczącą o zaangażowaniu autorów gry w tworzenie post- nuklearnego świata, o której wielu graczy nie wie, bo raczej trudno ją zauważyć. Przypadkowo włączyłem PipBoya i zauważyłem pod "firmowym logo" napis, którego dotąd tam nie było: "Happy Independence Day!". Sprawa wyjaśniła się, gdy spojrzałem na datę: rok 2243, czwarty lipca, czyli obchodzony w USA Dzień Niepodległości ;))


AUTOR: EDEN