SAGA ŚWIATÓW: CHAPTER 2

Niespokojne sny dręczyły go w nocy. Raz uciekał przed ogromną, stale rosnącą czarną otchłanią, lecz nie mógł i w końcu ginął. Innym razem stado ogromnych jak wieżowce wilków gnało mu na spotkanie, a on jakby przykuty do ziemi stał, nie mogąc uciec. Nareszcie zbudził się niewypoczęty. Dnia poprzedniego powiedział, że nic już go nie zdziwi a teraz znów przekonał się, że nie miał racji. Ze zdumieniem przecierał oczy, gdyż miast zobaczyć zieloną równinę, na której kładł się poprzedniego wieczora, widział przed sobą szereg dziwnych budowli, bardzo do siebie podobnych. Wyglądało to na bardzo osobliwe miasto, wszystkie bowiem budynki wyglądały niemal jednakowo, wszystkie oprócz jednego. Ten jeden był znacznie od pozostałych wyższy i większy, odcinał się od nich także architektonicznie. O ile pozostałe domy miały regularne kształty, na ogół czworoboczną podstawę a na ścianach z niej wyrastających wspierał się spadzisty dach, to ów "odmieniec" bardziej przypominał jakiś niezwykły pałac. Wielka harmonijna bryła wznosiła się wysoko nad ziemię, a wieńczyła ją potężna, lecz sprawiająca wrażenie niezwykłej lekkości kopuła. Po czterech stronach pałacu niczym strażnicy, skamieniali wieki temu, stały cztery smukłe wieże, z wyglądu przypominające nieco minarety. Taki oto obraz miał wtedy przed oczami pasażer. Długą chwilę stał i wpatrywał się w dal, wciąż nie mogąc uwierzyć w zmianę krajobrazu, jaka nastąpiła w czasie jego snu. Teraz dopiero spostrzegł, że nie spał wcale na trawie, lecz na brukowanej drodze. Sam nie wiedział, jak mógł pomylić trawę z kamiennym traktem, ale szybko przeszedł nad tym do porządku dziennego, usłyszał bowiem za plecami odgłos, jak sądził, wozu. Chcąc sprawdzić co słyszy, odwrócił się. Faktycznie ciągnął ku niemu jednokonny wóz. Jan poczekał cierpliwie, aż woźnica znalazł się w zasięgu jego głosu i krzyknął:
-Jak zwie się owo dziwne miasto które mamy przed sobą?
-Piękne czyż nie? To stolica cesarstwa.
-Cesarstwa...?
-Tak cesarstwa. Z księżyca pan spadłeś?
-Można tak powiedzieć, choć równie dobrze mogłem wyjść spod ziemi. HAHAHA-zaśmiał się sam z siebie, jakież to uczone wykłady prawi woźnicy, a sam przecież naprawdę nie wiedział jak się tu znalazł.
-Dziwnyś pan jakiś. Wsiądź na wóz to zawiozę do miasta. Tam będziesz pan mógł wypocząć i ochłonąć.
-Ale ze mną jest wszystko w absolutnym porządku. To znaczy...myślałem, że tak jest ale...
-Masz pan problem, nie ma co. Ale teraz już jedźmy, bo z moich rąk nie otrzymasz pan pomocy w uleczeniu tego, co waszmościowi doskwiera. Wioo - zakrzyknął i wóz ruszył.
-Mam jeszcze jedno pytanie, czy ten pałac przed nami zamieszkuje cesarz?
-Kiedyś ponoć zamieszkiwał tam Starożytny, ale teraz Wielki Dom, który tak śmiesznie pan nazwałeś, stoi pusty. Dam panu dobrą radę, nie mów o nim zbyt wiele w mieście, bo ludzie tego nie lubią.
-Dlaczego?
-Mówi się, że kiedyś, wieki temu byliśmy szczęśliwi i zdrowi, a nic także nie mogło nam przeszkodzić w tym, co robiliśmy... Było - minęło...
-Minęło...?
-Nie mówmy o tym więcej.
-Ale...
-Proszę, nie!
-Ach... - westchnął. Znów czuł się zagubiony w tym świecie korego  nie znał. Stanowczy sprzeciw woźnicy jeszcze pogłębił to uczucie. Cóż mógł zrobić? Miał tylko nadzieję, że w mieście dowie się czegoś o pałacu, który niezwykle go zaintrygował.
Jechali przez dłuższy czas słowem się do siebie nie odzywając. Mury miejskie z wolna poczęły się przybliżać aż nareszcie zawitali pod jedną z bram. Strzegło jej dwóch strażników zakutych w zbroje, których wygląd wyraźnie wskazywał, że były raczej stare. Połysk dawno już zniknął, a ręki polera te pancerze nie widziały najpewniej kilka dekad. Oprócz tychże strażnicy mieli również długie włócznie, których ostrza, podobnie jak pancerze, wskazywały na długotrwały brak konserwacji.
U boków zwisały im miecze. Takimi ujrzał ich pasażer.
-Witam.-ozwał się spokojnym głosem woźnica. - Chciałbym wjechać do miasta.
-Czy masz pozwolenie na wjazd? - zapytał wyższy ze strażników.
-Jestem woźnicą, nie potrzebuję przepustek. - odpowiedział
-Niedawno wyszedł nowy dekret Rady. Wszyscy muszą mieć przepustki.-Usłyszał w odpowiedzi.
-Wczoraj, gdy wyjeżdżałem, żadnego takiego dekretu nie było.
-Zgadza się, wyszedł dzisiaj.
-Skąd więc mam wziąć przepustkę?
-Chodź z nami, musimy cię sprawdzić w rejestrze mieszkańców. Twój kompan niech na ciebie tutaj zaczeka.
-Dobrze więc. A ty waszmość zaczekaj przy wozie.-tutaj zwrócił się do Jana.
-Chyba nic innego mi nie pozostaje. Cóż to znowu za Rada? - zapytał.
-Raz na pokolenie zostaje wybranych dziesięciu obywateli, którzy rządzą w mieście. Oni stanowią prawo.
-Rozumiem. Rządzą w zastępstwie króla?
-Jakiego króla? Miałeś więcej o tym nie wspominać.-zganił Jana.
-Dobrze, rozumiem. Idź więc, a ja tutaj zaczekam.
I tak się rozstali. Strażnicy zniknęli, a bramę zamknięto. Pasażer miał teraz czas obejrzeć bliżej mury. Wznosiły się na wysokość kilkudziesięciu metrów, a jedynymi w nich otworami były okienka dla łuczników. Znów zauważył brak należytej konserwacji. Tu i ówdzie ściana z kamienia była mocno podniszczona. Widoczne były ślady wielu walk. Można zeń było czytać jak z kroniki. Janowi prędko stanęły przed oczami zastępy wojsk szturmujące owo dziwaczne miasto. Widział śmierć. Czuł niemal zapach krwi bez ustanku lejącej się to z ran obrońcy, to z ran agresora. Ogień szalał. Dym przesłaniał niebo.Śmierć zbierała swoje żniwo. Okrutnie wielkie żniwo. Czuł brak nadziei obrońców. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie odczuwał. Jakaś fala smutku zalała jego serce. "Cóż to jest?" - zadawał sobie to pytanie. Niebo pociemniało jeszcze bardziej, nadzieja umarła...Teraz pojął, a to co zrozumiał, przeraziło go. Widział karę, jaką poniosło kiedyś miasto. Ale dlaczego ją poniosło, tego nie był w stanie zrozumieć. Tak pogrążonego w czarnych myślach zastały promienie słońca, które właśnie w tej chwili radośnie zatańczyły na blankach strażnika miasta. Otucha prędko powróciła i odegnała złe myśli, a w głowie niczym grom ozwał się ten sam znajomy głos Opiekuna Ogrodu - "Zawsze istnieje nadzieja, lecz nie w niej upatruj ratunku, gdy będziesz w potrzebie. Ona jest drogowskazem. Droga, którą ci wskaże, nigdy nie będzie łatwa. Zawsze jest jednak możliwa do przebycia. Pamiętaj o tym! Nigdy nie trać z oczu raz obranej drogi! Gdy z niej zejdziesz, ogarnie cię bezsens. Wtedy zbłądzisz na wieki!"
Takie przesłanie otrzymał w tej chwili, lecz nie bardzo wiedział, cóż znaczą te słowa. Pogodził się już dawno z myślą, że jest skazany na osobliwości tej i innych krain, które nazbyt były rzeczywiste i namacalne, by uznać je można było za sen, z drugiej zaś strony nijak nie dawało się ich przyrównać do świata, który znał do tej pory. Tak sobie rozmyślał, gdy usłyszał za sobą tętent końskich kopyt. Obrócił się, by zobaczyć, kto zmierza do miasta. W oddali widział konia o bliżej nieokreślonej, ciemnej maści. Dosiadał go wysoki, zakapturzony jeździec. Nie dostrzegał jego twarzy, gdyż uniemożliwiał to kaptur, a poza tym odległość jaka ich dzieliła, była na tyle duża, iż szczegóły umykały oczom. Na widok Jana jeździec wstrzymał konia. Stało się jasne, że nie podjedzie bliżej, więc pasażer nie mogąc pohamować swej ciekawości ruszył w jego stronę. Dzieliło ich ok. 100-150 metrów. Gdy tak podchodził, zakapturzony przybysz podniósł rękę z wyprostowanym palcem wskazującym i zagrzmiał:
"Nie zbliżaj się ani na krok!!! Tyś jest naszym przekleństwem. Jesteś Piątym Jeźdźcem! Jeśliś się pojawił, to stare księgi mówią prawdę i nadchodzi nasz koniec!!! Nie zbliżaj się do mnie!!!" Powiedziawszy to zawrócił i pognał przed siebie. Stało się to tak nagle że Jan w mgnieniu oka został sam i wydało mu się przez chwilę, że jeździec to tylko jego urojenie. Tym bardziej że mówił od rzeczy, jak naówczas myślał. Faktem jednak było, że pozostawił po sobie ślady, a raczej jego koń je zostawił, więc z całą pewnością nie był żadnym złudzeniem. To zaniepokoiło pasażera. Czego więc chciał i o czym mówił? Nie potrafił sobie odpowiedzieć na to pytanie, dał więc sobie wreszcie z nim spokój, bo oto wracał woźnica, a za nim kroczyli strażnicy.
-Jestem z powrotem. Mam już odpowiednie pozwolenie. Możemy wjeżdżać. Zwiedzisz waszmość miasto.-rzekł woźnica     
-Tak, jedźmy więc-odpowiedział
Wsiedli na wóz i ruszyli. Strażnicy otworzyli bramę. Od niej wiodła kręta uliczka, która przypominała nieco kanion, a to z tego względu, że domy po obu jej stronach tak ściśle do siebie przylegały, że sprawiały wrażenie monolitu-jednej wielkiej ściany ciągnącej się hen daleko. Teraz Jan mógł przyjrzeć się nieco dokładniej budowlom, które z oddali ocenił jako jednolite bryły. Nie było to do końca prawdą. Rzeczywiście, wszystkie miały podobny kształt, próżno jednak było szukać dwóch identycznych. Różniły się też szczegółami. W jednych okna były zwieńczone łukami(podobnie zresztą jak drzwi), w innych znowuż miały klasyczny, prostokątny kształt. Kolor również się zmieniał, bo choć zasadniczo wszystkie miały burą, nieokreśloną barwę, to zdarzały się odcienie żółtego i brązowego. Jedna rzecz jednak była wszędzie uderzająco podobna-pustka, kompletny brak ludzi. Wyglądało na to, że albo naprawdę nikogo nie było, albo też wszyscy zamknęli się w domach.
-Gdzie są wszyscy mieszkańcy? - zapytał zdziwiony pasażer
-Są na głównym placu miasta. O tej porze modlą się.-usłyszał w odpowiedzi
-Wszyscy razem? To bardzo dziwne...
-Ja nie widzę w tym niczego dziwnego. Modlą się jak zwykle.
-A do kogo się modlą, jeśli wolno spytać?
-Spytać wolno, choć ja raczej na waszmościa miejscu spytałbym, o co się modlą.
-?
-Modlą się o lepsze czasy. Podobno mają kiedyś powrócić...- i westchnął woźnica, a w owym westchnieniu tyle było boleści, iż Jan od razu zrozumiał, że wszyscy mieszkańcy z jakiejś niepojętej przyczyny bardzo cierpią, czego przykładem mógł być właśnie woźnica. Wciąż jednak nie pojmował, dlaczego się tak smucą. Jedno było pewne-zawitał do Miasta Smutku. 
I tak zakończyli pogawędkę, bo woźnica zatopił się w ponurych myślach i nie było już możliwości, by dało się z niego coś jeszcze wydusić. Jechali więc dalej przez miasto. Ulice przecinały się pod kątem prostym, nie udało się pasażerowi wypatrzyć choćby jednej, która zakłócałaby ten porządek. Równie  specyficzne dla tego miasta było to, że choć nie było dwóch identycznych ulic, to jednak były one do siebie nawzajem tak podobne, że bez wątpienia człowiek nieznający miasta prędko by się zagubił w tym labiryncie. Woźnica był jednak "miejscowy", więc zbłądzenie im nie groziło. Z wolna posuwali się naprzód. Po pewnym czasie ulica, którą jechali rozszerzyła się dość znacznie, tak że bez przeszkód zmieściłyby się obok siebie trzy wozy. Zbliżali się więc do jakiegoś placu, bo i widać było w dali dużą, wolną przestrzeń. Teraz dopiero spostrzegł, że bacznie przygląda mu się wiele oczu, bo oto widział w oknach mnogość nieznajomych twarzy.
-A ci ludzie się nie modlą? - zapytał swojego "przewodnika"
-Oni? - odpowiedział zapytany, a w głosie jego znów pojawił się smutek - Oni już się nie modlą, oni już w ogóle nic nie robią, kompletnie nic! Utracili tą iskrę nadziei, którą wielu z nas wciąż jeszcze trzyma w sercu.
-Niezbyt cię rozumiem. O jakiej nadziei mówisz?
-Chyba pan mnie wcale nie słucha. Nadzieja, mówię o nadziei na coś lepszego, niż jest obecnie. Prosty ze mnie człowiek, ale i ja czuję, że źle się dzieje w tym mieście. Nie trzeba być mędrcem, by to zauważyć. I tak byś się pan połapał, więc nie będę tego już dłużej ukrywał. My giniemy. Rodzimy się, a już w momencie przyjścia na świat życie nie ma dla nas sensu. Jesteśmy puści, by tak rzec.
To choroba, na którą nie mamy lekarstwa.
-Ale przecież żyjecie, mieszkacie, macie swoje zawody, pracujecie, macie siebie nawzajem.
-Ale po co to wszystko, nie mamy z tego nic. Na co nam to życie? Dla kogo?
-Nie znam odpowiedzi na te pytania, ale...-słowa jego przerwał głos dzwonu, i usłyszał: "Błagamy Cię Sensie o lepsze Czasy! Błagamy Cię Sensie o lepsze Czasy! Błagamy Cię Sensie o lepsze Czasy! Przybądź! Przybądź! Przybądź! Błagamy Cię Sensie..."
Bardzo dziwaczna to modlitwa, a Jan zdał sobie sprawę z przeznaczenia tych słów tylko dlatego, że na wielkim placu przed nim(do którego podczas rozmowy dojechali)klęczało wielu ludzi. Nietypowość tego obrządku polegała również na tym, że klęczący ludzie, rozrzuceni chaotycznie po całym placu, zwróceni byli w różne strony, jakby nie wiedzieli, gdzie jest symbol ich kultu. Wracając do modlitwy, była ona raczej niezrozumiała(choć paradoksalnie mówiła o sensie)
i dla postronnego obserwatora nie była niczym więcej, niż zlepkiem słów. Pasażer nie był już jednak osobą zupełnie postronną. W przeciągu zaledwie kilku minut dowiedział się więcej, niż  przez cały poprzedni czas jego pobytu w mieście.                 
Teraz powoli układał te "puzzle" w jedną całość, a obraz, jaki owa układanka tworzyła, nie przedstawiał się zbyt różowo. "Więc to jest przyczyna upadku tego miejsca" -myślał - "mieszkańcy z bliżej nieokreślonej przyczyny utracili poczucie sensu, dosłownie zgubili swoją drogę. Teraz rozumiem, co miał na myśli Pan Ogrodu". Jedna tylko rzecz bardzo go teraz męczyła, nie mógł wciąż zrozumieć, o co chodziło tajemniczemu jeźdźcowi na koniu. "Któż to jest Piąty Jeździec". Gdy tak rozmyślał, ludzie zgromadzeni na placu zakończyli modlitwę, powstali i powoli się rozeszli.
-Teraz możemy jechać dalej-rzekł woźnica
-A gdzie my właściwie jedziemy? - zapytał, bowiem dopiero teraz uprzytomnił sobie, że nie wie, dokąd dokładnie zmierzają.
-Do karczmy po przeciwległej stronie miasta.
-Jedźmy więc.
I znów mijali podobne domy, a ulice świeciły pustkami. Po piętnastu minutach jazdy skręcili w jedną z bocznych uliczek.
-Znam pewien skrót, dzięki któremu będziemy na miejscu znacznie szybciej - woźnica wyjaśnił swój manewr.
O ile główne ulice miasta były dość szerokie, to pomniejsze uliczki ledwo umożliwiały przejazd wozem. Z tego właśnie powodu ich prędkość została znacznie zredukowana. Jan był coraz bardziej przygnębiony tym miastem. Tutaj również w ogóle nie było widać ludzi. Humor nieco mu się poprawił, gdy w oddali zobaczył prześwit, co świadczyło, że zbliżają się do jakiegoś placu. "Nareszcie! Trochę wolnej przestrzeni, bo jeszcze trochę i dostałbym klaustrofobii przez te uliczki." - pomyślał. I rzeczywiście, po niedługiej chwili dotarli do sporego placyku, a po drugiej jego stronie dalej biegła uliczka, którą tu wjechali.
Pasażera w tej chwili jednak nic nie obchodziło, bo to, co zobaczył na środku placu zszokowało go. Otóż dokładnie w środku tej niewielkiej, wolnej przestrzeni umieszczono statuę. Nie byłoby może w tym niczego niezwykłego, gdyby nie to, co przedstawiała ta statua. Otóż na piedestale stał jednorożec, a dosiadał go jakiś człowiek. Nic to jeszcze by nie znaczyło, tylko że był to ten sam jednorożec, którego spotkał Jan przy wodopoju pierwszego dnia swej przygody. U jeźdźca, który dosiadał niezwykłego konia, zwracał uwagę jeden fakt - otóż nie miał on twarzy. To znaczy, tam, gdzie zwykle rzeźbi się twarz kamień był po prostu bardzo dokładnie oszlifowany. Z kolei do piedestału przytwierdzona była tablica, a widniał na niej taki napis: "Oto jest Piąty Jeździec, zwiastun Nowego, choć bez twarzy."
-Co to za pomnik - zapytał woźnicy wciąż nie mogąc oderwać oczu od posągu
-Ach, to? Stoi tu od wieków i nikt już chyba dzisiaj nie wie, jakie jest jego znaczenie.
-A skąd się wziął?
-Ponoć kiedyś, tuż po... - przerwał na moment - po odejściu Króla postawili go mieszkańcy tego miasta, ale nikt tego nie wie na pewno.
-A co znaczy ten napis?
-Powiem panu, co ja o tym sądzę: dla mnie to po prostu ładna figurka i tyle.
-I naprawdę nikt nie wie, po co to tu stoi?
-Aleś pan ciekaw? Zaintrygował pana? Może w karczmie ktoś panu pomoże?
-Nie bardzo rozumiem...
-Bywa tam często taki starszy jegomość, on dobrze zna legendy tego miasta.
-Skoro tak, to jedźmy tam.
-Przecież i tak tam podążamy. Już pan zapomniał?
-Nie, ale ta figura obudziła we mnie niedawne wspomnienie... a zresztą nieważne. Po prostu jedźmy.
Z tymi słowami rozstał się z placem i jego "skarbem". Przez resztę drogi nie umiał już myśleć o niczym innym, tylko wciąż o tym, co przed momentem zostawił za sobą. A koła powoli toczyły się po bruku. Powoli, lecz bez ustanku, więc po mniej więcej pół godzinie zajechali nareszcie pod karczmę. Woźnica zostawił wóz i we dwóch weszli do środka. Zadziwiające, ale nawet tutaj ludzi było niewielu. Ledwie kilku przejezdnych siedziało przy stole i po cichu dyskutowało. Gospodarz tego małego przybytku prędko się zjawił, widząc nowych klientów.
-Czego sobie życzycie? - zapytał chrapliwym głosem
-Może poleci nam gospodarz jakąś dobrą strawę? - rzekł woźnica.
-Myślę, że coś da się zrobić, znajdzie się chleb, masło, trochę owoców - nic szczególnego
-Jeśli tylko będzie jadalne - nie wzgardzimy.
-Więc usiądźcie, a ja wszystko przygotuję.
To rzekłszy udał się do kuchni, a oni usiedli przy starym, drewnianym stole. Spostrzegł wówczas Jan jednego jeszcze gościa karczmy. Starszy człowiek z dość pokaźną brodą przysiadł w najciemniejszym rogu izby i cały czas wpatrywał się w pasażera.
-Co to za człowiek, tam, w rogu?
-Tam... zaraz,  ach, to jest właśnie ten bajarz i znawca legend, o którym panu opowiadałem.
-Niech pan go przywoła.
-Skoro pan nalega - i podszedł do staruszka, a po chwili już cała trójka siedziała przy jednym stole.
-Pańska twarz jest fascynująca-zwrócił się bajarz do Jana.
-A dlaczegóż to?
-Przypomina mi... - zatrzymał się na chwilę, po czym z namaszczeniem ciągnął dalej - przypomina mi pewną figurę, tu w mieście.
Jan prędko zrozumiał, że bajarz wie o nim o wiele więcej, niż przypuszczał, a choć bardzo go to zaniepokoiło, ciekawość przeważyła i pozwolił, by tamten mówił dalej.
-Mijaliście zapewne tę figurę w drodze tutaj.
-Owszem, i bardzo chciałbym dowiedzieć się o niej czegoś więcej.
-Interesuje cię ona? Cóż, dawno temu, tuż po naszym wielkim błędzie postawili ją nasi przodkowie, a obecnie niewielu już wie, po co to zrobili.
-Właśnie, ten napis na niej...?
-A tak, to część pradawnej przepowiedni.
-Co ona mówi?
-Znam tylko małą jej część, zdaję się jednak, że najważniejszą. Otóż mówi ona o tym, że przybędzie kiedyś na moment Piąty Jeździec, dosiadać zaś będzie jednorożca. On przyniesie nam ostateczny los. Bardzo lakoniczna, nieprawdaż? - mówiąc to, uśmiechnął się bardzo dziwnie.
-Rzeczywiście to niewiele. - zasępił się.
-To proroctwo wiąże się z tobą.
-Dlaczego pan tak sądzi? Przecież nawet nie posiadam konia, nie wspominając o jednorożcu. Prócz tego nic nie wiem, abym miał tu jakieś zadanie.
-Nie wiem może wszystkiego, jednak moje oczy, mimo znaków, jakie czas na nich pozostawił, wciąż widzą daleko i potrafię dostrzec rzeczy, których inni nie mogą wypatrzyć. Z całą pewnością nie pochodzisz stąd, a musiałeś także wcześniej już coś wiedzieć, jeśli zainteresował cię ten posąg. Stąd wnioskuję, że ty właśnie jesteś Piątym Jeźdźcem.
Jan nie zdążył odpowiedzieć, bo w jednej chwili stało się kilka rzeczy. Gospodarz karczmy od pewnego już czasu przysłuchiwał się, o czym też rozmawiają nowi goście, a gdy usłyszał ostatnie zdanie wyciągnął zza pazuchy sztylet i z krzykiem "To przeklęty! na ustach rzucił się na Jana. W tej samej chwili podobnie uczynili pozostali siedzący przy stołach. Woźnica został dźgnięty i leżał nieprzytomny na podłodze. Starzec wyślizgnął się oprawcom, a bezbronny pasażer rzucił się do wyjścia. Wybiegłszy nie oglądał się za siebie. Słyszał tylko, jak mordercy budzili miasto wołając "pojawił się przeklęty". W przeciągu kilkunastu minut większość mieszkańców zaczęła "polować" na niego. On zaś skrył się w zaułku pod stertą szmat i z duszą na ramieniu nasłuchiwał. Każdy powiew wiatru wydawał się wystrzałem armatnim, a każdy szelest brzmiał jak odgłosy pogoni. Tak spędził resztę dnia. Gdy nadeszła noc, nabrał na tyle odwagi, by wyjść z ukrycia. Chciał tylko wydostać się z tego miejsca. Przemykał się w ciemnościach. Wybierał tylko miejsca, gdzie panował nieprzenikniony mrok. Znał mniej więcej kierunek, w jakim musiał się posuwać, by dostać się do bramy. Po godzinie takiej ucieczki, gdzieś w ciemnościach ujrzał blask pochodni. Szybko się zbliżały. "Dopadną mnie" - pomyślał i rzucił się do ucieczki. Metr za metrem, ulica za ulicą biegł nie patrząc zaś. Przed nim widać już było bramę. Nie cieszył się jednak zbyt długo, bo oto stamtąd właśnie nadchodzili strażnicy, a w rękach mieli miecze. Był w sytuacji pozornie bez wyjścia. Zatrzymał się. Nie miał już gdzie uciekać. "Tu więc ma się zakończyć moja misja?" - zapytał sam siebie i wówczas przypomniał sobie, że gdy spotkał jednorożca, tamten przyrzekł mu pomoc. Nowa fala nadziei zalała serce, a on począł krzyczeć "przybądź jednorożcu". Pogoń zbliżała się, była już o kilkadziesiąt kroków od Jana. I wtedy nagły błysk rozświetlił miasto, a wszędzie dało się słyszeć tętent końskich kopyt. W jednej chwili przybiegł jednorożec. Pasażer nic nie musiał mówić tylko wsiadł na jego grzbiet i w mgnieniu oka znaleźli się za bramami miasta. Wtedy poczuli wstrząs, potem kolejny. Miasto chwiało się w posadach. Rozpadało się. Słychać było żałosne wołanie o pomoc. Z szumu udało się jeszcze wyłowić krzyk jakiegoś starca: "Wybraliśmy swój los!", a po chwili miasto zamieniło się w ruinę i nie było już nic słychać. Ucichły wołania o pomoc. Miasto Smutku przestało istnieć. Jan odwrócił głowę, nie chcąc już patrzeć na te dantejskie sceny, a na twarzy jego malował się ogromny ból.
-Więc jednak ja jestem tym Piątym Jeźdźcem?
-Tak, mówiłem zresztą, że nadszedł twój czas.
-Ale czy oni musieli zginąć.
-Nie mnie to osądzać. Nie popełniaj wszak jednego błędu-nie obwiniaj siebie za ich los, bo tyś im go przyniósł, ale to oni wybrali zakończenie.
Jan nie chciał już dłużej prowadzić rozmowy, choć dostał właśnie odpowiedzi kolejną zagadkę, bo wielka senność poczęła go dręczyć i po krótkiej chwili oddał się błogiej niepamięci snu.

Przygotował: Szalony Traktorzysta <szalonytraktorzysta@poczta.onet.pl>