Dobranoc – opowiadanie

Z dedykacją dla Lilith królowej sukubów i wszystkich innych, którzy w księżycu widzą jeszcze wilcze ślepie.


Jeszcze jeden dzień do święta nocy, do pory mrocznych łowów. Czuję już tę przyjemną wibrację, drżenie serca, siłę, która ma we mnie wstąpić. Lecz jeszcze nie dziś. Nie dziś. Uśmiecham się do siebie spod ronda zdezelowanego kapelusza. Nikt nie widzi błysku perłowych zębów i bursztynowych oczu.

Uliczka wydaje się wymarła. Lecz to złudzenie. Światła w kamienicach są już od dawna pogaszone. Serce Molocha śpi, by zacząć bić na nowo wraz z jutrznią. Wrzód na ciele Matki Ziemi ropieje. Kiedy umysł zasypia, budzą się demony. Zła strona miasta zaraz skończy swój obchód. Już rozdano wystarczającą ilość bólu i cierpienia. Powinność została spełniona. Teraz bandy łysych orków, wespół z kończącymi pracę kurtyzanami różnych ras, mogą udać się na zasłużony odpoczynek. Światło księżyca sennie przebija się przez czarne obłoki i kłęby dymu, które nieustannie wyrzygują z siebie wiecznie pracujące manufaktury. Wiatr szarpie moim płaszczem. Nawet on nie jest już tym samym przyjacielem co dawniej. Przynosi ze sobą odór upadku i śmierci. Ja również zrobiłem co do mnie należało. Sprawa zakończona. Znalazłem męża elfki, która mnie wynajęła. Leży teraz wraz ze swoją kochanką spokojnie jak nigdy dotąd. Leżą przytuleni do siebie dwa metry pod ziemią, we wspólnym grobie wykopanym na dnie piwnicy, połączeni na wieki świętym węzłem śmierci. Jutro odbiorę należność.

Wchodzę w obskurną bramę mojej kamienicy. Smród jest powalający. Całe miasto cuchnie zepsuciem. Wyczulony węch nie jest tu żadnym dobrodziejstwem. Wchodzę na moją klatkę. Nie potrzebuję światła. Widzę wszystko. Każdy detal. Kot leżący na parapecie zrywa się i jeży sierść na mój widok.

– Też się cieszę, że cię widzę, bydlaku – chwytam za klamkę drzwi do mojego mieszkania. Czy one muszą się tak cholernie ciężko otwierać? Drewno wypaczyło się od panującej wilgoci, a odległości między brzegiem drzwi a futryną odbiegają teraz znacznie od tych, jakie wymierzył stolarz. Te drzwi i futryna pasują do siebie tak samo, jak ja do tego świata. Tyle, że to nie ja się zmieniłem… To świat przeszedł jakąś przerażającą metamorfozę. Szarpię z całych sił. Nic. Kto wymyślił okrągłe klamki? Na pewno jakiś gnom. Tylko oni lubują się w udoskonalaniu rzeczy, które już spełniają swoje zadanie w stopniu co najmniej wystarczającym. Odsuwam się. Klamka lśni wypolerowana rękoma byłych lokatorów i mogę zobaczyć w niej swoje zniekształcone odbicie. Swoją karykaturę. Parodię, jaką się stałem. Klamka ewidentnie śmieje się ze mnie… Na wszelki wypadek kopię w drzwi. W dziewięciu na dziesięć przepadków kopnięcie rozwiązuje większość problemów. To był ten dziesiąty przypadek.

– Ciszej tam na dole! – to głos starej krasnoludzicy, mieszkającej nade mną. – Ja mam jutro remanent na sklepie! Wyspać się muszę, gówniarzeria -słyszę trzask zamykanych drzwi. Jak ja nie lubię tej kobiety! Po prostu wredny babsztyl z brodą do kolan! Gówniarzeria? To, że nie wyglądam na te parę wieków to dobrze, ale żeby mnie zaraz od gówniarzy wyzywać? Ech… Co się dzieje z tym światem? Oczywiście jej drzwi otwierają się i zamykają jak należy! Dlaczego nikt nie zajął się moimi?… Głupie pytanie, powinienem się cieszyć, że właściciel mnie jeszcze nie wyrzucił na zbity pysk za niepłacenie czynszu. Jutro dostanę pieniądze. Zapłacę i doniosę na wredną klamkę samemu cieciowi.

– On już się tobą zajmie – szepczę pod nosem. Analizuję sytuację; przed chwilą prowadziłem dialog z klamką… Nie wiedzieć czemu snuję też w głowie opowieść. Zaczynam się martwić o własną poczytalność. Miasto rodzi szaleńców.

– Nie możesz otworzyć drzwi kochany? – w wejściu, naprzeciw mojego mieszkania, stoi prawie naga dziewczyna. Światło bijące z jej garsoniery prześwituje przez lekki, ażurowy szlafrok, narzucony na idealne ciało. Alabastrowa skóra, płonące zielenią, migdałowe oczy, silnie kontrastujące z burzą miedziano-rudych włosów. Chwilowe oszołomienie mija, patrzę na drzwi; nawet klamce zrzedła mina.

– Witam Eywin. Przepraszam, że cię obudziłem – z czasem człowiek uczy się panować nad żądzą. Najlepszym nauczycielem jest życie, a ja już trochę się uczyłem.

– Nie szkodzi wilczku, może spędzisz nockę u mnie? – przeciąga się bezczelnie obnażając swoje wdzięki. Mam kilka zasad postępowania, których się trzymam i dzięki którym jeszcze żyję. Zasada numer jeden: nie ufaj sukubom. Zasada numer dwa: nie ufaj sukubom, które zapraszają cię na noc do siebie. Jeżeli sukub jest kurtyzaną, zanim cię zabije, prawdopodobnie jeszcze okradnie. Uwaga, każdy sukub to urodzona kurtyzana. Ale to nie jest zwykły sukub. To moja Eywin. Jedyna pokrewna dusza w tym chorym świecie.

– Przepraszam, nie mogę. Po pierwsze nie mam pieniędzy, a noc u ciebie kosztuje, a po drugie muszę jeszcze popracować… Choć dziękuję za propozycję, piękna.

– Jak dla ciebie dam zniżkę… – uśmiecha się kokieteryjnie. Przysuwa się w moją stronę z taka gracją, że trudno jest mi skoncentrować się na czymś innym niż na jej falujących… Skrzypnięcie. To drzwi do mojego mieszkania same się uchyliły. Chyba i klamka miała uczucia, bo wybrała ostatnią chwilę żeby się nade mną zlitować! Nie mam siły na nic więcej niż położenie się w moim łóżku.

– Jeszcze raz dziękuję. Dobranoc i słodkich snów – muskam lekko jej twarz wierzchem dłoni. Ona jedna wie, kim jestem, a i ja wiem, kim ona jest. Nie wchodzimy sobie w paradę. Tylko utrzymując swoje prawdziwe tożsamości w ukryciu, mamy szansę pracować w naszych zawodach.

Wchodzę do mojego mieszkania. Zatrzaskuję drzwi z taką siłą, że miedziana tabliczka z wyrytym napisem Dorian Growl. Prywatny detektyw odpada.

– Może innym razem, wilczku. Słodkich snów – po chwili słyszę odgłos zamykanych drzwi od jej mieszkania. Nie zapalam światła. Zastanawiam się przez jakiś czas, czy nie zająć się tabliczką, ale po chwili dochodzę do wniosku, że nie warto wyzywać drzwi na kolejny pojedynek. Dorian Growl, która to już moja tożsamość? Nie pamiętam. Żyjąc tak długo, muszę co jakiś czas umrzeć, by narodzić się na nowo, a tym samym zachować całą maskaradę w tajemnicy.

Zdejmuję płaszcz i wieszam na gwoździu razem z kapeluszem. Te ciuchy widziały już lepsze czasy. Kapelusz i płaszcz to niepisany mundur detektywa, natomiast detektyw to formalna nazwa profesji, jaką się param. Płatny zabójca niepotrzebnie straszyłby klientów. W ten sposób okłamując sami siebie, wierzą w to, że to nie oni wydają na kogoś wyrok. Moralność nie cierpi. Pod płaszczem łatwo można ukryć broń, a kapelusz… Kapelusz po prostu lubię.

Opadam ciężko na fotel. Miękki i wygodny skórzany tron. Kładę nogi na biurku. O tak. Wyjmuję pogniecioną paczkę papierosów marki Zombi, z charakterystycznym zielonkawym logiem wesołego truposza. Żeby poprawić sobie humor czytam ostrzeżenie: Główny Znachor Królewski ostrzega! Palenie tytoniu może powodować groźne choroby płuc i impotencję. Zapalam zapałkę sztormową, pocierając ją o moją niegoloną od trzech dni twarz. Zaiskrzyła. Po chwili mogę się już rozkoszować trującym dymem wypełniającym moje płuca. Ha, ha, ha, jak dobrze że szkodzi mi tylko srebro! Wstaję żeby wyjąć ze skrytki za szafką nocną butelkę Daviego Jonesa. Wspaniała Whisky.

Odkąd monarcha wprowadził prohibicję, dostępny jest tylko towar z przemytu i samogon krasnoludzki. Z tym że trzeba trafić na dobrego dostawcę samogonu. Raz można dostać wyśmienity bimber, a innym razem… Po wypiciu złapać się ręką za kręgosłup, bo zawartość flaszki właśnie wypala ci żołądek. Ja kupuję w dokach od moich znajomych piratów. Porządne chłopaki. Kradną, gwałcą, zabijają, ale przynajmniej wódy nie chrzczą. Bo w interesach trzeba mieć zasady. Nie masz zasad, masz nóż w brzuchu.

Biorę do ręki dzisiejszy egzemplarz Hermesa. Na pierwszej stronie w oczy rzuca się wielki nagłówek o wybuchu w Królewskiej Rusznikarni. Ech, po rozmowie z moimi informatorami, już wiem więcej niż pismaki z Hermesa. Oficjalna wersja jest taka, że beczki z prochem wybuchły i zabiły jednego z rusznikarzy. Nieoficjalna, że wybuch nie był dziełem przypadku, a rusznikarz zapadł się pod ziemię. Reszta informacji z wielkiego miasta nie jest już dla mnie istotna. Otwieram stronę z nekrologami żeby sprawdzić czy nie powinienem się szykować na kremację jednego z moich znajomych. Nic z tego, żadnego diabli nie wzięli. Zresztą niewielu ich jest jeszcze przy życiu.

Czas na porządki. Odpinam od nogi pochwę z Argumentem. Argument to trzydziestocentymetrowy nóż Pułku Komandosów Krasnoludzkich, zdobyty na jednym z nich podczas walk w Zatoce Atamańskiej. Wykonany ze stopu stali krasnoludzkiej i kłów Gargulca, przez co wiecznie ostry i nie do złamania. Obłożony runami, pięknie wykonany, po prostu cacko. Idealnie nadaje się zarówno do patroszenia trolla, jak i dłubania w zębach. Z prawego buta oficerskiego wyjmuję mały, cienki nóż sprężynowy, który trzymam tam na wszelki wypadek. Odkładam też zestaw noży do rzucania i dwa sztylety komanda Werwolf, złożonego jedynie z wilkołaków. Jednostki elitarnej i budzącej szacunek oraz trwogę. Teraz wilkołak budzi już tylko trwogę. Kiedy dotykam tych ostrzy, wracają wspomnienia. Dotykam symboli krzyży z połamanymi ramionami. To były czasy, człowiek wiedział, po co żyje. Szedł, grabił, mordował bez tej całej nowoczesnej techniki. W imię Matki Ziemi. Ale już wtedy coś zaczynało szwankować. Jak dawno nie widziałem drzew… A kiedyś – noce w lasach. Pełnia. Te cholerne wieżowce zasłaniają nawet niebo. Jestem reliktem minionej epoki.

Korbką nakręcam gramofon. Wybieram jedną z płyt, leżących w nieładzie na blacie stolika. Dziś mam ochotę na coś ostrzejszego. Obracam w palcach czarny krążek kapeli Marazm. Krwawy album, pierwsza płyta ich kolekcji. Jeszcze z czasów, gdy nie byli sławni na całym świecie. Słyszę echo organów, rozbrzmiewające jakby gdzieś głęboko pod ziemią i nagłe uderzenie gitar magicznych. Mroczne elfy ze starego kontynentu wiedzą, co zrobić by wyrwać z człowieka to, co w nim najgorsze. Wpatrzony w obracający się krążek, zasypiam na moim fotelu. Z nogami na biurku, szklanką Daviego w jednej i papierosem w drugiej dłoni, a myślami już w moim świecie. Starym świecie z dobrych czasów.


Kiedy się budzę, słońce chyli się ku zachodowi. Igła gramofonu podskakuje miarowo. Muszę iść do mieszkania elfki, by odebrać pieniądze za pracę. Z ociąganiem wstaję połamany. Słyszę chrupnięcie stawów w kolanach. Zabieram cały ekwipunek. Można ryzykować wyjście na miasto bez broni. Przecież Straż Miejska patroluje główne żyły i arterie Molocha. Ja niestety często przebywam w miejscach, gdzie krew nie dochodzi. Miejscach, gdzie rodzą się choroby. Nie dodałem, że strażnicy działają tylko w dzień. Nocą miasto rządzi się swoimi prawami i nawet wszechpotężny, wieczny Monarcha nie jest w stanie tego zmienić.

Zakładam płaszcz i zaciągam na oczy kapelusz, żeby ukryć zmęczoną i zarośniętą twarz. Drzwi nie stawiają oporu. Może przejęły się wczorajszymi groźbami. Wychodzę z kamienicy. Padał deszcz. W nierównościach brukowanej uliczki utworzyły się kałuże. Gdzieniegdzie tak ogromne, że można się obawiać ukrytego tam wodnika. Mijam wracające do domów szare postacie. Z jednej strony zupełnie różne, różnych ras, profesji, wzrostów, różnej budowy ciała. Z drugiej – jednakie w swej szarości, takie same. Elementem wspólnym jest zmęczenie i rezygnacja na twarzach. Pustka w oczach. Nie dziwię im się. Co dzień ta sama rutyna. Nudna robota w jednej z manufaktur, z umiejętnie wpajaną doktryną pracy dla dobra ogółu, psie pieniądze. Grunt jeśli miało się do kogo wracać. Nawet banda rozwrzeszczanych bachorów, czy pijący i bijący mąż, to zawsze coś lepszego niż pustka czterech ścian. Na szczęście nie muszą mijać co dzień, znajdujących się w centrum willi czarodziejów i pałaców wysokich urzędników, bo pewnie większość z nich popełniłaby samobójstwo, widząc przepaść w standardach życia.

Czerwona tarcza chowa się za wieżowcami, zalewając mokre miasto złotem. Ulicą pędzą bryczki, karety i dorożki. Zatrzymuję jednego z dorożkarzy. Człowiek w wysokim cylindrze i czarnym płaszczu. Dwa konie buchają parą…

– Dokąd?

– Plac Zwycięstwa – rzucam i zamykam za sobą drzwi. Nic mnie tak nie irytuje, jak gadatliwy dorożkarz. Choć często są źródłem ciekawych informacji. Nie chcę jechać na Plac Zwycięstwa, moja klientka mieszka trochę wcześniej, na ulicy Staromiejskiej. Widzę przez okienko trasę, jaką obrał woźnica. Odbiega ona znacznie od najkrótszej, jaką można się tam dostać. Ewidentnie chce naciągnąć mnie na forsę. Teraz bez żadnych skrupułów wyskakuję na skrzyżowaniu Staromiejskiej i Bohaterów Bastionu. Słyszę tylko przekleństwa, rzucane za mną przez oszukanego kanciarza.

Wbiegam w bramę, w której mieszka moja klientka. Jest już lekka szarówka. Pukam do jej drzwi.

– Kto tam? – dobiega głos zza drewnianych desek.

– Growl – odrzwia uchylają się na długość łańcucha i widzę tam piękną, choć teraz półżywą od płaczu twarz elfki. Daję jej palec serdeczny z obrączką jej męża. Zakrywa dłońmi usta. Dlaczego oni zawsze tak reagują? Sami tego chcieli! Ja jestem jak dżin… Spełniam życzenia. Nieraz mi się zdarzało, że klient w szoku zamykał drzwi, nie mogąc patrzeć w twarz mordercy. Wtedy muszę przechodzić do mniej kulturalnych metod. Tu jednak idzie gładko. Drżącą ręką podaje mi mieszek z należnością. Nie przeliczam. To uczciwa kobieta, którą oszukiwał mąż. Teraz może żyć już w absolutnej prawdzie. Bolesna to prawda, ale prawda. Nie przyjmie jednak do wiadomości, że państwo grabi ją na każdym miedziaku. Męża mogła ukarać, państwa nie. W takim przypadku lepiej żyć w błogiej nieświadomości. Zatrzaskuje drzwi przed moim nosem.

Wychodzę na ulicę. Cholera, zaraz będzie ciemno. Gnam co sił w nogach do mojego mieszkania. Nie rozglądam się, po prostu biegnę. Potrącam ludzi, przebiegam przed galopującymi końmi, płosząc je. Jeden z zaprzęgów poniósł i konie tratują grupkę niziołków na chodniku. Słyszę gwizdek straży miejskiej. Nie dogonią mnie! Gdy wzejdzie księżyc nie będzie czasu na nic. Czuję ciepło, rozchodzące się od serca po całym ciele. Nie mam czasu, nie zdążę do domu. Wbiegam w jedną z bram, taranuję drzwi, ruszam po schodach. Wyżej i wyżej. Właz jest zaryglowany. Pięścią łamię deski i wyskakuję na dach. To jeden z wyższych budynków w tej okolicy. Stoję dysząc. Kolejne uderzenie gorąca.

Mrok zaczyna panować nad miastem i nade mną. Szybko zdejmuję całe ubranie i chowam w otworze wentylacyjnym. Nagi staję na skraju budynku. W dole strażnicy nie zajmują się już wywołanym przeze mnie zamieszaniem, biegną do posterunków. Kończy się czas ich jurysdykcji. Z ostatnim promieniem słońca, stracili władzę. Mgła snuje się ulicami. Pysznie. Zaczynam się śmiać. Rozkosz jest coraz większa. Zza linii horyzontu wysuwa się czerwone oko luny. Tak, to na tę chwilę czekałem od tak dawna. Chwieję się i cofam. Dwie świadomości mieszają się. Rzucam się w odurzeniu dzikości i wolności. Widzę jak rosną mi szpony, pojawia się kruczoczarna szczecina… Kolejna fala błogiego bólu odrywa mnie od rzeczywistości.


Mroczna postać stoi na dachu starego wieżowca. Utkana z cienia i zrodzona przez mrok w łonie nocy. Tylko dwa bursztynowe punkty płoną, osadzone głęboko w wilczym pysku. To jej domena, jej królestwo. Stoi dumnie, kąpiąc się w krwawym świetle księżyca. Biada wam, którzy dziś wejdziecie jej w drogę. Władca nie zna litości dla słabych. Przeciągłe wycie rozdziera nocną ciszę i tnie mgłę. Po chwili, z różnych części miasta, dobiegają jak echo podobne odgłosy. To bracia potwora oznajmiają swe narodziny. Rzuca się w dół, prosto na kocie łby ulic. Ląduje miękko, jak liść na poszyciu lasu. Rozpływa się w oparze gęstym jak nienawiść. Po chwili słychać krzyk i rzężenie pierwszej z ofiar głodu. Wielu jeszcze zginie, lecz na pewno nie będzie to nikt wart życia. Istoty, które je szanują, siedzą teraz w domach spokojne, bo wiedzą, że władcy wyszli na ulice by pożreć zło.


Budzę się nagi, w miękkim łóżku. Obok mnie śpi Eywin. Moja piękna Eywin. Jestem czysty i ogolony, musiałem strasznie wyglądać gdy wróciłem, skoro tak dokładnie się mną zajęła. Płaszcz i cały ekwipunek wiszą na wieszaku.

Nie potrafię wyrazić wdzięczności. Parę razy jej pomogłem z kilkoma natrętnymi klientami. Biedacy już nigdy więcej nie będą mogli skorzystać z usług koleżanek po fachu mojej Eywin.

Czuję się syty. Łowy były udane. Podejrzewam, że w moim jadłospisie znalazło się sporo orczej zieleninki; tylko oni są na tyle głupi, żeby wałęsać się przy pełni. Lepszej pobudki nie mogłem sobie wyobrazić. Sukub obraca głowę w moją stronę. Przeciąga się wyzywająco.

– Już się obudziłeś kochany? – wodzi palcem po mojej klatce piersiowej. -Nie zaproponuję śniadanka, bo chyba nieźle podjadłeś tej nocy.

– Dziękuję za wszystko – przytulam ją mocno. Nie odpowiada. Czasami nie trzeba nic mówić. Trwamy w uścisku, jak połączeni od wieków. Dawno nie było mi tak dobrze. Tak bezpiecznie.

Wtedy słyszę parsknięcie kota na klatce schodowej. Wsłuchuję się głębiej w to, co się dzieje za drzwiami, ignorując wszystkie inne dźwięki. Pięciu… Nie, jednak sześciu ludzi. Wchodzą po schodach. Mimo wojskowych butów są prawie bezszelestni. To nie wróży nic dobrego. Zakrywam usta Eywin i przykładam palec do swoich. Ona przecież nic nie słyszy. Cichcem schodzę z łóżka i zbliżam się do wieszaka. Ubieram się powoli, by nie wydać najmniejszego odgłosu. Eywin patrzy na mnie z trwogą. Wie, że za chwilę coś się stanie. Niepewność przynosi najgorszy rodzaj strachu. Wtedy słyszę głośne uderzenie w moje drzwi.

– Panie Dorianie Growl, Inkwizycja, jest pan oskarżony o wilkołactwo i zamach terrorystyczny. Proszę otworzyć drzwi, bo będziemy zmuszeni użyć siły.

O rzesz ty… Nie ma czasu. Inkwizycja. Z nimi nie ma żartów! Świetnie wyszkoleni i wyposażeni. Eleganccy panowie w czarnych płaszczach i kapeluszach z szerokimi rondami. Jednak nie wyszkolenie jest ich główną bronią. Nie doskonały sprzęt, prosto z królewskich rusznikarni i kuźni. To fanatyzm. Niezachwiana wiara w słowa monarchy to to, co czyni ich nieprzewidywalnymi. Lecz czas na pytania i odpowiedzi znajdę znacznie później. Teraz muszę się stąd jak najszybciej wydostać.

Patrzę na Eywin. Jest przerażona, ale wskazuje mi palcem szafę. No jasne, schowam się w szafie! Czy ta kobieta zupełnie oszalała? Marszczy czoło i znów wskazuje na szafę. Słyszę odgłos wyważanych drzwi i wystrzały samopałów. Chyba ktoś rzucił też zaklęcie ogłuszenia, bo słyszałem charakterystyczny towarzyszący temu brzdęk. Cholera raz kozie śmierć! Kiedy nie znajdą mnie w moim mieszkaniu, ich amulety nadal będą wyczuwać moją obecność. Zaczną przeszukiwanie sąsiadów. Otwieram drzwi szafy, w środku są jakieś ciuchy. Wzruszam ramionami w stronę Eywin. Kręci głową z rezygnacją. Wstaje bezszelestnie. Jakaż ona piękna. Przechodzi stąpając na palcach. Ten demon z ostatniego kręgu piekieł wygląda jak anioł. Ona jest aniołem. Moim upadłym aniołem. Otwiera sekretne drzwiczki wewnątrz szafy. Całuję ją w policzek. Nasze spojrzenia spotykają się po raz ostatni. Całuję ją i czuję różany smak jej warg. Wpycha mnie do środka szafy i zatrzaskuje drzwiczki.

Przechodzę do sekretnego pomieszczenia jak w baśniach, które opowiadała mi matka, kiedy byłem mały. Lecz zamiast pięknego kolorowego świata pełnego latających machin i innych zadziwiających mechanizmów, wpadam na mokrą, śliską ścianę. Czuję powiew powietrza niczym zbawczy drogowskaz. Idę w tamtą stronę, ledwo się mieszcząc w wąskim korytarzyku. Wchodzę do cuchnącego starymi szmatami pomieszczenia. Schowek na miotły pod schodami. Otwieram skrzypiące drzwi i słyszę jak Inkwizytorzy wchodzą do mieszkania Eywin.

Rzucam się pędem po schodach. Nie oglądam się za siebie wierząc, że w ten sposób uniknę przywołania tropicieli za moimi plecami. Wypadam na ulicę. Jest wczesny ranek. Mgła jest równie gęsta jak nocą. Nie wytrzymuję, gdy jestem już po drugiej stronie bruku, spoglądam na moją bramę. Czarne płaszcze tańczą w oparze. Słyszę krótkie: Goń! Psy królewskie rzucają się w pogoń za wilkiem. Moja przyjaciółka, gęsta jak mleko, ukrywa mnie przed wrogimi kulami. Pędzę co sił w nogach. Kluczę. Po chwili gubię pogoń. Lecz to nie koniec obławy.

Znam miasto jak zły szeląg. Każdą rysę na ścianie, jak linie na mojej dłoni. Obraz ulic układa się w mojej głowie w mapę. Wiem, gdzie muszę iść. Tam, gdzie nie będą mnie szukać. Tam, gdzie żywi nie mają wstępu. Dalej, dalej. Zwalniam, by nie wzbudzać podejrzeń. Kroczę bocznymi uliczkami. Ruch jest mały, typowy dla tak wczesnej pory. Nogi niosą mnie same do obranego wcześniej punktu.

Kto mnie wydał? Kto widział? Zawsze byłem ostrożny. Strach zastępuje determinacja. Wilkołactwo, moja klątwa i dobrodziejstwo. Prześladowany od wieków z tego powodu. Tym razem po prostu przez inny rodzaj władzy. Ale dlaczego zostałem oskarżony o akt terroryzmu? W dodatku nawet nie wiem, na czym miałby on polegać. Muszę znaleźć odpowiedzi! Zapisane są one w Księdze Umarłych. Dalej do Kostnicy.


Kiedy docieram do budynku Kostnicy, słońce przepędza już z ulic mgłę. Opar ucieka przed nim jak ja przed każącym wymiarem, tak zwanej, sprawiedliwości. Kostnica. Monumentalny budynek. Szczytem drapie chmury, jak wypełzający z grobu nieumarły rwie ziemię szponami. Cztery kominy biją w niebo kłębami spopielonych szczątków czegoś, co dawniej nazwać można było istotami żywymi. Muszę dostać się do środka niepostrzeżenie. Nie mogę wejść jak zawsze, świecąc blachą detektywa. Kostnica, znalazłem się tu szybciej niż bym chciał, a później niż powinienem.

Gmach nie jest chroniony. Kto chciałby kraść trupy? Przecież można sobie załatwić całkiem świeżego, wystarczy wyjść na ulicę z nożem w ręku. Pojawiają się tu czasem nekromanci, ale odbierają oni zwłoki legalnie. Na lewe zaświadczenia o potrzebie do badań naukowych.

Pomysł na spalanie zwłok pojawił się jakieś trzysta lat temu, po wybuchu epidemii trupiej grypy. Zrodziła się ona na cmentarzach. Teraz nikt już nie wie jak wygląda porządna nekropolia. Pojawiły się wtedy ogromne ilości zombi i płonące stosy ciał na ulicach. Ghule miały wtedy ucztę. Ja głodowałem. Właśnie wtedy powstał pomysł kremacji, ale nie tylko zarażonych, ale i zdrowych ciał. Zombi, ghule i inne żywe trupy, wyginęły poprzez regularne polowania i z powodu braku nowych ciał, w przeciągu roku. Kolejna część starego świata odeszła w niepamięć. Może nie najpiękniejsza, może nie najlepiej pachnąca i najmilsza w obyciu, ale trudno mi się nie uśmiechnąć na wspomnienie tych groteskowych pysków zombiaków. Tych potępieńczych jęków budzących trwogę w sercach szarych obywateli, a u mnie jedynie, dosłownie, niesmak.

– To dla was! – wyjmuję papierosa i spoglądam na wesołego umarlaka w logo na paczce. Historia przemija jak dym.

Stalowe drzwi. Gruba kłódka wisi na zasuwce. Argument działa lepiej niż zaklęcie kołatki. Wchodzę do magazynu. Ogromna przestrzeń po brzegi wypełniona jest ciałami w różnych stadiach rozkładu. Ludzie z orkami, elfy z krasnoludami, gnomy z niziołkami, jednym słowem cała ta irytująca hałastra, w jednym pomieszczeniu. Leżą spokojnie, nie rzucając się sobie do gardeł, sytuacja wręcz abstrakcyjna, gdyby jeszcze żyli. Nie raz tu byłem, czy to szukając zaginionej osoby, czy też specjalnie gubiąc tę, na jej nieszczęście, znalezioną. Gdzieś daleko widzę otwierający się zsyp i kolejną porcję kukiełek wrzucanych do poczekalni.

Mijam stosy umarlaków i otwieram kolejne drzwi. Widzę mojego starego znajomego. Gruby krasnolud siedzi na metalowym stole i zajada się kanapką z pomidorem. Kątem oka spogląda na kolejne stosy ciał, które będzie musiał oddać na pożarcie niegasnącym płomieniom. Jest znacznie wyższy od typowych przedstawicieli swej rasy. Wśród nich uchodzi pewnie za olbrzyma. Pot leje się z niego strumieniami, temperatura przy piecach jest nadzwyczajna, ale to nic dla istoty pracującej w tym zawodzie tak długo. Ma na sobie tylko gruby, skórzany fartuch kowalski, chroniący opasłe brzuszysko przed żarem. Broda, chluba każdego krasnoluda i niestety krasnoludzicy, jest okopcona i powypalana, pełna popiołu i sadzy. Grabarz. Nikt nie zna jego prawdziwego imienia. Pierwszy, który zaczął pełnić tę funkcję. Każdy trup przechodzi przez jego ręce i to dosłownie. On też zajmuje się opisywaniem wszystkich w Księdze Umarłych. Brzmi to patetycznie, lecz Księga Umarłych to brudny zbiór poplamionych krwią i atramentem skoroszytów. Pełen dat i danych każdego klienta Kostnicy.

– Witaj, Grabarzu! – nie jest zaskoczony. Po tylu wiekach oglądania coraz to nowych nieboszczyków, chyba nic nie jest w stanie go zaskoczyć.

– Jak mogę ci pomóc? – nie pyta skąd się tu wziąłem, dlaczego nie wszedłem głównym wejściem. On już wie. Wie wszystko. Wraz z tonami ciał przepływa tędy rwąca rzeka informacji, którymi się ze mną chętnie dzieli. Informacja to towar. Towar, który ja kupuję za skrzynki przemycanej z doków Whisky.

– Co wiesz o ataku terrorystycznym?

– Chodzi ci oczywiście o wysadzenie w powietrze Królewskiej Rusznikarni, bo o to jesteś oskarżony. Oficjalnie, jak będą głosić dzisiejsze nagłówki gazet rządowych, zrobiłeś to ty. Nieoficjalnie, a ta wersja cię interesuje, zrobił to były Mistrz Klanu Rusznikarzy, gnom, niejaki Ildidius Maserteq. Nie są jasne jego pobudki, ale najważniejsze, że zrobił to i zapadł się pod ziemię – oblizuje toporne paluchy, zlizując resztkę pomidora i zakłada grube skórzane rękawice. Zabiera się za dokładanie do pieca. Kładzie orka na stalowym stole, na którym wcześniej siedział i wpycha w piekielną czeluść kotliny.

– Gdzie go znajdę? – przyglądam się mechanicznie wykonywanej pracy. Wysuwa się już pusty stół, krasnolud kładzie na nim młodą elfkę, z głową rozrąbaną prawdopodobnie toporem. Jeśli nie masz odpowiedniego statusu społecznego, nikt nie zajmie się dochodzeniem. Co najwyżej płatny detektyw, jak ja. Jeżeli nie masz waluty, Czyściciele zabiorą cię na Trupi Wóz i przywiozą tutaj. Potem już tylko krótka droga do piekła i lecisz kominem nad miasto, by połączyć się z podobnymi tobie, bezimiennymi biedakami. Wysuwa się pusty stolik.

– Karczma Ragnarok. Tam go znajdziesz – jakieś zmasakrowane zwłoki niziołka lądują na blaszanym blacie. Makabryczna wersja stoliczku nakryj się.

– Tego stratowały konie wczorajszej nocy – wie, że to ja spłoszyłem te konie. Myśli, że wywoła we mnie zdolność do empatii, czy podaje kolejną nic nieznaczącą dla niego informację? Nie dziękuję, zmierzam do tylnego wyjścia.

– Niewielu was zostało – obracam się i pierwszy raz widzę na jego twarzy jakieś emocje. – Przywieziono dziś wiele ciał tobie podobnych, wilku. Wszyscy ze srebrną kulą w sercu. Monarcha wypowiedział wam otwartą wojnę. Powodzenia, cokolwiek zamierzasz.

– Żegnaj – podaję mu rękę. Wychodzę. Rzuca za mną dwa dwuznaczne słowa. Nawet tyle lat pracy w miejskiej Kostnicy nie zabiło w nim typowego dla krasnoludów poczucia humoru. – Do zobaczenia.


Ragnarok. Najgorsza speluna w mieście. Tutaj każące ramię sprawiedliwości nie sięga. Tutaj panują inne prawa. Tu monarcha nie ma żadnych wpływów. To tu, co noc, zbierają się najgorsze szumowiny miasta, by pić i chwalić się swoimi osiągnięciami w dziedzinie czynienia zła. Przybywają, by karmić się nawzajem swoją nienawiścią. Azyl dla wyrzutków społecznych. Ragnarok ma swoją siedzibę w starym, opuszczonym dworze na skraju najgorszej dzielnicy miasta, Czarnoziemu. Kiedyś znajdowały się tu żyzne pola, teraz dzielnica wydaje plon jedynie w postaci oprychów różnej kategorii.

Dzień spędziłem pod budynkiem Leprozorium. Nikt o zdrowych zmysłach nie zbliża się do tego miejsca na bliżej niż trzysta metrów. Nawet rodziny chorych się tam nie pojawiają. Umieralnia. Pracują tam skazańcy. Wyrok skazujący na prace w Leprozorium równa się wyrokowi śmierci. Mi jednak nic nie groziło. Od czasu, kiedy połączyłem się w jedność z wilkiem, nie imają się mnie żadne choroby. Układ wydawał się wtedy prosty, życie za przyjęcie do serca Ciemności. Leżąc na polu walki z włócznią w brzuchu, kiedy kompani zostawili cię na pastwę kruków i wilków, nie rozpatrujesz minusów, jakie niesie ze sobą taki pakt. Nigdy nie żałowałem. Mimo mojej patowej sytuacji, mimo całego zła, jakie na mnie z tego powodu spłynęło jak mroczna rzeka, nadal nie żałuję i gdybym miał wybierać jeszcze raz, to mój wybór byłby taki sam.

Mój wojskowy but spada na drewniane drzwi. Wiatr rozwiewa płaszcz. Poprawiam kapelusz. Bywalcy karczmy zastygają. Nawet toczona przed chwilą bójka na krzesła i potłuczone butelki traci na sile. Stąpam powoli. Znają mnie, gnidy, z pierwszych stron gazet. Idąc, czekam na najmniejszy ruch. Jeden zielony odsuwa krzesło i zbliża się w moją stronę.

– Ty, wilk. Ja Kurtz! – wyciąga nóż rzeźnicki. – Twój łeb… – nie wiem, o co mu chodzi. Pewnie chce pokazać, jaki jest twardy. Na to czekałem. Jego błąd. Argument bez problemu zagłębia się w brzuchu orka. Pruję go dalej. Nim parujące wnętrzności znajdą się na podłodze, mój nóż przebija już potylicę zielonoskórego i czubkiem wybija żółte zęby. Wyciągam puginał i chowam do pochwy.

– Ktoś ma jeszcze jakieś zastrzeżenia?

Nie mają. To była próba. Muszą znać moją pozycję w stadzie. A to ja jestem przewodnikiem tej wilczej watahy. Po chwili gwar rozmów wraca i życie toczy się dalej. Dwóch gości wywleka truchło na podwórze, a niziołek z mopem ściera ślady zielonej posoki.

Za barem stoi krasnolud. Chyba na jakimś podwyższeniu, bo jego głowa znajduje się na równi z moją. Przeciera brudne kufle jeszcze bardziej brudną szmatą, plując na każdy z osobna.

– Szklankę Daviego – patrzy na mnie spode łba.

– Się robi, szefie. Na koszt firmy, w ramach wdzięczności za małe bum – zapalam Zombiego.

– Szukam kogoś. Gnom. Ildidius Maserteq.

– Pierwsze słyszę.

Rzucam złota koronę.

– Kręcił się tu jakiś gnom…

Rzucam kolejną.

– Coś mi zaczyna świtać.

Rzucam więc jeszcze dwie.

– A, ten. Przyszedł do mnie zapłacił twardą walutą i wynajął pokój na górze – krasnoludzka chciwość nie zna granic. Rzucam jeszcze jedną i dostaję dodatkowy klucz od jego pokoju. Dobrze że są na tym świecie rzeczy niezmienne i charakter brodaczy właśnie do nich należy. Dopijam Whisky.

Wchodzę po schodach. Drewno jest czarne jak smoła i wygląda na zgniłe. Ostrożnie, stopień po stopniu, dostaję się na piętro. Patrzę na numer na ciężkim kluczu. Wytarte cyfry układają się w liczbę. 13. Bez problemu znajduję pokój. Przekręcam klucz i otwieram masywne ościeże. Huk. Aż mnie cofnęło. Patrzę na moją klatkę piersiową. Dziura wielkości pięści zieje czerwienią. Gnom siedzi na łóżku z ogromną rusznicą w łapach. Jest oniemiały. Pewnie dziwi się, dlaczego jeszcze stoję na równych nogach.

– Ładnie to witać w ten sposób gości? – drugi strzał. Kolejna dziura wyrasta obok. Po chwili tkanki zarastają się. Gnom jest w totalnym szoku.

– Znaleźliście mnie! – chce sobie strzelić w łeb, podbiegam i wyrywam mu broń.

-Proszę, nie – płacze, a w szlochu jego długie wąsy podrygują komicznie. Odrzucam broń na bok.

– Uspokój się. Nie chcę cię zabić. Przyszedłem pogadać – Mistrz Klanu Rusznikarzy głupieje, ale po chwili się uspokaja. Poprawia binokle.

– Wilkołak?

– Kolejny celny strzał! – uśmiecham się obnażając białe zęby. Siadam na łóżku obok.

– Dzięki bogom – pierwszy raz w życiu jestem świadkiem, żeby ktoś cieszył się z przybycia wilkołaka. Zazwyczaj reakcje są skrajnie inne. Dużo niepotrzebnego krzyku, miotania się i tak dalej.

– Tylko ty możesz mi pomóc – łapie mnie za ramię. – Eee… Przepraszam za te strzały, ale żyję w ciągłym stresie.

– Jak my wszyscy. Ale u mnie ostatnio poziom stresu wzrósł znacznie, od kiedy zostałem wplątany w tę całą intrygę. Wysadzenie w powietrze Rusznikarni, kojarzysz?

Spogląda w kierunku drzwi. Zeskakuje z łóżka i zamyka je. Siada z powrotem na tapczan.

– A, więc to ty jesteś tym, którego oskarżyli – kiwa głową. – To długa historia.

– Mamy mnóstwo czasu, a ja domagam się wyjaśnień! – gnom bierze głęboki wdech.

– Jak wiesz, jestem… A raczej, byłem, Mistrzem Klanu Rusznikarzy. Udoskonalanie istniejących samopałów i praca nad nowymi. Jakiś miesiąc temu przyszedł do mnie wysłannik samego monarchy. Zażądał stworzenia nowej broni. Dał mi wytyczne. Zamknięto mnie w podziemiach i kazano pracować. Zero kontaktu ze światem… Na to akurat nie narzekałem. Prace postępowały i z dnia na dzień rozumiałem coraz więcej. To był zupełnie nowy rodzaj broni. Szybkostrzelna, samoprzeładowująca się. Rozumiesz. Wysłanie kilkuset kul, w czasie krótszym niż dwa uderzenia serca. Zupełnie nowa forma prowadzenia walki. Jeżeli doszłoby do masowej produkcji, to broń biała i magia nie miałyby racji bytu. Potężny mag rozpoczyna inkantację, ale nim zdąży pomyśleć grad kul leci w jego kierunku. Zaintrygowały mnie dopiero wymagania dotyczące pocisków. Uważaj. Miały być srebrne. Nawet głupi zorientuje się, że to broń tworzona specjalnie do unicestwiania Dzieci Nocy. Kiedy prace były już prawie ukończone zrozumiałem, że ta technologia jest bezcenna. To znaczy nie może wpaść w niepowołane ręce. Wiesz, co się robiło kiedyś z architektami grobowców starożytnych królów? Nie wiesz. Zamurowywało razem z władcą, by nie zdradzili nikomu tajemnic – nie doceniał mnie. Dobrze o tym wiedziałem. Sam kilku zamurowałem. – Wtedy poczułem, że grunt pali mi się pod nogami. Postanowiłem zwiać, wysadzając przy okazji wszystkie prototypy i plany – Kiedy skończył, spuścił głowę, jakby wspominając to, co odeszło.

– Nadal nie uzyskałem odpowiedzi, dlaczego Monarcha wypowiedział nam tak otwarta wojnę.

Na to gnom zmarszczył czoło.

– Nie wiem, ale przecież zawsze na was polowano. Może po prostu postanowiono zrobić z wami porządek raz na zawsze? Przepraszam… Nie miałem nic złego na myśli. Bylibyście świetnymi królikami doświadczalnymi dla nowej broni. Zostaje ci tylko, tak jak i mi, spędzenie reszty życia w ukryciu…

– O nie. To ja tutaj jestem łowcą. Jest jeszcze jedna opcja i ty mi pomożesz. Śmierć monarchy ukróci prześladowania – Wyciągam papierosa i zapalam.

– Chyba oszalałeś! Nie można walczyć z monarchą! – wpajana od lat doktryna daje o sobie znać.

– Bo?… – uśmiecham się, czekając na jakikolwiek racjonalny argument.

– Bo nie! Bo to walka skazana na przegraną! Na pewno mnie w to nie wciągniesz, świrze! – chce wstać, ale powstrzymuję go żelaznym uściskiem.

– Siedź – rozkazuję. – Wszystko jest wykonalne. Potrzebuję tylko twojej pomocy. Masz dwie opcje. Zginiesz teraz z mojej ręki, bo okażesz się bezużyteczny, lub posłuchasz mojej propozycji.

Nie waha się długo. Wie, że nie żartuję.

– Dobra, gadaj wilku!

– Spodoba ci się…


Stoję na Placu Zwycięstwa, otoczony kordonem strażników miejskich i inkwizytorów. Wysłałem wcześniej gońca z listem do Biura Spraw Wewnętrznych. List zawierał trzy informacje. Pierwsza – wiem gdzie ukrywa się Mistrz Rusznikarzy i gdzie trzyma plany broni. Druga, że przekażę te informacje w zamian za złagodzenie kary; pod warunkiem, że stanę przed samym monarchą. Jak też obiecałem w dalszej części listu, czekałem na nich nieuzbrojony na Placu Zwycięstwa. Dowódca wysłał dwóch strażników by mnie skrępowali. Nie stawiam oporu. Głupcy. Myślą, że wygrali, ale stary wilk ma jeszcze kilka asów w rękawie. Już widzę te nagłówki w gazetach! Terrorysta schwytany!, Po brawurowej akcji Straży Miejskiej… bla, bla, bla… Straż Miejska. Banda prymitywów, nadających się tylko do wlepiania kar, handlującym poza głównym rynkiem, starym babom. Jutro pismaki będą miały jednak ciekawsze rzeczy do opublikowania. Lecz jeszcze nie dziś. Nie dziś.

Liny zaciskają się na moich nadgarstkach. Tu muszę panów ze Straży pochwalić. Musieli kiedyś pracować w dokach, bo węzły są idealne. Rzucają mnie na bruk. Widzę posąg monarchy, dumnie stojący na środku placu. Zaraz się spotkamy, o najpotężniejszy. Dostaję cios w potylicę. Mdleję.


Siedzę związany jak baleron na Święto Przesilenia Zimowego. Zdolność widzenia wraca do normalności. Krzesło stoi na środku ogromnej sali. Wokół mnie stoi krąg, stworzony z ludzi w bogatych szatach. Chwileczkę, wciągam w nozdrza zapach. To nie ludzie. Przyglądam się dokładniej. Wszyscy są na swój sposób piękni i… bladzi jak ściana. Wampiry.

– Już obudziła się nasza śpiąca królewna – słyszę głos za plecami.

– Tak, bo mnie w rzyć ziarnko grochu uwiera. Witam szanownych krwiopijców – wysilam się na uśmiech.

– Och, cóż za przedni dowcip. Teraz ja zażartuję: twoja postawa przypomina bojowe nastawienie wszy na grzebieniu.

– Tak… A jednak się mnie obawiacie, bo gdyby tak nie było, nie wiązalibyście mnie tak dokładnie. Zresztą, wasza postawa nie jest lepsza, bo jak monarcha, któremu jak widzę z nieznanych mi powodów wiernie służycie, gdy skończy z nami, wilkołakami, zabierze się za was.

Fala śmiechu przelewa się po sali i sięga samego sklepienia usianego kryształowymi kandelabrami. Śmiejcie się, śmiejcie. Podchodzi do mnie wampir, wyglądający na najważniejszego. Długie czarne włosy opadają na złoconą szatę.

– Dlaczego tak ostro? Porozmawiajmy po przyjacielsku – głaszcze mnie po policzku. Pluję mu w twarz. Ślina zmieszana z krwią trafia prosto w czarne jak wnętrze grobu oczy. Przeciera twarz i oblizuje palce.

– Hmm… Słodka jest wilcza krew – chory bydlak.

– Powiedziałem, że będę rozmawiał jedynie z monarchą – odwracam głowę. -Nie widzę go wśród zebranych tu kreatur, więc jeśli mogę prosić, idź po niego stary zgredzie. Ja łaskawie poczekam – kolejna fala śmiechu. Tym razem odzywa się kobieta.

-Myślisz, że monarcha ma czas rozmawiać z każdym bandytą, który sobie tego zażyczy? Chyba nie pojmujesz swojego położenia. Kara nie zostanie zmniejszona, a ty i tak wyjawisz nam gdzie ukrywa się gnom. Czy to po dobroci, czy też na torturach.

– Jaką mamy porę dnia? – niewzruszony pytam stojącego dotychczas cicho krwiopijcę po mojej prawej. Ten totalnie zdezorientowany odpowiada.

– Za dwie klepsydry północ… – dopiero wtedy złowrogie spojrzenia jego kompanów uświadamiają mu, jaką wpadkę zaliczył.

– No dobra, skoro mam wybierać, to wolę sobie z wami spokojnie pogadać. Skoro tak czy siak wyciągniecie ze mnie informacje, a i tak długo już nie pożyję, to zróbcie mi tę przyjemność i odpowiedzcie mi na kilka moich pytań – wydają się rozbawieni.

– Właściwie, jako że jesteś ostatnim z wilkołaków w tym mieście, to możemy być dla ciebie mili – główny wampir posyła mi uśmiech. Chichot przebiega po sali jak pisk szczurów.

– No to powiedzcie mi, jak trup trupowi, skąd u monarchy ta ostatnia niechęć do mnie i mi podobnych? – zapowiada się miła pogawędka.

– Jakiś czas temu Wyrocznia ogłosiła proroctwo, że monarcha zginie. A będzie temu winny wilk. Jak nigdy przepowiednia Wyroczni była jasna jak słońce. Rozpoczęliśmy pracę nad bronią, ale ten gnom wszystko popsuł. Nieważne, musieliśmy podjąć bardziej konwencjonalne działania. Kiedy okazało się, że pokurcz nadal żyje, postanowiliśmy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Mieszając cię w zniszczenie Rusznikarni wiedzieliśmy, że nie odpuścisz, póki nie znajdziesz gnoma. I proszę. Mamy ciebie, a za chwilę poznamy tez miejsce pobytu pokurcza.

– Czy mi się wydawało, czy powiedziałeś postanowiliśmy? Nigdzie nie pojawia się słowo o monarsze.

– Och… Zdradzę ci nasz największy sekret! Tylko obiecaj, że nikomu nie powiesz – puszcza do mnie oko.

– Obiecuję – uśmiecham się ukazując zakrwawione kły.

– No to uważaj, bo spadniesz z krzesła. Monarcha, w sensie materialnym, nie istnieje. Tak, tak. Nie rób takich wielkich oczu. Monarchą nazywamy nasze zgromadzenie. Zgromadzenie przywódców wszystkich klanów wampirów, przed którym masz zaszczyt zasiadać w tej chwili. Postać na pomnikach, zdjęcia w gazetach, nawet coroczne orędzie, to zwykła iluzja. Idealna iluzja – na to nie byłem przygotowany. Nie daję po sobie nic poznać. Gwiżdżę.

– Nie podejrzewałem was o taką przebiegłość. Rozwiążcie mnie to zaklaskam.

– Spójrzcie jaka pocieszna bestia. Aż szkoda, że będzie cię trzeba zlikwidować. Byłbyś świetnym błaznem – przywódca zgromadzenia bije mi brawo.

– Jeszcze nie widziałeś mojego popisowego numeru! Szaszłyk a’la Wampir. Boki zrywać. Wiem już chyba wszystko. Pozwolicie, że teraz ja udzielę wam odpowiedzi na wszelkie pytania. Zacznę moją historię małym wstępem.

– Oby nie za długim… – słyszę głos z tyłu.

– Spokojnie, wyrobię się przed północą. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że gdyby nie fakt, że mnie wrobiliście, w życiu bym nie wpadł na pomysł zawitania do was w odwiedziny. Sami zapoczątkowaliście wypełnianie się przepowiedni. Małe pytanie – wiecie, co łączy całe miasto? Poszczególne dzielnice? No, proszę strzelać. Każda odpowiedź jest dobra.

Jeden z wampirów po mojej lewej rzuca – Smród! – gromki śmiech.

– No, blisko kochany. Kanały! Tak, sieć kanałów ciągnie się pod całym Molochem, jak zwykłem nazywać wasze królestwo.

– I co z tego? – pyta znudzona wampirzyca.

– Otóż to, że daje to nieograniczone możliwości przemieszczania się! A teraz opowiem wam bajkę. Kiedy was nie było jeszcze na świecie, wzniesiono ten Bastion. Idealna budowla. Nie do zdobycia z zewnątrz. W piwnicach skład prochu i żarcia, na obronę przez kilka lat. Nie przewidziano wtedy jednak jednej opcji. A co jeśli atak nastąpi od środka? Jeśli wybuchną wasze własne beczki z prochem? Otóż, moi drodzy słuchacze, budowla zawali się jak domek z kart. Kolejna uwaga: przez lata zabijania wam podobnych wiem, że równie dobrze, co srebro i światło słoneczne, działa na was zmiażdżenie, zmielenie lub poszatkowanie. Spalenie też jest niezłe. Z przykrością stwierdzam, że mnie też to się tyczy. Czy ktoś już wie, do czego zmierzam? – wampiry patrzą po sobie z mieszaniną trwogi i niepewności.

– Och… Wybiła północ. Teraz wam powiem, gdzie jest Gnom. Karzeł, którego tak niedocenialiście, właśnie zapala lont ładunku wybuchowego w piwnicach i prawdopodobnie już gna, co sił w jego krótkich nóżkach, z powrotem do kanałów, bo wybuch, który za chwilę nastąpi, będzie ogromny. Gdzie biegniecie? Hej… – zaczynam się śmiać, gdy słyszę odgłos wybuchu i czuję wstrząs. No, nareszcie. Myślałem, że będę musiał tak paplać w nieskończoność. Śmieję się, a echo śmiechu miesza się z odgłosami wybuchów.


Wybuch wstrząsa całym miastem. Eywin siedzi zlana łzami, na skraju budynku. Spogląda w stronę centrum. Ogień strzela do samego nieba, choć raz łącząc je z tym ziemskim padołem łez. Ona wie. Wie, że tam płonie jej ukochany. Otrząsa się z otępienia. Słup dymu przesłania księżyc i gwiazdy. Jest zdeterminowana. Chwyta za nóż. Przecina żyły w nadgarstkach. Krwią rysuje na dachu pentagram. Po chwili krwawe ślady zaczynają płonąć.

– Czas wracać do domu. Odnajdę cię, ukochany, choćbym miała przeszukać wszystkie kręgi piekieł. Dobranoc, Molochu. Przygoda dopiero się rozpoczyna.

Werewolf Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.