|
 |
...
światła i runęła ku wyłomowi, którego broniły Czarne Szaty. Z otwory
wydobyło się kilka przedśmiertnych krzyków, ale większość mężczyzn
po prostu bez słowa obróciła się w popiół. Ruha chyba przez wieki
patrzyła na dymiącą szczelinę. Kilku przypalonych Zhentarimczyków
jęcząc z bólu wytłoczyło się z ruin po ty, by przed śmierćią przejść
kilka kroków po dziedzińcu. Żaden z beduińskich wojowników nie
wyszedł za nimi z uczernionej dziury. - Co teraz,
Lander? Niespodziewany głos przestraszył Ruhę. Wyciągając jambiya
obróciła się i ujrzała u swego boku wojownika Raz`hadnich. Za nim
stały kolejne dwa tuziny. - Gdzie reszta twego szczepu? -
zapytała Ruha krzywo patrząc na niewielką ilość wojowników. Zbrojny
wzruszył ramionami. - Pył był bardzo gęsty. Słyszałem wiele
krzyków ludzi, których wielbłądy uderzały w mur zamiast wjeżdżać do
wyłomu. Jestem pewnien, że ci, którzy są w stanie do nas dotrzeć,
wkrótce nadejdą. - Miejmy nadzieję - Ruha wskazała na Utaibę,
który ciągle toczył swoją samotną bitwę, lecz zaczynał ją już
przegrywać. Kilku zhentarimskich szermierzy otoczało wreszcie
odważnego i wielbłąda. - Wasz szejk może potrzebować pomocy
przy otwieraniu szczeliny. Zanim Ruha wskazała pozycję Utaiby
zaalarmowani wojownicy wydali bojoy okrzyk i rzucili się przywódcy z
pomocą. Wdowa ponownie spojrzała na rozsypujące się ruiny, które
właśnie oczyściła kulą ognia. Ponieważ ciągle nie było śladu idącej
przez nie beduińskiej armii, podjechała do wyłomu. Kiedy popatrzyła
w wąskie pęknięcie, ujrzała wpatrujących się w nie z drugiej strony
podenerwowanych Beduinów. Wojownik z naprzeciwka ze zdziwienia
otworzył usta. - Lander? [...] - dok. za miesiąc.
J.R.R. Tolkien "Władca Pierścieni" -
Rozdział I: Odejście Boromira.
Aragorn
gnał w górę zbocza, co jakiś czas nisko pochylając nad ziemią.
Hobbici stąpają lekko i nawet Czatownikowi nie było łatwo
odczytać ślady ich stóp, niemniej pod samym szczytem drogę przecinał
strumyk i na mokrym pisaku u brzegu Łazik znalazł potwierdzenie
swoich przypuszczeń. - Miałem rację - mruknął do siebie. - Frodo
pobiegł na wierzchołek, coś tam zobaczył, a potem wrócił tą samą
drogą. Stał przez chwilę niezdecydowany. Zapragnął sam zasiąść na
zapomnianym siedzisku w nadziei, że zobaczy coś, co rozwiałoby jego
wątpliwości, wiedział jednak także, iż nie ma ani chwili do
stracenia. Raptem rzucił się do przodu, pomknął na szczyt,
przemierzył taflę wielkich płyt i wbiegł na stopnie. Zasiadłszy na
kamiennym tronie, rozejrzał się dookoła, wszelako w pociemniałym
słońcu świat wydawał się bury i odległy. Potoczył wzrokiem po
widnokręgu, ale wszędzie widział tylko dalekie wzgórza, jeśli nie
liczyć ogromnego ptaka, podobnego do orła, który spiralami opadał ku
ziemi. Chociaż wzrok wybiegał daleko, czujnym uszom nie umknęły
dźwięki nadbiegające z zalesionych terenów na zachodnim brzegu
Rzeki. Aragorn zesztywniał: pośród okrzyków wyraźnie słyszał
chrapliwe głosy orków, aż nagle rozległ się basowy zew wielkiego
rogu, którego odgłos zatrzasnął wzgórzami i echem zadygotał w
dolinach, wznosząc się nawet ponad ustawiczny ryk wodospadu. -
Róg Boromira! - zakrzyknął. - Boromir w potrzebie. Dunadan zerwał
się, zeskoczył na ziemię i pognał w dół scieżką, którą przybył, a
przez głowę przelatywały mu myśli: "Cóż za nieszczęsny dzień!
Wszystko układa się na opak, jakby los sobie drwił ze mnie. Gdzie
Sam?" Dźwięki przybliżały się, ale coraz bardziej rozpaczliwy był
też głos rogu, aż nagle urwał się raptowniem jak gdyby zdusiły go
dzikie i przeraźliwe wrzaski orków. [dok. na następnej
stronie]
|
|