-Teraz musimy podjąć ostateczną decyzję - czy idziemy dalej?
- rzekł zakapturzony towarzysz starca.
-Obawiam się, że nie mamy wyjścia...
-Zawsze możemy zawrócić.
-Nie! Idziemy dalej! Najpierw musimy tylko pozbyć się ogona...
-Ty też zauważyłeś? To ten człowiek, który nazwał cię wtedy,
w tamtej karczmie, staruchem.
-Tak. Jedzie za nami od początku. Wcześniej nie zaprzątałem
sobie nim głowy, ale dalej nie może iść za nami. To może zniweczyć
nasze plany.
-Co więc proponujesz?
-Wykonajmy skok!
-Ale to jest bardzo ryzykowne, szczególnie tutaj.
-Ale gwarantuje pozbycie się natręta.
-Hmmm.....
-Dobrze radzę, to najlepsze wyjście.
-Wiesz, jakie są konsekwencje nieudanego skoku?
-Owszem, ale jeszcze nigdy nie zdarzył mi się wypadek podczas
skakania.
-To oczywiste-przecież stoisz przede mną.
-No więc w czym problem, nie mamy się czego obawiać.
-Mistrz w takiej sytuacji wybrałby drogę przez lód.
-Nie możesz tego wiedzieć na pewno. Zresztą Mistrza nie ma
z nami. My musimy podjąć decyzję. Zaufaj mi - skok to najlepsze
wyjście.
-Niech będzie, ale wcale mi się to nie podoba. - uległ wreszcie
zakapturzony
-Dobrze więc. Musimy rozpalić ogień. Zebrałem trochę chrustu,
gdy mijaliśmy jakiś las tydzień temu. Za pół godziny wszystko
będzie gotowe.
-Muszę pomyśleć w samotności. Zjawię się na czas.
-Skoro tak wolisz.
Udał się tedy na lodową pustynię, która początek swój miała
bardzo blisko ich obozu. Gdy tak szedł przez nią targały nim
wątpliwości co do słuszności podjętej decyzji. Nie wiedział,
czy dobrze wybrał. Bardzo brakowało mu w tej chwili Mistrza.
On zawsze doradzał mu gdy trzeba było coś postanowić. Teraz
odpowiedzialność spoczywała tylko na nim. Boleśnie odczuwał
jej ciężar. Bał się go. Nie miał jednak wyjścia - musiał go
ponieść na swych barkach. I gdy tak smutek i obawy lęgły się
w jego duszy, przez zasłonę chmur na moment przebiło się słońce,
a choć trwało to bardzo krótko, podziałało jak kubeł zimnej
wody. Zdał sobie wtedy sprawę zakapturzony, jak wiele czasu
już upłynęło i szybkim krokiem pomaszerował w stronę lądu.
Po kilku minutach był na miejscu. W tym czasie starzec zdążył
przygotować ognisko.
-Jesteś nareszcie. Czas nas goni. Chodź, prędzej.
-Twoja niecierpliwość kiedyś cię zgubi - usłyszał w odpowiedzi,
sam jednak tylko dziwnie się uśmiechnął. Nic więcej nie mówiąc
usiedli naprzeciw siebie a rozdzielało ich ognisko. Powoli
zapadali w trans. Był to pradawny rytuał troskliwie pielęgnowany
przez wtajemniczonych i przekazywany z pokolenia na pokolenie.
Świat zapadał się, cień zajmował wszystko. Bezimienne kształty
pojawiały się i znikały, oni jednak wchodzili głębiej i głębiej.
Tęcza za tęczą owijały się wokół nich i rozpływały. Przedziwne
głosy odzywały się z wielu miejsc równocześnie. Jedne wyraźne
i czyste, inne jakby ze studni, były też głosy "grobowe",
dochodzące spod ziemi. Oni jednak zanurzali się jeszcze głębiej,
i głębiej. Tam, na samym dnie ujrzeli tunel, krytyczny punkt
każdego skoku. Bez obaw podążyli ku niemu. Weszli doń równocześnie.
Ach, ten śmiech! Jak stado hien! Cóż za obrzydliwość!
|