Robin Hood – recenzja filmu

lubin

Recenzja ta zaczynać miała się inaczej. Wstęp miał być opatrzony mądrymi uwagami na temat legendy o Robinie, pojawić miały się uwagi odnośnie jego historyczności, planowałem przedstawić pokrótce dotychczasowe wykorzystanie legendy w literaturze i filmie. Jednak już w kilka minut po rozpoczęciu seansu, uznałem, że znacznie bardziej na miejscu będzie wyrażenie dezaprobaty wobec tego, co staje się coraz bardziej rażące w kinach: reklamy. Coraz dłuższe reklamy. Reklamy coraz bardziej przypominające seanse filmowe w prywatnych stacjach telewizyjnych. Coraz bardziej irytujące reklamy. I coraz bardziej irytujące tłumaczenie kin, jakoby bilety musiałyby być znacznie droższe w momencie zlikwidowania bloku reklamowego. Drogie kina! Oznajmiam, że mogę płacić więcej i podejrzewam, że opinię tą podzieli większość ludzi. Oszczędźcie nam tylko czterdziestominutowych reklam!

Sądzicie, że wstęp ten nie ma nic wspólnego z filmem, który bądź co bądź miałem tutaj recenzować? Mylicie się – ma. Tak się bowiem nieszczęśliwie składa (szczególnie dla osoby, która zmuszona jest płacić za bilety), że owe nieszczęsne reklamy to jedna z najlepszych rzeczy, jakie zobaczycie na kinowym ekranie przez następne 140 minut…

Historia? A po co nam historia?! Napiszmy własną!

Być może zabrzmiałoby to dla twórców filmu szokująco, są jednak pewne elementy, które powinny znaleźć się w filmie pretendującym do miana ekranizacji legendy. Każda legenda ma takie charakterystyczne motywy – zły smok, dzielny szewczyk, uratowana księżniczka etc. Takie charakterystyczne motywy zawiera również legenda o Robin Hoodzie. Nie miejsce tutaj, żeby je wymieniać, każdy bowiem zna tę historię chociażby pobieżnie, ale rozumiecie o co chodzi, prawda? Banita, las Sherwood, szeryf Nottingham, powracający z krucjaty Ryszard Lwie Serce itd. Nie twierdzę oczywiście, że w filmie znaleźć musi się każdy z nich, istnieje bowiem coś takiego jak wizja reżysera, którego świętym prawem jest przekształcić te wątki w dowolny sposób. Ale całkiem nie od rzeczy byłoby, gdyby pojawił się choćby jeden.

Od zakończenia seansu w głowie kołacze mi się uporczywie jedno pytanie: dlaczego ten film nazywa się Robin Hood? Serio – gdybym nie zobaczył tytułu, sądziłbym że pomyliłem sale kinowe. Przez ponad 137 minut filmu, jedynym co go łączy ze słynną legendą są imiona głównych bohaterów – Robina (Longstride’a, Loxleyem staje się on dopiero około 40. minuty) oraz Marion. W wersji Ridleya Scotta, Robin jest ubogim łucznikiem w armii, prowadzącego wojnę z Francuzami, Ryszarda Lwie Serce. Gdy w trakcie oblężenia jednego z francuskich zamków król angielski ginie, Longstride dezerteruje z wojska wraz z trzema towarzyszami. W wyniku zbiegu okoliczności powróci on do kraju jako rycerz Loxley, przywożąc królowej-matce koronę zabitego syna.

robNadal macie nadzieję na to, że twórcy scenariusza wyjdą na prostą? Nic z tego. Robin w tej wersji nie jest banitą, lecz podrywającym Anglików do walki z Francuzami rycerzem-oszustem. Mimo wszystko, całkiem miłym zabiegiem ze strony twórców byłoby jednak zabranie głównemu bohaterowi broni białej i podarowanie mu łuku – Robin w tym filmie wystrzeliwuje sześć strzał! Za to ostatnią, w iście fenomenalnym stylu, przebija biednego Godfreya (ja naprawdę polubiłem tego faceta!) nie z tej strony, z której powinien. Ponadto możemy się dowiedzieć, iż współtwórcą Wielkiej Karty Swobód był ojciec Robina, kamieniarz-filozof, i że przewidywała ona równość wszystkich stanów. Vive la Revolution!

W tym dniu, wszyscy jesteśmy Anglikami!

Kolejną rzeczą, jaka wywołała we mnie zniesmaczenie, jest na siłę wciśnięty humor. Być może to tylko moje odczucie, jednak uważam, że teksty pokroju (cytat z pamięci): Ależ jestem podekscytowany! Dziś rano obudziłem się nawet z zapaloną pochodnią!, po prostu do tej produkcji nie pasują. Uczucie to ulega pogłębieniu, gdy weźmie się pod uwagę, że zastosowanie ich w dialogach nie ma specjalnego uzasadnienia. Ot, wrzućmy sobie kilka niewyszukanych żartów słownych, widowni się spodoba. Niestety, mnie nie tylko się nie spodobało, ale po którymś z kolei żarciku na poważnie rozważałem nawet bezpowrotne opuszczenie sali. Scenarzystom raz tylko udało się mnie rozbawić, niestety niezamierzenie – sami przyznacie, że cytat wykorzystany przeze mnie jako śródtytuł, od kilku tygodni przywodzić musi na usta Polaków gorzki uśmiech.

Rise and rise again, until lambs become lions

Film ten ratują od zupełnej klęski dwie rzeczy: muzyka oraz gra aktorska Russela Crowe i Cate Blanchett. Ta pierwsza komponuje się całkiem nieźle z akcją filmu, nie drażni i choć daleki jestem od poszukiwania ścieżki muzycznej z nowego Robin Hooda, to nie mam do niej absolutnie żadnych zastrzeżeń. Za to drugi z wymienionych atutów stoi na najwyższym poziomie – odgrywane postaci są naturalne i nie rażą swoim zachowaniem (w przeciwieństwie do pojawiającego się epizodycznie szeryfa Nottingham). Oglądając starania Crowe’a i Blanchett czułem żal, że scenarzyści i reżyser nie przyłożyli się tak bardzo do swej pracy. Samotnie, nawet tak doświadczona para aktorów nie jest w stanie dokonać cudu i zamienić tego filmu w arcydzieło kinematografii.

rob2Długo namyślałem się nad wystawieniem końcowej oceny najnowszemu obrazowi Ridleya Scotta i zdecydowałem się ostatecznie na wyciągnięcie średniej arytmetycznej: jako film opowiadający historię Robina z Loxley, zasługuje w mojej opinii na całkowite potępienie i jako taki nie dostałby oceny wyższej niż 2+. Jeśli jednak potraktować go jako osadzony w średniowieczu film przygodowy, opowiadający historię walczącego o wolność ubogiego szlachcica, plasuje się całkiem nieźle. Choć pojawiają się momenty, gdy od strony ekranu czuć delikatny powiew nudy, to sądzę że zasłużyłby na 4-. Średnia arytmetyczna wynosi 3, odjąć należy jednak odrobinę za drobne błędy w tłumaczeniu z języka angielskiego (a raczej nie tłumaczeniu) nazw niektórych miejscowości. Mnie to akurat nie sprawiało problemów, zauważyłem jednak, że osoby starsze takowe miały. Ocena końcowa: 3-.

Tytuł: Robin Hood
Reżyseria: Ridley Scott
Scenariusz: Brian Helgeland
Obsada: Russel Crowe, Cate Blanchett, Max von Sydow
Rok: 2010
Czas: 140 minuty
Ocena: 3-
Strider Opublikowane przez:

Na początku były Przygody Gala Asterixa... A później wszystko inne. Nie przepuści żadnemu filmowi animowanemu, ani książce dla dzieci. Miłośnik dobrego science-fiction i gier starszych niż on sam.

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.